PIOSENKA O KO?CU ?WIATA
W dzie? ko?ca ?wiata
Pszczo?a kr??y nad kwiatem nasturcji,
Rybak naprawia b?yszcz?c? sie?.
Skacz? w morzu weso?e delfiny,
M?ode wr?ble czepiaj? si? rynny
I w?? ma z?ot? sk?r?, jak powinien mie?.
W dzie? ko?ca ?wiata
Kobiety id? polem pod parasolkami,
Pijak zasypia na brzegu trawnika,
Nawo?uj? na ulicy sprzedawcy warzywa
I ??dka z ???tym ?aglem do wyspy podp?ywa,
D?wi?k skrzypiec w powietrzu trwa
I noc gwia?dzist? odmyka.
A kt?rzy czekali b?yskawic i grom?w,
S? zawiedzeni.
A kt?rzy czekali znak?w i archanielskich tr?b,
Nie wierz?, ?e staje si? ju?.
Dop?ki s?o?ce i ksi??yc s? w g?rze,
Dop?ki trzmiel nawiedza r???,
Dop?ki dzieci r??owe si? rodz?,
Nikt nie wierzy, ?e staje si? ju?.
Tylko siwy staruszek, kt?ry by?by prorokiem,
Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zaj?cie,
Powiada przewi?zuj?c pomidory:
Innego ko?ca ?wiata nie b?dzie,
Innego ko?ca ?wiata nie b?dzie.
BIEDNY CHRZE?CIJANIN PATRZY NA GETTO
Pszczo?y obudowuj? czerwon? w?trob?,
Mr?wki obudowuj? czarn? ko??,
Rozpoczyna si? rozdzieranie, deptanie jedwabi,
Rozpoczyna si? t?uczenie szk?a, drzewa, miedzi, niklu, srebra, pian
Gipsowych, blach, strun, tr?bek, li?ci, kul, kryszta??w -
Pyk! Fosforyczny ogie? z ???tych ?cian
Poch?ania ludzkie i zwierz?ce w?osie.
Pszczo?y obudowuj? plaster p?uc,
Mr?wki obudowuj? bia?? ko??,
Rozdzierany jest papier, kauczuk, p??tno, sk?ra, len,
W??kna, materie, celuloza, w?os, w??owa ?uska, druty,
Wali si? w ogniu dach, ?ciana i ?ar ogarnia fundament.
Jest ju? tylko piaszczysta, zdeptana, z jednym drzewem
/ bez li?ci
Ziemia.
Powoli, dr???c tunel, posuwa si? stra?nik-kret
Z ma?? czerwon? latark? przypi?t? na czole.
Dotyka cia? pogrzebanych, liczy, przedziera si? dalej,
Rozr??nia ludzki popi?? po t?czuj?cym oparze,
Popi?? ka?dego cz?owieka po innej barwie t?czy.
Pszczo?y obudowuj? czerwony ?lad,
Mr?wki obudowuj? miejsce po moim ciele.
Boj? si?, tak si? boj? stra?nika-kreta.
Jego powieka obrzmia?a jak u patriarchy,
Kt?ry siadywa? du?o w blasku ?wiec
Czytaj?c wielk? ksi?g? gatunku.
C?? powiem mu, ja, ?yd Nowego Testamentu,
Czekaj?cy od dw?ch tysi?cy lat na powr?t Jezusa?
Moje rozbite cia?o wyda mnie jego spojrzeniu
I policzy mnie mi?dzy pomocnik?w ?mierci:
Nieobrzezanych.
PORTRET Z PO?OWY XX WIEKU
Ukryty za u?miechem braterstwa,
Pogardzaj?cy czytelnikami gazet, ofiarami politycznej dialektyki,
Wymawiaj?cy s?owo demokracja ze zmru?eniem oka,
Nienawidz?cy fizjologicznych uciech ludzko?ci,
Pe?en wspomnie? o tych kt?rzy ?arli pili i sp??kowali a za chwil? podrzynano im gard?a,
Pochwalaj?cy dancingi i zabawy w ogrodach jako spos?b na publiczne gniewy,
Wo?aj?cy: kultura i sztuka, a my?l?cy o igrzyskach w cyrku,
?miertelnie znu?ony,
We ?nie albo w narkozie mamrocz?cy: Bo?e, Bo?e.
Przyr?wnuje siebie do Rzymianina w kt?rym kult Mitry zmiesza? si? z kultem Jezusa.
Dawne wiary w nim nie wygas?y. Czasem my?li, ?e jest we w?adzy demon?w.
Gromi przesz?o??, boj?c si? ?e kiedy j? zgromi, nie b?dzie mia? gdzie z?o?y? g?owy.
Najch?tniej gra w karty i szachy, ?eby w?asnych nie zdradza? tajemnic.
R?k? opar? na pismach Marksa, ale w domu czyta Ewangeli?.
Z ironi? patrzy na procesj? wychodz?c? z rozbitego ko?cio?a.
Za t?o ma ruiny miasta koloru ko?skiego mi?sa.
W palcach pami?tk? trzyma po faszy?cie poleg?ym w powstaniu.
Krak?w, 1945
DZIECI? EUROPY
1
My, kt?rym s?odycz dnia przenika do p?uc
I widzimy ga??zie rozkwitaj?ce w maju
Jeste?my lepsi od tych co zgin?li.
My, kt?rzy smakujemy d?ugo ?uj?c jad?o
I oceniamy w pe?ni igraszki mi?o?ci
Jeste?my lepsi od nich, pogrzebanych.
Z piec?w ognistych, zza drut?w w kt?rych ?wiszcze wiatr
/ niesko?czonych jesieni,
Z bitw kiedy w spazmie ryczy zranione powietrze
Uratowali?my si? przebieg?o?ci? i wiedz?.
Wysy?aj?c innych na miejsca bardziej zagro?one,
Podniecaj?c ich krzykami do boju,
Wycofuj?c si? w przewidywaniu straconej sprawy.
Do wyboru maj?c ?mier? w?asn? i ?mier? przyjaciela
Wybierali?my jego ?mier?, my?l?c zimno: byle si? spe?ni?o.
Uszczelniali?my drzwi gazowych kom?r, kradli?my chleb,
Wiedz?c ?e dzie? nast?pny ci??szy b?dzie od poprzedniego.
Jak nale?y si? ludziom poznali?my dobro i z?o.
Nasza z?o?liwa m?dro?? nie ma sobie r?wnej na ziemi.
Nale?y uzna? za dowiedzione, ?e jeste?my lepsi od tamtych,
?atwowiernych, zapalnych a s?abych, ma?o sobie ceni?cych
/ ?ycie.
2
Szanuj nabyte umiej?tno?ci, o dzieci? Europy.
Dziedzicu gotyckich katedr, barokowych ko?cio??w
I synagog w kt?rych rozbrzmiewa? p?acz krzywdzonego
/ ludu,
Dziedzicu Kartezjusza i Spinozy, spadkobierco s?owa
/ "honor",
Pogrobowcze Leonidas?w,
Szanuj umiej?tno?ci nabyte w godzinie grozy.
Umys? masz wy?wiczony, umiej?cy rozpozna? natychmiast
Z?e i dobre strony ka?dej rzeczy.
Umys? masz sceptyczny a wytworny, daj?cy uciechy
O jakich nic nie wiedz? prymitywne ludy.
Tym umys?em wiedziony, rozpoznasz natychmiast
S?uszno?? rad kt?rych udzielamy.
Niech dnia s?odycz przenika do p?uc.
Po to m?dre a ?cis?e przepisy.
3
Nie mo?e by? mowy o triumfie si?y
Bowiem jest to epoka gdy zwyci??a sprawiedliwo??.
Nie wspominaj o sile, by ci? nie pos?dzono
?e w ukryciu wyznajesz doktryny upad?e.
Kto ma w?adz?, zawdzi?cza j? logice dziej?w.
Oddaj logice dziej?w cze?? jej nale?n?.
Niech nie wiedz? usta wypowiadaj?ce hipotez?
O r?kach kt?re w?a?nie fa?szuj? eksperyment.
Niech nie wiedz? twoje r?ce fa?szuj?ce eksperyment
O ustach, kt?re w?a?nie wypowiadaj? hipotez?.
Umiej przewidzie? po?ar z dok?adno?ci? nieomyln?.
Po czym podpalisz dom i spe?ni si? co by? mia?o.
4
Z ma?ego nasienia prawdy wyprowadzaj ro?lin? k?amstwa,
Nie na?laduj tych co k?ami?, lekcewa??c rzeczywisto??.
Niech k?amstwo logiczniejsze b?dzie od wydarze?,
Aby znu?eni w?dr?wk? znale?li w nim ukojenie.
Po dniu k?amstwa gromad?my si? w dobranym kole
Bij?c si? w uda ze ?miechu, gdy wspomni kto nasze czyny.
Rozdaj?c pochwa?y pod nazw? bystro?ci rozumowania
Albo pochwa?y pod nazw? wielko?ci talentu.
My ostatni, kt?rzy z cynizmu umiemy czerpa? wesele.
Ostatni kt?rych przebieg?o?? niedaleka jest od rozpaczy.
Ju? rodzi si? pokolenie ?miertelnie powa?ne
Bior?ce dos?ownie co my?my przyjmowali ?miechem.
5
Niech s?owa twoje znacz? nie przez to co znacz?
Ale przez to wbrew komu zosta?y u?yte.
Ze s??w dwuznacznych uczy? swoj? bro?,
S?owa jasne pogr??aj w ciemno?? encyklopedii.
?adnych s??w nie os?dzaj, zanim urz?dnicy
Nie sprawdz? w kartotece kto m?wi te s?owa.
G;os nami?tno?ci lepszy jest ni? g?os rozumu,
Gdy? beznami?tni zmienia? nie potrafi? dziej?w.
Nie kochaj ?adnego kraju: kraje ?atwo gin?.
Nie kochaj ?adnego miasta: ?atwo rozpada si? w gruz.
Nie przechowuj pami?tek, bo z twojej szuflady
Wzbije si? dym truj?cy dla twego oddechu.
Nie miej czu?o?ci dla ludzi: ludzie ?atwo gin?
Albo s? pokrzywdzeni i wzywaj? twojej pomocy.
Nie patrz w jeziora przesz?o?ci: tafla ich rdz? powleczona
Inn? uka?e twarz ni? si? spodziewa?e?.
7
Kto m?wi o historii jest zawsze bezpieczny,
Przeciwko niemu ?wiadczy? nie wstan? umarli.
Jakie zapragniesz mo?esz przypisa? im czyny,
Ich odpowiedzi? zawsze b?dzie milczenie.
Z g??bi nocy wynurza si? ich pusta twarz.
Nadasz jej takie rysy jakich ci potrzeba.
Dumny z w?adzy nad lud?mi dawno minionymi
Zmieniaj przesz?o?? na w?asne, lepsze, podobie?stwo.
8
?miech powstaj?cy z szacunku dla prawdy
Jest ?miechem kt?rym ?miej? si? wrogowie ludu.
Wiek satyry sko?czony. Odt?d nie b?dziemy
Podst?pn? mow? szydzi? z nieudolnych monarch?w.
Surowi jak przysta?o budowniczym sprawy
Pozwolimy sobie jedynie na pochlebcz? ?artobliwo??.
Z ustami zaci?ni?tymi, pos?uszni rozumowaniu
Wkraczajmy ostro?nie w er? wyzwolonego ognia.
New York, 1946
PIOSENKA O PORCELANIE
R??owe moje spodeczki,
Kwieciste fili?anki,
Le??ce na brzegu rzeczki
Tam k?dy przesz?y tanki.
Wietrzyk nad wami polata,
Puchy z pierzyny roni,
Na czarny ?lad opada
Z?amanej cie? jab?oni.
Ziemia, gdzie spojrzysz, zas?ana
Bryzgami kruchej piany.
Niczego mi prosz? pana
Tak nie ?al jak porcelany.
Zaledwie wstanie jutrzenka
Ponad widnokr?g p?aski
S?ycha? gdzie ziemia st?ka
Male?kich spodeczk?w trzaski.
Sny majstr?w drogocenne,
Pi?ra zamarz?ych ?ab?dzi
Id? w ruczaje podziemne
I ?adnej o nich pami?ci.
Wi?c ledwo zerw? si? z rana
Mijam to zadumany.
Niczego mi prosz? pana
Tak nie ?al jak porcelany.
R?wnina do brzegu s?o?ca
Miazg? skorupek pokryta.
Ich warstwa rze?ko chrupi?ca
Pod mymi butami zgrzyta.
O ?wiecide?ka wy p?one
Co radowa?y?cie barw?
Teraz ach zaplamione
Brzydk? zakrzep?? farb?.
Le?? na ?wie?ych kurhanach
Uszka i denka i dzbany.
Niczego mi prosz? pana
Tak nie ?al jak porcelany.
Washington D.C., 1947
KT?RY SKRZYWDZI?E?
Kt?ry skrzywdzi?e? cz?owieka prostego
?miechem nad krzywd? jego wybuchaj?c,
Gromad? b?azn?w ko?o siebie maj?c
Na pomieszanie dobrego i z?ego,
Cho?by przed tob? wszyscy si? sk?onili
Cnot? i m?dro?? tobie przypisuj?c,
Z?ote medale na twoj? cze?? kuj?c,
Radzi ?e jeszcze jeden dzie? prze?yli,
Nie b?d? bezpieczny. Poeta pami?ta
Mo?esz go zabi? - narodzi si? nowy.
Spisane b?d? czyny i rozmowy.
Lepszy dla ciebie by?by ?wit zimowy
I sznur i ga??? pod ci??arem zgi?ta.
Washington D.C., 1950
TRATAT POETYCKI
(WST?P)
Mowa rodzinna niechaj b?dzie prosta.
A?eby ka?dy, kto us?yszy s?owo
Widzia? jab?onie, rzek?, zakr?t drogi,
Tak jak si? widzi w letniej b?yskawicy.
Nie mo?e jednak mowa by? obrazem
I niczym wi?cej. Wabi j? od wiek?w
Rozko?ysanie rymu, sen, melodia.
Bezbronn? mija suchy, ostry ?wiat.
Niejeden pyta dzisiaj co to znaczy
Ten wstyd, je?eli czyta ksi?g? wierszy,
Jakby do gorszej natury w nim samym
Zwraca? si? autor w niejasnym zamiarze
My?l odsuwaj?c i my?l oszukuj?c.
Z przypraw? ?artu, b?aze?stwa, satyry,
Jeszcze si? umie podoba? poezja.
Jej znakomito?? wtedy si? docenia.
Ale te walki, gdzie stawk? jest ?ycie
Toczy si? w prozie. Nie zawsze tak by?o.
I niewyznany dotychczas jest ?al.
S?u??, nie trwaj?, romanse, traktaty.
Bo wi?cej wa?y jedna dobra strofa
Ni? ci??ar wielu pracowitych stronic.
SROCZO??
Ten sam i nie ten sam szed?em przez las d?bowy
Dziwi?c si?, ?e muza moja, Mnemozyne,
Nic nie uj??a mojemu zdziwieniu.
Skrzecza?a sroka i m?wi?em: sroczo??,
Czym?e jest sroczo??? Do sroczego serca,
Do w?ochatego nozdrza nad dziobem i lotu
Kt?ry odnawia si? kiedy obni?a
Nigdy nie si?gn? a wi?c jej nie poznam.
Je?eli jednak sroczo?? nie istnieje
To nie istnieje i moja natura.
Kto by pomy?la?, ?e tak, po stuleciach,
Wynajd? sp?r o uniwersalia.
Montgeron, 1958
CO BY?O WIELKIE
Aleksandrowi i Oli Watom
Co by?o wielkie, ma?em si? wyda?o.
Kr?lestwa blad?y jak mied? za?nie?ona.
Co porazi?o, wi?cej nie pora?a.
Niebia?skie ziemie tocz? si? i ?wiec?.
Na brzegu rzeki, rozci?gni?ty w trawie,
Jak dawno, dawno, puszczam ??dki z kory.
Montgeron, 1959
GUCIO ZACZAROWANY
Istoty od nico?ci odleg?o?? jest niesko?czona
("Zabawy przyjemne i po?yteczne", 1776)
1
Pochy?e pola i tr?bka.
Ten zmierzch i nisko leci ptak i b?ys?y wody.
Rozwin??y si? ?agle na brzask za cie?nin?.
Wchodzi?em we wn?trze lilii mostem z?otog?owiu.
Dane by?o ?ycie ale niedosi??ne.
Od dzieci?stwa do staro?ci ekstaza o wschodzie s?o?ca.
2
Du?o, jak na jedno ?ycie, tych porank?w.
Z zamkni?tymi oczami by?em wielki i ma?y,
Nosi?em pi?ra, jedwab, ?aboty i zbroje,
Suknie kobiece, zlizywa?em r??.
Unosi?em si? nad ka?dym kwiatem od pocz?tku,
Stuka?em w drzwi zamkni?te sal bobra i kreta.
Niemo?liwe ?eby tyle g?os?w nie zapisanych
Mi?dzy tub? pasty do z?b?w i zardzewia?? ?yletk?,
Tu? nad sto?em w Wilnie, Warszawie, Brie,Montgeron, Kalifornii.
Niemo?liwe ?ebym umar? dop?ki nie si?gn?.
3
Od smaku i zapachu czeremchy nad rzekami
Idzie ?wiadomo?? g?szczem laur?w, hibiskus?w
Zbieraj?c w zielon? puszk? okazy Ziemi.
Nad ni? czerwona kora sekwoi sempervirens
I s?jki, inne ni? za Morzem Beringa,
Otwieraj? skrzyd?a koloru indygo.
Sama jedna, bez przyjaci?? i wrog?w,
Obejmuje le?ne zbocza, orle gniazdo.
Niezrozumia?a dla w??a z ???t? wypustk?,
Nie rozumiej?ca zasady w??a i drzewa.
4
Gwiazdy Filemona, gwiazdy Baucis
Nad ich domem oplecionym korzeniami d?bu.
I b?g w?drowny ?pi?cy na ?o?u z rzemieni,
Twardo, maj?cy pi??? za wezg?owie.
Ryjkonosy chrz?szczyk napotka? jego sanda?
I d??y z trudem przez p?askowy? wyg?adzony stop?.
S?ysz? tak?e d?wi?ki fortepianu.
Podkradam si? mokr? czerni? pod d?ungl? spirei
Gdzie le?? butle gliniane po holenderskich w?dkach.
Ukazuje si? panna z kosmykiem na uchu.
Ale mnie, kiedy szed?em na czworakach, wyros?a broda
I m?j ?uk india?ski spr?chnia? od deszcz?w i ?nieg?w.
Ona gra i r?wnocze?nie, ma?a, siada na nocniczek,
Z?a??c z hu?tawki podnosi sukienk?
I ze mn? albo swoim kuzynem robi rzeczy nieprzyzwoite.
A ju? zaraz bardzo siwa na wychud?ym przedmie?ciu
I odje?d?a nie zwlekaj?c tam gdzie jad? wszystkie panny.
Niech stanie si? wyspa - i wyspa d?wiga si? z morza.
R??owo?? jej ska? ma odcie? fio?kowy.
Nasiona kie?kuj?, na pag?rkach i kasztan i cedr,
?r?d?o chwieje paproci? tu? ko?o przystani.
Na p?askich g?azach nad wod? jod?ow? zatoki
Wyleguj? si? duchy podobne do nurk?w z butelkami tlenu.
Jedyna c?rka czarodzieja, Miranda,
Na osio?ku jedzie w stron? groty
?cie?k? us?an? skrzypi?cymi li??mi.
Widzi tr?jn?g i kocio? i nar?cza chrustu.
Zniknij wyspo. Albo silniej: wyspo, zniknij si?.
5
Lubi?em go, bo nie szuka? idealnego przedmiotu.
Kiedy s?ysza? jak m?wi?: "Tylko przedmiot kt?rego nie ma
Jest doskona?y i czysty", rumieni? si? i odwraca? g?ow?.
W ka?dej kieszeni nosi? o??wki, szkicowniki,
Z okruchami bu?ki, akcydensami ?ycia.
Rok za rokiem okr??a? grube drzewo
Przyk?adaj?c d?o? do oka i mrucz?c w podziwie.
Jak zazdro?ci? tym co drzewo rysuj? jedn? kresk?!
Ale przeno?nia wydawa?a mu si? czym? nieskromnym.
Symbole zostawia? dumnym, zaj?tym w?asn? spraw?.
Z patrzenia chcia? wyprowadzi? nazw? samej rzeczy.
Kiedy by? stary, targa? brod? ???t? od tytoniu:
"Wol? tak przegra?, ni? wygra? jak oni".
Jak Peter Breughel ojciec przewr?ci? si? nagle
Pr?buj?c spojrze? w ty? przez rozstawione nogi.
I wznosi?o si? dalej drzewo niedosi??ne.
O iste, o istliwe a? do rdzenia. By?o.
6
Zarzucano mu, ?e o?eni? si? z jedn? kobiet? a ?yje z inn?.
Gdzie czas - odpowiada? - na g?upstwa, rozw?d i tak dalej.
Ledwo cz?owiek wstanie, machnie par? razy p?dzlem a ju? wiecz?r.
7
Gucio, niegrzeczny ch?opczyk, zosta? zamieniony w much?.
My? si? wed?ug obrz?dku much pod ska?? cukru
I prostopadle biega? po jaskiniach sera.
Lecia? przez okno w jarz?cy si? ogr?d.
I tam, nieposkromione promy li?ci
Wioz?y kropl? napi?t? od nadmiaru t?czy,
Mszyste parki z krynicami ?wiat?a ros?y w g?rach kory,
Sypa? si? cierpki py? z gi?tkich kolumn w ?rodku cynobrowych kwiat?w.
A cho? trwa?o to nie d?u?ej ni? od podwieczorku do kolacji,
Zawsze potem, kiedy mia? prasowane spodnie i strzy?one w?sy,
My?la?, trzymaj?c szk?o z alkoholem, ?e ich oszukuje,
Bo mucha nie powinna rozmawia? o narodzie i wysoko?ci produkcji.
Kobieta naprzeciwko by?a wulkanicznym szczytem
Gdzie w?wozy, kratery i w kotlinach lawy
Ruch ziemi pochyla skr?cone pnie sosen.
8
Mi?dzy mn? i ni? by? st??, na stole szklanka.
Spierzchni?ta sk?ra jej ?okci dotyka?a l?ni?cej powierzchni
W kt?rej odbija? si? zarys cienia pod pach?.
Kropla potu g?stnia?a nad falist? warg?.
A przestrze? mi?dzy mn? i ni? dzieli?a si? niesko?czenie,
Hucz?ca pierzastymi strza?ami Eleat?w,
Nie wyczerpie jej rok ni sto lat podr??y.
Gdybym przewr?ci? st??, co by?my spe?nili.
Ten akt, nie-akt, bo zawsze potencjalny
Jak zamiar wej?cia w drzewo, w wod?, w minera?y.
Ale ona te? patrzy?a na mnie jak na pier?cienie Saturna
I wiedzia?a, ?e wiem jak nikt nie dosi?ga.
Tak stanowiona by?a cz?owieczo?? i tkliwo??.
Berkeley, 1962
STRUKTURALIZM
By?em na odczycie strukturalisty, m?wi? nadzwyczaj inteligentnie i jego francuskie ?apki nadzwyczaj inteligentnie trzyma?y papierosa.
Chcia?em wsta? i powiedzie?: ty, na tej ziemi wycia i rzygo- win, na tej ziemi dr?czonego wszelkiego ?ywego stworze- nia i mojej ludzkiej rozpaczy, ty, naukowcu, ?winio.
Niech za?wiadczy wielkie plemi? umar?ych, patrz, napieraj? ich twarze, jak s?ono i gorzko ustom kiedy j?zykiem dotkni?te ju? ma objawi? si? s?owo.
S?owo jedno jedyne i jedno znacz?ce, kt?re rozlegaj?c si? od niebios do piekie? przywr?ci ?ad utracony, s?owo kt?rego nie ma i ten szum jak lasu czy morza to tylko be?kot i p?acz.
C?? ja z moj? g?upot? przeciw tobie, kolekcjonerowi zamro?onych ?ez albo przeciw komputerom w Lawrence Laboratory?
Ja ?mieszny, tak samo jak wtedy kiedy by?em ma?y i pr?bo- wa?em broni? ?wi?tych gaj?w czy g?ry Synaj czy Patmos, nie rozumiej?c czego broni? i czemu.
Bo dzieci podskakiwa?y i rymowa?y wyrazy i jeden ch?opczyk ?piewa?: "matka-szmatka", "matka-szmatka", a ja nagle rzuci?em si? na niego kopi?c i gryz?c.
1965
ARS POETICA?
Zawsze t?skni?em do formy bardziej pojemnej,
kt?ra nie by?aby zanadto poezj? ani zanadto proz?
i pozwoli?aby si? porozumie? nie nara?aj?c nikogo,
autora ni czytelnika, na m?ki wy?szego rz?du.
W samej istocie poezji jest co? nieprzystojnego:
powstaje z nas rzecz, o kt?rej nie wiedzieli?my,?e w nas jest,
wi?c mrugamy oczami, jakby wyskoczy? z nas tygrys
i sta? w ?wietle, ogonem bij?c si? po bokach.
Dlatego s?usznie si? m?wi, ?e dyktuje poezj? dajmonion,
cho? przesadza si? utrzymuj?c, ?e jest na pewno anio?em.
Trudno poj?? sk?d si? bierze ta duma poet?w
je?eli wstyd im nieraz, ?e wida? ich s?abo??.
Jaki rozumny cz?owiek zechce by? pa?stwem demon?w,
kt?re rz?dz? si? w nim jak u siebie, przemawiaj? mn?stwem
/ j?zyk?w,
a jakby nie dosy? im by?o skra?? jego usta i r?k?
pr?buj? dla swojej wygody zmienia? jego los?
Poniewa? co chorobliwe jest dzisiaj cenione,
kto? mo?e my?le?, ?e tylko ?artuj?
albo ?e wynalaz?em jeszcze jeden spos?b
?eby wychwala? Sztuk? z pomoc? ironii.
By? czas, kiedy czytano tylko m?dre ksi??ki
pomagaj?ce znosi? b?l oraz nieszcz??cie.
To jednak nie to samo co zagl?da? w tysi?c
dzie? pochodz?cych prosto z psychiatrycznej kliniki.
A przecie ?wiat jest inny ni? si? nam wydaje
i my jeste?my inni ni? w naszym bredzeniu.
Ludzie wi?c zachowuj? milcz?c? uczciwo??,
tak zyskuj?c szacunek krewnych i s?siad?w.
Ten po?ytek z poezji, ?e nam przypomina
jak trudno jest pozosta? t? sam? osob?,
bo dom nasz jest otwarty, we drzwiach nie ma klucza
a niewidzialni go?cie wchodz? i wychodz?.
Co tutaj opowiadam, poezj?, zgoda, nie jest.
Bo wiersze wolno pisa? rzadko i niech?tnie,
pod niezno?nym przymusem i tylko z nadziej?,
?e dobre, nie z?e duchy, maj? w nas instrument.
Berkeley, 1968
MOJA WIERNA MOWO
Moja wierna mowo,
s?u?y?em tobie.
Co noc stawia?em przed tob? miseczki z kolorami,
?eby? mia?a i brzoz? i konika polnego i gila
zachowanych w mojej pami?ci.
Trwa?o to du?o lat.
By?a? moj? ojczyzn? bo zabrak?o innej.
My?la?em ?e b?dziesz tak?e po?redniczk?
pomi?dzy mn? i dobrymi lud?mi,
cho?by ich by?o dwudziestu, dziesi?ciu,
albo nie urodzili si? jeszcze.
Teraz przyznaj? si? do zw?tpienia.
S? chwile kiedy wydaje si?, ?e zmarnowa?em ?ycie.
Bo ty jeste? mow? upodlonych,
mow? nierozumnych i nienawidz?cych
siebie bardziej mo?e od innych narod?w,
mow? konfident?w,
mow? pomieszanych,
chorych na w?asn? niewinno??.
Ale bez ciebie kim jestem.
Tylko szkolarzem gdzie? w odleg?ym kraju,
a success, bez l?ku i poni?e?.
No tak, kim jestem bez ciebie.
Filozofem takim jak ka?dy.
Rozumiem, to ma by? moje wychowanie:
gloria indywidualno?ci odj?ta,
Grzesznikowi z moralitetu
czerwony dywan pod?cie?a Wielki Chwa?,
a w tym samym czasie latarnia magiczna
rzuca na p??tno obrazy ludzkiej i boskiej udr?ki.
Moja wierna mowo,
mo?e to jednak ja musz? ciebie ratowa?.
Wi?c b?d? dalej stawia? przed tob? miseczki z kolorami
jasnymi i czystymi je?eli to mo?liwe,
bo w nieszcz??ciu potrzebny jaki? ?ad czy pi?kno.
Berkeley, 1968
TAK MA?O
Tak ma?o powiedzia?em.
Kr?tkie dni.
Kr?tkie dni,
Kr?tkie noce,
Kr?tkie lata.
Tak ma?o powiedzia?em,
Nie zd??y?em.
Serce moje zm?czy?o si?
Zachwytem,
Rozpacz?,
Gorliwo?ci?,
Nadziej?.
Paszcza lewiatana
Zamyka?a si? na mnie.
Nagi le?a?em na brzegach
Bezludnych wysp.
Porwa? mnie w otch?a? ze sob?
Bia?y wieloryb ?wiata.
I teraz nie wiem
Co by?o prawdziwe.
Berkeley, 1969
DAR
Dzie? taki szcz??liwy.
Mg?a opad?a wcze?nie, pracowa?em w ogrodzie.
Kolibry przystawa?y nad kwiatem kaprifolium.
Nie by?o na ziemi rzeczy, kt?r? chcia?bym mie?.
Nie zna?em nikogo, komu warto by?oby zazdro?ci?.
Co przydarzy?o si? z?ego, zapomnia?em.
Nie wstydzi?em si? my?le?, ?e by?em kim jestem.
Nie czu?em w ciele ?adnego b?lu.
Prostuj?c si?, widzia?em niebieskie morze i ?agle.
Berkeley, 1971
STAN POETYCKI
Jakby zamiast oczu wprawiono odwr?con? lunet?, ?wiat oddala si? i wszystko, ludzie, drzewa, ulice, maleje ale nic a nic nie traci na wyrazisto?ci, zg?szcza si?.
Mia?em dawniej takie chwile podczas pisania wierszy, wi?c znam dystans, bezinteresown? kontemplacj?, przybranie na siebie "ja", kt?re jest "nie-ja", ale teraz jest tak ci?gle i zapytuj? siebie co to znaczy, czy?bym wszed? w trwa?y stan poetycki.
Rzeczy dawniej trudne teraz s? ?atwe, ale nie czuj? silnej potrzeby przekazywania ich na pi?mie.
Dopiero teraz jestem zdr?w a by?em chory, poniewa? m?j czas galopowa? i udr?cza? mnie strach przed tym co b?dzie.
W ka?dej minucie widowisko ?wiata jest dla mnie na nowo zadziwiaj?ce i tak komiczne, ?e nie mog? zrozumie? jak mog?a chcie? temu podo?a? literatura.
Czuj?c ciele?nie, dotykalnie, ka?d? minut?, oswajam nieszcz??cie i nie prosz? Boga ?eby zechcia? je odwr?ci?, bo dlaczego mia?by odwr?ci? ode mnie je?eli nie odwraca od innych?
?ni?o mi si?, ?e znalaz?em si? na w?skim progu nad g??bi? w kt?rej wida? by?o poruszaj?ce si? wielkie morskie ryby. Ba?em si?, ?e je?eli b?d? patrze?, spadn?. Wi?c odwr?ci?em si?, chwyci?em si? palcami chropowato?ci skalnej ?ciany i powoli posuwaj?c si? ty?em do morza wydosta?em si? na miejsce bezpieczne.
By?em niecierpliwy i dra?ni?o mnie tracenie czasu na g?upstwa, do kt?rych zalicza?em sprz?tanie i gotowanie. Teraz z uwag? kroj? cebul?, wyciskam cytryny, przyrz?dzam r??ne gatunki sos?w.
1977
RUE DESCARTES
Mijaj?c ulic? Descartes
Schodzi?em ku Sekwanie, m?ody barbarzy?ca w podr??y
Onie?mielony przybyciem do stolicy ?wiata.
By?o nas wielu, z Jass i Koloszwaru, Wilna i Bukaresztu, Sajgonu i Marakesz,
Wstydliwie pami?taj?cych domowe zwyczaje
O kt?rych nie nale?a?o m?wi? tu nikomu:
Kla?ni?cie na s?u?b?, nadbiegaj? dziewki bose,
Dzielenie pokarm?w z inkantacjami,
Ch?ralne mod?y odprawiane przez pan?w i czelad?.
Zostawi?em za sob? pochmurne powiaty.
Wkracza?em w uniwersalne, podziwiaj?c, pragn?c.
Nast?pnie wielu z Jass i Koloszwaru, albo Sajgonu albo Marakesz
By?o zabijanych poniewa? chcieli obali? domowe zwyczaje.
Nast?pnie ich koledzy zdobywali w?adz?
?eby zabija? w imi? pi?knych idei uniwersalnych.
Tymczasem zgodnie ze swoj? natur? zachowywa?o si? miasto,
Gard?owym ?miechem odzywaj?c si? w ciemno?ci,
Wypiekaj?c d?ugie chleby i w gliniane dzbanki nalewaj?c wino,
Ryby, cytryny i czosnek kupuj?c na targach,
Oboj?tne na honor i ha?b? i wielko?? i chwa??,
Poniewa? to wszystko ju? by?o i zmieni?o si?
W pomniki przedstawiaj?ce nie wiadomo kogo,
W ledwo s?yszalne arie albo zwroty mowy.
Znowu opieram ?okcie o szorstki granit nabrze?a,
Jakbym wr?ci? z w?dr?wki po krajach podziemnych
I nagle zobaczy? w ?wietle kr?c?ce si? ko?o sezon?w
Tam gdzie upad?y imperia, a ci co ?yli, umarli.
I nie ma ju? tu i nigdzie stolicy ?wiata.
I wszystkim obalonym zwyczajom wr?cono ich dobre imi?.
I ju? wiem, ?e czas ludzkich pokole? niepodobny do czasu Ziemi.
A z ci??kich moich grzech?w jeden najlepiej pami?tam:
Jak przechodz?c raz le?n? ?cie?k? nad potokiem
Zrzuci?em du?y kamie? na wodnego w??a zwini?tego w trawie.
I co mnie w ?yciu spotka?o by?o s?uszn? kar?,
Kt?ra pr?dzej czy p??niej ?ami?cego zakaz dosi?gnie.
1980
RZEKI
Pod rozmaitymi imionami was tylko s?awi?em, rzeki!
Wy jeste?cie i mi?d i mi?o?? i ?mier? i taniec.
Od ?r?d?a w tajemnych grotach bij?cego spo?r?d omsza?ych kamieni,
Gdzie bogini ze swoich dzban?w nalewa wod? ?yw?,
Od jasnych zdroj?w na murawach, pod kt?rymi szemrz? poniki,
Zaczyna si? wasz bieg i m?j bieg, i zachwyt i przemijanie.
Na s?o?ce wystawia?em twarz, nagi, steruj?cy z rzadka zanurzeniem wios?a,
I mkn??y d?bowe lasy, ??ki, sosnowy b?r,
Za ka?dym zakr?tem otwiera?a si? przede mn? ziemia obietnicy,
Dymy wiosek, senne stada, loty jask??ek-brzeg?wek, piaskowe obrywy.
Powoli, krok za krokiem, wst?powa?em w wasze wody
I nurt mnie podejmowa? milcz?co za kolana,
A? powierzy?em si?, i uni?s? mnie, i p?yn??em
Przez wielkie odbite niebo triumfalnego po?udnia.
I by?em na waszych brzegach o zacz?ciu letniej nocy,
Kiedy wytacza si? pe?nia i ??cz? si? usta w obrz?dzie.
I szum wasz ko?o przystani, jak wtedy w sobie s?ysz?
Na przywo?anie, obj?cie, i na ukojenie.
Z biciem we wszystkie dzwony zatopionych miast odchodzimy
Zapominanych witaj? poselstwa dawnych pokole?.
A p?d wasz nieustaj?cy zabiera dalej i dalej.
I ani jest ani by?o. Tylko trwa wieczna chwila.
1980
POD KONIEC DWUDZIESTEGO WIEKU
Pod koniec dwudziestego wieku, urodzony na jego pocz?tku,
po napisaniu ksi??ek, z?ych czy dobrych, ale pracowitych,
po zdobywaniu, traceniu i odzyskiwaniu,
Jestem tutaj z nadziej?, ?e mo?na zaczyna? na nowo
i w?asne ?ycie uleczy? my?l?c mocno o rzeczach poznanych,
tak mocno, ?e miejsc i ludzi nie odejmie czas
i wszystko b?dzie trwa?o prawdziwiej ni? by?o.
Nie rozumiej?c sk?d lata ekstazy i razem udr?ki,
przyjmuj?c sw?j los i b?agaj?c o inny,
nie pob?a?a?em sobie, zaciska?em usta.
Dumny z jednej tylko, mnie wiadomej, cnoty:
smagania si? wieloramienn? dyscyplin?.
Ci?gle zaczynam na nowo, poniewa? co z?o?? w opowie??
okazuje si? fikcj?, dla innych, nie dla mnie, czyteln?,
i opl?tuje mnie, i zakrywa mnie,
i z po??dania prawdy jestem nieuczciwy.
Wtedy my?l? o prawid?ach wysokiego stylu
i o ludziach, kt?rym nigdy nie by?y potrzebne.
Jak i o tym, ?e ca?e ?ycie zwodzi mnie nadzieja.
1980
SENS
- Kiedy umr?, zobacz? podszewk? ?wiata.
Drug? stron?, za ptakiem, g?r? i zachodem s?o?ca.
Wzywaj?ce odczytania prawdziwe znaczenie.
Co nie zgadza?o si?, b?dzie si? zgadza?o.
Co by?o niepoj?te, b?dzie poj?te.
- A je?eli nie ma podszewki ?wiata?
Je?eli drozd na ga??zi nie jest wcale znakiem
Tylko drozdem na ga??zi, je?eli dzie? i noc
Nast?puj? po sobie nie dbaj?c o sens
I nie ma nic na ziemi, pr?cz tej ziemi?
Gdyby tak by?o, to jednak zostanie
S?owo raz obudzone przez nietrwa?e usta,
Kt?re biegnie i biegnie, pose? niestrudzony,
Na mi?dzygwiezdne pola, w ko?owr?t galaktyk
I protestuje, wo?a, krzyczy.
1991
SPRAWOZDANIE
O Najwy?szy, zechcia?e? mnie stworzy? poet?, i teraz pora, ?ebym z?o?y? sprawozdanie.
Serce moje jest pe?ne wdzi?czno?ci, cho? pozna?em niedole tego zawodu.
Praktykuj?c w nim, dowiadujemy si? za wiele o dziwacznej naturze cz?owieka.
Kt?rym co dzie? i o ka?dej godzinie i roku w?ada urojenie.
Urojenie, kiedy buduje fortece z piasku i zbiera znaczki pocztowe, i podziwia siebie w lustrze.
I przyznaje sobie pierwsze?stwo w sporcie, w?adzy i mi?o?ci, i kiedy gromadzi pieni?dze.
Na samej granicy, na kruchej granicy, za kt?r? rozpo?ciera si? kraina skarg i be?kot?w.
Bo w ka?dym z nas miota si? szalony kr?lik i wyje wilcza zgraja, a? boimy si?, ?e inni j? us?ysz?.
Z urojenia bierze si? poezja i przyznaje si? do swojej skazy.
Cho? tylko przypominaj?c sobie napisane kiedy? wiersze, czuje ich autor ca?y wstyd urojenia.
A jednak nie znosi obok siebie innego poety, je?eli podejrzewa, ?e ten jest lepszy od niego, i zazdro?ci mu ka?dej pochwa?y.
Got?w nie tylko zabi?, ale zmia?d?y? go i zetrze? z powierzchni ziemi.
A? zostanie sam jeden, wspania?omy?lny i ?askawy dla podw?adnych, ?cigaj?cych ma?e urojenia.
Jak?e wi?c si? dzieje, ?e z tak niskich pocz?tk?w rodzi si? wspania?o?? s?owa?
Gromadzi?em ksi??ki poet?w z r??nych kraj?w, siedz? teraz nad nimi i zdumiewam si?.
I s?odko jest my?le?, ?e by?em kompanem w wyprawie, kt?ra nigdy nie ustaje, cho? mijaj? wieki.
Wyprawa nie po z?ote runo doskona?ej formy, ale konieczna jak mi?o??.
Pod przymusem mi?osnego d??enia do esencji d?bu i g?rskiego szczytu, i osy, i kwiatu nasturcji.
?eby, trwaj?c, potwierdza?y nasz? hymniczno?? przeciw ?mierci.
I nasz? my?l serdeczn? o wszystkich, kt?rzy, jak my, byli, d??yli i nazwa? nie mogli.
Poniewa? istnie? na ziemi to ju? za du?o na jakiekolwiek nazwanie.
Bratersko wspieramy si? wzajemnie, zapominaj?c uraz, t?umacz?c jedni drugich na inne j?zyki, zaiste, cz?onkowie w?druj?cej za?ogi.
Jak?e wi?c m?g?bym nie by? wdzi?czny, je?eli wcze?nie by?em powo?any i niepoj?ta sprzeczno?? nie odj??a mego podziwu?
Za ka?dym wschodem s?o?ca wyrzekam si? zw?tpie? nocy i witam nowy dzie? drogocennego urojenia.
MIASTO M?ODO?CI
Przystojniej by?oby nie ?y?. A ?y? nie jest przystojnie,
Powiada ten, kto wr?ci? po bardzo wielu latach
Do miasta swojej m?odo?ci. Nie by?o nikogo
Z tych, kt?rzy kiedy? chodzili tymi ulicami,
I teraz nic nie mieli opr?cz jego oczu.
Potykaj?c si?, szed? i patrzy? zamiast nich
Na ?wiat?o, kt?re kochali, na bzy, kt?re zn?w kwit?y.
Jego nogi, b?d? co b?d?, by?y doskonalsze
Ni? nogi bez istnienia. P?uca wdycha?y powietrze
Jak zwykle u ?ywych, serce bi?o
Zdumiewaj?c, ?e bije. W ciele teraz bieg?a
Ich krew, jego arterie ?ywi?y ich tlenem.
W sobie czu? ich w?troby, trzustki i jelita.
M?sko?? i ?e?sko??, minione, w nim si? spotyka?y,
I ka?dy wstyd, ka?dy smutek, ka?da mi?o??.
Je?eli nam dost?pne rozumienie,
My?la?, to w jednej wsp??czuj?cej chwili,
Kiedy co mnie od nich oddziela?o, ginie,
I deszcz kropel z ki?ci bzu sypie si? na twarz
Jego, jej i moj? r?wnocze?nie.
W SZETEJNIACH
I
Ty by?a? m?j pocz?tek i zn?w jestem z Tob?, tutaj gdzie nauczy?em si? czterech stron ?wiata.
Nisko za drzewami strona Rzeki, za mn? i budynkami strona Lasu, na prawo strona ?wi?tego Brodu, na lewo Ku?ni i Promu.
Gdziekolwiek w?drowa?em, po jakich kontynentach, zawsze twarz? by?em zwr?cony do Rzeki.
Czuj?c aromat i smak rozgryzionej bia?oczerwonej soczysto?ci ajeru.
S?ysz?c stare poga?skie pie?ni ?e?c?w wracaj?cych z pola, kiedy s?o?ce pogodnych wieczor?w dogasa?o za pag?rkami.
W zdzicza?ej zieleni m?g?bym wskaza? miejsce altany, gdzie zmusza?a? mnie, ?ebym stawia? pierwsze ko?lawe litery.
A ja wyrywa?em si?, uciekaj?c do moich kryj?wek, bo by?em pewny, ?e pisa? liter nigdy nie b?d? umia?.
Nie spodziewa?em si? jednak r?wnie? takiej wiedzy: ?e roz- padaj? si? w py? ko?ci, mijaj? dziesi?tki lat, a trwa ta sama obecno??.
?e mo?emy, tak jak ja z Tob?, przebywa? w krainie wiecznych luster, brodz?c w nie koszonych trawach r?wnocze?nie.
II
Trzyma?a? lejce i dwoje nas jecha?o jednokonn? bryczk? w go?cin? do wielkiej wioski pod lasem.
Ga??zie jej jab?oni i grusz ugi?te pod nadmiarem owoc?w, ganki dom?w, ozdobne, nad ogr?dkami malw i ruty.
Twoi dawni uczniowie, teraz gospodarze, podejmowali nas rozmow? o urodzajach, kobiety pokazywa?y swoje warsztaty tkackie i deliberowa?y?cie d?ugo o kolorach osnowy i odetki.
Na stole w?dliny, plastry miodu w glinianej misie, i pi?em kwas chlebowy z blaszanej kwarty.
Poprosi?em kierownika ko?chozu, ?eby pokaza? mi t? wiosk?, zawi?z? na pola puste a? po las i zatrzyma? auto przed du?ym g?azem.
"Tu by?a wioska Peiksva", powiedzia?, nie bez triumfu w g?osie, jak to u tych, co s? zawsze z wygrywaj?cymi.
Zauwa?y?em, ?e jedna cz??? g?azu by?a od?upana, pr?bowano wi?c rozbi? kamie? m?otem, ?eby znik? nawet ten ?lad.
III
Wybieg?em o letnim ?wicie mi?dzy g?osy ptak?w i wr?ci?em, a mi?dzy chwil? i chwil? napisa?em dzie?o.
Cho? tak trudno by?o ci?gn?? pa?eczk? n, ?eby ??czy?a si? z pa?eczk? u, albo odwa?y? si? na most mi?dzy r i z.
Trzyma?em cienk? jak trzcina obsadk? i zanurza?em stal?wk? w atramencie, pisarczyk w?drowny z ka?amarzem u pasa.
Teraz my?l?, ?e dzie?o jest zamiast szcz??cia i ?e zostaje ska?one lito?ci? i groz?.
Jednak duch tego miejsca musi by? w nim, tak jak jest w Tobie, kt?r? prowadzi? od dziecka.
Girlandy z d?bowych li?ci, sygnaturka w rozwidleniu lipy wzywaj?ca na Majowe, chcia?em by? dobry i nie chodzi? mi?dzy grzesznikami.
Ale kiedy staram si? teraz przypomnie? sobie co by?o, tylko studnia, i tam tak ciemno, ?e nic nie mo?na zrozumie?.
Wiadomo tylko, ?e jest grzech i jest kara, cokolwiek m?wi? filozofowie.
Oby moje dzie?o przynios?o ludziom po?ytek i wi?cej wa?y?o ni? moje z?o.
Ty jedna, m?dra i sprawiedliwa, umia?aby? mnie uspokoi?, t?umacz?c, ?e zrobi?em tyle, ile mog?em.
?e zamyka si? furtka Czarnego Ogrodu, pok?j, pok?j, co sko?czone, to sko?czone.
ZAPOMNIJ
Zapomnij o cierpieniach,
Kt?re sam zada?e?.
Zapomnij o cierpieniach,
Kt?re tobie zadano.
Wody p?yn? i p?yn?,
Wiosny b?ysn? i gin?,
Idziesz ziemi? ledwie pami?tan?.
Czasem s?yszysz daleko piosenk?.
Co to znaczy, pytasz, kto tam ?piewa?
Dziecinne s?o?ce wschodzi,
Wnuk i prawnuk si? rodzi.
Teraz ciebie prowadz? za r?k?.
Nazwy rzek tobie jeszcze zosta?y.
Jak?e d?ugo umiej? trwa? rzeki!
Pola twoje, ugorne,
Wie?e miast, niepodobne.
Ty na progu stoisz, zaniemia?y.
JASNO?CI PROMIENISTE
Jasno?ci promieniste,
Niebia?skie rosy czyste,
Pomagajcie ka?demu
Ziemi doznaj?cemu.
Za niedosi??n? zas?on?
Sens ziemskich spraw umieszczono.
Gonimy dop?ki ?ywi,
Szcz??liwi i nieszcz??liwi.
To wiemy, ?e bieg si? sko?czy
I roz??czone si? z??czy
W jedno, tak jak by? mia?o:
Dusza i biedne cia?o.
BIEG
Radosny m?j bieg po ciemnych parkach jesieni?,
Kiedy na ?cie?kach igliwie albo szelest li?ci,
I polany pod d?bami pustoszej?,
Gasn? sine oka telewizji.
Takiej lekko?ci krok?w nigdy nie mia?em,
Chyba dawno, w moje poranki o?mioletniego.
Uniesiony nad ziemi?, napojony ?wiat?em,
Nie ustaj? w napowietrznym biegu.
Nie?yczliwie mnie wita przebudzona jawa.
W dzie? o lasce powoli pe?zn?, astmatyczny.
Ale noc mnie na d?ugie podr??e wyprawia
I tam, jak na pocz?tku, ?wiat nowy i ?liczny.
DO LESZCZYNY
Nie poznajesz mnie, ale to ja, ten sam,
Kt?ry wycina? na ?uki twoje brunatne pr?ty,
Takie proste i ?mig?e w biegni?ciu do s?o?ca.
Rozros?a? si?, ogromny tw?j cie?, hodujesz p?dy nowe.
Szkoda, ?e tamtym ch?opcem ju? nie jestem.
Chyba kij sobie bym wyci??, bo widzisz, chodz? o lasce.
Kocha?em twoj? kor?, br?zow? z bia?ym nalotem,
Koloru najzupe?niej leszczynowego.
Raduj? mnie te, co przetrwa?y, d?by i jesiony,
Ale ty ucieszy?a? mnie najbardziej,
Jak zawsze czarodziejska, z per?ami twoich orzech?w,
Z pokoleniami wiewi?rek, kt?re w tobie ta?czy?y.
Jest co? z heraklitejskiej zadumy, kiedy tutaj stoj?,
Pami?taj?cy siebie minionego
I ?ycie, jakie by?o, a te? jakie by? mog?o.
Nic nie trwa, ale trwa wszystko: ogromna sta?o??.
I pr?buj? w niej umie?ci? moje przeznaczenie,
Kt?rego, tak naprawd?, przyj?? nie chcia?em.
By?em szcz??liwy z moim ?ukiem, skradaj?c si? brzegiem ba?ni.
Co sta?o si? ze mn? p??niej, zas?uguje na wzruszenie ramion
I jest tylko biografi?, to znaczy zmy?leniem.
POST SCRIPTUM
Biografia, czyli zmy?lenie albo wielki sen.
Ob?oki u?o?one warstwami na skrawku nieba mi?dzy jasno?ci?
brz?z.
???te i rdzawe winnice pod wiecz?r.
Na kr?tko by?em s?ug? i w?drowcem.
Odpuszczony, wracam drog? nieby??.
Szetejnie - Napa Valley, jesie? 1997
NA MOJE 88 URODZINY
Miasto g?ste od krytych pasa?y, w?skich
placyk?w, arkad,
schodz?ce tarasami ku morskiej zatoce.
I ja, zapatrzony w m?ode pi?kno,
cielesne i nietrwa?e,
jego ruch taneczny w?r?d starych kamieni.
Kolory sukien wed?ug letniej mody,
stuk pantofelka na dallach sprzed stuleci,
ciesz? mnie swoim obrz?dem powrotu.
Dawno zostawi?em za sob?
zwiedzania katedr i wie? warownych.
Jestem jak ten, kto widzi, a jednak sam nie przemija,
duch lotny mimo siwizny i chor?b staro?ci.
Ocalony, bo z nim wieczne i boskie zdziwienie.
Genua, 30 czerwca 1999
ALKOHOLIK WST?PUJE W BRAM? NIEBIOS
Jaki b?d?, Ty wiedzia?e? od pocz?tku.
I od pocz?tku ka?dego ?ywego stworzenia.
To musi by? okropne, mie? tak? ?wiadomo??,
w kt?rej s? r?wnoczesne
jest, b?dzie i by?o.
?y? zaczyna?em ufny i szcz??liwy,
pewny, ?e dla mnie co dzie? wschodzi s?o?ce,
i dla mnie otwieraj? si? poranne kwiaty.
Od rana do wieczora biega?em w zaczarowanym ogrodzie.
Nic a nic nie wiedz?c, ?e Ty z Ksi?gi Gen?w
wybierasz mnie na nowy eksperyment,
jakby? nie dosy? mia? na to dowod?w,
?e tak zwana wolna wola
nic nie poradzi wbrew przeznaczeniu.
Pod twoim ubawionym spojrzeniem cierpia?em
jak liszka ?ywcem wbita na kolec tarniny.
Otwiera?a si? przede mn? straszno?? tego ?wiata.
Czy? mog?em nie ucieka? od niej w urojenie?
w trunek, po kt?rym ustaje szcz?kanie z?bami,
topnieje gniot?ca pier? rozpalona kula
i mo?na my?le?, ?e jeszcze b?d? ?y? jak inni?
A? zrozumia?em, ?e tylko b??dz? od nadziei do nadziei
i zapyta?em Ciebie, Wszechwiedz?cy, czemu
udr?czasz mnie. Czy to pr?ba, jak u Hioba,
a? uznam moj? wiar? za u?ud?
i powiem: nie ma Ciebie ni twoich wyrok?w,
a rz?dzi tu na ziemi tylko przypadek?
Jak mo?esz patrze?
na r?wnoczesny, miliardokrotny b?l?
My?l?, ?e ludzie, je?eli z tego powodu nie mog? uwierzy?,
?e jeste?, zas?uguj? w Twoich oczach na pochwa??.
Ale mo?e dlatego, ?e litowa?e? si? bez miary, zst?pi?e? na ziemi?, ?eby dozna? tego, co czuj? ?miertelne istoty.
Znosz?c b?l ukrzy?owania za grzech, ale czyj?
Oto ja modl? si? do Ciebie, poniewa? nie modli? si? nie umiem.
Bo moje serce Ciebie po??da, cho? wiem, ?e nie uleczysz mnie.
I tak ma by?, ?eby ci, kt?rzy cierpi?, dalej cierpieli, wys?awiaj?c
Twoje Imi?.