Mickiewicz A. PAN TADEUSZ

KSI?GA PIERWSZA
GOSPODARSTWO
Tre??:
Powr?t panicza - Spotkanie si? najpierwsze w pokoiku, drugie u sto?u - Wa?na S?dziego nauka o grzeczno?ci - Podkomorzego uwagi polityczne nad modami - Pocz?tek sporu o Kusego i Soko?a - ?ale Wojskiego - Ostatni Wo?ny Trybuna?u - Rzut oka na ?wczesny stan polityczny Litwy i Europy.

--------------------------------------------------------------------------------

Litwo! Ojczyzno moja! ty jeste? jak zdrowie.

Ile ci? trzeba ceni?, ten tylko si? dowie,

Kto ci? straci?. Dzi? pi?kno?? tw? w ca?ej ozdobie

Widz? i opisuj?, bo t?skni? po tobie.

Panno ?wi?ta, co jasnej bronisz Cz?stochowy

I w Ostrej ?wiecisz Bramie! Ty, co gr?d zamkowy

Nowogr?dzki ochraniasz z jego wiernym ludem!

Jak mnie dziecko do zdrowia powr?ci?a? cudem

(Gdy od p?acz?cej matki pod Twoj? opiek?

Ofiarowany, martw? podnios?em powiek?

I zaraz mog?em pieszo do Twych ?wi?ty? progu

I?? za wr?cone ?ycie podzi?kowa? Bogu),

Tak nas powr?cisz cudem na Ojczyzny ?ono.

Tymczasem przeno? moj? dusz? ut?sknion?

Do tych pag?rk?w le?nych, do tych ??k zielonych,

Szeroko nad b??kitnym Niemnem rozci?gnionych;

Do tych p?l malowanych zbo?em rozmaitem,

Wyz?acanych pszenic?, posrebrzanych ?ytem;

Gdzie bursztynowy ?wierzop, gryka jak ?nieg bia?a,

Gdzie panie?skim rumie?cem dzi?cielina pa?a,

A wszystko przepasane, jakby wst?g?, miedz?

Zielon?, na niej z rzadka ciche grusze siedz?.

?r?d takich p?l przed laty, nad brzegiem ruczaju,

Na pag?rku niewielkim, we brzozowym gaju,

Sta? dw?r szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany;

?wieci?y si? z daleka pobielane ?ciany,

Tym bielsze, ?e odbite od ciemnej zieleni

Topoli, co go broni? od wiatr?w jesieni.

D?m mieszkalny niewielki, lecz zewsz?d ch?dogi,

I stodo?? mia? wielk?, i przy niej trzy stogi

U??tku, co pod strzech? zmie?ci? si? nie mo?e;

Wida?, ?e okolica obfita we zbo?e,

I wida? z liczby kopic, co wzd?u? i wszerz smug?w

?wiec? g?sto jak gwiazdy, wida? z liczby p?ug?w

Orz?cych wcze?nie ?any ogromne ugoru,

Czarnoziemne, zapewne nale?ne do dworu,

Uprawne dobrze na kszta?t ogrodowych grz?dek:

?e w tym domu dostatek mieszka i porz?dek.

Brama na wci?? otwarta przechodniom og?asza,

?e go?cinna i wszystkich w go?cin? zaprasza.

W?a?nie dw?konn? bryk? wjecha? m?ody panek

I obieg?szy dziedziniec zawr?ci? przed ganek,

Wysiad? z powozu; konie porzucone same,

Szczypi?c traw? ci?gn??y powoli pod bram?.

We dworze pusto, bo drzwi od ganku zamkni?to

Zaszczepkami i ko?kiem zaszczepki przetkni?to.

Podr??ny do folwarku nie bieg? s?ug zapyta?;

Odemkn??, wbieg? do domu, pragn?? go powita?.

Dawno domu nie widzia?, bo w dalekim mie?cie

Ko?czy? nauki, ko?ca doczeka? nareszcie.

Wbiega i okiem chciwie ?ciany starodawne

Ogl?da czule, jako swe znajome dawne.

Te? same widzi sprz?ty, te? same obicia,

Z kt?remi si? zabawia? lubi? od powicia;

Lecz mniej wielkie, mniej pi?kne, ni? si? dawniej zda?y.

I te? same portrety na ?cianach wisia?y.

Tu Ko?ciuszko w czamarce krakowskiej, z oczyma

Podniesionymi w niebo, miecz obur?cz trzyma;

Takim by?, gdy przysi?ga? na stopniach o?tarz?w,

?e tym mieczem wyp?dzi z Polski trzech mocarz?w

Albo sam na nim padnie. Dalej w polskiej szacie

Siedzi Rejtan ?a?o?ny po wolno?ci stracie,

W r?ku trzymna n??, ostrzem zwr?cony do ?ona,

A przed nim le?y Fedon i ?ywot Katona.

Dalej Jasi?ski, m?odzian pi?kny i pos?pny,

Obok Korsak, towarzysz jego nieodst?pny,

Stoj? na sza?cach Pragi, na stosach Moskali,

Siek?c wrog?w, a Praga ju? si? wko?o pali.

Nawet stary stoj?cy zegar kurantowy

W drewnianej szafie pozna? u wni?cia alkowy

I z dziecinn? rado?ci? poci?gn?? za sznurek,

By stary D?browskiego us?ysze? mazurek.

Biega? po ca?ym domu i szuka? komnaty,

Gdzie mieszka?, dzieckiem b?d?c, przed dziesi?ciu laty.

Wchodzi, cofn?? si?, toczy? zdumione ?renice

Po ?cianach: w tej komnacie mieszkanie kobi?ce?

Kt?? by tu mieszka?? Stary stryj nie by? ?onaty,

A ciotka w Petersburgu mieszka?a przed laty.

To nie by? ochmistrzyni pok?j! Fortepiano?

Na niem noty i ksi??ki; wszystko porzucano

Niedbale i bez?adnie; nieporz?dek mi?y!

Niestare by?y r?czki, co je tak rzuci?y.

Tu? i sukienka bia?a, ?wie?o z ko?ka zdj?ta

Do ubrania, na krzes?a por?czu rozpi?ta.

A na oknach donice z pachn?cymi zio?ki,

Geranium, lewkonija, astry i fijo?ki.

Podr??ny stan?? w jednym z okien - nowe dziwo:

W sadzie, na brzegu niegdy? zaros?ym pokrzyw?,

By? male?ki ogr?dek, ?cie?kami porzni?ty,

Pe?en bukiet?w trawy angielskiej i mi?ty.

Drewniany, drobny, w cyfr? powi?zany p?otek

Po?yska? si? wst??kami jaskrawych stokrotek.

Grz?dki wida?, ?e by?y ?wie?o polewane;

Tu? sta?o wody pe?ne naczynie blaszane,

Ale nigdzie nie wida? by?o ogrodniczki;

Tylko co wysz?a; jeszcze ko?ysz? si? drzwiczki

?wie?o tr?cone; blisko drzwi ?lad wida? n??ki

Na piasku, bez trzewika by?a i po?czoszki;

Na piasku drobnym, suchym, bia?ym na kszta?t ?niegu,

?lad wyra?ny, lecz lekki; odgadniesz, ?e w biegu

Chybkim by? zostawiony n??kami drobnemi

Od kogo?, co zaledwie dotyka? si? ziemi.

Podr??ny d?ugo w oknie sta? patrz?c, dumaj?c,

Wonnymi powiewami kwiat?w oddychaj?c,

Oblicze a? na krzaki fijo?kowe sk?oni?,

Oczyma ciekawymi po dro?ynach goni?

I znowu je na drobnych ?ladach zatrzymywa?,

My?la? o nich i, czyje by?y, odgadywa?.

Przypadkiem oczy podni?s?, i tu? na parkanie

Sta?a m?oda dziewczyna. - Bia?e jej ubranie

Wysmuk?? posta? tylko a? do piersi kryje,

Ods?aniaj?c ramiona i ?ab?dzi? szyj?.

W takim Litwinka tylko chodzi? zwyk?a z rana,

W takim nigdy nie bywa od m??czyzn widziana:

Wi?c cho? ?wiadka nie mia?a, za?o?y?a r?ce

Na piersiach, przydawaj?c zas?ony sukience.

W?os w pukle nie rozwity, lecz w w?ze?ki ma?e

Pokr?cony, schowany w drobne str?czki bia?e,

Dziwnie ozdabia? g?ow?, bo od s?o?ca blasku

?wieci? si?, jak korona na ?wi?tych obrazku.

Twarzy nie by?o wida?. Zwr?cona na pole

Szuka?a kogo? okiem, daleko, na dole;

Ujrza?a, za?mia?a si? i klasn??a w d?onie,

Jak bia?y ptak zlecia?a z parkanu na b?onie

I wion??a ogrodem przez p?otki, przez kwiaty,

I po desce opartej o ?cian? komnaty,

Nim spostrzeg? si?, wlecia?a przez okno, ?wiec?ca,

Nag?a, cicha i lekka jak ?wiat?o?? miesi?ca.

N?c?c chwyci?a suknie, bieg?a do zwierciad?a;

Wtem ujrza?a m?odzie?ca i z r?k jej wypad?a

Suknia, a twarz od strachu i dziwu poblad?a.

Twarz podr??nego barw? sp?on??a rumian?

Jak ob?ok, gdy z jutrzenk? napotka si? rann?;

Skromny m?odzieniec oczy zmru?y? i przys?oni?,

Chcia? co? m?wi?, przeprasza?, tylko si? uk?oni?

I cofn?? si?; dziewica krzykn??a bole?nie,

Niewyra?nie, jak dziecko przestraszone we ?nie;

Podr??ny zl?k? si?, sp?jrza?, lecz ju? jej nie by?o.

Wyszed? zmieszany i czu?, ?e serce mu bi?o

G?o?no, i sam nie wiedzia?, czy go mia?o ?mieszy?

To dziwaczne spotkanie, czy wstydzi?, czy cieszy?.

Tymczasem na folwarku nie usz?o baczno?ci,

?e przed ganek zajecha? kt?ry? z nowych go?ci.

Ju? konie w stajni? wzi?to, ju? im hojnie dano,

Jako w porz?dnym domu, i obrok, i siano;

Bo S?dzia nigdy nie chcia?, wed?ug nowej mody,

Odsy?a? konie go?ci ?ydom do gospody.

S?udzy nie wyszli wita?, ale nie my?l wcale,

Aby w domu S?dziego s?u?ono niedbale;

S?udzy czekaj?, nim si? pan Wojski ubierze,

Kt?ry teraz za domem urz?dza? wieczerz?.

On Pana zast?puje i on w niebytno?ci

Pana zwyk? sam przyjmowa? i zabawia? go?ci

(Daleki krewny pa?ski i przyjaciel domu).

Widz?c go?cia, na folwark d??y? po kryjomu

(Bo nie m?g? wyj?? spotyka? w tkackim pudermanie);

Wdzia? wi?c, jak m?g? najpr?dzej, niedzielne ubranie

Nagotowane z rana, bo od rana wiedzia?,

?e u wieczerzy b?dzie z mn?stwem go?ci siedzia?.

Pan Wojski pozna? z dala, r?ce rozkrzy?owa?

I z krzykiem podr??nego ?ciska? i ca?owa?;

Zacz??a si? ta pr?dka, zmieszana rozmowa,

W kt?rej lat kilku dzieje chciano zamkn?? w s?owa

Kr?tkie i popl?tane, w ci?g powie?ci, pyta?,

Wykrzyknik?w i westchnie?, i nowych powita?.

Gdy si? pan Wojski dosy? napyta?, nabada?,

Na samym ko?cu dzieje tego dnia powiada?.

"Dobrze, m?j Tadeuszu (bo tak nazywano

M?odzie?ca, kt?ry nosi? Ko?ciuszkowskie miano

Na pami?tk?, ?e w czasie wojny si? urodzi?),

Dobrze, m?j Tadeuszu, ?e? si? dzi? nagodzi?

Do domu, w?a?nie kiedy mamy panien wiele.

Stryjaszek my?li wkr?tce sprawi? ci wesele;

Jest z czego wybra?; u nas towarzystwo liczne

Od kilku dni zbiera si? na s?dy graniczne

Dla sko?czenia dawnego z panem Hrabi? sporu;

I pan Hrabia ma jutro sam zjecha? do dworu;

Podkomorzy ju? zjecha? z ?on? i z c?rkami.

M?odzie? posz?a do lasu bawi? si? strzelbami,

A starzy i kobiety ?niwo ogl?daj?

Pod lasem, i tam pewnie na m?odzie? czekaj?.

P?jdziemy, je?li zechcesz, i wkr?tce spotkamy

Stryjaszka, Podkomorstwo i szanowne damy".

Pan Wojski z Tadeuszem id? pod las drog?

I jeszcze si? do woli nagada? nie mog?.

S?o?ce ostatnich kres?w nieba dochodzi?o,

Mniej silnie, ale szerzej ni? we dnie ?wieci?o,

Ca?e zaczerwienione, jak zdrowe oblicze

Gospodarza, gdy prace sko?czywszy rolnicze,

Na spoczynek powraca. Ju? kr?g promienisty

Spuszcza si? na wierzch boru i ju? pomrok mglisty,

Nape?niaj?c wierzcho?ki i ga??zie drzewa,

Ca?y las wi??e w jedno i jakoby zlewa;

I b?r czerni? si? na kszta?t ogromnego gmachu,

S?o?ce nad nim czerwone jak po?ar na dachu;

Wtem zapad?o do g??bi; jeszcze przez konary

B?ysn??o jako ?wieca przez okienic szpary

I zgas?o. I wnet sierpy gromadnie dzwoni?ce

We zbo?ach i grabliska suwane po ??ce

Ucich?y i stan??y: tak pan S?dzia ka?e,

U niego ze dniem ko?cz? prac? gospodarze.

"Pan ?wiata wie, jak d?ugo pracowa? potrzeba;

S?o?ce, Jego robotnik, kiedy znidzie z nieba,

Czas i ziemianinowi ust?powa? z pola".

Tak zwyk? mawia? pan S?dzia, a S?dziego wola

By?a ekonomowi poczciwemu ?wi?t?;

Bo nawet wozy, w kt?re ju? sk?ada? zacz?to

Kop? ?yta, niepe?ne jad? do stodo?y;

Ciesz? si? z nadzwyczajnej ich lekko?ci wo?y.

W?a?nie z lasu wraca?o towarzystwo ca?e,

Weso?o, lecz w porz?dku; naprz?d dzieci ma?e

Z dozorc?, potem S?dzia szed? z Podkomorzyn?,

Obok pan Podkomorzy otoczon rodzin?;

Panny tu? za starszemi, a m?odzie? na boku;

Panny sz?y przed m?odzie?? o jakie p?? kroku

(Tak ka?e przyzwoito??); nikt tam nie rozprawia?

O porz?dku, nikt m??czyzn i dam nie ustawia?,

A ka?dy mimowolnie porz?dku pilnowa?.

Bo S?dzia w domu dawne obyczaje chowa?

I nigdy nie dozwala?, by chybiano wzgl?du

Dla wieku, urodzenia, rozumu, urz?du.

"Tym ?adem - mawia? - domy i narody s?yn?,

Z jego upadkiem domy i narody gin?".

Wi?c do porz?dku wykli domowi i s?udzy;

I przyjezdny go??, krewny albo cz?owiek cudzy,

Gdy S?dziego nawiedzi?, skoro poby? ma?o,

Przejmowa? zwyczaj, kt?rym wszystko oddycha?o.

Kr?tkie by?y S?dziego z synowcem witania:

Da? mu powa?nie r?k? do poca?owania

I w skro? uca?owawszy, uprzejmie pozdrowi?;

A cho? przez wzgl?d na go?ci niewiele z nim m?wi?,

Wida? by?o z ?ez, kt?re wylotem kontusza

Otar? pr?dko, jak kocha? pana Tadeusza.

W ?lad gospodarza wszystko ze ?niwa i z boru,

I z ??k, i z pastwisk razem wraca?o do dworu.

Tu owiec trzoda becz?c w ulic? si? t?oczy

I wznosi chmur? py?u; dalej z wolna kroczy

Stado cielic tyrolskich z mosi??nymi dzwonki;

Tam konie r??ce lec? ze skoszonej ??ki;

Wszystko bie?y ku studni, kt?rej rami? z drzewa

Raz wraz skrzypi i nap?j w koryta rozlewa.

S?dzia, cho? utrudzony, chocia? w gronie go?ci,

Nie uchybi? gospodarskiej, wa?nej powinno?ci:

Uda? si? sam ku studni; najlepiej z wieczora

Gospodarz widzi, w jakim stanie jest obora;

Dozoru tego nigdy s?ugom nie poruczy,

Bo S?dzia wie, ?e oko pa?skie konia tuczy.

Wojski z wo?nym Protazym ze ?wiecami w sieni

Stali i rozprawiali, nieco por??nieni,

Bo w niebytno?? Wojskiego Wo?ny po kryjomu

Kaza? sto?y z wieczerz? powynosi? z domu

I ustawi? co pr?dzej w po?rodku zamczyska,

Kt?rego widne by?y pod lasem zwaliska.

Po c?? te przenosiny? Pan Wojski si? krzywi?

I przeprasza? S?dziego; S?dzia si? zadziwi?,

Lecz sta?o si?; ju? p??no i trudno zaradzi?,

Wola? go?ci przeprosi? i w pustki prowadzi?.

Po drodze Wo?ny ci?gle S?dziemu t?umaczy?,

Dlaczego urz?dzenie pa?skie przeinaczy?:

We dworze ?adna izba nie ma obszerno?ci

Dostatecznej dla tylu, tak szanownych go?ci;

W zamku sie? wielka, jeszcze dobrze zachowana,

Sklepienie ca?e - wprawdzie p?k?a jedna ?ciana,

Okna bez szyb, lecz latem nic to nie zawadzi;

Blisko?? piwnic wygodna s?u??cej czeladzi.

Tak m?wi?c, na S?dziego mruga?; wida? z miny,

?e mia? i tai? inne, wa?niejsze przyczyny.

O dwa tysi?ce krok?w zamek sta? za domem,

Okaza?y budow?, powa?ny ogromem,

Dziedzictwo staro?ytnej rodziny Horeszk?w;

Dziedzic zgin?? by? w czasie krajowych zamieszk?w.

Dobra, ca?e zniszczone sekwestrami rz?du,

Bez?adno?ci? opieki, wyrokami s?du,

W cz?stce spad?y dalekim krewnym po k?dzieli,

A reszt? rozdzielono mi?dzy wierzycieli.

Zamku ?aden wzi??? nie chcia?, bo w szlacheckim stanie

Trudno by?o wy?o?y? koszt na utrzymanie;

Lecz Hrabia, s?siad bliski, gdy wyszed? z opieki,

Panicz bogaty, krewny Horeszk?w daleki,

Przyjechawszy z woja?u upodoba? mury,

T?umacz?c, ?e gotyckiej s? architektury;

Cho? S?dzia z dokument?w przekonywa? o tem,

?e architekt by? majstrem z Wilna, nie za? Gotem.

Do??, ?e Hrabia chcia? zamku, w?a?nie i S?dziemu

Przysz?a nagle ta? ch?tka, nie wiadomo czemu.

Zacz?li proces w ziemstwie, potem w g??wnym s?dzie,

W senacie, znowu w ziemstwie i w guberskim rz?dzie;

Wreszcie po wielu kosztach i ukazach licznych

Sprawa wr?ci?a znowu do s?d?w granicznych.

S?usznie Wo?ny powiada?, ?e w zamkowej sieni

Zmie?ci si? i palestra, i go?cie proszeni.

Sie? wielka jak refektarz, z wypuk?ym sklepieniem

Na filarach, pod?oga wys?ana kamieniem,

?ciany bez ?adnych ozd?b, ale mur ch?dogi;

Stercza?y wko?o sarnie i jelenie rogi

Z napisami: gdzie, kiedy te ?upy zdobyte;

Tu? my?liwc?w herbowne klejnoty wyryte

I stoi wypisany ka?dy po imieniu;

Herb Horeszk?w, P??kozic, ja?nia? na sklepieniu.

Go?cie weszli w porz?dku i stan?li ko?em;

Podkomorzy najwy?sze bra? miejsce za sto?em;

Z wieku mu i z urz?du ten zaszczyt nale?y.

Id?c k?ania? si? damom, starcom i m?odzie?y.

Przy nim sta? kwestarz, S?dzia tu? przy Bernardynie,

Bernardyn zm?wi? kr?tki pacierz po ?acinie.

M??czyznom dano w?dk?; wtenczas wszyscy siedli

I cho?odziec litewski milcz?c ?wawo jedli.

Pan Tadeusz, cho? m?odzik, ale prawem go?cia

Wysoko siad? przy damach obok Jegomo?cia;

Mi?dzy nim i stryjaszkiem jedno pozosta?o

Puste miejsce, jak gdyby na kogo? czeka?o.

Stryj nieraz na to miejsce i na drzwi pogl?da?,

Jakby czyjego? przyj?cia by? pewny i ??da?.

I Tadeusz wzrok stryja ku drzwiom odprowadza?,

I z nim na miejscu pustym oczy swe osadza?.

Dziwna rzecz! Miejsca wko?o s? siedzeniem dziewic,

Na kt?re m?g?by sp?jrze? bez wstydu kr?lewic,

Wszystkie zacnie zrodzone, ka?da m?oda, ?adna;

Tadeusz tam pogl?da, gdzie nie siedzi ?adna.

To miejsce jest zagadk?, m??d? lubi zagadki;

Roztargniony, do swojej nadobnej s?siadki

Ledwie s??w kilka wyrzek?, do Podkomorzanki;

Nie zmienia jej talerz?w, nie nalewa szklanki,

I panien nie zabawia przez rozmowy grzeczne,

Z kt?rych by wychowanie poznano sto?eczne;

To jedno puste miejsce n?ci go i mami...

Ju? nie puste, bo on je nape?ni? my?lami.

Po tem miejscu biega?o domys??w tysi?ce,

Jako po deszczu ?abki po samotnej ??ce;

?r?d nich jedna kr?luje posta?, jak w pogod?

Lilia jezi?r skro? bia?? wznosz?ca nad wod?.

Dano trzeci? potraw?. Wtem pan Podkomorzy,

Wlawszy kropelk? wina w szklank? panny R??y,

A m?odszej przysun?wszy z talerzem og?rki,

Rzek?: "Musz? ja wam s?u?y?, moje panny c?rki,

Cho? stary i niezgrabny". Zatem si? rzuci?o

Kilku m?odych od sto?u i pannom s?u?y?o.

S?dzia, z boku rzuciwszy wzrok na Tadeusza

I poprawiwszy nieco wylot?w kontusza,

Nala? w?grzyna i rzek?:

"Dzi?, nowym zwyczajem,

My na nauk? m?odzie? do stolicy dajem

I nie przeczym, ?e nasi synowie i wnuki

Maj? od starych wi?cej ksi??kowej nauki;

Ale co dzie? postrzegam, jak m??d? cierpi na tem,

?e nie ma szk?? ucz?cych ?y? z lud?mi i ?wiatem.

Dawniej na dwory pa?skie jacha? szlachcic m?ody,

Ja sam lat dziesi?? by?em dworskim Wojewody,

Ojca Podkomorzego, Mo?ciwego Pana

(M?wi?c, Podkomorzemu ?cisn?? za kolana);

On mnie rad? do us?ug publicznych sposobi?,

Z opieki nie wypu?ci?, a? cz?owiekiem zrobi?.

W mym domu wiecznie b?dzie jego pami?? droga,

Co dzie? za dusz? jego prosz? Pana Boga.

Je?lim tyle na jego nie korzysta? dworze

Jak drudzy i wr?ciwszy w domu ziemi? orz?,

Gdy inni, wi?cej godni Wojewody wzgl?d?w,

Doszli potem najwy?szych krajowych urz?d?w,

Przynajmniej tom skorzysta?, ?e mi w moim domu

Nikt nigdy nie zarzuci, bym uchybi? komu

W uczciwo?ci, w grzeczno?ci; a ja powiem ?mia?o:

Grzeczno?? nie jest nauk? ?atw? ani ma??.

Nie?atw?, bo nie na tym ko?czy si?, jak nog?

Zr?cznie wierzgn??, z u?miechem wita? lada kogo;

Bo taka grzeczno?? modna zda mi si? kupiecka,

Ale nie staropolska, ani te? szlachecka.

Grzeczno?? wszystkim nale?y, lecz ka?demu inna;

Bo nie jest bez grzeczno?ci i mi?o?? dziecinna,

I wzgl?d m??a dla ?ony przy ludziach, i pana

Dla s?ug swoich, a w ka?dej jest pewna odmiana.

Trzeba si? d?ugo uczy?, a?eby nie zb??dzi?

I ka?demu powinn? uczciwo?? wyrz?dzi?.

I starzy si? uczyli; u pan?w rozmowa

By?a to historyja ?yj?ca krajowa,

A mi?dzy szlacht? dzieje domowe powiatu:

Dawano przez to pozna? szlachcicowi bratu,

?e wszyscy o nim wiedz?, lekce go nie wa??;

Wi?c szlachcic obyczaje swe trzyma? pod stra??.

Dzi? cz?owieka nie pytaj: co zacz? kto go rodzi?

Z kim on ?y?, co porabia?? Ka?dy, gdzie chce, wchodzi,

Byle nie szpieg rz?dowy i byle nie w n?dzy.

Jak ?w Wespazyjanus nie w?cha? pieni?dzy

I nie chcia? wiedzie?, sk?d s?, z jakich r?k i kraj?w,

Tak nie chc? zna? cz?owieka rodu, obyczaj?w!

Do??, ?e wa?ny i ?e si? stempel na nim widzi,

Wi?c szanuj? przyjaci?? jak pieni?dze ?ydzi".

To m?wi?c S?dzia go?ci obejrza? porz?dkiem;

Bo cho? zawsze i p?ynnie m?wi?, i z rozs?dkiem,

Wiedzia?, ?e niecierpliwa m?odzie? tera?niejsza,

?e j? nudzi rzecz d?uga, cho? najwymowniejsza.

Ale wszyscy s?uchali w milczeniu g??bokiem;

S?dzia Podkomorzego zda? si? radzi? okiem,

Podkomorzy pochwa?? rzeczy nie przerywa?,

Ale cz?stym skinieniem g?owy potakiwa?.

S?dzia milcza?, on jeszcze skinieniem przyzwala?;

Wi?c S?dzia jego puchar i sw?j kielich nala?

I dalej m?wi?:

"Grzeczno?? nie jest rzecz? ma??:

Kiedy si? cz?owiek uczy wa?y?, jak przysta?o,

Drugich wiek, urodzenie, cnoty, obyczaje,

Wtenczas i swoj? wa?no?? zarazem poznaje;

Jak na szalach ?eby?my nasz ci??ar poznali,

Musim kogo? posadzi? na przeciwnej szali.

Za? godna jest Waszmo?ci?w uwagi osobnej

Grzeczno??, kt?r? powinna m?od? dla p?ci nadobnej;

Zw?aszcza gdy zacno?? domu, fortuny szczodroty

Obja?niaj? wrodzone wdzi?ki i przymioty.

St?d droga do afekt?w i st?d si? kojarzy

Wspania?y dom?w sojusz - tak my?lili starzy.

A zatem..."

Tu pan S?dzia nag?ym zwrotem g?owy

Skin?? na Tadeusza, rzuci? wzrok surowy,

Zna? by?o, ?e przychodzi? ju? do wniosk?w mowy.

Wtem brz?kn?? w tabakierk? z?ot? Podkomorzy

I rzek?:

"M?j S?dzio, dawniej by?o jeszcze gorzej!

Teraz nie wiem, czy moda i nas starych zmienia,

Czy m?odzie? lepsza, ale widz? mniej zgorszenia.

Ach, ja pami?tam czasy, kiedy do Ojczyzny

Pierwszy raz zawita?a moda francuszczyzny!

Gdy raptem paniczyki m?ode z cudzych kraj?w

Wtargn?li do nas hord? gorsz? od Nogaj?w!

Prze?laduj?c w Ojczy?nie Boga, przodk?w wiar?,

Prawa i obyczaje, nawet suknie stare.

?a?o?nie by?o widzie? wy???k?ych m?okos?w,

Gadaj?cych przez nosy, a cz?sto bez nos?w,

Opatrzonych w broszurki i w r??ne gazety,

G?osz?cych nowe wiary, prawa, toalety.

Mia?a nad umys?ami wielk? moc ta t?uszcza;

Bo Pan B?g, kiedy kar? na nar?d przepuszcza,

Odbiera naprz?d rozum od obywateli.

I tak m?drsi fircykom oprze? si? nie ?mieli;

I zl?k? ich si? jak d?umy jakiej ca?y nar?d,

Bo ju? sam wewn?trz siebie czu? choroby zar?d.

Krzyczano na modnisi?w, a brano z nich wzory:

Zmieniano wiar?, mow?, prawa i ubiory.

By?a to maszkarada, zapustna swawola,

Po kt?rej mia? przyj?? wkr?tce wielki post - niewola!

"Pami?tam, chocia? by?em wtenczas ma?e dzieci?,

Kiedy do ojca mego w oszmia?skim powiecie

Przyjecha? pan Podczaszyc na francuskim w?zku,

Pierwszy cz?owiek, co w Litwie chodzi? po francusku.

Biegali wszyscy za nim jakby za rarogiem,

Zazdroszczono domowi, przed kt?rego progiem

Stan??a Podczaszyca dw?kolna dryndulka,

Kt?ra si? po francusku zwa?a karyjulka.

Zamiast lokaj?w w kielni siedzia?y dwa pieski,

A na koz?ach niemczysko chude na kszta?t deski;

Nogi mia? d?ugie, cienkie, jak od chmielu tyki,

W po?czochach, ze srebrnymi klamrami trzewiki,

Peruka z harbajtelem zawi?zanym w miechu.

Starzy na on ekwipa? parskali ze ?miechu,

A ch?opi ?egnali si?, mowi?c, ?e po ?wiecie

Je?dzi wenecki diabe? w niemieckiej karecie.

Sam Podczaszyc jaki by?, opisywa? d?ugo;

Dosy?, ?e nam si? zdawa? ma?p? lub papug?,

W wielkiej peruce, kt?r? do z?otego runa

On lubi? por?wnywa?, a my do ko?tuna.

Je?li kto i czu? wtenczas, ?e polskie ubranie

Pi?kniejsze jest ni? obcej mody ma?powanie,

Milcza?; boby krzycza?a m?odzie?, ?e przeszkadza

Kulturze, ?e tamuje progresy, ?e zdradza!

Taka by?a przes?d?w owoczesnych w?adza!

Podczaszyc zapowiedzia?, ?e nas reformowa?,

Cywilizowa? b?dzie i konstytuowa?;

Og?osi? nam, ?e jacy? Francuzi wymowni

Zrobili wynalazek: i? ludzie s? rowni.

Cho? o tem dawno w Pa?skim pisano zakonie

I ka?dy ksi?dz to? samo gada na ambonie.

Nauka dawn? by?a, sz?o o jej pe?nienie!

Lecz wtenczas panowa?o takie o?lepienie,

?e nie wierzono rzeczom najdawniejszym w ?wiecie,

Je?li ich nie czytano w francuskiej gazecie.

Podczaszyc, mimo r?wno??, wzi?? tytu? marki?a;

Wiadomo, ?e tytu?y przychodz? z Pary?a,

A natenczas tam w modzie by? tytu? marki?a.

Jako?, kiedy si? moda odmieni?a z laty,

Ten?e sam marki? przybra? tytu? demokraty;

Wreszcie z odmienn? mod?, pod Napoleonem,

Demokrata przyjecha? z Pary?a baronem;

Gdyby ?y? d?u?ej, mo?e now? alternat?

Z barona przechrzci?by si? kiedy? demokrat?.

Bo Pary? cz?st? mody odmian? si? chlubi,

A co Francuz wymy?li, to Polak polubi.

"Chwa?a Bogu, ?e teraz je?li nasza m?odzie?

Wyje?d?a za granic?, to ju? nie po odzie?,

Nie szuka? prawodawstwa w drukarskich kramarniach

Lub wymowy uczy? si? w paryskich kawiarniach.

Bo teraz Napoleon, cz?ek m?dry a pr?dki,

Nie daje czasu szuka? mody i gaw?dki.

Teraz grzmi or??, a nam starym serca rosn?,

?e znowu o Polakach tak na ?wiecie g?o?no;

Jest s?awa, a wi?c b?dzie i Rzeczpospolita!

Zaw?dy z wawrzyn?w drzewo wolno?ci wykwita.

Tylko smutno, ?e nam, ach! tak si? lata wlek?

W nieczynno?ci! a oni tak zawsze daleko!

Tak d?ugo czeka?! Nawet tak rzadka nowina!

Ojcze Robaku (ciszej rzek? do Bernardyna),

S?ysza?em, ?e? zza Niemna odebra? wiadomo??;

Mo?e te? co o naszym wojsku wie Jegomo???"

"Nic a nic - odpowiedzia? Robak oboj?tnie

(Wida? by?o, ?e s?ucha? rozmowy niech?tnie) -

Mnie polityka nudzi; je?eli z Warszawy

Mam list, to rzecz zakonna, to s? nasze sprawy

Bernardy?skie; c?? o tem gada? u wieczerzy?

S? tu ?wieccy, do kt?rych nic to nie nale?y".

Tak mowi?c spojrza? zyzem, gdzie ?r?d biesiadnik?w

Siedzia? go?? Moskal; by? to pan kapitan Ryk?w;

Stary ?o?nierz, sta? w bliskiej wiosce na kwaterze,

Pan S?dzia go przez grzeczno?? prosi? na wieczerz?.

Rykow jad? smaczno, ma?o wdawa? si? w rozmow?,

Lecz na wzmiank? Warszawy rzek?, podnios?szy g?ow?:

"Pan Podkomorzy! Oj, Wy! Pan zawsze ciekawy

O Bonaparta, zawsze Wam tam do Warszawy!

He! Ojczyzna! Ja nie szpieg, a po polsku umiem -

Ojczyzna! Ja to czuj? wszystko, ja rozumiem!

Wy Polaki, ja Ruski, teraz si? nie bijem,

Jest armistycjum, to my razem jemy, pijem.

Cz?sto na awanpostach nasz z Francuzem gada,

Pije w?dk?; jak krzykn?: ura! - kanonada.

Ruskie przys?owie: z kim si? bij?, tego lubi?;

G?ad? dru?k? jak po duszy, a bij jak po szubie.

Ja m?wi?, b?dzie wojna u nas. Do majora

P?uta adiutant sztabu przyjecha? zawczora:

Gotowa? si? do marszu! P?jdziem, czy pod Turka,

Czy na Francuza; oj, ten Bonapart figurka!

Bez Suworowa to on mo?e nas wytuza.

U nas w pu?ku gadano, jak szli na Francuza,

?e Bonapart czarowa?, no, tak i Suwar?w

Czarowa?; tak i by?y czary przeciw czar?w.

Raz w bitwie, gdzie podzia? si?? szuka? Bonaparta -

A on zmieni? si? w lisa, tak Suwar?w w charta;

Tak Bonaparte znowu w kota si? przerzuca,

Dalej drze? pazurami, a Suwar?w w kuca.

Obaczcie?, co si? sta?o w ko?cu z Bonapart?..."

Tu Ryk?w przerwa? i jad?; wtem z potraw? czwart?

Wszed? s?u??cy, i raptem boczne drzwi otwarto.

Wesz?a nowa osoba, przystojna i m?oda;

Jej zjawienie si? nag?e, jej wzrost i uroda,

Jej ubi?r zwr?ci? oczy; wszyscy j? witali;

Pr?cz Tadeusza, wida?, ?e j? wszyscy znali.

Kibi? mia?a wysmuk??, kszta?tn?, pier? powabn?,

Sukni? materyjaln?, r??ow?, jedwabn?,

Gors wyci?ty, ko?nierzyk z kor?nek, r?kawki

Kr?tkie, w r?ku kr?ci?a wachlarz dla zabawki

(Bo nie by?o gor?ca); wachlarz poz?ocisty

Powiewaj?c rozlewa? deszcz iskier rz?sisty.

G?owa do w?os?w, w?osy pozwijane w kr?gi,

W pukle, i przeplatane r??owymi wst?gi,

Po?r?d nich brylant, niby zakryty od oczu,

?wieci? si? jako gwiazda w komety warkoczu -

S?owem, ubi?r galowy; szeptali niejedni,

?e zbyt wykwintny na wie? i na dzie? powszedni.

N??ek, cho? suknia kr?tka, oko nie zobaczy,

Bo bieg?a bardzo szybko, suwa?a si? racz?j,

Jako os?bki, kt?re na trzykr?lskie ?wi?ta

Przesuwaj? w jase?kach ukryte ch?opi?ta.

Bieg?a i wszystkich lekkim witaj?c uk?onem,

Chcia?a usie?? na miejscu sobie zostawionem.

Trudno by?o; bo krzese? dla go?ci nie sta?o:

Na czterech ?awach cztery ich rz?dy siedzia?o,

Trzeba by?o rz?d ruszy? lub ?aw? przeskoczy?;

Zr?cznie mi?dzy dwie ?awy umia?a si? wt?oczy?,

A potem mi?dzy rz?dem siedz?cych i sto?em

Jak bilardowa kula toczy?a si? ko?em.

W biegu dotkn??a blisko naszego m?odziana;

Uczepiwszy falban? o czyje? kolana,

Po?lizn??a si? nieco i w tem roztargnieniu

Na pana Tadeusza wspar?a si? ramieniu.

Przeprosiwszy go grzecznie, na miejscu swem siad?a

Pomi?dzy nim i stryjem, ale nic nie jad?a,

Tylko si? wachlowa?a, to wachlarza trzonek

Kr?ci?a, to ko?nierzyk z brabanckich koronek

Poprawia?a, to lekkim dotknieniem si? r?ki

Muska?a w?os?w pukle i wst?g jasnych p?ki.

Ta przerwa rozm?w trwa?a ju? minut ze cztery.

Tymczasem w ko?cu sto?a naprz?d ciche szmery,

A potem si? zacz??y wp??g?o?ne rozmowy;

M??czy?ni rozs?dzali swe dzisiejsze ?owy.

Asesora z Rejentem wzmog?a si? uparta,

Coraz g?o?niejsza k??tnia o kusego charta,

Kt?rego posiadaniem pan Rejent si? szczyci?

I utrzymywa?, ?e on zaj?ca pochwyci?;

Asesor za? dowodzi? na z?o?? Rejentowi,

?e ta chwa?a nale?y chartu Soko?owi.

Pytano zdania innych; wi?c wszyscy doko?a

Brali stron? Kusego, albo te? Soko?a,

Ci jak znawcy, ci znowu jak naoczne ?wiadki.

S?dzia na drugim ko?cu do nowej s?siadki

Rzek? p??g?osem: "Przepraszam, musieli?my siada?,

Niepodobna wieczerzy na p??niej odk?ada?:

Go?cie g?odni, chodzili daleko na pole;

My?li?em, ?e dzi? z nami nie b?dziesz przy stole".

To rzek?szy, z Podkomorzym przy pe?nym kielichu

O politycznych sprawach rozmawia? po cichu.

Gdy tak by?y zaj?te sto?u strony obie,

Tadeusz przygl?da? si? nieznanej osobie:

Przypomnia?, ?e za pierwszym na miejsce wejrzeniem

Odgadn?? zaraz, czyim mia?o by? siedzeniem.

Rumieni? si?, serce mu bi?o nadzwyczajnie;

Wi?c rozwi?zane widzia? swych domys??w tajnie!

Wi?c by?o przeznaczono, by przy jego boku

Usiad?a owa pi?kno?? widziana w pomroku.

Wprawdzie zda?a si? teraz wzrostem dorodniejsza,

Bo ubrana, a ubi?r powi?ksza i zmniejsza.

I w?os u tamtej widzia? kr?tki, jasnoz?oty,

A u tej krucze, d?ugie zwija?y si? sploty.

Kolor musia? pochodzi? od s?o?ca promieni,

Kt?remi przy zachodzie wszystko si? czerwieni.

Twarzy w?wczas nie dostrzeg?, nazbyt rych?o znik?a,

Ale my?l twarz nadobn? odgadywa? zwyk?a;

My?li?, ?e pewnie mia?a czarniutkie ocz?ta,

Bia?? twarz, usta kra?ne jak wi?nie bli?ni?ta;

U tej znalaz? podobne oczy, usta, lica;

W wieku mo?e by by?a najwi?ksza r??nica:

Ogrodniczka dziewczynk? zdawa?a si? ma??,

A pani ta niewiast? ju? w latach dojrza??;

Lecz m?odzie? o pi?kno?ci metryk? nie pyta,

Bo m?odzie?cowi m?od? jest ka?da kobi?ta,

Ch?opcowi ka?da pi?kno?? zda si? r?wiennic?,

A niewinnemu ka?da kochanka dziewic?.

Tadeusz, chocia? liczy? lat blisko dwadzie?cie

I od dzieci?stwa mieszka? w Wilnie, wielkim mie?cie,

Mia? za dozorc? ksi?dza, kt?ry go pilnowa?

I w dawnej surowo?ci prawid?ach wychowa?.

Tadeusz zatem przywioz? w strony swe rodzinne

Dusz? czyst?, my?l ?yw? i serce niewinne,

Ale razem niema?? ch?tk? do swywoli.

Z g?ry ju? robi? projekt, ?e sobie pozwoli

U?ywa? na wsi d?ugo wzbronionej swobody;

Wiedzia?, ?e by? przystojny, czu? si? rze?ki, m?ody,

A w spadku po rodzicach wzi?? czerstwo?? i zdrowie.

Nazywa? si? Soplica; wszyscy Soplicowie

S?, jak wiadomo, krzepcy, otyli i silni,

Do ?o?nierki jedyni, w naukach mniej pilni.

Tadeusz si? od przodk?w swoich nie odrodzi?:

Dobrze na koniu je?dzi?, pieszo dzielnie chodzi?,

T?py nie by?, lecz ma?o w naukach post?pi?,

Cho? stryj na wychowanie niczego nie sk?pi?.

On wola? z flinty strzela? albo szabl? robi?;

Wiedzia?, ?e go my?lano do wojska sposobi?,

?e ojciec w testamencie wyrzek? tak? wol?;

Ustawicznie do b?bna t?skni?, siedz?c w szkole.

Ale stryj nagle pierwsze zamiary odmieni?,

Kaza?, aby przyjecha? i aby si? ?eni?,

I obj?? gospodarstwo; przyrzek? na pocz?tek

Da? ma?? wie?, a potem ca?y sw?j maj?tek.

Te wszystkie Tadeusza cnoty i zalety

?ci?gn??y wzrok s?siadki, uwa?nej kobiety.

Zmierzy?a jego posta? kszta?tn? i wysok?,

Jego ramiona silne, jego pier? szerok?

I w twarz sp?jrza?a, z kt?rej wytryska? rumieniec,

Ilekro? z jej oczyma spotka? si? m?odzieniec:

Bo z pierwszej l?kliwo?ci ca?kiem ju? och?on??

I patrzy? wzrokiem ?mia?ym, w kt?rym ogie? p?on??.

R?wnie? patrzy?a ona, i cztery ?renice

Gorza?y przeciw sobie jak roratne ?wi?ce.

Pierwsza z nim po francusku zacz??a rozmow?;

Wraca? z miasta, ze szko?y: wi?c o ksi??ki nowe,

O autor?w pyta?a Tadeusza zdania

I ze zda? wyci?ga?a na nowo pytania;

C?? gdy potem zacz??a m?wi? o malarstwie,

O muzyce, o ta?cach, nawet o rze?biarstwie!

Dowiod?a, ?e zna r?wnie p?dzel, noty, druki;

A? os?upia? Tadeusz na tyle nauki,

L?ka? si?, by nie zosta? po?miewiska celem,

I j?ka? si? jak ?aczek przed nauczycielem.

Szcz??ciem, ?e nauczyciel ?adny i niesrogi;

Odgadn??a s?siadka pow?d jego trwogi,

Wszcz??a rzecz o mniej trudnych i m?drych przedmiotach:

O wiejskiego po?ycia nudach i k?opotach,

I jak bawi? si? trzeba, i jak czas podzieli?,

By ?ycie uprzyjemni? i wie? rozweseli?.

Tadeusz odpowiada? ?mielej, sz?a rzecz dal?j,

W p?? godziny ju? byli z sob? poufali;

Zacz?li nawet ma?e ?arciki i sprzeczki.

W ko?cu, stawi?a przed nim trzy z chleba ga?eczki:

Trzy osoby na wybor; wzi?? najbli?sz? sobie;

Podkomorzanki na to zmarszczy?y si? obie,

S?siadka za?mia?a si?, lecz nie powiedzia?a,

Kogo owa szcz??liwa ga?ka oznacza?a.

Inaczej bawiono si? w drugim ko?cu sto?a,

Bo tam, wzm?g?szy si? nagle, stronnicy Soko?a

Na partyj? Kusego bez lito?ci wsiedli:

Sp?r by? wielki, ju? potraw ostatnich nie jedli.

Stoj?c i pij?c obie k??ci?y si? strony,

A najstraszniej pan Rejent by? zacietrzewiony:

Jak raz zacz??, bez przerwy rzecz swoj? tokowa?

I gestami j? bardzo dobitnie malowa?.

(By? dawniej adwokatem pan rejent Bolesta,

Zwano go kaznodziej?, ?e zbyt lubi? gesta).

Teraz r?ce przy boku mia?, w ty? wygi?? ?okcie,

Spod ramion wytkn?? palce i d?ugie paznokcie,

Przedstawiaj?c dwa smycze chart?w tym obrazem.

W?a?nie rzecz ko?czy?: "Wyczha! pu?cili?my razem

Ja i Asesor, razem, jakoby dwa k?rki

Jednym palcem spuszczone u jednej dw?r?rki;

Wyczha! poszli, a zaj?c jak struna - smyk w pole,

Psy tu? (to m?wi?c, r?ce ci?gn?? wzd?u? po stole

I palcami ruch chart?w przedziwnie udawa?),

Psy tu?, i hec! od lasu odsadzili kawa?;

Soko? smyk naprz?d, r?czy pies, lecz zagorzalec,

Wysadzi? si? przed Kusym o tyle, o palec;

Wiedzia?em, ?e spud?uje; szarak, gracz nie lada,

Czcha? niby prosto w pole, za nim ps?w gromada;

Gracz szarak! skoro poczu? wszystkie charty w kupie,

Pstr?k na prawo, kozio?ka, z nim w prawo psy g?upie,

A on znowu fajt w lewo, jak wytnie dwa susy,

Psy za nim fajt na lewo, on w las, a m?j Kusy

Cap !!" - tak krzycz?c pan Rejent, na st?? pochylony,

Z palcami swemi zabieg? a? do drugiej strony

I "cap!" - Tadeuszowi wrzasn?? tu? nad uchem.

Tadeusz i s?siadka, tym g?osu wybuchem

Znienacka przestraszeni w?a?nie w p?? rozmowy,

Odstrychn?li od siebie mimowolnie g?owy,

Jako wierzcho?ki drzewa powi?zane spo?em,

Gdy je wicher rozerwie; i r?ce pod sto?em

Blisko siebie le??ce wstecz nagle uciek?y,

I dwie twarze w jeden si? rumieniec oblek?y.

Tadeusz, by nie zdradzi? swego roztargnienia:

"Prawda - rzek? - m?j Rejencie, prawda, bez w?tpienia,

Kusy pi?kny chart z kszta?tu, je?li r?wnie chwytny..."

"Chwytny? - krzykn?? pan Rejent. - M?j pies faworytny

?eby nie mia? by? chwytny?" Wi?c Tadeusz znowu

Cieszy? si?, ?e tak pi?kny pies nie ma narowu,

?a?owa?, ?e go tylko widzia? id?c z lasu

I ?e przymiot?w jego pozna? nie mia? czasu.

Na to zadr?a? Asesor, pu?ci? z r?k kieliszek,

Utopi? w Tadeusza wzrok jak bazyliszek.

Asesor mniej krzykliwy i mniej by? ruchawy

Od Rejenta, szczuplejszy i ma?y z postawy,

Lecz straszny na reducie, balu i sejmiku,

Bo powiadano o nim: ma ??d?o w j?zyku.

Tak dowcipne ?arciki umia? komponowa?,

I?by je w kalendarzu mo?na wydrukowa?:

Wszystkie z?o?liwe, ostre. Dawniej cz?ek dostatni,

Sched? ojca swojego i maj?tek bratni,

Wszystko strwoni?, na wielkim figuruj?c ?wiecie;

Teraz wszed? w s?u?b? rz?du, by znaczy? w powiecie.

Lubi? bardzo my?listwo, ju? to dla zabawy,

Ju? to ?e odg?os tr?bki i widok ob?awy

Przypomina? mu jego lata m?odociane,

Kiedy mia? strzelc?w licznych i psy zawo?ane;

Teraz mu z ca?ej psiarni dwa charty zosta?y,

I jeszcze z tych jednemu chciano przeczy? chwa?y.

Wi?c zbli?y? si? i, z wolna g?adz?c faworyty,

Rzek? z u?miechem, a by? to u?miech jadowity:

"Chart bez ogona jest jak szlachcic bez urz?du...

Ogon te? znacznie chartom pomaga do p?du,

A Pan kuso?? uwa?asz za dow?d dobroci?

Zreszt? zda? si? mo?emy na s?d Pa?skiej cioci.

Cho? pani Telimena mieszka?a w stolicy

I bawi si? niedawno w naszej okolicy,

Lepiej zna si? na ?owach ni? my?liwi m?odzi:

Tak to nauka sama z latami przychodzi".

Tadeusz, na kt?rego niespodzianie spada?

Grom taki, wsta? zmieszany, chwil? nic nie gada?,

Lecz patrzy? na rywala coraz straszniej, sro??j...

Wtem, wielkim szcz??ciem, dwakro? kichn?? Podkomorzy.

"Wiwat!" - krzykn?li wszyscy; on si? wszystkim sk?oni?

I z wolna w tabakier? palcami zadzwoni?:

Tabakiera ze z?ota, z brylant?w oprawa,

A w ?rodku jej by? portret kr?la Stanis?awa.

Ojcu Podkomorzego sam kr?l j? darowa?,

Po ojcu Podkomorzy godnie j? piastowa?;

Gdy w ni? dzwoni?, znak dawa?, ?e mia? g?os zabiera?;

Umilkli wszyscy i ust nie ?mieli otwiera?.

On rzek?:

"Wielmo?ni Szlachta, Bracia Dobrodzieje!

Forum my?liwskiem tylko s? ??ki i knieje,

Wi?c ja w domu podobnych spraw nie decyduj?

I posiedzenie nasze na jutro solwuj?,

I dalszych replik stronom dzisiaj nie dozwol?.

Wo?ny! odwo?aj spraw? na jutro na pole.

Jutro i Hrabia z ca?ym my?listwem tu zjedzie,

I Wasze? z nami ruszysz, S?dzio, m?j s?siedzie,

I pani Telimena, i panny, i panie,

S?owem, zrobim na urz?d wielkie polowanie;

I Wojski towarzystwa nam te? nie odm?wi".

To m?wi?c tabakier? podawa? starcowi.

Wojski na ostrym ko?cu ?r?d my?liwych siedzia?,

S?ucha? zmru?ywszy oczy, s?owa nie powiedzia?,

Cho? m?odzie? nieraz jego zasi?ga?a zdania,

Bo nikt lepiej nad niego nie zna? polowania.

On milcza?, szczypt? wzi?t? z tabakiery wa?y?

W palcach i d?ugo duma?, nim j? w ko?cu za?y?;

Kichn??, a? ca?a izba rozleg?a si? echem,

I potrz?saj?c g?ow? rzek? z gorzkim u?miechem:

"O, jak mnie to starego i smuci, i dziwi!

C?? by to o tym starzy m?wili my?liwi,

Widz?c, ?e w tylu szlachty, w tylu pan?w gronie

Maj? s?dzi? si? spory o charcim ogonie;

C?? by rzek? na to stary Rejtan, gdyby o?y??

Wr?ci?by do Lachowicz i w gr?b si? po?o?y?!

Co by rzek? wojewoda Niesio?owski stary,

Kt?ry ma dot?d pierwsze na ?wiecie ogary

I dwiestu strzelc?w trzyma obyczajem pa?skim,

I ma sto woz?w sieci w zamku woro?cza?skim,

A od tylu lat siedzi jak mnich na swym dworze.

Nikt go na polowanie uprosi? nie mo?e,

Bia?opiotrowiczowi samemu odm?wi?!

Bo c?? by on na waszych polowaniach ?owi??

Pi?kna by?aby s?awa, a?eby pan taki

Wedle dzisiejszej mody je?dzi? na szaraki!

Za moich, panie, czas?w w j?zyku strzeleckim

Dzik, nied?wied?, ?o?, wilk zwany by? zwierzem szlacheckim,

A zwierz? nie maj?ce k??w, rog?w, pazur?w

Zostawiano dla p?atnych s?ug i dworskich ciur?w;

?aden pan nigdy przyj?? nie chcia?by do r?ki

Strzelby, kt?r? zha?biono, sypi?c w ni? ?rut cienki!

Trzymano wprawdzie chart?w, bo z ?ow?w wracaj?c,

Trafia si?, ?e spod konia mknie si? biedak zaj?c;

Puszczano wtenczas za nim dla zabawki smycze

I na konikach ma?e goni?y panicze

Przed oczami rodzic?w, kt?rzy te pogonie

Ledwie raczyli widzie?, c?? k??ci? si? o nie!

Wi?c niech Ja?nie Wielmo?ny Podkomorzy raczy

Odwo?a? swe rozkazy i niech mi wybaczy,

?e nie mog? na takie jecha? polowanie

I nigdy na niem noga moja nie postanie!

Nazywam si? Hreczecha, a od kr?la Lecha

?aden za zaj?cami nie je?dzi? Hreczecha".

Tu ?miech m?odzie?y mow? Wojskiego zag?uszy?.

Wstano od sto?u; pierwszy Podkomorzy ruszy?;

Z wieku mu i z urz?du ten zaszczyt nale?y;

Id?c k?ania? si? damom, starcom i m?odzie?y;

Za nim szed? kwestarz, S?dzia tu? przy Bernardynie,

S?dzia u progu r?k? da? Podkomorzynie,

Tadeusz Telimenie, Asesor Krajczance,

A pan Rejent na ko?cu Wojskiej Hreczeszance.

Tadeusz z kilku go??mi poszed? do stodo?y,

A czu? si? pomieszany, z?y i nieweso?y,

Rozbiera? my?l? wszystkie dzisiejsze wypadki:

Spotkanie si?, wieczerz? przy boku s?siadki,

A szczeg?lniej mu s?owo "ciocia" ko?o ucha

Brz?cza?o ci?gle jako naprzykrzona mucha.

Pragn??by u Wo?nego lepiej si? wypyta?

O pani Telimenie, lecz go nie m?g? schwyta?;

Wojskiego te? nie widzia?, bo zaraz z wieczerzy

Wszyscy poszli za go??mi, jak s?ugom nale?y,

Urz?dzaj?c we dworze izby do spoczynku.

Starsi i damy spa?y we dworskim budynku,

M?odzie? Tadeuszowi prowadzi? kazano,

W zast?pstwie gospodarza, w stodo?? na siano.

W p?? godziny tak by?o g?ucho w ca?ym dworze

Jako po zadzwonieniu na pacierz w klasztorze;

Cisz? przerywa? tylko g?os nocnego str??a.

Usn?li wszyscy. S?dzia sam oczu nie zmru?a:

Jako w?dz gospodarstwa obmy?la wypraw?

W pole i w domu przysz?? urz?dza zabaw?.

Da? rozkaz ekonomom, w?jtom i gumiennym,

Pisarzom, ochmistrzyni, strzelcom i stajennym,

I musia? wszystkie dzienne rachunki przeziera?,

Nareszcie rzek? Wo?nemu, ?e si? chce rozbiera?.

Wo?ny pas mu odwi?za?, pas s?ucki, pas lity,

Przy kt?rym ?wiec? g?ste kutasy jak kity,

Z jednej strony z?otog??w w purpurowe kwiaty,

Na wywr?t jedwab czarny, posrebrzany w kraty;

Pas taki mo?na r?wnie k?a?? na strony obie:

Z?ot? na dzie? galowy, a czarn? w ?a?obie.

Sam Wo?ny umia? pas ten odwi?zywa?, sk?ada?;

W?a?nie tym si? zatrudnia? i ko?czy? tak gada?:

"C?? z?ego, ?e przenios?em sto?y do zamczyska?

Nikt na tem nic nie straci?, a Pan mo?e zyska,

Bo przecie? o ten zamek dzi? toczy si? sprawa.

My od dzisiaj do zamku nabyli?my prawa,

I mimo ca?? strony przeciwnej zajad?o??

Dowiod?, ?e zamczysko wzi?li?my w posiad?o??.

Wszak?e kto go?ci prosi w zamek na wieczerz?,

Dowodzi, ?e posiad?o?? tam ma albo bierze;

Nawet strony przeciwne we?wiemy na ?wiadki:

Pami?tam za mych czas?w podobne wypadki".

Ju? S?dzia spa?. Wi?c Wo?ny cicho wszed? do sieni,

Siad? przy ?wiecy i doby? ksi??eczk? z kieszeni,

Kt?ra mu jak O?tarzyk z?oty zawsze s?u?y,

Kt?rej nigdy nie rzuca w domu i w podr??y.

By?a to trybunalska wokanda: tam rz?dem

Sta?y spisane sprawy, kt?re przed urz?dem

Wo?ny sam g?osem swoim przed laty wywo?a?

Albo o kt?rych p??niej dowiedzie? si? zdo?a?.

Prostym ludziom wokanda zda si? imion spisem,

Wo?nemu jest obraz?w wspania?ych zarysem.

Czyta? wi?c i rozmy?la?: Ogi?ski z Wizgirdem,

Dominikanie z Rymsz?, Rymsza z Wysogierdem,

Radziwi?? z Wereszczak?, Giedroj? z Rodu?towskim,

Obuchowicz z kaha?em, Juracha z Piotrowskim,

Maleski z Mickiewiczem, a na koniec Hrabia

Z Soplic?: i czytaj?c, z tych imion wywabia

Pami?? spraw wielkich, wszystkie procesu wypadki,

I staj? mu przed oczy s?d, strony i ?wiadki;

I ogl?da sam siebie, jak w ?upanie bia?ym,

W granatowym kontuszu sta? przed trybuna?em;

Jedna r?ka na szabli, a drug? do sto?a

Przywo?awszy dwie strony: "Uciszcie si?!" wo?a.

Marz?c i ko?cz?c pacierz wieczorny, poma?u

Usn?? ostatni w Litwie Wo?ny trybuna?u.

Takie by?y zabawy, spory w one lata

?r?d cichej wsi litewskiej, kiedy reszta ?wiata

We ?zach i krwi ton??a, gdy ?w m??, b?g wojny,

Otoczon chmur? pu?k?w, tysi?cem dzia? zbrojny,

Wprz?g?szy w sw?j rydwan or?y z?ote obok srebrnych,

Od puszcz libijskich lata? do Alp?w podniebnych,

Ciskaj?c grom po gromie: w Piramidy, w Tabor,

W Marengo, w Ulm, w Austerlitz. Zwyci?stwo i Zabor

Bieg?y przed nim i za nim. S?awa czyn?w tylu,

Brzemienna imionami rycerzy, od Nilu

Sz?a hucz?c ku p??nocy, a? u Niemna brzeg?w

Odbi?a si?, jak od ska?, od Moskwy szereg?w,

Kt?re broni?y Litw? murami ?elaza

Przed wie?ci? dla Rosyi straszn? jak zaraza.

Przecie? nieraz nowina, niby kamie? z nieba,

Spada?a w Litw?; nieraz dziad ?ebrz?cy chleba,

Bez r?ki lub bez nogi, przyj?wszy ja?mu?n?,

Stan?? i oczy wko?o obraca? ostr??ne.

Gdy nie widzia? we dworze rosyjskich ?o?nierzy

Ani jarmu?ek, ani czerwonych ko?nierzy,

Wtenczas, kim by?, wyznawa?: by? legijonist?,

Przynosi? ko?ci stare na ziemi? ojczyst?,

Kt?rej ju? broni? nie m?g?... Jak go wtenczas ca?a

Rodzina pa?ska, jak go czeladka ?ciska?a,

Zanosz?c si? od p?aczu! On za sto?em siada?

I dziwniejsze od ba?ni historyje gada?.

On opowiada?, jako jenera? D?browski

Z ziemi w?oskiej stara si? przyci?gn?? do Polski,

Jak on rodak?w zbiera na Lombardzkiem polu;

Jak Kniaziewicz rozkazy daje z Kapitolu

I zwyci?zca, wydartych potomkom Cezar?w

Rzuci? w oczy Francuz?w sto krwawych sztandar?w;

Jak Jab?onowski zabieg?, a? k?dy pieprz ro?nie,

Gdzie si? cukier wytapia i gdzie w wiecznej wio?nie

Pachn?ce kwitn? lasy; z legij? Dunaju

Tam w?dz Murzyny gromi, a wzdycha do kraju.

Mowy starca kr??y?y we wsi po kryjomu;

Ch?opiec, co je pos?ysza?, znika? nagle z domu,

Lasami i bagnami skrada? si? tajemnie,

?cigany od Moskali, skaka? kry? si? w Niemnie

I nurkiem p?yn?? na brzeg Ksi?stwa Warszawskiego,

Gdzie us?ysza? g?os mi?y: "Witaj nam, kolego!"

Lecz nim odszed?, wyskoczy? na wzg?rek z kamienia

I Moskalom przez Niemen rzek?: "Do zobaczenia!"

Tak przekrad? si? Gorecki, Pac i Obuchowicz,

Piotrowski, Obolewski, Ro?ycki, Janowicz,

Mirzejewscy, Brochocki i Bernatowicze,

Kup??, Gedymin i inni, kt?rych nie policz?;

Opuszczali rodzic?w i ziemi? kochan?,

I dobra, kt?re na skarb carski zabierano.

Czasem do Litwy kwestarz z obcego klasztoru

Przyszed?, i kiedy bli?ej pozna? pan?w dworu,

Gazet? im pokaza? wyprut? z szkaplerza;

Tam sta?a wypisana i liczba ?o?nierza,

I nazwisko ka?dego wodza legijonu,

I ka?dego z nich opis zwyci?stwa lub zgonu.

Po wielu latach pierwszy raz mia?a rodzina

Wie?? o ?yciu, o chwale i o ?mierci syna;

Bra? dom ?a?ob?, ale powiedzie? nie ?miano,

Po kim by?a ?a?oba, tylko zgadywano

W okolicy; i tylko cichy smutek pan?w

Lub cicha rado?? by?a gazet? ziemian?w.

Takim kwestarzem tajnym by? Robak podobno:

Cz?sto on z panem S?dzi? rozmawia? osobno;

Po tych rozmowach zawsze jakowa? nowina

Rozesz?a si? w s?siedztwie. Posta? Bernardyna

Wydawa?a, ?e mnich ten nie zawsze w kapturze

Chodzi? i nie w klasztornym zestarza? si? murze.

Mia? on nad prawym uchem, nieco wy?ej skroni,

Blizn? wyci?tej sk?ry na szeroko?? d?oni

I w brodzie ?lad niedawny lancy lub postrza?u;

Ran tych nie dosta? pewnie przy czytaniu msza?u.

Ale nie tylko gro?ne wejrzenie i blizny,

Lecz sam ruch i g?os jego mia? co? ?o?nierszczyzny.

Przy mszy, gdy z wzniesionymi zwraca? si? r?kami

Od o?tarza do ludu, by m?wi?: "Pan z wami",

To nieraz tak si? zr?cznie skr?ci? jednym razem,

Jakby "prawo w ty?" robi? za wodza rozkazem,

I s?owa liturgiji takim wyrzek? tonem

Do ludu, jak oficer stoj?c przed szwadronem;

Postrzegali to ch?opcy s?u??cy mu do mszy.

Spraw tak?e politycznych by? Robak ?wiadomszy

Ni?li ?ywot?w ?wi?tych, a je?d??c po kwe?cie,

Cz?sto zastanawia? si? w powiatowem mie?cie;

Mia? pe?no interes?w: to listy odbiera?,

Kt?rych nigdy przy obcych ludziach nie otwiera?,

To wysy?a? pos?a?c?w, ale gdzie i po co,

Nie powiada?; cz?stokro? wymyka? si? noc?

Do dwor?w pa?skich, z szlacht? ustawicznie szepta?

I okoliczne wioski doko?a wydepta?,

I w karczmach z wie?niakami rozprawia? niema?o,

A zawsze o tem, co si? w cudzych krajach dzia?o.

Teraz S?dziego, kt?ry ju? spa? od godziny,

Przychodzi budzi?; pewnie ma jakie? nowiny.

KSI?GA DRUGA
ZAMEK
Tre??:
Polowanie z chartami na upatrzonego - Go?? w zamku - Ostatni z dworzan opowiada histori? ostatniego z Horeszk?w - Rzut oka w sad - Dziewczyna w og?rkach - ?niadanie - Pani Telimeny anegdota petersburska - Nowy wybuch spor?w o Kusego i Soko?a - Interwencja Robaka - Rzecz Wojskiego - Zak?ad - Dalej w grzyby!

--------------------------------------------------------------------------------

Kto z nas tych lat nie pomni, gdy, m?ode pachol?,

Ze strzelb? na ramieniu ?wiszcz?c szed? na pole,

Gdzie ?aden wa?, p?ot ?aden nogi nie utrudza,

Gdzie przest?puj?c miedz?, nie poznasz, ?e cudza!

Bo na Litwie my?liwiec, jak okr?t na morzu,

Gdzie chcesz, jak? chcesz drog?, buja po przestworzu!

Czyli jak prorok patrzy w niebo, gdzie w ob?oku

Wiele jest znak?w widnych strzeleckiemu oku,

Czy jak czarownik gada z ziemi?, kt?ra, g?ucha

Dla mieszczan, mn?stwem g?os?w szepce mu do ucha.

Tam derkacz wrzasn?? z ??ki, szuka? go daremnie,

Bo on szybuje w trawie jako szczupak w Niemnie;

Tam ozwa? si? nad g?ow? ranny wiosny dzwonek:

R?wnie? g??boko w niebie schowany skowronek;

?wdzie orze? szerokim skrzyd?em przez obszary

Zaszumia?, strasz?c wr?ble jak kometa cary;

Za? jastrz?b, pod jasnemi wisz?cy b??kity,

Trzepie skrzyd?em jak motyl na szpilce przybity,

A? ujrzawszy ?r?d ??ki ptaka lub zaj?ca,

Runie na? z g?ry jako gwiazda spadaj?ca.

Kiedy? nam Pan B?g wr?ci? z w?dr?wki dozwoli

I znowu dom zamieszka? na ojczystej roli,

I s?u?y? w je?dzie, kt?ra wojuje szaraki,

Albo w piechocie, kt?ra nosi bro? na ptaki;

Nie zna? innych pr?cz kosy i sierpa rynsztunk?w

I innych gazet opr?cz domowych rachunk?w!

Nad Soplicowem s?o?ce wesz?o, i ju? pad?o

Na strzechy, i przez szpary w stodo?? si? wkrad?o:

I po ciemnozielonym, ?wie?ym, wonnym sianie,

Z kt?rego m?odzie? sobie zrobi?a pos?anie,

Rozp?ywa?y si? z?ote, migaj?ce pr?gi

Z otworu czarnej strzechy, jak z warkocza wst?gi;

I s?o?ce usta sennych promykiem poranka

Dra?ni, jak dziewcz? k?osem budz?ce kochanka.

Ju? wr?ble skacz?c ?wierka? zacz??y pod strzech?,

Ju? trzykro? g?gn?? g?sior, a za nim jak echo

Odezwa?y si? chorem kaczki i indyki,

I s?ycha? byd?a w pole id?cego ryki.

Wsta?a m?odzie?. Tadeusz jeszcze senny le?y,

Bo te? najp??niej zasn??; z wczorajszej wieczerzy

Wr?ci? tak niespokojny, ?e o kur?w pianiu

Jeszcze oczu nie zmru?y?, a na swym pos?aniu

Tak kr?ci? si?, ?e w siano jak w wod? uton??,

I spa? twardo, a? zimny wiatr w oczy mu wion??,

Gdy skrzypi?ce stodo?y drzwi otwarto z trzaskiem

I bernardyn ksi?dz Robak wszed? z w?zlastym paskiem,

"Surge, puer!" wo?aj?c i ponad barkami

Rubasznie wywijaj?c pasek z og?rkami.

Ju? na dziedzi?cu s?ycha? my?liwskie okrzyki,

Wyprowadzaj? konie, zaje?d?aj? bryki,

Ledwie dziedziniec tak? gromad? ogarnie;

Odezwa?y si? tr?by, otworzono psiarnie;

Zgraja chart?w, wypad?szy, weso?o skowycze;

Widz?c rumaki szczwacz?w, doje?d?acz?w smycze,

Psy jak szalone cwa?em ?migaj? po dworze,

Potem bieg? i k?ad? szyje na obro?e.

Wszystko to bardzo dobre polowanie wr??y.

Nareszcie Podkomorzy da? rozkaz podr??y.

Ruszyli szczwacze z wolna, jeden tu? za drugim,

Ale za bram? rz?dem rozbiegli si? d?ugim;

W ?rodku jechali obok Asesor z Rejentem,

A cho? na siebie czasem patrzyli ze wstr?tem,

Rozmawiali przyja?nie, jak ludzie honoru

Id?c na rozstrzygnienie ?miertelnego sporu;

Nikt ze s??w zawzi?to?ci ich pozna? nie zdo?a;

Pan Rejent wi?d? Kusego, Asesor Soko?a.

Z ty?u damy w pojazdach, m?odzie?cy stronami,

Czwa?uj?c tu? przy ko?ach, gadali z damami.

Ksi?dz Robak po dziedzi?cu wolnym chodzi? krokiem,

Ko?cz?c ranne pacierze; ale rzuca? okiem

Na pana Tadeusza, marszczy? si?, u?miecha?,

Wreszcie kiwn?? na? palcem; Tadeusz podjecha?;

Robak palcem po nosie dawa? mu znak gro?by:

Lecz mimo Tadeusza pytania i pro?by,

A?eby mu wyra?nie, co chce, wyt?umaczy?,

Bernardyn odpowiedzie? ni sp?jrze? nie raczy?,

Kaptur tylko nasun?? i pacierz sw?j ko?czy?;

Wi?c Tadeusz odjecha? i z go??mi si? z??czy?.

W?a?nie wtenczas my?liwi smycze zatrzymali

I wszyscy nieruchomi w miejscach swoich stali;

Jeden drugiemu r?k? dawa? znak milczenia,

A wszyscy obr?cili oczy do kamienia,

Nad kt?rym sta? pan S?dzia; on zwierza obaczy?

I r?k skinieniem swoje rozkazy t?umaczy?.

Poj?li wszyscy, stoj?, a ?rodkiem po roli

Asesor i pan Rejent k?usuj? powoli;

Tadeusz, b?d?c bli?szy, obudwu wyprzedzi?,

Stan?? obok S?dziego i oczyma ?ledzi?.

Dawno ju? nie by? w polu; na szarej przestrzeni

Trudno dojrze? szaraka, zw?aszcza w?r?d kamieni.

Pokaza? mu pan S?dzia; siedzia? biedny zaj?c,

P?aszcz?c si? pod kamieniem, uszy nadstawiaj?c,

Okiem czerwonym spotka? my?liwc?w wejrzenie

I, jakby urzeczony, czuj?c przeznaczenie,

Ze strachu od ich oczu nie m?g? zwr?ci? oka

I pod opok? siedzia? martwy jak opoka.

Tymczasem kurz na roli ro?nie coraz bli??j,

P?dzi na smyczy Kusy, za nim Soko? chy?y,

Tu? Asesor z Rejentem razem wrza?li z ty?u:

"Wyczha! wyczha!" i z psami znikli w k??bach py?u.

Kiedy tak za szarakiem goniono, tymczasem

Ukaza? si? pan Hrabia pod zamkowym lasem.

Wiedziano w okolicy, ?e ten pan nie mo?e

Nigdy nigdzie stawi? si? w naznaczonej porze.

I dzi? zaspa? poranek, wi?c na s?ugi zrz?dzi?;

Widz?c my?liwc?w w polu, czwa?em do nich p?dzi?;

Surdut sw?j angielskiego kroju, bia?y, d?ugi,

Po?ami na wiatr pu?ci?; z ty?u konno s?ugi

W kapeluszach jak grzybki, czarnych, l?ni?cych, ma?ych,

W kurtkach, w butach stryflastych, w pantalonach bia?ych;

S?ugi, kt?re pan Hrabia tym kszta?tem odzieje,

Nazywaj? si? w jego pa?acu d?okeje.

Czwa?uj?ca czereda zlecia?a na b?onia,

Gdy Hrabia ujrza? zamek i zatrzyma? konia.

Pierwszy raz widzia? zamek z rana i nie wierzy?,

?e to by?y te? same mury, tak od?wie?y?

I upi?kni? poranek zarysy budowy;

Zadziwi? si? pan Hrabia na widok tak nowy.

Wie?a zda?a si? dwakro? wy?sza, bo stercz?ca

Nad mg?? rann?; dach z blachy z?oci? si? od s?o?ca,

Pod nim b?yszcza?a w kratach reszta szyb wybitych,

?ami?c promienie wschodu w t?czach rozmaitych;

Ni?sze pi?tra obla?a tumanu pow?oka,

Rozpadliny i szczerby zakry?a od oka.

Krzyk dalekich my?liwc?w wiatrami przygnany,

Odbija? si? kilkakro? o zamkowe ?ciany:

Przysi?g?by?, ?e krzyk z zamku, ?e pod mg?y zas?on?

Mury odbudowano i zn?w zaludniono.

Hrabia lubi? widoki niezwyk?e i nowe,

Zwa? je romansowemi; mawia?, ?e ma g?ow?

Romansow?; w istocie by? wielkim dziwakiem.

Nieraz p?dz?c za lisem albo za szarakiem,

Nagle stawa? i w niebo pogl?da? ?a?o?nie

Jak kot, gdy ujrzy wr?ble na wysokiej so?nie;

Cz?sto bez psa, bez strzelby b??ka? si? po gaju

Jak rekrut zbieg?y; cz?sto siada? przy ruczaju

Nieruchomy, schyliwszy g?ow? nad potokiem,

Jak czapla wszystkie ryby chc?ca pozrze? okiem.

Takie by?y Hrabiego dziwne obyczaje;

Wszyscy m?wili, ?e mu czego? nie dostaje.

Szanowano go przecie?, bo pan z prapradziad?w,

Bogacz, dobry dla ch?op?w, ludzki dla s?siad?w,

Nawet dla ?yd?w.

Hrabski ko?, zwr?cony z drogi,

Prosto k?usowa? polem a? pod zamku progi.

Hrabia samotny wzdycha?, pogl?da? na mury,

Wyj?? papier, o??wek i kre?li? figury.

Wtem, sp?jrzawszy w bok, ujrza? o dwadzie?cia krok?w

Cz?owieka, kt?ry, r?wnie mi?o?nik widok?w,

Z g?ow? zadart?, r?ce w?o?ywszy w kieszenie,

Zdawa?o si?, ?e liczy? oczyma kamienie.

Pozna? go zaraz, ale musia? kilka razy

Krzykn??, nim g?os Hrabiego us?ysza? Gerwazy.

Szlachcic to by?, s?u??cy dawnych zamku pan?w,

Pozosta?y ostatni z Horeszki dworzan?w;

Starzec wysoki, siwy, twarz mia? czerstw?, zdrow?,

Marszczkami pooran?, pos?pn?, surow?.

Dawniej pomi?dzy szlacht? z weso?o?ci s?yn??;

Ale od bitwy, w kt?rej dziedzic zamku zgin??,

Gerwazy si? odmieni? i ju? od lat wielu

Ani by? na kiermaszu, ani na weselu;

Odt?d jego dowcipnych ?art?w nie s?yszano

I u?miechu na jego twarzy nie widziano.

Zawsze nosi? Horeszk?w liberyj? dawn?,

Kurt? z po?ami ???t?, galonem oprawn?,

Kt?ry, dzi? ???ty, dawniej zapewne by? z?oty.

Wko?o szyte jedwabiem herbowne klejnoty,

P??kozice, i st?d te? ca?a okolica

"P??kozicem" przezwa?a starego szlachcica.

Czasem te? od przys?owia, kt?re bez ustanku

Powtarza?, nazywano go tak?e "Mopanku";

Czasem "Szczerbcem", ?e ca?? ?ysin? mia? w szczerbach;

Lecz on zwa? si? R?baj?o, a o jego herbach

Nie wiadomo. Klucznikiem siebie tytu?owa?,

I? ten urz?d na zamku przed laty piastowa?.

I dot?d nosi? wielki p?k klucz?w za pasem,

Uwi?zany na ta?mie ze srebrnym kutasem.

Cho? nie mia? co otwiera?, bo zamku podwoje

Sta?y otworem, przecie? wynalaz? drzwi dwoje,

Sam je w?asnym nak?adem naprawi? i wstawi?,

I drzwi tych odmykaniem codziennie si? bawi?.

W jednej z izb pustych obra? mieszkanie dla siebie;

Mog?c ?y? u Hrabiego na ?askawym chlebie,

Nie chcia?, bo wsz?dzie t?skni? i czu? si? niezdrowym,

Je?eli nie oddycha? powietrzem zamkow?m.

Skoro ujrza? Hrabiego, czapk? z g?owy schwyci?

I krewnego swych pan?w uk?onem zaszczyci?,

Chyl?c ?ysin? wielk?, ?wiec?c? z daleka

I naci?t? od licznych kord?w jak nasieka;

G?adzi? j? r?k?, podszed? i jeszcze raz nisko

Sk?oniwszy si?, rzek? smutnie: "Mopanku Panisko,

Daruj mnie, ?e tak m?wi?, Ja?nie Grafie Panie,

To jest m?j zwyczaj, nie za? nieuszanowanie:

"Mopanku" powiadali wszyscy Horeszkowie;

Ostatni Stolnik, pan m?j, mia? takie przys?owie.

Czy? to prawda, Mopanku, ?e Pan grosza sk?pisz

Na proces i ten zamek Soplicom ust?pisz?

Nie wierzy?em, lecz w ca?ym powiecie tak s?ycha?".

Tu, pogl?daj?c w zamek, nie przestawa? wzdycha?.

"C?? dziwnego? - rzek? Hrabia. - Koszt wielki, a nuda

Jeszcze wi?ksza; chc? sko?czy?, lecz szlachcic maruda

Upiera si?; przewidzia?, ?e mi? znudzi? mo?e.

D?u?ej te? nie wytrzymam i dzisiaj bro? z?o??,

Przyjm? warunki zgody, jakie mi s?d poda".

"Zgody? - krzykn?? Gerwazy. - Z Soplicami zgoda?

Z Soplicami, Mopanku?" - To m?wi?c wykrzywi?

Usta, jakby nad w?asn? mow? si? zadziwi?.

"Zgoda i Soplicowie? Mopanku Panisko,

Pan ?artuje, co? Zamek, Horeszk?w siedlisko,

Ma p?j?? w r?ce Soplic?w? Niech Pan tylko raczy

Zsi??? z konia, p?d?my w zamek, niech no Pan obaczy,

Pan sam nie wie, co robi; niech si? Pan nie wzbrania,

Zsiadaj Pan!" - i przytrzyma? strzemi? do zsiadania.

Weszli w zamek; Gerwazy stan?? w progu sieni:

"Tu - rzek? - dawni panowie, dworem otoczeni,

Cz?sto siadali w krzes?ach w poobiedniej porze.

Pan godzi? spory w?o?cian lub w dobrym humorze

Go?ciom r??ne ciekawe historyje prawi?

Albo ich powie?ciami i ?arty si? bawi?,

A m?odzie? na dziedzi?cu bi?a si? w palcaty

Lub uje?d?a?a pa?skie tureckie bachmaty".

Weszli w sie?. - Rzek? Gerwazy: "W tej ogromnej sieni

Brukowanej nie znajdziesz Pan tyle kamieni,

Ile tu p?k?o beczek wina w dobrych czasach;

Szlachta ci?gn??a kufy z piwnicy na pasach,

Sproszona na sejm albo sejmik powiatowy,

Albo na imieniny pa?skie, lub na ?owy.

Podczas uczty na chorze tym kapela sta?a

I w organ i w rozliczne instrumenty gra?a;

A gdy wnoszono zdrowie, tr?by jak w dniu s?dnym

Grzmia?y z choru; wiwaty sz?y ci?giem porz?dnym:

Pierwszy wiwat za zdrowie kr?la Jegomo?ci,

Potem prymasa, potem kr?lowej Jejmo?ci,

Potem szlachty i ca?ej Rzeczypospolitej,

A na koniec, po pi?tej szklenicy wypitej,

Wnoszono: Kochajmy si?! wiwat bez przestanku,

Kt?ry, dniem okrzykniony, brzmia? a? do poranku;

A ju? gotowe sta?y cugi i podwody,

Aby ka?dego odwie?? do jego gospody".

Przeszli ju? kilka komnat; Gerwazy w milczeniu

Tu wzrok na ?cianie wstrzyma?, ?wdzie na sklepieniu,

Przywo?uj?c pami?tk? tu smutn?, tam mi??;

Czasem, jakby chcia? m?wi?: "Wszystko si? sko?czy?o",

Kiwn?? ?a?o?nie g?ow?; czasem machn?? r?k?.

Wida?, ?e mu wspomnienie samo by?o m?k?

I ?e je chcia? odp?dzi?; a? si? zatrzymali

Na g?rze, w wielkiej, niegdy? zwierciadlanej sali;

Dzi? wydartych zwierciade? sta?y puste ramy,

Okna bez szyb, z kru?gankiem wprost naprzeciw bramy.

Tu wszed?szy starzec g?ow? zaduman? sk?oni?

I twarz zakry? r?kami, a gdy j? ods?oni?,

Mia?a wyraz ?a?o?ci wielkiej i rozpaczy.

Hrabia, chocia? nie wiedzia?, co to wszystko znaczy,

Pogl?daj?c w twarz starca czu? jakie? wzruszenie,

R?k? mu ?cisn??; chwil? trwa?o to milczenie.

Przerwa? je starzec, trz?s?c wzniesion? prawic?:

"Nie masz zgody, Mopanku, pomi?dzy Soplic?

I krwi? Horeszk?w! W Panu krew Horeszk?w p?ynie,

Jeste? krewnym Stolnika po matce ?owczynie,

Kt?ra si? rodzi z drugiej c?rki Kasztelana,

Kt?ry by?, jak wiadomo, wujem mego Pana.

S?uchaj Pan historyi swej w?asnej rodzinnej,

Kt?ra si? sta?a w?a?nie w tej izbie, nie innej.

"Nieboszczyk pan m?j, Stolnik, pierwszy pan w powiecie,

Bogacz i familijant, mia? jedyne dzieci?,

C?rk? pi?kn? jak anio?; wi?c si? zaleca?o

Stolnik?wnie i szlachty, i pani?t niema?o.

Mi?dzy szlacht? by? jeden wielki paliwoda,

K??tnik, Jacek Soplica, zwany <>

Przez ?art; w istocie wiele znaczy? w wojew?dztwie,

Bo rodzin? Soplic?w mia? jakby w dow?dztwie

I trzystu ich kreskami rz?dzi? wedle woli,

Cho? sam nic nie posiada? pr?cz kawa?ka roli,

Szabli, i wielkich w?s?w od ucha do ucha.

Owo? pan Stolnik nieraz wzywa? tego zucha

I ugaszcza? w pa?acu, zw?aszcza w czas sejmik?w,

Popularny dla jego krewnych i stronnik?w.

W?sal tak wzbi? si? w dum? ?askawem przyj?ciem,

?e mu si? uroi?o zosta? pa?skim zi?ciem.

Do zamku nie proszony coraz cz??ciej je?dzi?,

W ko?cu u nas jak w swoim domu si? zagnie?dzi?

I ju? mia? si? o?wiadcza?, lecz pomiarkowano

I czarn? mu polewk? do sto?u podano.

Podobno Stolnik?wnie wpad? Soplica w oko,

Ale przed rodzicami tai?a g??boko.

By?o to za Ko?ciuszki czas?w; Pan popiera?

Prawo trzeciego maja i ju? szlacht? zbiera?,

Aby konfederatom ci?gn?? ku pomocy,

Gdy nagle Moskwa zamek opasa?a w nocy:

Ledwie by? czas z mo?dzerza na trwog? wypali?,

Podwoje dolne zamkn?? i ryglem zawali?.

W zamku ca?ym by? tylko pan Stolnik, ja, Pani,

Kuchmistrz i dw?ch kuchcik?w, wszyscy trzej pijani,

Proboszcz, lokaj, hajducy czterej, ludzie ?miali;

Wi?c za strzelby, do okien; a? tu t?um Moskali,

Krzycz?c: <> od bramy wali po tarasie;

My im ze strzelb dziesi?ciu paln?li: <>

Nic tam nie by?o wida?; s?udzy bez ustanku

Strzelali z dolnych pi?ter, a ja i Pan z ganku.

Wszystko sz?o pi?knym ?adem, cho? w tak wielkiej trwodze:

Dwadzie?cia strzelb le?a?o tu, na tej pod?odze,

Wystrzelili?my jedn?, podawano drug?;

Ksi?dz proboszcz zatrudnia? si? czynnie t? us?ug?

I Pani, i Panienka, i nadworne panny;

Trzech by?o strzelc?w, a szed? ogie? nieustanny;

Grad kul sypa?y z do?u moskiewskie piechury,

My z rzadka, ale celniej dogrzewali z g?ry.

Trzy razy a? pode drzwi to ch?opstwo si? wpar?o,

Ale za ka?dym razem trzech nogi zadar?o.

Wi?c uciekli pod lamus; a ju? by? poranek.

Pan Stolnik weso? wyszed? ze strzelb? na ganek

I skoro spod lamusa Moskal ?eb wychyli?,

On dawa? zaraz ognia, a nigdy nie myli?;

Za ka?dym razem czarny kaszkiet w traw? pada?

I ju? si? rzadko kt?ry zza ?ciany wykrada?.

Stolnik, widz?c strwo?one swe nieprzyjaciele,

My?li? zrobi? wycieczk?, porwa? karabel?

I z ganku krzycz?c s?ugom wydawa? rozkazy;

Obr?ciwszy si? do mnie, rzek?: <>

Wtem strzelono spod bramy, Stolnik si? zaj?kn??,

Zaczerwieni? si?, zbladn??, chcia? m?wi?, krwi? chrz?kn??;

Postrzeg?em wtenczas kul?, wpad?a w piersi same;

Pan, s?aniaj?c si?, palcem ukaza? na bram?.

Pozna?em tego ?otra Soplic?! Pozna?em!

Po wzro?cie i po w?sach! Jego to postrza?em

Zgin?? Stolnik, widzia?em! ?otr jeszcze do g?ry

Wzniesion? trzyma? strzelb?, jeszcze dym szed? z rury!

Wzi??em go na cel, zb?jca sta? jak skamienia?y!

Dwa razy da?em ognia, i oba wystrza?y

Chybi?y; czym ze z?o?ci, czy z ?alu ?le mierzy?...

Us?ysza?em wrzask kobiet, sp?jrza?em, - Pan nie ?y?".

Tu Gerwazy umilkn?? i ?zami si? zala?;

Potem rzek? ko?cz?c: "Moskal ju? wrota wywala?;

Bo po ?mierci Stolnika sta?em bezprzytomnie

I nie wiedzia?em, co si? dzia?o woko?o mnie;

Szcz??ciem, na odsiecz przyszed? nam Parafianowicz,

Przywiod?szy Mickiewicz?w dwiestu z Horbatowicz,

Kt?rzy s? szlachta liczna i dzielna, cz?ek w cz?eka,

A nienawidz? rodu Soplic?w od wieka.

Tak zgin?? pan pot??ny, pobo?ny i prawy,

Kt?ry mia? w domu krzes?a, wst?gi i bu?awy,

Ojciec w?o?cian, brat szlachty; i nie mia? po sobie

Syna, kt?ry by zemst? poprzysi?g? na grobie!

Ale mia? s?ugi wierne; ja w krew jego rany

Obmoczy?em m?j rapier, Scyzorykiem zwany

(Zapewne Pan o moim s?ysza? Scyzoryku,

S?awnym na ka?dym sejmie, targu i sejmiku).

Przysi?g?em wyszczerbi? go na Soplic?w karkach;

?ciga?em ich na sejmach, zajazdach, jarmarkach;

Dw?ch zar?ba?em w k??tni, dw?ch na pojedynku;

Jednego podpali?em w drewnianym budynku,

Kiedy?my zaje?d?ali z Rymsz? Korelicze,

Upiek? si? tam jak piskorz; a tych nie policz?,

Kt?rym uszy obci??em. Jeden tylko zosta?,

Kt?ry dot?d ode mnie pami?tki nie dosta?!

Rodzoniutki braciszek owego w?sala

?yje dot?d, i z swoich bogactw si? przechwala,

Zamku Horeszk?w tyka swych kopc?w kraw?dzi?,

Szanowany w powiecie, ma urz?d, jest s?dzi?!

I Pan mu zamek oddasz? niecne jego nogi

Maj? krew Pana mego zetrze? z tej pod?ogi?

O, nie! P?ki Gerwazy ma cho? za grosz duszy

I tyle si?, ?e jednym ma?ym palcem ruszy

Scyzoryk sw?j, wisz?cy dotychczas na ?cianie,

P?ty Soplica tego zamku nie dostanie!"

"O! - krzykn?? Hrabia, r?ce podnosz?c do g?ry -

Dobre mia?em przeczucie, ?em lubi? te mury!

Cho? nie wiedzia?em, ?e w nich taki skarb si? mie?ci,

Tyle scen dramatycznych i tyle powie?ci!

Skoro zamek mych przodk?w Soplicom zagrabi?,

Ciebie osadz? w murach jak mego burgrabi?;

Twoja powie??, Gerwazy, zaj??a mi? mocno.

Szkoda, ?e? mi? nie przywi?d? tu w godzin? nocn?;

Udrapowany p?aszczem siad?bym na ruinach,

A ty by? mi o krwawych rozpowiada? czynach;

Szkoda, ?e masz niewielki dar opowiadania!

Nieraz takie s?ysza?em i czytam podania;

W Angliji i w Szkocyi ka?dy zamek lord?w,

W Niemczech ka?dy dw?r graf?w by? teatrem mord?w!

W ka?dej dawnej, szlachetnej, pot??nej rodzinie

Jest wie?? o jakim? krwawym lub zdradzieckim czynie,

Po kt?rym zemsta sp?ywa na dziedzic?w w spadku:

W Polsce pierwszy raz s?ysz? o takim wypadku.

Czuj?, ?e we mnie m??nych krew Horeszk?w p?ynie!

Wiem, co winienem s?awie i mojej rodzinie.

Tak! Musz? zerwa? wszelkie z Soplic? uk?ady,

Cho?by do pistolet?w przysz?o lub do szpady!

Honor ka?e".

Rzek?, ruszy? uroczystym krokiem,

A Gerwazy szed? z ty?u w milczeniu g??bokiem.

Przed bram? stan?? Hrabia, sam do siebie gada?,

Pogl?daj?c na zamek pr?dko na ko? wsiada?,

Tak samotn? rozmow? ko?cz?c roztargniony:

"Szkoda, ?e ten Soplica stary nie ma ?ony,

Lub c?rki pi?knej, kt?rej ub?stwia?bym wdzi?ki;

Kochaj?c i nie mog?c otrzyma? jej r?ki,

Nowa by si? w powie?ci zrobi?a zawi?o??:

Tu serce, tam powinno??! tu zemsta, tam mi?o??!"

Tak szepc?c spi?? ostrogi; ko? lecia? do dworu,

Gdy z drugiej strony strzelcy wyje?d?ali z boru;

Hrabia lubi? my?listwo; ledwie strzelc?w zoczy?,

Zapomniawszy o wszystkiem, prosto ku nim skoczy?,

Mijaj?c bram?, ogr?d, p?oty, gdy w zawrocie

Obejrza? si? i konia zatrzyma? przy p?ocie.

By? sad.

Drzewa owocne, zasadzone w rz?dy,

Ocienia?y szerokie pole; spodem grz?dy.

Tu kapusta, s?dziwe schylaj?c ?ysiny,

Siedzi i zda si? duma? o losach jarzyny;

Tam, pl?cz?c str?ki w marchwi zielonej warkoczu,

Wysmuk?y bob obraca na ni? tysi?c oczu;

Owdzie podnosi z?ot? kit? kukuruza;

Gdzieniegdzie oty?ego wida? brzuch harbuza,

Kt?ry od swej ?odygi a? w dalek? stron?

Wtoczy? si? jak go?? mi?dzy buraki czerwone.

Grz?dy rozj?te miedz?; na ka?dym przykopie

Stoj? jakby na stra?y w szeregach konopie,

Cyprysy jarzyn: ciche, proste i zielone.

Ich li?cie i wo? s?u?? grz?dom za obron?,

Bo przez ich li?cie nie ?mie przecisn?? si? ?mija.

A ich wo? g?sienice i owad zabija.

Dalej mak?w bia?awe g?ruj? badyle;

Na nich, my?lisz, i? rojem usiad?y motyle,

Trzepiec?c skrzyde?kami, na kt?rych si? mieni

Z rozmaito?ci? t?czy blask drogich kamieni:

Tyl? farb ?ywych, r??nych mak zrzenic? mami.

W ?rodku kwiat?w, jak pe?nia pomi?dzy gwiazdami,

Kr?g?y s?onecznik licem wielkiem, gorej?cem,

Od wschodu do zachodu kr?ci si? za s?o?cem.

Pod p?otem w?skie, d?ugie, wypuk?e pag?rki,

Bez drzew, krzew?w i kwiat?w: ogr?d na og?rki..

Pi?knie wyros?y; li?ciem wielkim, roz?o?ystym,

Okry?y grz?dy jakby kobiercem fa?dzistym.

Po?rodku sz?a dziewczyna, w bielizn? ubrana,

W majowej zielono?ci ton?c po kolana;

Z grz?d zni?aj?c si? w bruzdy, zda?a si? nie st?pa?,

Ale p?ywa? po li?ciach, w ich barwie si? k?pa?.

S?omianym kapeluszem os?oni?a g?ow?,

Od skroni powiewa?y dwie wst??ki r??owe

I kilka pukl?w ?wiat?ych, rozwitych warkoczy;

Na r?ku mia?a koszyk, w d?? spu?ci?a oczy,

Praw? r?k? podnios?a, niby do chwytania;

Jako dziewcz?, gdy rybki w k?pieli ugania

Bawi?ce si? z jej n??k?, tak ona co chwila

Z r?kami i koszykiem po owoc si? schyla,

Kt?ry stop? natr?ci lub dostrze?e okiem.

Pan Hrabia, zachwycony tak cudnym widokiem,

Sta? cicho. S?ysz?c t?tent towarzysz?w w dali,

R?k? da? znak, a?eby wstrzyma? konie; stali.

On patrzy? z wyci?gni?t? szyj?, jak dziobaty

?uraw, z dala od stada gdy odprawia czaty

Stoj?c na jednej nodze, z czujnemi oczyma,

I, by nie zasn??, kamie? w drugiej nodze trzyma.

Zbudzi? Hrabiego szelest na plecach i skroni;

By? to bernardyn, kwestarz Robak, a mia? w d?oni

Podniesione do g?ry w?z?owate sznurki:

"Og?rk?w chcesz Wa??? - krzykn??. - Oto masz og?rki.

Wara, Panie, od szkody, na tutejszej grz?dzie

Nie dla Waszeci owoc, nic z tego nie b?dzie".

Potem palcem pogrozi?, kaptura poprawi?

I odszed?. Hrabia jeszcze chwil? w miejscu bawi?.

?miej?c si? i kln?c razem tej nag?ej przeszkodzie;

Okiem powr?ci? w ogr?d: ale ju? w ogrodzie

Nie by?o jej; mign??a tylko ?r?d okienka

Jej r??owa wst??eczka i bia?a sukienka.

Wida? na grz?dach, jak? przelecia?a drog?,

Bo li?? zielony, w biegu potr?cony nog?,

Podnosi? si?, dr?a? chwil?, a? si? uspokoi?,

Jak woda, kt?r? ptaszek skrzyd?ami rozkroi?.

A na miejscu, gdzie sta?a, tylko porzucony

Koszyk ma?y z rokity, denkiem wywr?cony,

Pogubiwszy owoce, na li?ciach zawisa?

I w?r?d fali zielonej jeszcze si? ko?ysa?.

Po chwili wsz?dzie by?o samotnie i g?ucho.

Hrabia oczy w dom utkwi? i nat??y? ucho,

Zawsze duma?, a strzelcy zawsze nieruchomie

Za nim stali. - A? w cichym i samotnym domie

Wszcz?? si? naprz?d szmer, potem gwar i krzyk weso?y,

Jak w ulu pustym, kiedy we? wlatuj? pszczo?y:

By? to znak, ?e wracali go?cie z polowania

I krz?ta?a si? s?u?ba oko?o ?niadania.

Jako? po wszystkich izbach panowa? ruch wielki,

Roznoszono potrawy, sztuczce i butelki;

M??czy?ni, tak jak weszli, w swych zielonych strojach,

Z talerzami, z szklankami chodz?c po pokojach,

Jedli, pili lub wsparci na okien uszakach,

Rozprawiali o flintach, chartach i szarakach;

Podkomorstwo i S?dzia przy stole, a w k?tku

Panny szepta?y z sob?; nie by?o porz?dku,

Jaki si? przy obiadach i wieczerzach chowa.

By?a to w staropolskim domie moda nowa;

Przy ?niadaniach pan S?dzia, cho? nierad, pozwala?

Na taki nieporz?dek, lecz go nie pochwala?.

R??ne te? by?y dla dam i m??czyzn potrawy:

Tu roznoszono tace z ca?? s?u?b? kawy,

Tace ogromne, w kwiaty ?licznie malowane,

Na nich kurz?ce wonnie imbryki blaszane

I z porcelany saskiej z?ote fili?anki;

Przy ka?dej garnuszeczek ma?y do ?mietanki.

Takiej kawy jak w Polszcze nie ma w ?adnym kraju:

W Polszcze, w domu porz?dnym, z dawnego zwyczaju,

Jest do robienia kawy osobna niewiasta,

Nazywa si? kawiarka; ta sprowadza z miasta

Lub z wicin bierze ziarna w najlepszym gatunku

I zna tajne sposoby gotowania trunku,

Kt?ry ma czarno?? w?gla, przejrzysto?? bursztynu,

Zapach moki i g?sto?? miodowego p?ynu.

Wiadomo, czem dla kawy jest dobra ?mietana;

Na wsi nietrudno o ni?: bo kawiarka z rana,

Przystawiwszy imbryki, odwiedza mleczarnie

I sama lekko ?wie?y nabia?u kwiat garnie

Do ka?dej fili?anki w osobny garnuszek,

Aby ka?d? z nich ubra? w osobny ko?uszek.

Panie starsze ju? wcze?niej wstawszy pi?y kaw?,

Teraz drug? dla siebie zrobi?y potraw?:

Z gor?cego, ?mietan? bielonego piwa,

W kt?rym twar?g gruz?ami posiekany p?ywa.

Za? dla m??czyzn wi?dliny le?? do wyboru:

P??g?ski t?uste, kumpia, skrzydliki ozoru,

Wszystkie wyborne, wszystkie sposobem domowym

Uw?dzone w kominie dymem ja?owcowym;

W ko?cu wniesiono zrazy na ostatnie danie:

Takie bywa?o w domu S?dziego ?niadanie.

We dw?ch izbach dwa r??ne skupi?y si? grona:

Starszyzna, przy stoliku ma?ym zgromadzona,

M?wi?a o sposobach nowych gospodarskich,

O nowych, coraz sro?szych ukazach cesarskich;

Podkomorzy kr???ce o wojnie pog?oski

Ocenia? i wyci?ga? polityczne wnioski.

Panna Wojska w?o?ywszy okulary sine,

Zabawia?a kaba?? z kart Podkomorzyn?.

W drugiej izbie toczy?a m?odzie? rzecz o ?owach,

W spokojniejszych i ciszszych ni? zwykle rozmowach:

Bo Asesor i Rejent, oba m?wcy wielcy,

Pierwsi znawcy my?listwa i najlepsi strzelcy,

Siedzieli przeciw sobie mrukliwi i gniewni;

Oba dobrze poszczuli, oba byli pewni

Zwyci?stwa swoich chart?w, gdy po?r?d r?wniny

Znalaz? si? zagon ch?opskiej nie z??tej jarzyny;

Tam wpad? zaj?c: ju? Kusy, ju? go Sok?? ima?,

Gdy S?dzia doje?d?aczy na miedzy zatrzyma?;

Musieli by? pos?uszni, chocia? w wielkim gniewie;

Psy powr?ci?y same: i nikt pewnie nie wie,

Czy ?wierz uszed?, czy wzi?ty; nikt zgadn?? nie zdo?a,

Czy wpad? w paszcz? Kusego, czyli te? Soko?a,

Czyli ob?dwu razem: r??nie s?dz? strony

I sp?r na dalsze czasy trwa? nie rozstrzygniony.

Wojski stary od izby do izby przechodzi?,

Po obu stronach oczy roztargnione wodzi?,

Nie miesza? si? w my?liwych ni w starc?w rozmow?

I wida?, ?e czem innym zaj?t? mia? g?ow?;

Nosi? sk?rzan? plack?: czasem w miejscu stanie,

Duma d?ugo i - much? zabije na ?cianie.

Tadeusz z Telimen?, pomi?dzy izbami

Stoj?c we drzwiach na progu, rozmawiali sami;

Niewielki oddziela? ich od s?uchacz?w przedzia?,

Wi?c szeptali; Tadeusz teraz si? dowiedzia?:

?e ciocia Telimena jest bogata pani,

?e nie s? kanonicznie z sob? powi?zani

Zbyt bliskim pokrewie?stwem; i nawet niepewno,

Czy ciocia Telimena jest synowca krewn?,

Cho? j? stryj zowie siostr?, bo wsp?lni rodzice

Tak ich kiedy? nazwali mimo lat r??nic?;

?e potem ona, ?yj?c w stolicy czas d?ugi,

Wyrz?dzi?a nie?mierne S?dziemu us?ugi;

St?d j? S?dzia szanowa? bardzo i przed ?wiatem

Lubi?, mo?e z pr??no?ci, nazywa? si? bratem,

Czego mu Telimena przez przyja?? nie wzbrania.

Ul?y?y Tadeusza sercu te wyznania.

Wiele te? innych rzeczy sobie o?wiadczyli;

A wszystko to si? sta?o w jednej kr?tkiej chwili.

Ale w izbie na prawo, kusz?c Asesora,

Rzek? Rejent mimojazdem: "Ja m?wi?em wczora,

?e polowanie nasze uda? si? nie mo?e:

Jeszcze zbyt wcze?nie, jeszcze na pniu stoi zbo?e

I mn?stwo sznur?w ch?opskiej nie z??tej jarzyny;

St?d i Hrabia nie przyby? mimo zaprosiny.

Hrabia na polowaniu bardzo dobrze zna si?,

Nieraz gada? o ?ow?w i miejscu, i czasie;

Hrabia chowa? si? w obcych krajach od dzieci?stwa

I powiada, ?e to jest znakiem barbarzy?stwa

Polowa? tak jak u nas, bez ?adnego wzgl?du

Na artyku?y ustaw, przepisy urz?du,

Nie szanuj?c niczyich kopc?w ani miedzy,

Je?dzi? po cudzym gruncie bez dziedzica wiedzy;

Wiosn? r?wnie jak latem zbiega? pola, knieje,

Zabija? nieraz lisa, w?a?nie gdy linieje,

Albo cierpie?, i? kotn? samic? zaj?cz?

Charty w runi uszczuj?, a raczej zam?cz?,

Z wielk? szkod? ?wierzyny. St?d si? Hrabia ?ali,

?e cywilizacyja wi?ksza u Moskali,

Bo tam o polowaniu s? ukazy cara

I dozor policyi, i na winnych kara".

Telimena, ku lewej i?bie obr?cona,

Wachluj?c batystow? chusteczk? ramiona,

"Jak mam? kocham - rzek?a - Hrabia si? nie myli.

Znam ja dobrze Rosyj?. Pa?stwo nie wierzyli,

Gdy im nieraz m?wi?am, jak tam z wielu wzgl?d?w

Godna pochwa?y czujno?? i srogo?? urz?d?w.

By?am ja w Petersburgu nie raz, nie dwa razy!

Mi?e wspomnienia! wdzi?czne przesz?o?ci obrazy!

Co za miasto! Nikt z Pan?w nie by? w Petersburku?

Chcecie mo?e plan widzie?? Mam plan miasta w bi?rku.

Latem ?wiat petersburski zwyk? mieszka? na daczy,

To jest w pa?acach wiejskich (dacza wiosk? znaczy).

Mieszka?am w pa?acyku, tu? nad New? rzek?,

Niezbyt blisko od miasta i niezbyt daleko,

Na niewielkim, umy?lnie sypanym pag?rku.

Ach, co to by? za domek! plan mam dot?d w bi?rku.

Ot??, na me nieszcz??cie, naj?? dom w s?siedztwie

Jaki? ma?y czynownik siedz?cy na ?ledztwie;

Trzyma? kilkoro chart?w; co to za m?czarnie,

Gdy blisko mieszka ma?y czynownik i psiarnie!

Ilekro? z ksi??k? wysz?am sobie do ogrodu

U?y? ksi??yca blasku, wieczornego ch?odu,

Zaraz i pies przylecia? i kr?ci? ogonem,

I strzyg? uszami, w?a?nie jakby by? szalonym.

Nieraz si? nal?ka?am. Serce mi wr??y?o

Z tych ps?w jakie? nieszcz??cie: tak si? te? zdarzy?o.

Bo gdym sz?a do ogrodu pewnego poranka,

Chart u n?g mych zad?awi? mojego kochanka

Bono?czyka! Ach, by?a to rozkoszna psina!

Mia?am j? w podarunku od ksi?cia Sukina

Na pami?tk?; rozumna, ?ywa jak wiewi?rka,

Mam jej portrecik, tylko nie chc? i?? do bi?rka.

Widz?c j? zad?awion?, z wielkiej alteracji

Dosta?am md?o?ci, spazm?w, serca palpitacji.

Mo?e by gorzej jeszcze z moim zdrowiem by?o;

Szcz??ciem, nadjecha? w?a?nie z wizyt? Kiry?o

Gawrylicz Kozodusin, Wielki ?owczy Dworu,

Pyta si? o przyczyn? tak z?ego humoru.

Ka?e wnet urz?dnika przyci?gn?? za uszy;

Staje poblad?y, dr??cy i prawie bez duszy.

<> - krzykn?? Kiry?o piorunowym g?osem -

Szczu? wiosn? ?ani? kotn? tu? pod carskim nosem?>>

Os?upia?y czynownik darmo si? zaklina?,

?e polowania dot?d jeszcze nie zaczyna?.

?e z Wielkiego ?owczego wielkim pozwoleniem

Zwierz uszczuty zda mu si? by? psem, nie jeleniem.

<>

Wo?aj? policmajstra, ka?? spisa? ?ledztwo:

<>

Policmajster powinno?? s?u?by swej rozumia?,

Bardzo si? nad zuchwalstwem czynownika zdumia?

I odwiod?szy na stron?, po bratersku radzi?,

By przyzna? si? do winy i tem grzech sw?j zg?adzi?.

?owczy udobruchany przyrzek?, ?e si? wstawi

Do Cesarza i wyrok nieco u?askawi;

Sko?czy?o si?, ?e charty posz?y na powrozy,

A czynownik na cztery tygodnie do kozy.

Zabawi?a nas ca?y wieczor ta pustota;

Zrobi?a si? nazajutrz z tego anegdota,

?e w s?dy o mym piesku Wielki ?owczy wda? si?;

I nawet wiem z pewno?ci?, ?e sam Cesarz ?mia? si?".

?miech powsta? w obu izbach. S?dzia z Bernardynem

Gra? w mariasza i w?a?nie z wy?wieconym winem

Mia? co? wa?nego zada?; ju? ksi?dz ledwo dysza?,

Kiedy S?dzia pocz?tek powie?ci po?ysza?

I tak ni? by? zaj?ty, ?e z zadart? g?ow?

I z kart? podniesion?, do bicia gotow?,

Siedzia? cicho i tylko Bernardyna trwo?y?,

A? gdy sko?czono powie??, pamfila po?o?y?,

I rzek? ?miej?c si?:

"Niech tam sobie, kto chce, chwali

Niemc?w cywilizacj?, porz?dek Moskali;

Niechaj Wielkopolanie ucz? si? od Szwab?w

Prawowa? si? o lisa i przyzywa? drab?w,

By wzi??? w areszt ogara, ?e wpad? w cudze gaje;

Na Litwie, chwa?a Bogu, stare obyczaje:

Mamy dosy? zwierzyny dla nas i s?siedztwa

I nie b?dziemy nigdy o to robi? ?ledztwa;

I zbo?a mamy dosy?, psy nas nie og?odz?,

?e po jarzynach albo po ?ycie pochodz?;

Na morgach ch?opskich broni? robi? polowanie".

Ekonom z lewej izby rzek?: "Nie dziw, Mospanie,

Bo te? Pan drogo p?aci za tak? zwierzyn?.

Ch?opy i radzi temu, kiedy w ich jarzyn?

Wskoczy chart; niech otrz??nie dziesi?? k?os?w ?yta,

To Pan mu kop? oddasz, i jeszcze nie kwita,

Cz?sto ch?opi talara w przydatku dostali;

Wierz mi Pan, ?e si? ch?opstwo bardzo rozzuchwali,

Je?li..."

Reszt? dowod?w pana ekonoma

Nie m?g? us?ysze? S?dzia, bo pomi?dzy dwoma

Rozprawami wszcz??o si? dziesi?? rozgowor?w,

Anegdot, opowiada?, i na koniec spor?w.

Tadeusz z Telimen?, ca?kiem zapomniani,

Pami?tali o sobie. - Rada by?a pani,

?e jej dowcip tak bardzo Tadeusza bawi?;

M?odzieniec jej nawzajem komplementy prawi?.

Telimena m?wi?a coraz wolni?j, cisz?j,

I Tadeusz udawa?, ?e jej nie dos?yszy

W t?umie rozm?w: wi?c szepc?c, tak zbli?y? si? do ni?j,

?e uczu? twarz? lub? gor?co?? jej skroni;

Wstrzymuj?c oddech, usty chwyta? jej westchnienie

I okiem ?owi? wszystkie jej wzroku promienie.

Wtem pomi?dzy ich usta mign??a znienacka

Naprz?d mucha, a za ni? tu? Wojskiego placka.

Na Litwie much dostatek. Jest pomi?dzy niemi

Gatunek much osobny, zwanych szlacheckiemi;

Barw? i kszta?tem ca?kiem podobne do innych,

Ale pier? maj? szersz?, brzuch wi?kszy od gminnych,

Lataj?c bardzo hucz? i niezno?nie brz?cz?,

A tak silne, ?e tkank? przebij? paj?cz?

Lub je?li kt?ra wpadnie, trzy dni b?dzie bzyka?,

Bo z paj?kiem sam na sam mo?e si? boryka?.

Wszystko to Wojski zbada? i jeszcze dowodzi?,

?e si? z tych much szlacheckich pomniejszy lud rodzi?,

?e one tym s? muchom, czem dla roju matki,

?e z ich wybiciem zgin? owad?w ostatki.

Prawda, ?e ochmistrzyni ani pleban wioski

Nie uwierzyli nigdy w te Wojskiego wnioski

I trzymali inaczej o muszym rodzaju;

Lecz Wojski nie odst?pi? dawnego zwyczaju:

Ledwo dostrzeg? takow? much?, wnet j? goni?.

W?a?nie teraz mu szlachcic nad uchem zadzwoni?;

Po dwakro? Wojski machn??, zdziwi? si?, ?e chybi?,

Trzeci raz machn??, tylko co okna nie wybi?;

A? mucha, odurzona od tyla ?oskotu,

Widz?c dw?ch ludzi w progu broni?cych odwrotu,

Rzuci?a si? z rozpacz? pomi?dzy ich lica;

I tam za ni? mign??a Wojskiego prawica.

Raz tak by? t?gi, ?e dwie odskoczy?y g?owy,

Jak rozdarte piorunem dwie drzewa po?owy;

Uderzy?y si? mocno oboje w uszaki,

Tak ?e obojgu sine zosta?y si? znaki.

Szcz??ciem, nikt nie uwa?a?, bo dotychczasowa

?ywa, g?o?na, lecz dosy? porz?dna rozmowa

Zako?czy?a si? nag?ym wybuchem ha?asu.

Jak strzelcy gdy na lisa zaci?gn? do lasu,

S?ycha? gdzieniegdzie trzask drzew, strza?y, psiarni granie,

A wtem doje?d?acz dzika ruszy? niespodzianie,

Da? znak, i wrzask powstaje w strzelc?w i ps?w t?uszczy,

Jak gdyby si? ozwa?y wszystkie drzewa puszczy;

Tak dzieje si? z rozmow?: z wolna si? pomyka,

A? natrafi na przedmiot wielki, jak na dzika.

Dzikiem rozm?w strzeleckich by? ?w sp?r za?arty

Rejenta z Asesorem o s?awne ich charty.

Kr?tko trwa?, lecz zrobili wiele w jedn? chwll?;

Bo razem wyrzucili s??w i obelg tyle,

?e wyczerpn?li sporu zwyczajne trzy cz??ci:

Przycinki, gniew, wyzwanie - i sz?o ju? do pi??ci.

Wi?c ku nim z drugiej izby wszyscy si? porwali

I tocz?c si? przeze drzwi na kszta?t bystrej fali,

Unie?li m?od? par? stoj?c? na progu,

Podobn? Janusowi, dwulicemu bogu.

Tadeusz z Telimen? nim na skroniach w?osy

Poprawili, ju? gro?ne ucich?y odg?osy,

Szmer zmieszany ze ?miechem ?r?d ci?by si? szerzy?;

Nast?pi? rozejm k??tni, Kwestarz j? u?mierzy?:

Cz?owiek stary, lecz kr?py i bardzo pleczysty.

W?a?nie kiedy Asesor podbieg? do Jurysty,

Gdy ju? sobie gestami grozili szermierze,

On raptem porwa? obu z ty?u za ko?nierze

I dwakro? uderzywszy g?owy obie mocne

Jedn? o drug? jako jaja wielkanocne,

Rozkrzy?owa? ramiona na kszta?t drogoskazu

I we dwa k?ty izby rzuci? ich od razu;

Chwil? z rozci?gnionemi sta? w miejscu r?kami

I "Pax, pax, pax vobiscum! - krzycza? - pok?j z wami!"

Zdziwi?y si?, za?mia?y nawet strony obie:

Przez szacunek nale?ny duchownej osobie

Nie ?miano ?aja? mnicha; a po takiej probie

Nikt te? nie mia? ochoty zaczyna? z nim zwad?.

Za? kwestarz Robak, skoro uciszy? gromad?,

Wida? by?o, ?e wcale tryumfu nie szuka?,

Ani grozi? k??tnikom wi?cej, ani fuka?;

Tylko poprawi? kaptur i r?ce za pasem

Zatkn?wszy, wyszed? cicho z pokoju.

Tymczasem

Podkomorzy i S?dzia mi?dzy dwiema strony

Plac zaj?li. Pan Wojski, jakby przebudzony

Z g??bokiego dumania, na ?rodek wyst?pi?,

Obiega? zgromadzenie ognist? ?renic?

I gdzie szmer jeszcze s?ysza?, jak ksi?dz kropielnic?,

Tam uciszaj?c macha? sw? plack? ze sk?ry;

Wreszcie, podnios?szy trzonek z powag? do g?ry

Jak lask? marsza?kowsk?, nakaza? milczenie.

"Uciszcie si?! - powtarza?. - Miejcie te? baczenie,

Wy, co jeste?cie pierwsi my?liwi w powiecie,

Z gorsz?cej k??tni waszej co b?dzie? czy wiecie?

Oto m?odzie?, na kt?rej Ojczyzny nadzieje,

Kt?ra ma ws?awia? nasze ost?py i knieje,

Kt?ra, niestety, i tak zaniedbuje ?owy,

Mo?e do ich wzgardzenia we?mie pochop nowy!

Widz?c, ?e ci, co innym maj? da? przyk?ady,

Z ?ow?w przynosz? tylko poswarki i zwady.

Miejcie te? wzgl?d powinny dla mych w?os?w siwych;

Bo zna?em wi?kszych dawniej ni?li wy my?liwych,

A s?dzi?em ich nieraz s?dem polubownym.

Kt?? by? w lasach litewskich Rejtanowi r?wnym?

Czy ob?aw? zaci?gn??, czy spotka? si? z ?wierz?m,

Kto z Bia?opiotrowiczem por?wna si? Jerzym?

Gdzie jest dzi? taki strzelec jak szlachcic ?egota,

Co kul? z pistoletu w biegu trafia? kota?

Terajewicza zna?em, co id?c na dziki,

Nie bra? nigdy innego or??a pr?cz piki!

Budrewicza, co chodzi? z nied?wiedziem w zapasy.

Takich m???w widzia?y niegdy? nasze lasy!

Je?li do sporu przysz?o, jak?e sp?r godzili?

Oto obrali s?dzi?w i zak?ad stawili.

Ogi?ski sto w??k lasu raz przegra? o wilka;

Niesio?owskiemu borsuk kosztowa? wsi kilka!

I wy, Panowie, p?jd?cie za starych przyk?adem

I rozstrzygnijcie sp?r wasz cho? mniejszym zak?adem.

S?owo wiatr, w sporach s??wnych nigdy nie masz ko?ca,

Szkoda ust d?u?ej suszy? k??tni? o zaj?ca;

Wi?c polubownych s?dzi?w najpierwej obierzcie,

A co wyrzekn?, temu sumiennie zawierzcie.

Ja uprosz? S?dziego, a?eby nie broni?

Doje?d?aczowi, cho?by po pszenicy goni?;

I tusz?, ?e t? ?ask? otrzymam od Pana".

To wyrzek?szy, S?dziego ?cisn?? za kolana.

"Konia - zawo?a? Rejent - stawi? konia z rz?dem

I opisz? si? jeszcze przed ziemskim urz?dem,

I? ten pier?cie? s?dziemu w salarijum z?o??".

"Ja - rzek? Asesor - stawi? me z?ote obro?e,

Jaszczurem wyk?adane, z k??kami ze z?ota,

I smycz tkany, jedwabny, kt?rego robota

R?wnie cudna jak kamie?, co si? na nim ?wieci.

Chcia?em ten sprz?t zostawi? w dziedzictwie dla dzieci,

Je?libym si? o?eni?; ten sprz?t mnie darowa?

Ksi??? Dominik, kiedym z nim razem polowa?

I z marsza?kiem Sanguszk? ksi?ciem, z jenera?em

Mejenem, i gdy wszystkich na charty wyzwa?em.

Tam - bezprzyk?adn? w dziejach polowania sztuk?

Uszczu?em sze?? zaj?cy pojedyncz? suk?.

Polowali?my wtenczas na kupiskiem b?oniu;

Ksi??? Radziwi?? nie m?g? dosiedzie? na koniu;

Zsiad? i obj?wszy s?awn? m? charcic? Kani?,

Trzykro? jej w sam? g?ow? da? poca?owanie,

A potem, trzykro? r?k? klasn?wszy po pysku,

Rzek?: <>.

Tak Napoleon daje wodzom swoim ksi?stwa

Od miejsc, na kt?rych wielkie odnie?li zwyci?stwa".

Telimena, znudzona zbyt d?ugimi swary,

Chcia?a wyj?? na dziedziniec, lecz szuka?a pary;

Wzi??a koszyczek z ko?ka: "Panowie, jak widz?,

Chcecie zosta? w pokoju, ja id? na rydze;

Kto ?aska, prosz? za mn?" - rzek?a, ko?o g?owy

Obwijaj?c czerwony szal kaszemirowy;

C?reczk? Podkomorstwa wzi??a w jedn? r?k?,

A drug? podchyli?a do kostek sukienk?.

Tadeusz milczkiem za ni? na grzyby po?pieszy?.

Zamiar przechadzki bardzo S?dziego ucieszy?.

Widzia? spos?b rozj?cia krzykliwego sporu,

A wi?c krzykn??: "Panowie, po grzyby do boru!

Kto z najpi?kniejszym rydzem do sto?u przyb?dzie,

Ten obok najpi?kniejszej panienki usi?dzie;

Sam j? sobie wybierze. Je?li znajdzie dama,

Najpi?kniejszego ch?opca we?mie sobie sama".

KSI?GA TRZECIA
UMIZGI
Tre??:
Wyprawa Hrabi na sad - Tajemnicza nimfa g?si pasie - Podobie?stwo grzybobrania do przechadzki cieni?w elizejskich - Gatunki grzyb?w - Telimena w ?wi?tyni dumania - Narady tycz?ce si? postanowienia Tadeusza - Hrabia pejza?ysta - Tadeusza uwagi malarskie nad drzewami i ob?okami - Hrabiego my?li o sztuce - Dzwon - Bilecik - Nied?wied?, Mospanie!

--------------------------------------------------------------------------------

Hrabia wraca? do siebie, lecz konia wstrzymywa?,

G?ow? coraz w ty? kr?ci?, w ogr?d si? wpatrywa?;

I raz mu si? zdawa?o, ?e znowu z okienka

B?ysn??a tajemnicza bieluchna sukienka

I co? lekkiego znowu upad?o z wysoka,

I przeleciawszy ca?y ogr?d w mgnieniu oka,

Pomi?dzy zielonymi ?wieci?o og?rki:

Jako promie? s?oneczny, wykrad?szy si? z chmurki,

Kiedy ?r?d roli padnie na krzemienia skib?

Lub ?r?d zielonej ??ki w drobn? wody szyb?.

Hrabia zsiad? z konia, s?ugi odprawi? do domu,

A sam ku ogrodowi ruszy? po kryjomu;

Dobieg? wkr?tce parkanu, znalaz? w nim otwory

I wcisn?? si? po cichu jak wilk do obory;

Nieszcz??ciem, tr?ci? krzaki suchego agrestu.

Ogrodniczka, jak gdyby zl?k?a si? szelestu,

Ogl?da?a si? wko?o, lecz nic nie spostrzeg?a;

Przecie? ku drugiej stronie ogrodu pobieg?a.

A Hrabia bokiem, mi?dzy wielkie ko?skie szczawie,

Mi?dzy li?cie ?opuchu, na r?kach, po trawie,

Skacz?c jak ?aba, cicho, przyczo?ga? si? blisko,

Wytkn?? g?ow? - i ujrza? cudne widowisko.

W tej cz??ci sadu ros?y tu i ?wdzie wi?nie,

?r?d nich zbo?e, w gatunkach zmieszanych umy?lnie:

Pszenica, kukuruza, bob, j?czmie? w?saty,

Proso, groszek, a nawet krzewiny i kwiaty.

Domowemu to ptastwu taki ochmistrzyni

Wymy?li?a ogr?dek: s?awna gospodyni.

Zwa?a si? Kokosznicka, z domu Jendykowi-

cz?wna; jej wynalazek epok? stanowi

W domowym gospodarstwie; dzi? powszechnie znany,

Lecz w owych czasach jeszcze za nowo?? podany,

Przyj?ty pod sekretem od niewielu os?b,

Nim go wyda? kalendarz, pod tytu?em: Spos?b

Na jastrz?bie i kanie, albo nowy ?rodek

Wychowywania drobiu - by? to ?w ogrodek.

Jako? zaledwie kogut, co odprawia warty,

Stanie i nieruchomie dzier??c dziob zadarty,

I g?ow? grzebieniast? pochyliwszy bokiem,

Aby tym ?acniej w niebo m?g? celowa? okiem,

Dostrze?e wisz?cego jastrz?bia ?r?d chmury,

Krzyknie - zaraz w ten ogr?d chowaj? si? kury,

Nawet g?si i pawie, i w nag?ym przestrachu

Go??bie, gdy nie mog? schroni? si? na dachu.

Teraz w niebie ?adnego nie widziano wroga,

Tylko skwarzy?a s?o?ca letniego po?oga,

Od niej ptaki w zbo?owym ukry?y si? lasku;

Tamte le?? w murawie, te k?pi? si? w piasku.

?r?d ptaszych g??w stercza?y g??wki ludzkie ma?e,

Odkryte; w?osy na nich kr?tkie, jak len bia?e;

Szyje nagie do ramion; a pomi?dzy niemi

Dziewczyna g?ow? wy?sza, z w?osami d?u?szemi;

Tu? za dzie?mi paw siedzia? i pi?r swych obr?cze

Szeroko rozprzestrzeni? w r??nofarbn? t?cz?,

Na kt?rej g??wki bia?e, jak na tle obrazku,

Rzucone w ciemny b??kit, nabiera?y blasku,

Obrysowane wko?o kr?giem pawich oczu

Jak wiankiem gwiazd, ?wieci?y w zbo?u jak w przezroczu,

Pomi?dzy kukuruzy z?ocistymi laski

I angielsk? trawic? posrebrzan? w paski,

I szczyrem koralowym, i zielonym ?lazem,

Kt?rych kszta?ty i barwy miesza?y si? razem

Niby krata ze srebra i z?ota pleciona,

A powiewna od wiatru jak lekka zas?ona.

Nad g?stw? r??nofarbnych k?os?w i badyl?w

Wisia?a jak baldakim jasna mg?a motyl?w

Zwanych babkami, kt?rych poczw?rne skrzyde?ka,

Lekkie jak paj?czyna, przejrzyste jak szkie?ka,

Gdy w powietrzu zawisn?, zaledwo widome,

I chocia? brz?cz?, my?lisz, ?e s? nieruchome.

Dziewczyna powiewa?a podniesion? w r?ku

Szar? kitk?, podobn? do pi?r strusich p?ku;

Ni? zda?a si? ogania? g??wki niemowl?ce

Od z?otego motyl?w deszczu. W drugiej r?ce

Co? u niej rogatego, z?ocistego ?wieci,

Zdaje si?, ?e naczynie do karmienia dzieci,

Bo je zbli?a?a dzieciom do ust po kolei,

Mia?o za? kszta?t z?otego rogu Amaltei.

Tak zatrudniona, przecie? obraca?a g?ow?

Na pami?tne szelestem krzaki agrestowe,

Nie wiedz?c, ?e napastnik ju? z przeciwnej strony

Zbli?y? si?, czo?gaj?c si? jak w?? przez zagony;

A? wyskoczy? z ?opucha. Sp?jrza?a - sta? blisko,

O cztery grz?dy od niej, i k?ania? si? nisko.

Ju? g?ow? odwr?ci?a i wznios?a ramiona,

I zrywa?a si? lecie? jak kraska sp?oszona,

I ju? lekkie jej stopy wion??y nad li?ciem,

Kiedy dzieci, przel?k?e podr??nego wni?ciem

I ucieczk? dziewczyny, wrzasn??y okropnie;

Pos?ysza?a, uczu?a, ?e jest nieroztropnie

Dziatw? ma??, przel?k?? i sam? porzuci?:

Wraca?a wstrzymuj?c si?, lecz musia?a wr?ci?,

Jak niech?tny duch, wr??ka przyzwany zakl?ciem;

Przybieg?a z najkrzykliwszym bawi? si? dzieci?ciem,

Siad?a przy niem na ziemi, wzi??a je na ?ono,

Drugie g?aska?a r?k? i mow? pieszczon?;

A? si? uspokoi?y, obj?wszy w r?cz?ta

Jej kolana i tul?c g??wki jak piskl?ta

Pod skrzyd?o matki. Ona rzek?a: "Czy to pi?knie

Tak krzycze?? czy to grzecznie? Ten pan was si? zl?knie.

Ten pan nie przyszed? straszy?; to nie dziad szkaradny.

To go??, dobry pan, patrzcie tylko, jaki ?adny".

Sama sp?jrza?a: Hrabia u?miechn?? si? mile

I widocznie by? wdzi?czen jej za pochwa? tyle;

Postrzeg?a si?, umilk?a, oczy opu?ci?a

I jako r??y p?czek ca?a si? sp?oni?a.

W istocie by? to pi?kny pan: s?usznej urody,

Twarz mia? poci?g??, blade, lecz ?wie?e jagody,

Oczy modre, ?agodne, w?os d?ugi, bia?awy;

Na w?osach listki ziela i kosmyki trawy,

Kt?re Hrabia oberwa? pe?zn?c przez zagony,

Zieleni?y si? jako wieniec rozpleciony.

"O ty! - rzek? - jakimkolwiek uczcz? ci? imieniem,

B?stwem jeste? czy nimf?, duchem czy widzeniem!

M?w! w?asna-li ci? wola na ziemi? sprowadza,

Obca-li wi?zi ciebie na padole w?adza?

Ach, domy?lam si? - pewnie wzgardzony mi?o?nik,

Jaki pan mo?ny albo opiekun zazdro?nik

W tym ci? parku zamkowym jak zakl?t? strze?e!

Godna, by o ci? broni? walczyli rycerze,

By? zosta?a romans?w heroin? smutnych!

Odkryj mi, Pi?kna, tajnie twych los?w okrutnych!

Znajdziesz wybawiciela - odt?d twem skinieniem,

Jak rz?dzisz sercem mojem, tak rz?d? mym ramieniem".

Wyci?gn?? rami?.

Ona z rumie?cem dziewiczym,

Ale z rozweselonym s?ucha?a obliczem.

Jak dzieci? lubi widzie? obrazki jaskrawe

I w liczmanach b?yszcz?cych znajduje zabaw?,

Nim rozezna ich warto??, tak si? s?uch jej pie?ci

Z d?wi?cznemi s?owy, kt?rych nie poj??a tre?ci.

Na koniec zapyta?a: "Sk?d tu Pan przychodzi?

I czego tu po grz?dach szuka Pan Dobrodzi?j?"

Hrabia oczy roztworzy?, zmieszany, zdziwiony,

Milcza?, wreszcie, zni?aj?c swej rozmowy tony:

"Przepraszam - rzek? - Panienko! Widz?, ?em pomiesza?

Zabawy! Ach, przepraszam, jam w?a?nie po?piesza?

Na ?niadanie; ju? p??no, chcia?em na czas zd??y?;

Panienka wie, ?e drog? trzeba wko?o kr??y?,

Przez ogr?d, zdaje mi si?, jest do dworu pro?ci?j".

Dziewczyna rzek?a: "T?dy droga Jegomo?ci;

Tylko grz?d psu? nie trzeba; tam mi?dzy muraw?

?cie?ka". - "W lewo - zapyta? Hrabia - czy na prawo?"

Ogrodniczka, podnios?szy b??kitne ocz?ta,

Zdawa?a si? go bada?, ciekawo?ci? zdj?ta:

Bo dom o tysi?c krok?w widny jak na d?oni,

A Hrabia drogi pyta? Ale Hrabia do ni?j

Chcia? koniecznie co? m?wi? i szuka? powodu

Rozmowy.

"Panna mieszka tu? blisko ogrodu?

Czy na wsi? Jak to by?o, ?em Panny we dworze

Nie widzia?? Czy niedawno tu? przyjezdna mo?e?"

Dziewcz? wstrz?sn??o g?ow?. - "Przepraszam, Panienko,

Czy nie tam pokoj Panny, gdzie owe okienko?"

My?li? za? w duchu: Je?li nie jest heroin?

Romans?w, jest m?odziuchn?, prze?liczn? dziewczyn?.

Zbyt cz?sto wielka dusza, my?l wielka ukryta

W samotno?ci, jak r??a ?r?d las?w rozkwita;

Dosy? j? wynie?? na ?wiat, postawi? przed s?o?cem,

Aby widz?w zdziwi?a jasnych barw tysi?cem!

Ogrodniczka tymczasem powsta?a w milczeniu,

Podnios?a jedno dzieci? ?wis?e na ramieniu,

Drugie wzi??a za r?k?, a kilkoro przodem

Zaganiaj?c jak g?ski, sz?a dalej ogrodem.

Odwr?ciwszy si? rzek?a: "Czy te? Pan nie mo?e

Rozbieg?e moje ptastwo wp?dzi? nazad w zbo?e?"

"Ja ptastwo p?dza??" - krzykn?? Hrabia z zadziwieniem.

Ona tymczasem znik?a, zakryta drzew cieniem.

Chwil? jeszcze z szpaleru przez majowe zwoje

Prze?wieca?o co? na wskr??, jakby oczu dwoje.

Samotny Hrabia d?ugo jeszcze sta? w ogrodzie;

Dusza jego, jak ziemia po s?o?ca zachodzie,

Ostyga?a powoli, barwy bra?a ciemne;

Zacz?? marzy?, lecz sny mia? bardzo nieprzyjemne.

Zbudzi? si?, sam nie wiedz?c, na kogo si? gniewa?;

Niestety, ma?o znalaz?! nadto si? spodziewa?!

Bo gdy zagonem pe?zn?? ku owej pasterce,

Pali?o mu si? w g?owie, skaka?o w nim serce;

Tyle wdzi?k?w w tajemnej nimfie upatrywa?,

W tyle j? cud?w ubra?, tyle odgadywa?!

Wszystko znalaz? inaczej. Prawda, ?e twarz ?adn?,

Kibi? mia?a wysmuk??, ale jak niesk?adn?!

A owa pulchno?? lic?w i rumie?ca ?ywo??,

Maluj?ca zbyteczn?, prostack? szcz??liwo??!

Znak, ?e my?l jeszcze drzemie, ?e serce nieczynne.

I owe odpowiedzi, tak wiejskie, tak gminne!

"Po c?? si? ?udzi?? - krzykn?? - zgaduj? po czasie!

Moja nimfa tajemna pono g?si pasie!"

Z nimfy zniknieniem ca?e czarowne przezrocze

Zmieni?o si?: te wst?gi, te kraty urocze,

Z?ote, srebrne, niestety! wi?c to by?a s?oma?

Hrabia z za?amanemi pogl?da? r?koma

Na snopek uwi?zanej trawami mietlicy,

Kt?r? bra? za p?k strusich pi?r w r?ku dziewicy.

Nie zapomnia? naczynia: z?ocista konewka,

?w r??ek Amaltei, by?a to marchewka!

Widzia? j? w ustach dziecka po?eran? chciwie:

Wi?c by?o po uroku! po czarach! po dziwie!

Tak ch?opiec, kiedy ujrzy cykoryi kwiaty,

Wabi?ce d?o? mi?kkiemi, lekkiemi b?awaty,

Chce je pie?ci?, zbli?a si?, dmuchnie, i z podmuchem

Ca?y kwiat na powietrzu rozleci si? puchem,

A w r?ku widzi tylko badacz zbyt ciekawy

Nag? ?odyg? szarozielonawej trawy.

Hrabia wcisn?? na oczy kapelusz i wraca?

Tamt?dy, k?dy przyszed?, ale drog? skraca?,

St?paj?c po jarzynach, kwiatach i agre?cie,

A? przeskoczywszy parkan, odetchn?? nare?cie!

Przypomnia?, ?e dziewczynie m?wi? o ?niadaniu;

Mo?e ju? wszyscy wiedz? o jego spotkaniu;

W ogrodzie, blisko domu? mo?e szuka? wy?l??

Postrzegli, ?e ucieka?? Kto wie, co pomy?l??

Wi?c wypada?o wr?ci?.

Chyl?c si? u p?ot?w,

Oko?o miedz i zielska, po tysi?cach zwrot?w

Rad by? przecie?, ?e wyszed? w ko?cu na go?ciniec,

Kt?ry prosto prowadzi? na dworski dziedziniec.

Szed? przy p?ocie, a g?ow? odwraca? od sadu,

Jak z?odziej od ?pichlerza, aby nie da? ?ladu,

?e go my?li nawiedzi? albo ju? nawiedzi?.

Tak Hrabia by? ostr??ny, cho? go nikt nie ?ledzi?;

Patrzy? w stron? przeciwn? ogrodu, na prawo.

By? gaj z rzadka zaros?y, wys?any muraw?;

Po jej kobiercach, na wskro? bia?ych pni?w brzozowych,

Pod namiotem obwis?ych ga??zi majowych,

Snu?o si? mn?stwo kszta?t?w, kt?rych dziwne ruchy,

Niby ta?ce, i dziwny ubior: istne duchy

B??dz?ce po ksi??ycu. Tamci w czarnych, ciasnych,

Ci w d?ugich, rozpuszczonych szatach, jak ?nieg jasnych;

Tamten pod kapeluszem jak obr?cz szerokim,

Ten z go?? g?ow?; inni, jak gdyby ob?okiem

Obwiani, id?c, na wiatr puszczaj? zas?ony,

Ci?gn?ce si? za g?ow? jak komet ogony.

Ka?dy w innej postawie: ten przyr?s? do ziemi,

Tylko oczyma kr?ci na d?? spuszczonemi;

?w patrz?c wprost przed siebie, niby senny kroczy

Jak po linie, ni w prawo, ni w lewo nie zboczy;

Wszyscy za? ci?gle w r??ne schylaj? si? strony

A? do ziemi, jak gdyby wybija? pok?ony.

Je?eli si? przybli?? albo si? spotkaj?,

Ani m?wi? do siebie, ani si? witaj?,

G??boko zadumani, w sobie pogr??eni.

Hrabia widzia? w nich obraz elizejskich cieni,

Kt?re chocia? bole?ciom, troskom niedost?pne,

B??kaj? si? spokojne, ciche, lecz pos?pne.

Kt?? by zgadn??, ?e owi, tak ma?o ruchomi,

Owi milcz?cy ludzie - s? nasi znajomi?

S?dziowscy towarzysze! z hucznego ?niadania

Wyszli na uroczysty obrz?d grzybobrania.

Jako ludzie rozs?dni, umiej? miarkowa?

Mowy i ruchy swoje, aby je stosowa?

W ka?dej okoliczno?ci do miejsca i czasu.

Dlatego, nim ruszyli za S?dzi? do lasu,

Wzi?li postawy tudzie? ubiory odmienne:

S?u??ce do przechadzki opo?cze p??cienne,

Kt?rymi os?aniaj? po wierzchu kontusze,

A na g?owy s?omiane wdziali kapelusze,

St?d biali wygl?daj? jak czyscowe dusze.

M?odzie? tak?e przebrana, oprocz Telimeny

I kilku po francusku chodz?cych.

Tej sceny

Hrabia nie poj??, nie zna? wiejskiego zwyczaju,

Wi?c zdziwiony nie?miernie bieg? p?dem do gaju.

Grzyb?w by?o w br?d: ch?opcy bior? krasnolice,

Tyle w pie?niach litewskich s?awione l i s i c e,

Co s? god?em panie?stwa, bo czerw ich nie zjada,

I dziwna; ?aden owad na nich nie usiada.

Panienki za wysmuk?ym goni? b o r o w i k i e m,

Kt?rego pie?? nazywa grzyb?w p??kownikiem.

Wszyscy dybi? na r y d z a; ten wzrostem skromniejszy

I mniej s?awny w piosenkach, za to najsmaczniejszy,

Czy ?wie?y, czy solony, czy jesiennej pory,

Czy zim?. Ale Wojski zbiera? m u c h o m o r y.

Inne posp?lstwo grzyb?w pogardzone w braku

Dla szkodliwo?ci albo niedobrego smaku,

Lecz nie s? bez u?ytku: one zwierza pas?

I gniazdem s? owad?w, i gaj?w okras?.

Na zielonym obrusie ??k jako szeregi

Naczy? sto?owych stercz?: tu z kr?g?ymi brzegi

S u r o j a d k i srebrzyste, ???te i czerwone,

Niby czareczki ro?nem winem nape?nione;

K o ? l a k, jak przewrocone kubka dno wypuk?e,

L e j k i, jako szampa?skie kieliszki wysmuk?e,

B i e 1 a k i kr?g?e, bia?e, szerokie i p?askie,

Jakby mlekiem nalane fili?anki saskie,

I kulista, czarniawym py?kiem nape?niona

P u r c h a w k a, jak pieprzniczka - za? innych imiona

Znane tylko w zaj?czym lub wilczym j?zyku,

Od ludzi nie ochrzczone; a jest ich bez liku.

Ni wilczych, ni zaj?czych nikt dotkn?? nie raczy,

A kto schyla si? ku nim, gdy b??d sw?j obaczy,

Zagniewany, grzyb z?amie albo nog? kopnie;

Tak szpec?c traw?, czyni bardzo nieroztropnie.

Telimena ni wilczych, ni ludzkich nie zbiera.

Roztargniona, znudzona, doko?a spoziera

Z g?ow? w g?r? zadart?. Wi?c pan Rejent w gniewie

M?wi? o niej, ?e grzyb?w szuka?a na drzewie;

Asesor j? z?o?liwiej r?wna? do samicy,

Kt?ra miejsca na gniazdo szuka w okolicy.

Jako? zda?a si? szuka? samotno?ci, ciszy,

Oddala?a si? z wolna od swych towarzyszy

I sz?a lasem na wzg?rek pochy?o wynios?y,

Ocieniony, bo drzewa g??ciej na nim ros?y.

W ?rodku szarza? si? kamie?; strumie? spod kamienia

Szumia?, tryska? i zaraz, jakby szuka? cienia,

Chowa? si? mi?dzy g?ste i wysokie zio?a,

Kt?re wod? pojone buja?y doko?a;

Tam ?w bystry swawolnik, spowijany w trawy

I li?ciem podes?any, bez ruchu, bez wrzawy,

Niewidzialny i ledwie dos?yszany szepce,

Jako dzieci? krzykliwe z?o?one w kolebce,

Gdy matka nad nim zwi??e firanki majowe

I li?cia makowego nasypie pod g?ow?.

Miejsce pi?kne i ciche; tu si? cz?sto schrania

Telimena, zowi?c je ? w i ? t y n i ? d u m a n i a.

Stan?wszy nad strumieniem, rzuci?a na trawnik

Z ramion sw?j szal powiewny, czerwony jak krwawnik,

I podobna p?ywaczce, kt?ra do k?pieli

Zimnej schyla si?, nim si? zanurzy? o?mieli,

Kl?kn??a i powoli chyli?a si? bokiem;

Wreszcie, jakby porwana koralu potokiem,

Upad?a na? i ca?a wzd?u? si? rozpostar?a,

?okcie na trawie, skronie na d?oniach opar?a,

Z g?ow? w d?? sk?onion?; na dole, u g?owy,

B?ysn?? francuskiej ksi??ki papier welinowy;

Nad alabastrowymi stronicami ksi?gi

Wi?y si? czarne pukle i r??owe wst?gi.

W szmaragdzie bujnych traw, na krwawnikowym szalu,

W sukni d?ugiej, jak gdyby w pow?oce koralu,

Od kt?rej odbija? si? w?os z jednego ko?ca,

Z drugiego czarny trzewik, po bokach b?yszcz?ca

?nie?n? po?czoszk?, chustk?, bia?o?ci? r?k, lica,

Wydawa?a si? z dala jak pstra g?sienica,

Gdy wpe??nie na zielony li?? klonu.

Niestety!

Wszystkie tego obrazu wdzi?ki i zalety

Darmo czeka?y znawc?w; nikt nie zwa?a? na nie,

Tak mocno zajmowa?o wszystkich grzybobranie.

Tadeusz przecie? zwa?a? i w bok strzela? okiem,

I nie ?miej?c i?? prosto, przysuwa? si? bokiem.

Jak strzelec, gdy w ruchomej ga??zistej szopie

Usiad?szy na dw?ch ko?ach podje?d?a na dropie,

Albo na siewki id?c, przy koniu si? kryje,

Strzelb? z?o?y na siodle lub pod ko?sk? szyj?,

Niby to bron? w??czy, niby jedzie miedz?,

A coraz si? przybli?a, k?dy ptaki siedz?:

Tak skrada? si? Tadeusz.

S?dzia czaty zmiesza?

I przeci?wszy mu drog?, do ?r?d?a po?piesza?.

Z wiatrem igra?y bia?e po?y szarafana

I wielka chustka w pasie ko?cem uwi?zana;

S?omiany, podwi?zany kapelusz od ruchu

Nag?ego chwia? si? z wiatrem jako li?? ?opuchu,

Spadaj?c to na barki, to znowu na oczy;

W r?ku ogromna laska: tak pan S?dzia kroczy.

Schyliwszy si? i r?ce obmywszy w strumieniu,

Usiad? przed Telimen? na wielkim kamieniu

I wspar?szy si? obur?cz na ga?k? s?oniow?

Trzciny ogromnej, z tak? ozwa? si? przemow?:

"Widzi A??ka, od czasu jak tu u nas go?ci

Tadeuszek, niema?o mam niespokojno?ci;

Jestem bezdzietny, stary; ten dobry ch?opczyna

Wszak to moja na ?wiecie pociecha jedyna,

Przysz?y dziedzic fortunki mojej. Z ?aski nieba

Zostawi? mu k?s niez?y szlacheckiego chleba;

Ju? mu te? czas obmy?le? los, postanowienie;

Ale zwa?aj no A??ka moje utrapienie!

Wiesz, ?e pan Jacek, brat m?j, Tadeusza ociec,

Dziwny cz?owiek, zamiar?w jego trudno dociec:

Nie chce wraca? do kraju, B?g wie gdzie si? kryje,

Nawet nie chce synowi oznajmi?, ?e ?yje,

A ci?gle nim zarz?dza. Naprz?d w legijony

Chcia? go posy?a?; by?em okropnie zmartwiony.

Potem zgodzi? si? przecie, by w domu pozosta?

I ?eby si? o?eni?. Ju?by? ?ony dosta?;

Partyj? upatrzy?em; nikt z obywateli

Nie wyr?wna z imienia ani z parenteli

Podkomorzemu; jego starsza c?rka Anna

Jest na wydaniu, pi?kna i posa?na panna.

Chcia?em zagai?".

Na to Telimena zblad?a,

Z?o?y?a ksi??k?, wsta?a nieco i usiad?a.

"Jak mam? kocham - rzek?a - czy to, Panie Bracie,

Jest w tym sens jaki? Czy wy Boga w sercu macie?

To my?lisz Tadeusza zosta? dobrodziejem,

Je?li m?odego ch?opca zrobisz grykosiejem!

?wiat mu zawi??esz! Wierz mi, kl?? was kiedy? b?dzie!

Zakopa? taki talent w lasach i na grz?dzie!

Wierz mi, ile pozna?am, poj?tne to dzieci?,

Warto, ?eby na wielkim przetar?o si? ?wiecie;

Dobrze Brat zrobi, gdy go do stolicy wy?le;

Na przyk?ad do Warszawy? lub wie Brat, co my?l?,

?eby do Peterburka? Ja pewnie tej zimy

Pojad? tam dla sprawy; razem u?o?ymy,

Co zrobi? z Tadeuszem; znam tam wiele os?b,

Mam wp?ywy: to najlepszy kreacyi spos?b.

Za m? pomoc? znajdzie wst?p w najpierwsze domy,

A kiedy b?dzie wa?nym osobom znajomy,

Dostanie urz?d, order; wtenczas niech porzuci

S?u?b?, je?eli zechce, niech do domu wr?ci,

Maj?c ju? i znaczenie, i znajomo?? ?wiata.

I c?? Brat my?li o tem?"

"Ju?ci, w m?ode lata -

Rzek? S?dzia - nie?le ch?opcu troch? si? przewietrzy?,

Obejrze? si? na ?wiecie, mi?dzy lud?mi przetrze?.

Ja za m?odu niema?o ?wiata objecha?em:

By?em w Piotrkowie, w Dubnie, to za trybuna?em

Jad?c jako palestrant, to w?asne swe sprawy

Forytuj?c, je?dzi?em nawet do Warszawy.

Cz?ek niema?o skorzysta?! Chcia?bym i synowca

Wys?a? pomi?dzy ludzie, prosto jak w?drowca,

Jak czeladnika, kt?ry terminuje lata,

A?eby naby? troch? znajomo?ci ?wiata.

Nie dla rang ni order?w! Prosz? uni?enie,

Ranga moskiewska, order, c?? to za znaczenie?

Kt?ry? to z dawnych pan?w, ba, nawet dzisiejszych,

Mi?dzy szlacht? w powiecie nieco zamo?niejszych,

Dba o podobne fraszki? Przecie? s? w estymie

U ludzi, bo szanujem w nich r?d, dobre imi?

Albo urz?d, lecz ziemski, przyznany wyborem

Obywatelskim, nie za? czyim? tam faworem".

Telimena przerwa?a: "Je?li Brat tak my?li,

Tem lepiej, wi?c go jako woja?era wy?lij".

"Widzi Siostra - rzek? S?dzia, skrobi?c smutnie g?ow? -

Chcia?bym bardzo, c??, kiedy mam trudno?ci nowe!

Pan Jacek nie wypuszcza z opieki swej syna

I przys?a? mi tu w?a?nie na kark bernardyna

Robaka, kt?ry przyby? z tamtej strony Wis?y;

Przyjaciel brata, wszystkie wie jego zamys?y;

A wi?c o Tadeusza ju? wyrzekli losie

I chc?, by si? o?eni?, aby poj?? Zosi?,

Wychowank? Wa? Pani; oboje dostan?,

Oprocz fortunki mojej, z ?aski Jacka wiano

W kapita?ach; wiesz A??ka, ?e ma kapita?y,

I z ?aski jego mam te? fundusz prawie ca?y,

Ma wi?c prawo rozrz?dza?. - A??ka pomy?l o tem,

?eby si? to zrobi?o z najmniejszym k?opotem.

Trzeba ich z sob? pozna?. Prawda, bardzo m?odzi,

Szczeg?lnie Zosia ma?a, lecz to nic nie szkodzi;

Czas by ju? Zo?k? wreszcie wydoby? z zamkni?cia,

Bo wszakci to ju? pono wyrasta z dzieci?cia".

Telimena, zdziwiona i prawie wyl?k?a,

Podnosi?a si? coraz, na szalu ukl?k?a;

Zrazu s?ucha?a pilnie, potem d?oni ruchem

Przeczy?a, r?k? ?wawo wstrz?saj?c nad uchem,

Odp?dzaj?c jak owad nieprzyjemne s?owa

Na powr?t w usta m?wcy.

"A! a! to rzecz nowa!

Czy to Tadeuszowi szkodzi, czy nie szkodzi -

Rzek?a z gniewem - s?d? o tem sam Wa? Pan Dobrodzi?j!

Mnie nic do Tadeusza; sami o nim rad?cie,

Zr?bcie go ekonomem lub w karczmie posad?cie,

Niech szynkuje lub z lasu niech ?wierzyn? znosi;

Z nim sobie, co zechcecie, zr?bcie; lecz do Zosi?

Co Wa? Pa?stwu do Zosi? Ja jej r?k? rz?dz?,

Ja sama! ?e pan Jacek dawa? by? pieni?dze

Na wychowanie Zosi i ?e jej wyznaczy?

Ma?? pensyjk? roczn?, wi?cej przyrzec raczy?,

To? jej jeszcze nie kupi?. Zreszt? Pa?stwo wiecie,

I dot?d jeszcze o tem wiadomo na ?wiecie,

?e hojno?? Pa?stwa dla nas nie jest bez powodu...

Winni co? Soplicowie dla Horeszk?w rodu".

(Tej cz??ci mowy S?dzia s?ucha? z niepoj?tem

Pomieszaniem, ?a?o?ci? i widocznym wstr?tem;

Jakby l?ka? si? reszty mowy, g?ow? sk?oni?

I r?k? potakuj?c, mocno si? zap?oni?).

Telimena ko?czy?a: "By?am jej piastunk?,

Jestem krewn?, jedyn? Zosi opiekunk?.

Nikt opr?cz mnie nie b?dzie my?li? o jej szcz??ciu".

"A je?li ona szcz??cie znajdzie w tym zam??ciu? -

Rzek? S?dzia wzrok podnosz?c. - Je?li Tadeuszka

Podoba?" - "Czy podoba? To na wierzbie gruszka;

Podoba, nie podoba, a to mi rzecz wa?na!

Zosia nie b?dzie, prawda, partyja posa?na;

Ale te? nie jest z lada wsi, lada szlachcianka,

Idzie z Ja?nie Wielmo?nych, jest Wojewodzianka,

Rodzi si? z Horeszk?wny; ma??onka dostanie!

Starali?my si? tyle o jej wychowanie!

Chybaby tu zdzicza?a".

S?dzia pilnie s?ucha?,

Patrz?c w oczy; zda?o si?, ?e si? udobrucha?,

Bo rzek? dosy? weso?o: "No, to i c?? robi?!

B?g widzi, szczerze chcia?em interesu dobi?;

Tylko bez gniewu; je?li A??ka si? nie zgodzi,

A??ka ma prawo; smutno - gniewa? si? nie godzi;

Radzi?em, bo brat kaza?; nikt tu nie przymusza;

Gdy A??ka rekuzuje pana Tadeusza,

Odpisuj? Jackowi, ?e nie z mojej winy

Nie dojd? Tadeusza z Zosi? zar?czyny.

Teraz sam b?d? radzi?; pono z Podkomorzym

Zagaimy swatostwo i reszt? u?o?ym".

Przez ten czas Telimena ostyg?a z zapa?u:

"Ja nic nie rekuzuj?, Braciszku, poma?u!

Sam m?wi?e?, ?e jeszcze za wcze?nie, zbyt m?odzi-

Rozpatrzmy si?, czekajmy, nic to nie zaszkodzi,

Poznajmy z sob? pa?stwa m?odych; b?dziem zwa?a?;

Nie mo?na szcz??cia drugich tak na traf nara?a?.

Ostrzegam tylko wcze?nie: niech Brat Tadeusza

Nie namawia, kocha? si? w Zosi nie przymusza,

Bo serce nie jest s?uga, nie zna, co to pany,

I nie da si? przemoc? okuwa? w kajdany".

Zaczem S?dzia, powstawszy, odszed? zamy?lony;

Pan Tadeusz z przeciwnej przybli?y? si? strony.

Udaj?c, ?e szukanie grzyb?w tam go zwabia;

W tym?e kierunku z wolna posuwa si? Hrabia.

Hrabia podczas S?dziego spor?w z Telimen?

Sta? za drzewami, mocno zdziwiony t? scen?;

Doby? z kieszeni papier i o??wek, sprz?ty,

Kt?re zawsze mia? z sob?, i na pie? wygi?ty

Rozpi?wszy kartk?, wida?, ?e obraz malowa?,

M?wi?c sam z sob?: "Jakby? umy?lnie grupowa?:

Ten na g?azie, ta w trawie, grupa malownicza!

G?owy charakterowe! Z kontrastem oblicza".

Podchodzi?, wstrzymywa? si?, lornetk? przeciera?,

Oczy chustk? obwiewa? i coraz spoziera?:

"Mia?o?by to cudowne, ?liczne widowisko

Zgin?? albo zmieni? si?, gdy podejd? blisko?

Ten aksamit traw b?dzie? to mak i botwinie?

W nimfie tej czy? obacz? jak? ochmistrzyni??"

Cho? Hrabia Telimen? ju? dawniej widywa?

W domu S?dziego, w kt?rym dosy? cz?sto bywa?,

Lecz ma?o j? uwa?a?; zadziwi? si? zrazu,

Rozeznaj?c w niej model swojego obrazu.

Miejsca pi?kno??, postawy wdzi?k i gust ubrania

Zmieni?y j?, zaledwie by?a do poznania.

W oczach ?wieci?y jeszcze niezagas?e gniewy;

Twarz o?ywiona wiatru ?wie?emi powiewy,

Sporem z S?dzi? i nag?ym przybyciem m?odzie?c?w,

Nabra?a mocnych, ?ywszych ni? zwykle rumie?c?w.

"Pani - rzek? Hrabia - racz mej ?mia?o?ci darowa?,

Przychodz? i przeprasza?, i razem dzi?kowa?.

Przeprasza?, ?e jej krok?w ?ledzi?em ukradkiem,

I dzi?kowa?, ?e by?em jej dumania ?wiadkiem;

Tyle j? obrazi?em! Winienem jej tyle!

Przerwa?em chwil? duma?: winienem ci chwile

Natchnienia! chwile b?ogie! pot?piaj cz?owieka,

Ale sztukmistrz twojego przebaczenia czeka!

Na wielem si? odwa?y?, na wi?cej odwa??!

S?d?!" - tu ukl?k? i poda? swoje peiza?e.

Telimena s?dzi?a malowania proby

Tonem grzecznej, lecz sztuk? znaj?cej osoby;

Sk?pa w pochwa?y, lecz nie szcz?dzi?a zach?tu:

"Brawo - rzek?a - winszuj?, niema?o talentu.

Tylko Pan nie zaniedbuj; szczeg?lniej potrzeba

Szuka? pi?knej natury! O, szcz??liwe nieba

Kraj?w w?oskich! r??owe Cezar?w ogrody!

Wy, klasyczne Tyburu spadaj?ce wody

I straszne Pauzylipu skaliste wydro?e!

To, Hrabio, kraj malarz?w! U nas, ?al si? Bo?e!

Dziecko muz, w Soplicowie oddane na mamki,

Umrze pewnie. M?j Hrabio, oprawi? to w ramki

Albo w album umieszcz? do rysunk?w zbiorku,

Kt?re zewsz?d skupia?am: mam ich dosy? w biorku".

Zacz?li wi?c rozmow? o niebios b??kitach,

Morskich szumach i wiatrach wonnych, i ska? szczytach,

Mieszaj?c tu i ?wdzie, podr??nych zwyczajem,

?miech i ur?ganie si? nad ojczystym krajem.

A przecie? woko?o nich ci?gn??y si? lasy

Litewskie! tak powa?ne i tak pe?ne krasy! -

Czeremchy oplatane dzikich chmiel?w wie?cem,

Jarz?biny ze ?wie?ym pasterskim rumie?cem,

Leszczyna jak menada z zielonemi ber?y,

Ubranemi, jak w grona, w orzechowe per?y;

A ni?ej dziatwa lesna: g??g w obj?ciu kalin,

O?yna czarne usta tul?ca do malin.

Drzewa i krzewy li??mi wzi??y si? za r?ce

Jak do ta?ca staj?ce panny i m?odzie?ce

Wko?o pary ma??onk?w. Stoi po?r?d grona

Para, nad ca?? le?n? gromad? wzniesiona

Wysmuk?o?ci? kibici i barwy powabem:

Brzoza bia?a, kochanka, z ma??onkiem swym grabem.

A dalej, jakby starce na dzieci i wnuki,

Patrz? siedz?c w milczeniu: tu s?dziwe buki,

Tam matrony topole i mchami brodaty

D?b, w?o?ywszy pi?? wiek?w na sw?j kark garbaty,

Wspiera si?, jak na grob?w po?amanych s?upach,

Na d?b?w, przodk?w swoich, skamienia?ych trupach.

Pan Tadeusz kr?ci? si? nudz?c niepoma?u

D?ug? rozmow?, w kt?rej nie m?g? bra? udzia?u;

A? gdy zacz?to s?awi? cudzoziemskie gaje

I wylicza? z kolei wszystkich drzew rodzaje:

Pomara?cze, cyprysy, oliwki, migda?y,

Kaktusy, aloesy, mahonie, sanda?y,

Cytryny, bluszcz, orzechy w?oskie, nawet figi,

Wys?awiaj?c ich kszta?ty, kwiaty i ?odygi -

Tadeusz nie przestawa? d?sa? si? i z?yma?,

Na koniec nie m?g? d?u?ej od gniewu wytrzyma?.

By? on prostak, lecz umia? czu? wdzi?k przyrodzenia

I patrz?c w las ojczysty rzek?, pe?en natchnienia:

"Widzia?em w botanicznym wile?skim ogrodzie

Owe s?awione drzewa rosn?ce na wschodzie

I na po?udniu, w owej pi?knej w?oskiej ziemi;

Kt?re? r?wna? si? mo?e z drzewami naszemi?

Czy aloes z d?ugiemi jak konduktor pa?ki?

Czy cytryna, karlica z z?ocistemi ga?ki,

Z li?ciem lakierowanym, kr?tka i p?kata

Jako kobieta ma?a, brzydka, lecz bogata?

Czy zachwalony cyprys, d?ugi, cienki, chudy,

Co zdaje si? by? drzewem nie smutku, lecz nudy?

M?wi?, ?e bardzo smutnie wygl?da na grobie:

Jest to jak lokaj Niemiec we dworskiej ?a?obie,

Nie ?miej?cy r?k podnie?? ani g?owy skrzywi?,

Aby si? etykiecie niczem nie sprzeciwi?.

Czy? nie pi?kniejsza nasza poczciwa brzezina,

Kt?ra jako wie?niaczka, kiedy p?acze syna,

Lub wdowa m??a, r?ce za?amie, roztoczy

Po ramionach do ziemi strumienie warkoczy!

Niema z ?alu, postaw? jak wymownie szlocha!

Czemu? Pan Hrabia, je?li w malarstwie si? kocha,

Nie maluje drzew naszych, po?r?d kt?rych siedzi?

Prawdziwie, b?d? z Pana ?artowa? s?siedzi,

?e mieszkaj?c na ?yznej litewskiej r?wninie,

Malujesz tylko jakie? ska?y i pustynie".

"Przyjacielu! - rzek? Hrabia - pi?kne przyrodzenie

Jest form?, t?em, materi?, a dusz? natchnienie,

Kt?re na wyobra?ni unosi si? skrzyd?ach,

Poleruje si? gustem, wspiera na prawid?ach.

Nie do?? jest przyrodzenia, nie dosy? zapa?u,

Sztukmistrz musi ulecie? w sfery idea?u!

Nie wszystko, co jest pi?kne, wymalowa? da si?!

Dowiesz si? o tem wszystkim z ksi??ek w swoim czasie.

Co si? tycze malarstwa: do obrazu trzeba

Punkt?w widzenia, grupy, ansemblu i nieba,

Nieba w?oskiego! St?d te? w kunszcie peiza??w

W?ochy by?y, s?, b?d?, ojczyzn? malarz?w.

St?d te?, opr?cz Brejgela, lecz nie Van der Helle,

Ale peiza?ysty (bo s? dwaj Brejgele),

I opr?cz Ruisdala, na ca?ej p??nocy

Gdzie? by? peiza?ysta kt?ry pierwszej mocy?

Niebios, niebios potrzeba!"

"Nasz malarz Or?owski -

Przerwa?a Telimena - mia? gust Soplicowski.

(Trzeba wiedzie?, ?e to jest Soplic?w choroba,

?e im opr?cz Ojczyzny nic si? nie podoba).

Or?owski, kt?ry ?ycie strawi? w Peterburku,

S?awny malarz (mam jego kilka szkic?w w bi?rku),

Mieszka? tu? przy Cesarzu, na dworze, jak w raju,

A nie uwierzy Hrabia, jak t?skni? po kraju!

Lubi? ci?gle wspomina? swej m?odo?ci czasy,

Wys?awia? wszystko w Polszcze: ziemi?, niebo, lasy..."

"I mia? rozum! - zawo?a? Tadeusz z zapa?em. -

Te Pa?stwa niebo w?oskie, jak o niem s?ysza?em,

B??kitne, czyste, wszak to jak zamarz?a woda!

Czy? nie pi?kniejsze stokro? wiatr i niepogoda?

U nas do?? g?ow? podnie??: ile? to widok?w!

Ile? scen i obraz?w z samej gry ob?ok?w!

Bo ka?da chmura inna: na przyk?ad jesienna

Pe??nie jak ???w leniwa, ulew? brzemienna

I z nieba a? do ziemi spuszcza d?ugie smugi

Jak rozwite warkocze, to s? deszczu strugi;

Chmura z gradem jak balon szybko z wiatrem leci,

Kr?g?a, ciemnob??kitna, w ?rodku ???to ?wieci,

Szum wielki s?ycha? wko?o. Nawet te codzienne,

Patrzcie Pa?stwo, te bia?e chmurki, jak odmienne!

Zrazu jak stada dzikich g?si lub ?ab?dzi,

A z ty?u wiatr jak soko? do kupy je p?dzi;

?ciskaj? si?, grubiej?, rosn?, nowe dziwy!

Dostaj? krzywych kark?w, rozpuszczaj? grzywy,

Wysuwaj? n?g rz?dy i po niebios sklepie

Przelatuj? jak tabun rumak?w po stepie:

Wszystkie bia?e jak srebro, zmiesza?y si? - nagle

Z ich kark?w rosn? maszty, z grzyw szerokie ?agle,

Tabun zmienia si? w okr?t i wspaniale p?ynie

Cicho, z wolna, po niebios b??kitnej r?wninie!"

Hrabia i Telimena pogl?dali w g?r?;

Tadeusz jedn? r?k? pokaza? im chmur?,

A drug? ?cisn?? z lekka r?czk? Telimeny.

Kilka ju? up?yn??o minut cichej sceny;

Hrabia roz?o?y? papier na swym kapeluszu

I wydoby? o??wek. Wtem przykry dla uszu

Odezwa? si? dzwon dworski i zaraz ?r?d lasu

Cichego pe?no by?o krzyku i ha?asu.

Hrabia kiwn?wszy g?ow? rzek? powa?nym tonem:

"Tak to na ?wiecie wszystko los zwyk? ko?czy? dzwonem.

Rachunki my?li wielkiej, plany wyobra?ni,

Zabawki niewinno?ci, uciechy przyja?ni,

Wylania si? serc czu?ych! - gdy ?pi? z dala ryknie,

Wszystko miesza si?, zrywa, m?ci si? i niknie!"

Tu obr?ciwszy czu?y wzrok ku Telimenie:

"C?? zostaje?" - a ona mu rzek?a: "Wspomnienie!"

I chc?c Hrabiego nieco u?agodzi? smutek,

Poda?a mu urwany kwiatek niezabudek.

Hrabia go uca?owa? i na pier? przy?pila?;

Tadeusz z drugiej strony krzak ziela rozchyla?,

Widz?c, ?e si? ku niemu tem zielem przewija

Co? bia?ego: by?a to r?czka jak lilija;

Pochwyci? j?, ca?owa? i usty po cichu

Uton?? w niej jak pszczo?a w liliji kielichu;

Uczu? na ustach zimno; znalaz? klucz i bia?y

Papier w tr?bk? zwiniony, by? to listek ma?y;

Porwa?, schowa? w kieszenie, nie wie, co klucz znaczy,

Lecz mu to owa bia?a kartka wyt?umaczy.

Dzwon wci?? dzwoni?, i echem z g??bi cichych las?w

Odezwa?o si? tysi?c krzyk?w i ha?as?w;

Odg?os to by? szukania i nawo?ywania,

Has?o zako?czonego na dzi? grzybobrania.

Odg?os nie smutny wcale ani pogrzebowy,

Jak si? Hrabiemu zda?o, owszem, obiadowy.

Dzwon ten, w ka?de po?udnie krzycz?cy z poddasza,

Go?ci i czelad? domu na obiad zaprasza:

Tak by?o w dawnych licznych dworach we zwyczaju

I zosta?o si? w domu S?dziego.

Wi?c z gaju

Wychodzi?a gromada nios?ca krobeczki,

Koszyki, uwi?zane ko?cami chusteczki,

Pe?ne grzyb?w; a panny w jednym r?ku nios?y,

Jako wachlarz zwiniony, b o r o w i k rozros?y,

W drugim zwi?zane razem, jakby polne kwiatki,

O p i e ? k i i rozlicznej barwy s u r o j a d k i:

Wojski mia? m u c h o m o r a. Z pr??nemi przychodzi

R?kami Telimena, z ni? panicze m?odzi.

Go?cie weszli w porz?dku i stan?li ko?em.

Podkomorzy najwy?sze bra? miejsce za sto?em;

Z wieku mu i z urz?du ten zaszczyt nale?y.

Id?c k?ania? si? starcom, damom i m?odzie?y;

Obok sta? Kwestarz; S?dzia tu? przy Bernardynie.

Bernardyn zm?wi? kr?tki pacierz po ?acinie,

Podano w kolej w?dk?, zaczem wszyscy siedli

I cho?odziec litewski milczkiem ?wawo jedli.

Obiadowano ciszej, ni? si? zwykle zdarza;

Nikt nie gada? pomimo wezwa? gospodarza.

Strony bior?ce udzia? w wielkiej o ps?w zwadzie

My?li?y o jutrzejszej walce i zak?adzie;

My?l wielka zwykle usta do milczenia zmusza.

Telimena, m?wi?ca wci?? do Tadeusza,

Musia?a ku Hrabiemu nieraz si? odwr?ci?,

Nawet na Asesora nieraz okiem rzuci?:

Tak ptasznik patrzy w sid?o, k?dy szczyg?y zwabia,

I razem w pastk? wr?bla. Tadeusz i Hrabia,

Obadwa radzi z siebie, obadwa szcz??liwi,

Oba pe?ni nadziei, wi?c nie gadatliwi.

Hrabia na kwiatek dumne opuszcza? wejrzenie,

A Tadeusz ukradkiem spoziera? w kieszenie,

Czy ?w kluczyk nie uciek?; r?k? nawet chwyta?

I kr?ci? kartk?, kt?rej dot?d nie przeczyta?.

S?dzia Podkomorzemu w?grzyna, szampana

Dolewa?, s?u?y? pilnie, ?ciska? za kolana,

Ale do rozmawiania z nim nie mia? ochoty

I wida?, ?e czu? jakie? tajemne k?opoty.

Przemija?y w milczeniu talerze i dania;

Przerwa? nareszcie nudny tok obiadowania

Go?? niespodziany, szybko wpadaj?c - gajowy;

Nie zwa?a? nawet, ?e czas w?a?nie obiadowy,

Podbieg? do Pana; wida? z postawy i z miny,

?e wa?nej i niezwyk?ej jest pos?em nowiny.

Ku niemu oczy ca?e zwr?ci?o zebranie;

On, odetchn?wszy nieco, rzek?: "Nied?wied?, Mospanie!"

Reszt? wszyscy odgadli: ?e zwierz z m a t e c z n i k a

Wyszed?, ?e w Zanieme?sk? Puszcz? si? przemyka,

?e go trzeba wnet ?ciga?, wszyscy wraz uznali,

Cho? ani si? radzili, ani namy?lali.

Sp?ln? my?l wida? by?o z uci?tych wyraz?w,

Z gest?w ?ywych, z wydanych rozlicznych rozkaz?w,

Kt?re, wychodz?c t?umnie, razem z ust tak wielu,

D??y?y przecie? wszystkie do jednego celu.

"Na wie?! - zawo?a? S?dzia - hej! konno, setnika!

Jutro na brzask ob?awa, lecz na ochotnika;

Kto wyst?pi z oszczepem, temu z robocizny

Wytr?ci? dwa szarwarki i pi?? dni pa?szczyzny".

"W skok - krzykn?? Podkomorzy - okulbaczy? siw?,

Dobiec w cwa? do mojego dworu; wzi?? co ?ywo

Dwie pjawki, kt?re w ca?ej okolicy s?yn?:

Pies zowie si? Sprawnikiem, a suka Strapczyn?;

Zakneblowa? im pyski, zawi?za? je w miechu

I przystawi? je tutaj konno dla po?piechu".

"Wa?ka!" - krzykn?? na ch?opca Asesor po rusku -

Tasak m?j Sanguszowski poci?gn?? na brusku,

Wiesz, tasak, co od Ksi?cia mia?em w podarunku;

Pas opatrzy?, czy kula jest w ka?dym ?adunku".

"Strzelby - krzykn?li wszyscy - mie? na pogotowiu!"

Asesor wo?a? ci?gle: "O?owiu, o?owiu!

Form? do kul mam w torbie". "Do ksi?dza plebana

Da? zna? - doda? pan S?dzia - ?eby jutro z rana

Msz? mia? w kaplicy lesnej; kr?ciochna oferta

Za my?liwych, msza zwyk?a ?wi?tego Huberta".

Po wydanych rozkazach nasta?o milczenie;

Ka?dy duma? i rzuca? doko?a wejrzenie,

Jak gdyby kogo? szuka?; z wolna wszystkich oczy

S?dziwa twarz Wojskiego ci?gnie i jednoczy:

Znak to by?, ?e szukaj? na przysz?? wypraw?

Wodza i ?e Wojskiemu oddaj? bu?aw?.

Wojski powsta?, zrozumia? towarzysz?w wol?

I uderzywszy r?k? powa?nie po stole,

Poci?gn?? z?ocistego z zanadrza ?a?cuszka,

Na kt?rym wisia? gruby zegarek jak gruszka:

"Jutro - rzek? - p?? do pi?tej przy lesnej kaplicy

Stawi? si? bracia strzelcy, wiara ob?awnicy".

Rzek? i ruszy? od sto?u, za nim szed? gajowy;

Oni obmy?li? maj? i urz?dzi? ?owy.

Tak wodze gdy na jutro bitw? zapowiedz?,

?o?nierze po obozie bro? czyszcz? i jedz?

Lub na p?aszczach i siod?ach ?pi? pr??ni k?opotu,

A wodze w?r?d cichego dumaj? namiotu.

Przerwa? si? obiad, dzie? zszed? na kowaniu koni,

Karmieniu ps?w, zbieraniu i czyszczeniu broni;

U wieczerzy zaledwie kto przysiad? do sto?a;

Nawet strona Kusego z partyj? Soko?a

Przesta?a dawnym wielkim zatrudnia? si? sporem:

Pobrawszy si? pod r?ce Rejent z Asesorem

Wyszukuj? o?owiu. Reszta, spracowana,

Sz?a spa? wcze?nie, a?eby przebudzi? si? z rana.

KSI?GA CZWARTA
DYPLOMATYKA I ?OWY
Tre??:
Zjawisko w papilotach budzi Tadeusza - Za p??ne postrze?enie omy?ki - Karczma - Emisariusz - Zr?czne u?ycie tabakiery zwraca dyskusj? na w?a?ciw? drog? - Matecznik - Nied?wied?- Niebezpiecze?stwo Tadeusza i Hrabiego - Trzy strza?y - Sp?r Sagalas?wki z Sanguszk?wk?, rozstrzygniony na stron? jednorurki Horeszkowskiej - Bigos - Wojskiego powie?? o pojedynku Dowejki z Domejk?, przerwana szczuciem kota - Koniec powie?ci o Dowejce i Domejce.

--------------------------------------------------------------------------------

R?wienniki litewskich wielkich kniazi?w, drzewa

Bia?owie?y, ?witezi, Ponar, Kuszelewa!

Kt?rych cie? spada? niegdy? na koronne g?owy

Gro?nego Witenesa, wielkiego Mindowy

I Giedymina, kiedy na Ponarskiej g?rze,

Przy ognisku my?liwskiem, na nied?wiedziej sk?rze

Le?a?, s?uchaj?c pie?ni m?drego Lizdejki,

A Wiliji widokiem i szumem Wilejki

Uko?ysany, marzy? o wilku ?elaznym;

I zbudzony, za bog?w rozkazem wyra?nym

Zbudowa? miasto Wilno, kt?re w lasach siedzi

Jak wilk po?rodku ?ubr?w, dzik?w i nied?wiedzi.

Z tego to miasta Wilna, jak z rzymskiej wilczycy,

Wyszed? Kiejstut i Olgierd, i Olgierdowicy,

R?wnie my?liwi wielcy jak s?awni rycerze,

Czyli wroga ?cigali, czyli dzikie ?wierze.

Sen my?liwski nam odkry? tajnie przysz?ych czas?w,

?e Litwie trzeba zawsze ?elaza i las?w.

Knieje! do was ostatni przyje?d?a? na ?owy,

Ostatni kr?l, co nosi? ko?pak Witoldowy,

Ostatni z Jagiellon?w wojownik szcz??liwy

I ostatni na Litwie monarcha my?liwy.

Drzewa moje ojczyste! je?li Niebo zdarzy,

Bym wr?ci? was ogl?da?, przyjaciele starzy,

Czyli was znajd? jeszcze? czy dot?d ?yjecie?

Wy, ko?o kt?rych niegdy? pe?za?em jak dzieci?...

Czy ?yje wielki Baublis, w kt?rego ogromie

Wiekami wydr??onym, jakby w dobrym domie,

Dwunastu ludzi mog?o wieczerza? za sto?em?

Czy kwitnie gaj Mendoga pod farnym ko?cio?em?

I tam na Ukrainie, czy si? dot?d wznosi

Przed Ho?owi?skich domem, nad brzegami Rosi,

Lipa tak rozro?niona, ?e pod jej cieniami

Stu m?odzie?c?w, sto panien sz?o w taniec parami?

Pomniki nasze! ile? co rok was po?era

Kupiecka lub rz?dowa, moskiewska siekiera!

Nie zostawia przytu?ku ni le?nym ?piewakom,

Ni wieszczom, kt?rym cie? wasz tak mi?y jak ptakom.

Wszak lipa czarnolaska, na g?os Jana czu?a,

Tyle rym?w natchn??a! Wszak ?w d?b gadu?a

Kozackiemu wieszczowi tyle cud?w ?piewa!

Ja ile? wam winienem, o domowe drzewa!

B?ahy strzelec, uchodz?c szyderstw towarzyszy

Za chybion? ?wierzyn?, ile? w waszej ciszy

Upolowa?em duma?, gdy w dzikim ost?pie

Zapomniawszy o ?owach usiad?em na k?pie,

A ko?o mnie srebrzy? si? tu mech siwobrody,

Zlany granatem czarnej zgniecionej jagody,

A tam si? czerwieni?y wrzosiste pag?rki,

Strojne w brusznice jakby w koral?w paciorki.

Woko?o by?a ciemno??; ga??zie u g?ry

Wisia?y jak zielone, g?ste, niskie chmury;

Wicher k?dy? nad sklepem szala? nieruchomym,

J?kiem, szumami, wyciem, ?oskotami, gromem:

Dziwny, odurzaj?cy ha?as! Mnie si? zda?o,

?e tam nad g?ow? morze wisz?ce szala?o.

Na dole jak ruiny miast: tu wywrot d?bu

Wysterka z ziemi na kszta?t ogromnego zr?bu;

Na nim oparte, jak ?cian i kolumn ob?amy:

Tam ga??ziste k?ody, tu wp?? zgni?e tramy,

Ogrodzone parkanem traw. W ?rodek tarasu

Zajrze? straszno, tam siedz? gospodarze lasu:

Dziki, nied?wiedzie, wilki; u wr?t le?? ko?ci

Na p?? zgryzione jakich? nieostro?nych go?ci.

Czasem wymkn? si? w g?r? przez trawy zielenie,

Jakby dwa wodotryski, dwa rogi jelenie

I mignie mi?dzy drzewa ?wierz ???tawym pasem,

Jak promie?, kiedy wpad?szy ga?nie mi?dzy lasem.

I znowu cicho?? w dole. Dzi?cio? na jedlinie

Stuka z lekka i dalej odlatuje, ginie,

Schowa? si?, ale dziobem nie przestaje puka?,

Jak dziecko, gdy schowane wo?a, by go szuka?.

Bli?ej siedzi wiewi?rka, orzech w ?apkach trzyma,

Gryzie go; zawiesi?a kitk? nad oczyma,

Jak pi?ro nad szyszakiem u kirasyjera;

Chocia? tak os?oniona, doko?a spoziera;

Dostrzeg?szy go?cia, skacze gaj?w tanecznica

Z drzew na drzewa, miga si? jako b?yskawica;

Na koniec w niewidzialny otw?r pnia przepada,

Jak wracaj?ca w drzewo rodzime dryjada.

Znowu cicho.

Wtem ga??? wstrz?s?a si? tr?cona

I pomi?dzy jarz?bin rozsunione grona

Kra?niejsze od jarz?bin zaja?nia?y lica:

To jag?d lub orzech?w zbieraczka, dziewica;

W krobeczce z prostej kory podaje zebrane

Bru?nice ?wie?e jako jej usta rumiane;

Obok m?odzieniec idzie, leszczyn? nagina,

Chwyta w lot migaj?ce orzechy dziewczyna.

Wtem us?yszeli odg?os rog?w i ps?w granie:

Zgaduj?, ?e si? ku nim zbli?a polowanie,

I pomi?dzy ga??zi g?stw?, pe?ni trwogi,

Znikn?li nagle z oczu jako le?ne bogi.

W Soplicowie ruch wielki; lecz ni ps?w ha?asy,

Ani r??ce rumaki, skrzypi?ce kolasy,

Ni odg?os tr?b daj?cych has?o polowania

Nie mog?y Tadeusza wyci?gn?? z pos?ania;

Ubrany pad?szy w ???ko, spa? jak bobak w norze.

Nikt z m?odzie?y nie my?li? szuka? go po dworze;

Ka?dy sob? zaj?ty ?pieszy?, gdzie kazano;

O towarzyszu sennym ca?kiem zapomniano.

On chrapa?. S?o?ce w otw?r, co ?r?d okienicy

Wyr?ni?ty by? w kszta?t serca, wpad?o do ciemnicy

S?upem ognistym, prosto sennemu na czo?o;

On jeszcze chcia? zadrzema? i kr?ci? si? wko?o,

Chroni?c si? blasku: nagle us?ysza? stuknienie,

Przebudzi? si?; weso?e by?o przebudzenie.

Czu? si? rze?wym jak ptaszek, z lekko?ci? oddycha?,

Czu? si? szcz??liwym, sam si? do siebie u?mi?cha?:

My?l?c o wszystkiem, co mu wczora si? zdarzy?o,

Rumieni? si? i wzdycha?, i serce mu bi?o.

Spojrza? w okno, o dziwy! w promieni przezroczu,

W owem sercu, b?yszcza?o dwoje jasnych oczu,

Szeroko otworzonych, jak zwykle wejrzenie,

Kiedy z jasno?ci dziennej przedziera si? w cienie;

Ujrza? i ma?? r?czk?, niby wachlarz z boku

Nadstawion? ku s?o?cu dla ochrony wzroku;

Palce drobne, zwr?cone na ?wiat?o r??owe,

Czerwieni?y si? na wskro? jakby rubinowe;

Usta widzia? ciekawe, roztulone nieco,

I z?bki, co jak per?y ?r?d koral?w ?wiec?,

I lica, cho? od s?o?ca zas?aniane d?oni?

R??ow?, same ca?e jak r??e si? p?oni?.

Tadeusz spa? pod oknem; sam ukryty w cieniu,

Le??c na wznak, cudnemu dziwi? si? zjawieniu

I mia? je tu? nad sob?, ledwie nie na twarzy;

Nie wiedzia?, czy to jawa, czyli mu si? marzy

Jedna z tych mi?ych, jasnych twarzyczek dziecinnych,

Kt?re pomnim widziane we ?nie lat niewinnych.

Twarzyczka schyli?a si? - ujrza?, dr??c z boja?ni

I rado?ci, niestety! ujrza? najwyra?niej,

Przypomnia?, pozna? w?os ?w kr?tki, jasnoz?oty,

W drobne, jako ?nieg bia?e, zwity papiloty

Niby srebrzyste str?czki, co od s?o?ca blasku

?wieci?y jak korona na ?wi?tych obrazku.

Zerwa? si?; i widzenie zaraz ulecia?o

Przestraszone ?oskotem; czeka?, nie wraca?o!

Tylko us?ysza? znowu trzykrotne stukanie

I s?owa: "Niech Pan wstaje, czas na polowanie,

Pan zaspa?". Skoczy? z ???ka i obu r?kami

Pchn?? okienic?, ?e a? trzas?a zawiasami

I rozwar?szy si? w obie uderzy?a ?ciany;

Wyskoczy?, patrzy? wko?o zdumiony, zmieszany,

Nic nie widzia?, nie dostrzeg? niczyjego ?ladu.

Niedaleko od okna by? parkan od sadu,

Na nim chmielowe li?cie i kwieciste wie?ce

Chwia?y si?; czy je lekkie potr?ci?y r?ce?

Czy wiatr ruszy?? Tadeusz d?ugo patrzy? na nie,

Nie ?mia? i?? w ogr?d; tylko wspar? si? na parkanie,

Oczy podnios? i z palcem do ust przyci?nionym

Kaza? sam sobie milcze?, by s?owem kwapion?m

Nie rozerwa? my?lenia; potem w czo?o stuka?,

Niby do wspomnie? dawnych, u?pionych w niem, puka?,

Na koniec, gryz?c palce, do krwi si? zadrasn??

I na ca?y g?os: "Dobrze, dobrze mi tak!" wrzasn??.

We dworze, gdzie przed chwil? tyle by?o krzyku,

Teraz pusto i g?ucho jak na mogilniku:

Wszyscy ruszyli w pole; Tadeusz nadstawi?

Uszu i r?ce do nich jak tr?bki przyprawi?,

S?ucha?, a? mu wiatr przynios?, wiej?cy od puszczy,

Odg?osy tr?b i wrzaski poluj?cej t?uszczy.

Ko? Tadeusza w stajni czeka? osiod?any,

Wzi?? wi?c flint?, skoczy? na? i jak op?tany

P?dzi? ku karczmom, kt?re sta?y przy kaplicy,

K?dy mieli si? rankiem zebra? ob?awnicy.

Dwie chyli?y si? karczmy po dw?ch stronach drogi,

Oknami wzajem sobie gro??c jako wrogi;

Stara nale?y z prawa do zamku dziedzica,

Now? na z?o?? zamkowi postawi? Soplica.

W tamtej, jak w swym dziedzictwie, rej wodzi? Gerwazy,

W tej najwy?sze za sto?em bra? miejsce Protazy.

Nowa karczma nie by?a ciekawa z pozoru.

Stara wedle dawnego zbudowana wzoru,

Kt?ry by? wymy?lony od tyryjskich cie?li,

A potem go ?ydowie po ?wiecie roznie?li:

Rodzaj architektury obcym budowniczym

Wcale nie znany; my go od ?yd?w dziedziczym.

Karczma z przodu jak korab, z ty?u jak ?wi?tynia:

Korab, istna Noego czworogranna skrzynia,

Znany dzi? pod prostackiem nazwiskiem stodo?y;

Tam r??ne s? zwierz?ta: konie, krowy, wo?y,

Kozy brodate; w g?rze za? ptastwa gromady

I p?az?w cho? po parze, s? te? i owady.

Cz??? tylnia, na kszta?t dziwnej ?wi?tyni stawiona,

Przypomina z pozoru ?w gmach Salomona,

Kt?ry pierwsi ?wiczeni w budowa? rzemie?le

Hiramscy na Syjonie wystawili cie?le.

?ydzi go na?laduj? dot?d we swych szko?ach,

A szko? rysunek widny w karczmach i stodo?ach.

Dach z dranic i ze s?omy, ?piczasty, zadarty,

Pogi?ty jako ko?pak ?ydowski podarty.

Ze szczytu wytryskaj? kru?ganku kraw?dzie,

Oparte na drewnianym licznych kolumn rz?dzie;

Kolumny, co jak wielkie architekt?w dziwo,

Trwa?e, chocia? wp?? zgni?e i stawione krzywo

Jako w wie?y piza?skiej, nie pod?ug model?w

Greckich, bo s? bez podstaw i bez kapitel?w.

Nad kolumnami bieg? wp??okr?g?e ?uki,

Tak?e z drzewa, gotyckiej na?ladowstwo sztuki.

Z wierzchu ozdoby sztuczne, nie rylcem, nie d?utem,

Ale zr?cznie ciesielskim wyrzezane sklutem,

Krzywe jak szabasowych ramiona ?wiecznik?w;

Na ko?cu wisz? ga?ki, c?? na kszta?t guzik?w,

Kt?re ?ydzi modl?c si? na ?bach zawieszaj?

I kt?re po swojemu "cyces" nazywaj?.

S?owem, z daleka karczma chwiej?ca si?, krzywa,

Podobna jest do ?yda, gdy si? modl?c kiwa:

Dach jak czapka, jak broda strzecha roztrz??niona.

?ciany dymne i brudne jak czarna opona,

A z przodu rze?ba sterczy jak cyces na czole.

W ?rodku karczmy jest podzia? jak w ?ydowskiej szkole:

Jedna cz???, pe?na izbic ciasnych i pod?u?nych,

S?u?y dla dam wy??cznie i pan?w podr??nych;

W drugiej ogromna sala. Ko?o ka?dej ?ciany

Ci?gnie si? wielono?ny st??, w?ski, drewniany,

Przy nim sto?ki, cho? ni?sze, podobne do sto?a

Jako dzieci do ojca.

Na sto?kach doko?a

Siedzia?y ch?opy, ch?opki, tudzie? szlachta drobna,

Wszyscy rz?dem; ekonom sam siedzia? z osobna.

Po rannej mszy z kaplicy, ?e by?a niedziela,

Zabawi? si? i wypi? przyszli do Jankiela.

Przy ka?dym ju? szumia?a siw? w?dk? czarka,

Ponad wszystkimi z butl? biega?a szynkarka.

W ?rodku arendarz Jankiel, w d?ugim a? do ziemi

Szarafanie, zapi?tym haftkami srebrnemi,

R?k? jedn? za czarny pas jedwabny wsadzi?,

Drug? powa?nie sobie siw? brod? g?adzi?;

Rzucaj?c wko?o okiem, rozkazy wydawa?,

Wita? wchodz?cych go?ci, przy siedz?cych stawa?

Zagajaj?c rozmow?, k??tliwych zagadza?,

Lecz nie s?u?y? nikomu, tylko si? przechadza?.

?yd stary i powszechnie znany z poczciwo?ci,

Od lat wielu dzier?awi? karczm?, a nikt z w?o?ci,

Nikt ze szlachty nie zani?s? na? skargi do dworu;

O c?? skar?y?? Mia? trunki dobre do wyboru,

Rachowa? si? ostr??nie, lecz bez oszuka?stwa,

Ochoty nie zabrania?, nie cierpia? pija?stwa,

Zabaw wielki mi?o?nik: u niego wesele

I chrzciny obchodzono; on w ka?d? niedziel?

Kaza? do siebie ze wsi przychodzi? muzyce,

Przy kt?rej i basetla by?a, i kozice.

Muzyk? zna?, sam s?yn?? muzycznym talentem;

Z cymba?ami, narodu swego instrumentem,

Chadza? niegdy? po dworach i graniem zdumiewa?,

I pie?niami, bo biegle i uczenie ?piewa?.

Chocia? ?yd, dosy? czyst? mia? polsk? wymow?,

Szczeg?lniej za? polubi? pie?ni narodowe;

Przywozi? mn?stwo z ka?dej za Niemen wyprawy

Ko?omyjek z Halicza, mazur?w z Warszawy;

Wie??, nie wiem czyli pewna, w ca?ej okolicy

G?osi?a, ?e on pierwszy przywi?z? z zagranicy

I upowszechni? w?wczas w tamecznym powiecie

Ow? piosenk?, s?awn? dzi? na ca?ym ?wiecie,

A kt?r? po raz pierwszy na ziemi Auzon?w

Wygra?y W?ochom polskie tr?by legijon?w.

Talent spiewania bardzo na Litwie pop?aca,

Jedna mi?o?? u ludzi, ws?awia i wzbogaca:

Jankiel zrobi? maj?tek; syt zysk?w i chwa?y,

Zawiesi? d?wi?cznostronne na scianie cymba?y;

Osiad?szy z dzie?mi w karczmie, zatrudnia? si? szynkiem,

Przy tem w pobliskiem mie?cie by? te? podrabinkiem,

A zawsze mi?ym wsz?dzie go?ciem i domowym

Doradc?; zna? si? dobrze na handlu zbo?owym,

Na wicinnym: potrzebna jest znajomo?? taka

Na wsi. - Mia? tak?e s?aw? dobrego Polaka.

On pierwszy zgodzi? k??tnie, cz?sto nawet krwawe,

Mi?dzy dwiema karczmami: obie wzi?? w dzier?aw?;

Szanowali go r?wnie i starzy stronnicy

Horeszkowscy, i s?udzy s?dziego Soplicy.

On sam powag? umia? utrzyma? nad gro?nym

Klucznikiem horeszkowskim i k?otliwym Wo?nym;

Przed Jankielem t?umili dawne swe urazy:

Gerwazy gro?ny r?k?, j?zykiem Protazy.

Gerwazego nie by?o; ruszy? na ob?aw?,

Nie chc?c, aby tak wa?n? i trudn? wypraw?

Odby? sam Hrabia, m?ody i niedo?wiadczony;

Poszed? wi?c z nim dla rady tudzie? dla obrony.

Dzi? miejsce Gerwazego, najdalsze od progu,

Mi?dzy dwiema ?awami, w samym karczmy rogu,

Zwane p o k u c i e m, kwestarz ksi?dz Robak zajmowa?;

Jankiel go tam posadzi?; wida?, ?e szanowa?

Wysoko Bernardyna, bo skoro dostrzega?

Ubytek w jego szklance, natychmiast podbiega?

I rozkaza? dolewa? lipcowego miodu.

S?ycha?, ?e z Bernardynem znali si? za m?odu

K?dy? tam w cudzych krajach. Robak cz?sto chadza?

Noc? do karczmy, tajnie z ?ydem si? naradza?

O wa?nych rzeczach; s?ycha? by?o, ?e towary

Ksi?dz przemyca?, lecz potwarz ta niegodna wiary.

Robak wsparty na stole wp??g?o?no rozprawia?,

T?um szlachty go otacza? i uszy nadstawia?,

I nosy ku ksi?dzowskiej chyli? tabakierze;

Brano z niej i kicha?a szlachta jak mo?dzerze.

"Reverendissime - rzek? kichn?wszy Sko?uba -

To mi tabaka, co to idzie a? do czuba;

Od czasu jak nos d?wigam (tu g?asn?? nos d?ugi),

Takiej nie za?ywa?em (tu kichn?? raz drugi);

Prawdziwa bernardynka, pewnie z Kowna rodem,

Miasta s?awnego w ?wiecie tabak? i miodem.

By?em tam lat ju?..." Robak przerwa? mu: "Na zdrowie

Wszystkim Waszmo?ciom, moi Mo?ciwi Panowie!

Co si? tabaki tyczy, hem, ona pochodzi

Z dalszej strony, ni? my?li Sko?uba dobrodzi?j;

Pochodzi z Jasnej G?ry; ksi??a paulinowie

Tabak? tak? robi? w mie?cie Cz?stochowie,

K?dy jest obraz tylu cudami ws?awiony

Bogarodzicy Panny, Kr?lowej Korony

Polskiej; zowi? j? dot?d i Ksi??n? Litewsk?!

Koron?? jeszcze dot?d piastuje kr?lewsk?,

Lecz na Litewskiem Ksi?stwie teraz syzma siedzi!"

"Z Cz?stochowy? - rzek? Wilbik. - By?em tam w spowiedzi,

Kiedym na odpust chodzi? lat temu trzydzie?cie;

Czy to prawda, ?e Francuz go?ci teraz w mie?cie,

?e chce ko?cio? rozwala? i skarbiec zabierze,

Bo to wszystko w Litewskim stoi Kuryjerze?"

"Nieprawda - rzek? Bernardyn - nie! Pan Najja?niejszy,

Napoleon, katolik jest najprzyk?adniejszy;

Wszak go papie? nama?ci?, ?yj? z sob? w zgodzie

I nawracaj? ludzi w francuskim narodzie,

Kt?ry si? troch? popsu?; prawda, z Cz?stochowy

Oddano wiele srebra na skarb narodowy

Dla Ojczyzny, dla Polski; sam Pan B?g tak ka?e.

Skarbcem Ojczyzny zawsze s? Jego o?tarze;

Wszak?e w Warszawskiem Ksi?stwie mamy sto tysi?cy

Wojska polskiego, mo?e wkr?tce b?dzie wi?c?j,

A kt?? wojsko op?aci? Czy nie wy, Litwini?

Wy tylko grosz dajecie do moskiewskiej skrzyni".

"Kat by da?! - krzykn?? Wilbik - gwa?tem od nas bior?".

"Oj, Dobrodzieju!" - ch?opek ozwa? si? z pokor?,

Pok?oniwszy si? ksi?dzu i skrobi?c si? w g?ow? -

Ju? to szlachcie, to jeszcze bieda przez po?ow?,

Lecz nas dr? jak na ?yka". - "Cham! - Sko?uba krzykn??. -

G?upi, tobie? to lepiej, ty?, ch?opie, przywykn??

Jak w?g?rz do odarcia; lecz nam u r o d z o n y m,

Nam wielmo?nym, do z?otych swob?d wzwyczajonym!

Ach, bracia! Wszak to dawniej szlachcic na zagrodzie...

("Tak, tak! - krzykn?li wszyscy - rowny wojewodzie!")

Dzi? nam szlachectwa przecz?, ka?? nam drabowa?

Papiery i szlachectwa papierem probowa?".

"Jeszcze Waszeci mniejsza - zawo?a? Juraha. -

Wasze? z pradziad?w ch?op?w uszlachcony szlacha;

Ale ja, z kniazi?w! pyta? u mnie o patenta,

Kiedym zosta? szlachcicem? Sam B?g to pami?ta!

Niechaj Moskal w las idzie pyta? si? d?biny,

Kto jej da? patent rosn?? nad wszystkie krzewiny".

"Kniaziu! - rzek? ?agiel - ?wie? Wa?? baki lada komu,

Tu znajdziesz pono mitry i w niejednym domu".

"Wa?? ma krzy? w herbie - wo?a? Podhajski - to skryta

Aluzyja, ?e w rodzie bywa? neofita.

"Fa?sz! - przerwa? Birbasz. -

Przecie? ja z tatarskich hrabi?w

Pochodz?, a mam krzy?e nad herbem Korabi?w".

"Poraj - krzykn?? Mickiewicz - z mitr? w polu z?otem,

Herb ksi???cy; Stryjkowski g?sto pisze o tem".

Zaczem wielkie powsta?y w ca?ej karczmie szmery;

Ksi?dz Bernardyn uciek? si? do swej tabakiery,

W kolej cz?stowa? m?wc?w; gwar zaraz ucichn??,

Ka?dy za?y? przez grzeczno?? i kilkakro? kichn??;

Bernardyn korzystaj?c z przerwy m?wi? dalej:

"Oj, wielcy ludzie od tej tabaki kichali!

Czy uwierzycie Pa?stwo, ?e z tej tabakiery

Pan jenera? D?browski za?y? razy cztery?"

"D?browski?" - zawo?ali. - "Tak, tak, on jenera?;

By?em w obozie, gdy on Gda?sk Niemcom odbiera?;

Mia? co? pisa?; boj?c si?, a?eby nie zasn??,

Za?y?, kichn??, dwakro? mi? po ramieniu klasn??:

<>".

Mowa ksi?dza wzbudzi?a takie zadziwienie,

Tak? rado??, ?e ca?e huczne zgromadzenie

Milcza?o chwil?; potem na p?? ciche s?owa

Powtarzano: "Tabaka z Polski? Cz?stochowa?

D?browski? z ziemi w?oskiej?" A? na koniec razem,

Jakby my?l z my?l?, wyraz sam zbieg? si? z wyrazem,

Wszyscy jedynog?o?nie, jak na dane has?o,

Krzykn?li: "D?browskiego!" Wszystko razem wrzas?o,

Wszystko si? u?cisn??o: ch?op z tatarskim hrabi?,

Mitra z Krzy?em, Poraje z Gryfem i z Korabi?;

Zapomnieli wszystkiego, nawet Bernardyna,

Tylko ?piewali krzycz?c: "W?dki, miodu, wina!"

D?ugo si? przys?uchiwa? ksi?dz Robak piosence,

Na koniec chcia? j? przerwa?; wzi?? w obiedwie r?ce

Tabakierk?, kichaniem melodyj? zmiesza?

I nim si? nastroili, tak m?wi? po?piesza?:

"Chwalicie m? tabak?, Mo?ci Dobrodzieje,

Obaczcie?, co si? wewn?trz tabakierki dzieje".

Tu, wycieraj?c chustk? zabrudzone denko,

Pokaza? malowan? armij?, malenk?

Jak r?j much; w ?rodku jeden cz?owiek na rumaku,

Wielki jako chrz?szcz, siedzia?, pewnie w?dz orszaku;

Spina? konia, jak gdyby chcia? skaka? w niebiosa,

Jedn? r?k? na cuglach, drug? mia? u nosa.

"Przypatrzcie si? - rzek? Robak - tej gro?nej postawie;

Zgadnijcie, czyja? - Wszyscy patrzyli ciekawie.-

Wielki to cz?owiek, cesarz, ale nie Moskali,

Ich carowie tabaki nigdy nie bierali".

"Wielki cz?owiek - zawo?a? Cydzik - a w kapocie?

Ja my?li?em, ?e wielcy ludzie chodz? w z?ocie,

Bo u Moskal?w lada jenera?, Mospanie,

To tak ?wieci si? w z?ocie jak szczupak w szafranie".

"Ba - przerwa? Rymsza - przecie? widzia?em za m?odu

Ko?ciuszk?, Naczelnika naszego narodu:

Wielki cz?owiek! A chodzi? w krakowskiej sukmanie,

To jest czamarce". - "W jakiej czamarce, Mospanie? -

Odpar? Wilbik. - To przecie? zwano taratatk?".

"Ale tamta z fr?zlami, ta jest ca?kiem g?adk?" -

Krzykn?? Mickiewicz. Zatem wszczyna?y si? swary

O r??nych taratatki kszta?tach i czamary.

Przemy?lny Robak, widz?c, ?e si? tak rozpryska

Rozmowa, j?? j? znowu zbiera? do ogniska,

Do swojej tabakiery; cz?stowa?, kichali,

?yczyli sobie zdrowia, on rzecz ci?gn?? dal?j:

"Gdy cesarz Napoleon w potyczce za?ywa

Raz po raz, to znak pewny, ?e bitw? wygrywa;

Na przyk?ad pod Austerlic: Francuzi tak stali

Z armatami, a na nich bieg?a ?ma Moskali;

Cesarz patrzy? i milcza?. Co Francuzi strzel?,

To Moskale p??kami jak trawa si? ?ciel?.

P??k za p??kiem cwa?owa? i spada? z kulbaki;

Co p??k spadnie, to Cesarz za?yje tabaki;

A? w ko?cu Aleksander, ze swoim braciszkiem

Konstantym i z niemieckim cesarzem Franciszkiem,

W nogi z pola; wi?c Cesarz, widz?c, ?e po walce,

Spojrza? na nich, za?mia? si? i otrz?sn?? palce.

Ot??, je?li kto z Pan?w, co?cie tu przytomni,

B?dzie w wojsku Cesarza, niech to sobie wspomni".

"Ach! - zawo?a? Sko?uba. - M?j Ksi??e Kwestarzu!

Kiedy? to b?dzie! Wszak to ile w kalendarzu

Jest ?wi?t, na ka?de ?wi?to Francuz?w nam wr???!

Wygl?da cz?ek, wygl?da, a? si? oczy mru??,

A Moskal jak nas trzyma?, tak trzyma za szyj?.

Pono nim s?o?ce wnidzie, rosa oczy wyje".

"Mospanie - rzek? Bernardyn - babska rzecz narzeka?,

A ?ydowska rzecz r?ce za?o?ywszy czeka?,

Nim kto w karczm? zajedzie i do drzwi zapuka.

Z Napoleonem pobi? Moskal?w nie sztuka.

Ju?ci on Szwabom sk?r? trzy razy wym??ci?,

Brzydkie Prusactwo zdepta?. Anglik?w wyrzuci?

Het za morze, Moskalom zapewne wygodzi;

Ale co st?d wyniknie, wie Asan Dobrodzi?j?

Oto szlachta litewska wtenczas na ko? wsi?dzie

I szable we?mie, kiedy bi? si? z kim nie b?dzie;

Napoleon, sam wszystkich pobiwszy, nareszcie

Powie: <>

Wi?c nie do?? go?cia czeka?, nie do?? i zaprosi?,

Trzeba czeladk? zebra? i sto?y pownosi?,

A przed uczt? potrzeba dom oczy?ci? z ?mieci;

Oczy?ci? dom, powtarzam, oczy?ci? dom, dzieci!"

Nast?pi?o milczenie, potem g?osy w t?umie:

"Jak?e to dom oczy?ci?? Jak to Ksi?dz rozumie?

Ju?ci my wszystko zrobim, na wszystko gotowi,

Tylko niech Ksi?dz Dobrodziej ja?niej si? wys?owi".

Ksi?dz pogl?da? za okno, przerwawszy rozmow?;

Ujrza? co? ciekawego, z okna wytkn?? g?ow?,

Po chwili rzek? powstaj?c: "Dzi? czasu nie mamy,

Potem o tem obszerniej z sob? pogadamy;

Jutro b?d? dla sprawy w powiatowem mie?cie

I do Waszmo?ci?w z drogi zajad? po kwe?cie".

"Niech te? do Niehrymowa Ksi?dz na nocleg zd??y -

Rzek? Ekonom - rad b?dzie Ksi?dzu pan Chor??y;

Wszak?e na Litwie stare powiada przys?owie:

Szcz??liwy cz?owiek, jako kwestarz w Niehrymowie!"

"I do nas - rzek? Zubkowski - wst?p, je?eli ?aska;

Znajdzie si? tam p??sztuczek p??tna, mas?a faska,

Baran lub kr?wka; wspomnij, Ksi??e, na te s?owa:

Szcz??liwy cz?owiek, trafi? jak ksi?dz do Zubkowa".

"I do nas" - rzek? Sko?uba. - "Do nas" - Terajewicz,

"?aden bernardyn g?odny nie wyszed? z Pucewicz".

Tak ca?a szlachta pro?b? i obietnicami

Przeprowadza?a ksi?dza; on ju? by? za drzwiami.

On ju? pierwej przez okno ujrza? Tadeusza,

Kt?ry lecia? go?ci?cem w cwa?, bez kapelusza,

Z g?ow? schylon?, bladem, pos?pnem obliczem,

A konia ustawicznie bod? i kropi? biczem.

Ten widok bardzo ksi?dza Bernardyna zmiesza?,

Wi?c za m?odzie?cem kroki szybkiemi po?piesza?

Do wielkiej puszczy, kt?ra, jako oko si?ga,

Czerni?a si? na ca?ym brzegu widnokr?ga.

Kt?? zbada? puszcz litewskich przepastne krainy

A? do samego ?rodka, do j?dra g?stwiny?

Rybak ledwie u brzeg?w nawiedza dno morza;

My?liwiec kr??y ko?o puszcz litewskich ?o?a,

Zna je ledwie po wierzchu, ich posta?, ich lice,

Lecz obce mu ich wn?trzne serca tajemnice;

Wie?? tylko albo bajka wie, co si? w nich dzieje.

Bo gdyby? przeszed? bory i podszyte knieje,

Trafisz w g??bi na wielki wa? pni?w, k?od, korzeni,

Obronny trz?sawic?, tysi?cem strumieni

I sieci? zielsk zaros?ych, i kopcami mrowisk,

Gniazdami os, szerszeni?w, k??bami w??owisk.

Gdyby? i te zapory zm?g? nadludzkiem m?stwem,

Dalej spotka? si? z wi?kszem masz niebezpiecze?stwem:

Dalej co krok czyhaj?, niby wilcze do?y,

Ma?e jeziorka traw? zaros?e na po?y,

Tak g??bokie, ?e ludzie dna ich nie do?ledz?

(Wielkie jest podobie?stwo, ?e diab?y tam siedz?).

Woda tych studni sklni si?, plamista rdz? krwaw?.

A z wn?trza ci?gle dymi, zion?c wo? plugaw?,

Od kt?rej drzewa wko?o trac? li?? i kor?;

?yse, skar?owacia?e, robaczliwe, chore,

Pochyliwszy konary mchem ko?tunowate

I pnie garbi?c brzydkiemi grzybami brodate,

Siedz? woko?o wody jak czarownic kupa

Grzej?ca si? nad kot?em, w kt?rym warz? trupa.

Za temi jeziorkami ju? nie tylko krokiem,

Ale daremnie nawet zapuszcza? si? okiem,

Bo tam ju? wszystko mglistym zakryte ob?okiem,

Co si? wiecznie ze trz?skich oparzelisk wznosi.

A za t? mg?? na koniec (jak wie?? gminna g?osi)

Ci?gnie si? bardzo pi?kna, ?yzna okolica:

G??wna kr?lestwa zwierz?t i ro?lin stolica.

W niej s? z?o?one wszystkich drzew i zi?? nasiona,

Z kt?rych si? rozrastaj? na ?wiat ich plemiona;

W niej, jak w arce Noego, z wszelkich zwierz?t rodu

Jedna przynajmniej para chowa si? dla p?odu.

W samym ?rodku (jak s?ycha?) maj? swoje dwory:

Dawny Tur, ?ubr i Nied?wied?, puszcz imperatory.

Oko?o nich na drzewach gnie?dzi si? Ry? bystry

I ?ar?oczny Rosomak, jak czujne ministry;

Dalej za?, jak podw?adni szlachetni wasale,

Mieszkaj? Dziki, Wilki i ?osie rogale.

Nad g?owami Soko?y i Or?owie dzicy,

?yj?cy z pa?skich sto??w dworscy zausznicy.

Te pary zwierz?t g?owne i patryjarchalne,

Ukryte w j?drze puszczy, ?wiatu niewidzialne,

Dzieci swe ?l? dla osad za granic? lasu,

A sami we stolicy u?ywaj? wczasu;

Nie gin? nigdy broni? sieczn? ani paln?,

Lecz starzy umieraj? ?mierci? naturaln?.

Maj? te? i sw?j sm?tarz, k?dy bliscy ?mierci,

Ptaki sk?adaj? pi?ra, czworonogi sierci.

Nied?wied?, gdy zjad?szy z?by, strawy nie prze?uwa,

Jele? zgrzybia?y, gdy ju? ledwie nogi suwa,

Zaj?c s?dziwy, gdy mu ju? krew w ?y?ach krzepnie,

Kruk, gdy ju? posiwieje, soko?, gdy o?lepnie,

Orze?, gdy mu dzi?b stary tak si? w kab??k skrzywi,

?e zamkni?ty na wieki ju? gard?a nie ?ywi,

Id? na sm?tarz. Nawet mniejszy zwierz, raniony

Lub chory, bie?y umrze? w swe ojczyste strony.

St?d to w miejscach dost?pnych, k?dy cz?owiek go?ci,

Nie znajduj? si? nigdy martwych zwierz?t ko?ci.

S?ycha?, ?e tam w stolicy, mi?dzy zwierz?tami

Dobre s? obyczaje, bo rz?dz? si? sami;

Jeszcze cywilizacj? ludzk? nie popsuci,

Nie znaj? praw w?asno?ci, kt?ra ?wiat nasz k??ci,

Nie znaj? pojedynk?w ni wojennej sztuki.

Jak ojce ?y?y w raju, tak dzi? ?yj? wnuki,

Dzikie i swojskie razem, w mi?o?ci i zgodzie,

Nigdy jeden drugiego nie k?sa ni bodzie.

Nawet gdyby tam cz?owiek wpad?, chocia? niezbrojny,

Toby ?rodkiem bestyi przechodzi? spokojny;

One by na? patrzy?y tym wzrokiem zdziwienia,

Jakim w owym ostatnim, sz?stym dniu stworzenia

Ojce ich pierwsze, co si? w ogr?jcu gnie?dzi?y,

Patrzy?y na Adama, nim si? z nim sk??ci?y.

Szcz??ciem, cz?owiek nie zb??dzi do tego ost?pu,

Bo Trud i Trwoga, i ?mier? broni? mu przyst?pu.

Czasem tylko w pogoni zaciek?e ogary,

Wpad?szy niebacznie mi?dzy bagna, mchy i jary,

Wn?trznej ich okropno?ci ra?one widokiem,

Uciekaj? skowycz?c, z ob??kanym wzrokiem;

I d?ugo potem, r?k? pana ju? g?askane,

Dr?? jeszcze u n?g jego, strachem op?tane.

Te puszcz sto?eczne, ludziom nie znane tajniki

W j?zyku swoim strzelcy zowi?: m a t e c z n i k i.

G?upi nied?wiedziu! gdyby? w mateczniku siedzia?,

Nigdy by si? o tobie Wojski nie dowiedzia?;

Ale czyli pasieki zwabi?a ci? wonno??,

Czy uczu?e? do owsa dojrza?ego sk?onno??,

Wyszed?e? na brzeg puszczy, gdzie si? las przerzedzi?,

I tam zaraz le?niczy bytno?? tw? wy?ledzi?,

I zaraz obsaczniki, chytre nas?a? szpiegi,

By pozna?, gdzie popasasz i gdzie masz noclegi;

Teraz Wojski z ob?aw?, ju? od matecznika

Postawiwszy szeregi, odwr?t ci zamyka.

Tadeusz si? dowiedzia?, ?e niema?o czasu

Ju? przesz?o, jak ogary wpad?y w otch?a? lasu.

Cicho - pr??no my?liwi nat??aj? ucha;

Pr??no, jak najciekawszej mowy, ka?dy s?ucha

Milczenia, d?ugo w miejscu nieruchomy czeka;

Tylko muzyka puszczy gra do nich z daleka.

Psy nurtuj? po puszczy jak pod morzem nurki,

A strzelcy obr?ciwszy do lasu dw?rurki,

Patrz? Wojskiego: ukl?k?, ziemi? uchem pyta;

Jako w twarzy lekarza wzrok przyjacio? czyta

Wyrok ?ycia lub zgonu mi?ej im osoby,

Tak strzelcy, ufni w sztuki Wojskiego sposoby,

Topili w nim spojrzenia nadziei i trwogi.

"Jest! jest!" - wyrzek? p??g?osem, zerwa? si? na nogi.

On s?ysza?! Oni jeszcze s?uchali - nareszcie

S?ysz?: jeden pies wrzasn??, potem dwa, dwadzie?cie,

Wszystkie razem ogary rozpierzchnion? zgraj?

Do?awiaj? si?, wrzeszcz?, wpadli na trop, graj?,

Ujadaj?: ju? nie jest to powolne granie

Ps?w goni?cych zaj?ca, lisa albo ?anie,

Lecz wci?? wrzask kr?tki, cz?sty, ucinany, zjad?y;

To nie na ?lad daleki ogary napad?y,

Na oko goni? - nagle usta? krzyk pogoni,

Doszli zwierza; wrzask znowu, skowyt; zwierz si? broni

I zapewne kaleczy: ?r?d ogar?w grania

S?ycha? coraz to cz??ciej j?k psiego konania.

Strzelcy stali i ka?dy ze strzelb? gotow?

Wygi?? si? jak ?uk naprz?d, z wci?nion? w las g?ow?.

Nie mog? d?u?ej czeka?! Ju? ze stanowiska

Jeden za drugim zmyka i w puszcz? si? wciska;

Chc? pierwsi spotka? zwierza; cho? Wojski ostrzega?,

Cho? Wojski stanowiska na koniu obiega?,

Krzycz?c, ?e czy kto prostym ch?opem, czy paniczem,

Je?eli z miejsca zejdzie, dostanie w grzbiet smyczem,

Nie by?o rady! Wszyscy pomimo zakazu

W las pobiegli. Trzy strzelby hukn??y od razu;

Potem wci?? kanonada, a? g?o?niej nad strza?y

Rykn?? nied?wied? i echem nape?ni? las ca?y.

Ryk okropny! bole?ci, w?ciek?o?ci, rozpaczy;

Za nim wrzask ps?w, krzyk strzelc?w, tr?by doje?d?aczy

Grzmia?y ze ?rodka puszczy; strzelcy - ci w las ?piesz?,

Tamci kurki odwodz?, a wszyscy si? ciesz?,

Jeden Wojski w ?a?o?ci, krzyczy, ?e chybiono.

Strzelcy i ob?awnicy poszli jedn? stron?

Na prze?aj zwierza, mi?dzy ost?pem i puszcz?;

A nied?wied?, odstraszony ps?w i ludzi t?uszcz?,

Zwr?ci? si? nazad w miejsca mniej pilnie strze?one

Ku polom, sk?d ju? zesz?y strzelcy rozstawione,

Gdzie tylko pozostali z mnogich ?owczych szyk?w

Wojski, Tadeusz, Hrabia, z kilk? ob?awnik?w.

Tu las by? rzadszy; s?ycha? z g??bi ryk, trzask ?omu,

A? z g?stwy, jak z chmur, wypad? nied?wied? na kszta?t gromu;

Wko?o psy goni?, strasz?, rw?; on wsta? na nogi

Tylne i spojrza? wko?o, rykiem strasz?c wrogi,

I przedniemi ?apami to drzewa korzenie,

To pniaki osmalone, to wros?e kamienie

Rwa?, wal?c w ps?w i w ludzi; a? wy?ama? drzewo,

Kr?c?c nim jak maczug? na prawo, na lewo,

Run?? wprost na ostatnich stra?nik?w ob?awy:

Hrabi? i Tadeusza.

Oni bez obawy

Stoj? w kroku, na ?wierza wytkn?li flint rury

Jako dwa konduktory w ?ono ciemnej chmury;

A? oba jednym razem poci?gn?li kurki

(Niedo?wiadczeni!), razem zagrzmia?y dw?rurki;

Chybili. Nied?wied? skoczy?, oni tu? utkwiony

Oszczep jeden chwycili czterema ramiony.

Wydzierali go sobie; spojrz?, a? tu z pyska

Wielkiego, czerwonego dwa rz?dy k??w b?yska

I ?apa z pazurami ju? si? na ?by spuszcza;

Pobledli, w ty? skoczyli, i gdzie rzadnie puszcza,

Zmykali; zwierz za nimi wspi?? si?, ju? pazury

Zahacza?, chybi?, podbieg?, wspi?? si? zn?w do g?ry

I czarn? ?ap? si?ga? Hrabiego w?os p?owy.

Zdar?by mu czaszk? z mozg?w jak kapelusz z g?owy,

Gdy Asesor z Rejentem wyskoczyli z bok?w,

A Gerwazy bieg? z przodu o jakie sto krok?w,

Z nim Robak, cho? bez strzelby - i trzej w jednej chwili

Jak gdyby na komend? razem wystrzelili.

Nied?wied? wyskoczy? w g?r? jak kot przed chartami

I g?ow? na d?? run??, i czterma ?apami

Przewr?ciwszy si? m?y?cem, cielska krwawe brzemi?

Wal?c tu? pod Hrabiego, zbi? go z n?g na ziemi?.

Jeszcze rycza?, chcia? jeszcze powsta?, gdy na? wsiad?y

Rozjuszona Strapczyna i Sprawnik zajad?y.

Natenczas Wojski chwyci? na ta?mie przypi?ty

Sw?j r?g bawoli, d?ugi, c?tkowany, kr?ty

Jak w?? boa, obur?cz do ust go przycisn??,

Wzd?? policzki jak bani?, w oczach krwi? zab?ysn??,

Zasun?? wp?? powieki, wci?gn?? w g??b p?? brzucha

I do p?uc wys?a? z niego ca?y zapas ducha.

I zagra?: r?g jak wicher niewstrzymanym dechem

Niesie w puszcz? muzyk? i podwaja echem.

Umilkli strzelce, stali szczwacze zadziwieni

Moc?, czysto?ci?, dziwn? harmonij? pieni.

Starzec ca?y kunszt, kt?rym niegdy? w lasach s?yn??,

Jeszcze raz przed uszami my?liwc?w rozwin??;

Nape?ni? wnet, o?ywi? knieje i d?browy,

Jakby psiarni? w nie wpu?ci? i rozpocz?? ?owy.

Bo w graniu by?a ?ow?w historyja kr?tka:

Zrazu odzew d?wi?cz?cy, rze?ki - to pobudka;

Potem j?ki po j?kach skoml? - to ps?w granie;

A gdzieniegdzie ton twardszy jak grzmot - to strzelanie.

Tu przerwa?, lecz r?g trzyma?; wszystkim si? zdawa?o,

?e Wojski wci?? gra jeszcze, a to echo gra?o.

Zad?? znowu; my?li?by?, ?e r?g kszta?ty zmienia?

I ?e w ustach Wojskiego to grubia?, to cienia?,

Udaj?c g?osy zwierz?t: to raz w wilcz? szyj?

Przeci?gaj?c si?, d?ugo, przera?liwie wyje;

Znowu, jakby w nied?wiedzie rozwar?szy si? gar?o,

Rykn??; potem beczenie ?ubra wiatr rozdar?o.

Tu przerwa?, lecz r?g trzyma?; wszystkim si? zdawa?o,

?e Wojski wci?? gra jeszcze, a to echo gra?o.

Wys?uchawszy rogowej arcydzie?o sztuki,

Powtarza?y je d?by d?bom, bukom buki.

Dmie znowu: jakby w rogu by?y setne rogi,

S?ycha? zmieszane wrzaski szczwania, gniewu, trwogi,

Strzelc?w, psiarni i zwierz?t; a? Wojski do g?ry

Podni?s? r?g, i tryumfu hymn uderzy? w chmury.

Tu przerwa?, lecz r?g trzyma?; wszystkim si? zdawa?o,

?e Wojski wci?? gra jeszcze, a to echo gra?o.

Ile drzew, tyle rog?w znalaz?o si? w boru,

Jedne drugim pie?? nios? jak z choru do choru.

I sz?a muzyka coraz szersza, coraz dalsza,

Coraz cichsza i coraz czystsza, doskonalsza,

A? znik?a gdzie? daleko, gdzie? na niebios progu!

Wojski obiedwie r?ce odj?wszy od rogu

Rozkrzy?owa?; r?g opad?, na pasie rzemiennym

Chwia? si?. Wojski z obliczem nabrzmia?em, promiennem,

Z oczyma wzniesionemi, sta? jakby natchniony,

?owi?c uchem ostatnie znikaj?ce tony.

A tymczasem zagrzmia?o tysi?ce oklask?w,

Tysi?ce powinszowa? i wiwatnych wrzask?w.

Uciszono si? z wolna i oczy gawiedzi

Zwr?ci?y si? na wielki, ?wie?y trup nied?wiedzi:

Le?a? krwi? opryskany, kulami przeszyty,

Piersiami w g?szcz? trawy wpl?tany i wbity,

Rozprzestrzeni? szeroko przednie krzy?em ?apy,

Dysza? jeszcze, wylewa? strumie? krwi przez chrapy,

Otwiera? jeszcze oczy, lecz g?owy nie ruszy;

Pjawki Podkomorzego dzier?? go pod uszy,

Z lewej strony Strapczyna, a z prawej zawisa?

Sprawnik i dusz?c gardziel, krew czarn? wysysa?.

Zaczem Wojski rozkaza? kij ?elazny w?o?y?

Psom mi?dzy z?by i tak paszcz?ki roztworzy?.

Kolbami przewr?cono na wznak zwierza zw?oki

I zn?w trzykrotny wiwat uderzy? w ob?oki.

"A co? - krzykn?? Asesor, kr?c?c strzelby rur? -

A co, fuzyjka moja? G?r? nasi, g?r?!

A co, fuzyjka moja? Niewielka ptaszyna,

A jak si? popisa?a? To jej nie nowina.

Nie pu?ci ona na wiatr ?adnego ?adunku,

Od ksi???cia Sanguszki mam j? w podarunku".

Tu pokazywa? strzelb? przedziwnej roboty

Cho? male?k?, i zacz?? wylicza? jej cnoty.

"Ja bieg?em - przerwa? Rejent, otar?szy pot z czo?a -

Bieg?em tu? za nied?wiedziem; a pan Wojski wo?a:

<> Jak tam sta?? Nied?wied? w pole wali,

Rw?c z kopyta jak zaj?c, coraz dal?j, dal?j,

A? mi ducha nie sta?o, dobiec ni nadziei;

A? spojrz? w prawo: sadzi, a tu rzadko w kniei...

Jak te? wzi??em na oko; post?j?e, marucha!

Pomy?li?em, i basta: ot, le?y bez ducha;

T?ga strzelba, prawdziwa to Sagalas?wka,

Napis: <>.

(S?awny tam mieszka? ?lusarz Polak, kt?ry robi?

Polskie strzelby, ale je po angielsku zdobi?)".

"Jak to - parskn?? Asesor - do kro?set nied?wiedzi!

To to niby Pan zabi?? co te? to Pan bredzi?"

"S?uchaj no - odpar? Rejent - tu, Panie, nie ?ledztwo,

Tu ob?awa; tu wszystkich we?miem na ?wiadectwo".

Wi?c k??tnia mi?dzy zgraj? wszcz??a si? zawzi?ta,

Ci stron? Asesora, ci brali Rejenta;

O Gerwazym nie wspomnia? nikt, bo wszyscy biegli

Z bok?w i, co si? z przodu dzia?o, nie postrzegli.

Wojski g?os zabra?: "Teraz jest przynajmniej za co,

Bo to, Panowie, nie jest ow szarak ladaco,

To nied?wied?, tu ju? nie ?al poszuka? odwetu,

Czy szarpentyn?, czyli nawet z pistoletu;

Sp?r wasz trudno pogodzi?, wi?c dawnym zwyczajem

Na pojedynek nasze pozwolenie dajem.

Pami?tam, za mych czas?w ?y?o dw?ch s?siad?w,

Oba ludzie uczciwi, szlachta z prapradziad?w,

Mieszkali po dw?ch stronach nad rzek? Wilejk?,

Jeden zwa? si? Domejko, a drugi Dowejko,

Do nied?wiedzicy oba razem wystrzelili:

Kto zabi?, trudno dociec; strasznie si? k??cili

I przysi?gli strzela? si? przez nied?wiedzi? sk?r?:

To mi to po szlachecku, prawie rura w rur?.

Pojedynek ten wiele narobi? ha?asu;

Pie?ni o nim ?piewano za owego czasu.

Ja by?em sekundantem; jak si? wszystko dzia?o,

Opowiem od pocz?tku historyj? ca??".

Nim Wojski zacz?? m?wi?, Gerwazy sp?r zgodzi?;

On nied?wiedzia z uwag? doko?a obchodzi?,

Nareszcie doby? tasak, rozci?? pysk na dwoje

I w tylcu g?owy, m?zgu rozkroiwszy s?oje,

Znalaz? kul?, wydoby?, sukni? och?do?y?,

Przymierzy? do ?adunku, do flinty przy?o?y?;

A potem, d?o? podnosz?c i kul? na d?oni:

"Panowie - rzek? - ta kula nie jest z waszej broni,

Ona z tej Horeszkowskiej wysz?a jednorurki

(Tu podni?s? flint? star?, obwi?zan? w sznurki),

Lecz nie ja wystrzeli?em. O, trzeba tam by?o

Odwagi; straszno wspomnie?, w oczach mi si? ?mi?o!

Bo prosto biegli ku mnie oba paniczowie,

A nied?wied? z ty?u ju? - ju? na Hrabiego g?owie,

Ostatniego z Horeszk?w! chocia? po k?dzieli.

<> krzykn??em; i Pa?scy anieli

Zes?ali mi na pomoc ksi?dza Bernardyna.

On nas wszystkich zawstydzi?; oj, dzielny ksi??yna!

Gdym dr?a?, gdym si? do cyngla dotkn?? nie o?mieli?,

On mi z r?k flint? wyrwa?, wyceli?, wystrzeli?:

Mi?dzy dwie g?owy strzeli?! Sto krok?w! Nie chybi?!

I w sam ?rodek paszcz?ki! Tak mu z?by wybi?!

Panowie! D?ugo ?yj?, jednego widzia?em

Cz?owieka, co m?g? takim popisa? si? strza?em.

?w g?o?ny niegdy? u nas z tylu pojedynk?w,

?w, co korki kobietom wystrzela? z patynk?w,

?w ?otr nad ?otry, s?awny w czasy wiekopomne,

?w Jacek, vulgo W?sal; nazwiska nie wspomn?.

Ale mu nie czas teraz doje?d?a? nied?wiedzi:

Pewnie po same w?sy hultaj w piekle siedzi.

Chwa?a Ksi?dzu! Dwom ludziom on ?ycie ocali?,

Mo?e i trzem; Gerwazy nie b?dzie si? chwali?,

Ale gdyby ostatnie z krwi Horeszk?w dzieci?

Wpad?o w bestyi paszcz?, nie by?bym na ?wiecie,

I moje by tam stare pogryz? nied?wied? ko?ci;

P?jd?, Ksi??e, wypijemy zdrowie Jegomo?ci".

Pr??no szukano Ksi?dza; wiedz? tylko tyle,

?e po zabiciu ?wierza zjawi? si? na chwil?,

Podskoczy? ku Hrabiemu i Tadeuszowi,

A widz?c, ?e obadwa cali s? i zdrowi,

Podni?s? ku niebu oczy, cicho pacierz zm?wi?

I pobieg? w pole szybko, jakby go kto ?owi?.

Tymczasem na Wojskiego rozkaz p?ki wrzosu,

Suche chrosty i pniaki rzucono do stosu;

Bucha ogie?, wyrasta szara sosna dymu

I rozszerza si? w g?rze na kszta?t baldakimu.

Nad p?omieniem oszczepy z?o?ono w kozio?ki,

Na grotach zawieszono brzuchate kocio?ki;

Z woz?w nios? jarzyny, m?ki i pieczyste,

I chleb.

S?dzia otworzy? puzderko zamczyste,

W kt?rym rz?dami flaszek bia?e stercz? g?owy;

Wybiera z nich najwi?kszy kufel kryszta?owy

(Dosta? go S?dzia w darze od ksi?dza Robaka):

W?dka to gda?ska, nap?j mi?y dla Polaka.

"Niech ?yje - krzykn?? S?dzia, w g?r? wznosz?c flasz? -

Miasto Gda?sk! niegdy? nasze, b?dzie znowu nasze!"

I la? srebrzysty likwor w kolej, a? na ko?cu

Zacz??o z?oto kapa? i b?yska? na s?o?cu.

W kocio?kach bigos grzano; w s?owach wyda? trudno

Bigosu smak przedziwny, kolor i wo? cudn?;

S??w tylko brz?k us?yszy i rym?w porz?dek,

Ale tre?ci ich miejski nie pojmie ?o??dek.

Aby ceni? litewskie pie?ni i potrawy,

Trzeba mie? zdrowie, na wsi ?y?, wraca? z ob?awy.

Przecie? i bez tych przypraw potraw? nie lada

Jest bigos, bo si? z jarzyn dobrych sztucznie sk?ada.

Bierze si? do? siekana, kwaszona kapusta,

Kt?ra, wedle przys?owia, sama idzie w usta;

Zamkni?ta w kotle, ?onem wilgotnem okrywa

Wyszukanego cz?stki najlepsze mi?siwa;

I pra?y si?, a? ogie? wszystkie z niej wyci?nie

Soki ?ywne, a? z brzeg?w naczynia war pry?nie

I powietrze doko?a zionie aromatem.

Bigos ju? got?w. Strzelcy z trzykrotnym wiwatem,

Zbrojni ?y?kami, bieg? i bod? naczynie,

Mied? grzmi, dym bucha, bigos jak kamfora ginie,

Znikn??, ulecia?; tylko w czelu?ciach sagan?w

Wre para jak w kraterze zagas?ych wulkan?w.

Kiedy si? ju? do woli napili, najedli,

Zwierza na w?z w?o?yli, sami na ko? siedli,

Radzi wszyscy, rozmowni, opr?cz Asesora

I Rejenta; ci byli gniewliwsi ni? wczora,

K??c?c si? o zalety, ten swej Sanguszk?wki,

A ten - ba?abanowskiej swej Sagalas?wki.

Hrabia te? i Tadeusz jad? nieweseli,

Wstydz?c si?, ?e chybili i ?e si? cofn?li:

Bo na Litwie - kto zwierza wypu?ci z ob?awy,

D?ugo musi pracowa?, nim poprawi s?awy.

Hrabia m?wi?, ?e pierwszy do oszczepu godzi?

I ?e spotkaniu z zwierzem Tadeusz przeszkodzi?;

Tadeusz utrzymywa?, ?e b?d?c silniejszy

I do robienia ci??kim oszczepem zr?czniejszy,

Chcia? wyr?czy? Hrabiego: tak sobie niekiedy

Przymawiali ?r?d gwaru i wrzasku czeredy.

Wojski jecha? po?rodku; staruszek szanowny

Weso?y by? nadzwyczaj i bardzo rozmowny;

Chc?c k??tnik?w zabawi? i do zgody dowie??,

Ko?czy? im o Dowejce i Domejce powie??:

"Asesorze, je?eli chcia?em, by? z Rejentem

Pojedynkowa?, nie my?l, ?e jestem zawzi?tym

Na krew ludzk?; bro? Bo?e! chcia?em was zabawi?,

Chcia?em wam komedyj? niby to wyprawi?,

Wznowi? koncept, kt?ry ja lat temu czterdzie?cie

Wymy?li?em - przedziwny! - Wy m?odzi jeste?cie,

Nie pami?tacie o nim, lecz za moich czas?w

G?o?ny by? od tej puszczy do poleskich las?w.

"Domejki i Dowejki wszystkie sprzeciwie?stwa

Pochodzi?y, rzecz dziwna, z nazwisk podobie?stwa

Bardzo niewygodnego. Bo gdy w czas sejmik?w

Przyjaciele Dowejki skarbili stronnik?w,

Szepn?? kto? do szlachcica: <>,

A ten nie dos?yszawszy da? kresk? Domejce.

Gdy na uczcie wni?s? zdrowie marsza?ek Rupejko:

<> - drudzy krzykn?li: <>

A kto siedzia? w po?rodku, nie trafi? do ?adu,

Zw?aszcza przy niewyra?nej mowie w czas obiadu.

Gorzej by?o; raz w Wilnie jaki? szlachcic pjany

Bi? si? w szable z Domejk? i dosta? dwie rany;

Potem ?w szlachcic, z Wilna wracaj?c do domu,

Dziwnym trafem z Dowejk? zjecha? si? u promu;

Gdy wi?c na jednym promie p?yn?li Wilejk?,

Pyta s?siada: kto on? odpowie: Dowejko;

Nie czekaj?c dobywa rapier spod kirejki:

Czach, czach, i za Domejk? podci?? w?s Dowejki.

Wreszcie, jak na dobitk?, trzeba jeszcze by?o,

?eby na polowaniu tak si? wydarzy?o,

?e stali blisko siebie oba imiennicy

I do jednej strzelili razem nied?wiedzicy.

Prawda, ?e po ich strzale upad?a bez duchu,

Ale ju? pierwej nios?a z dziesi?tek kul w brzuchu;

Strzelby z jednym kalibrem mia?o wiele os?b.

Kto zabi? nied?wiedzic?? dojd??e! jaki spos?b?

Tu ju? krzykn?li: <>

A wi?c do szerpentynek i staj? na mecie.

Oba szanowni ludzie; co ich szlachta godz?,

To oni na si? jeszcze zapalczywiej godz?.

Zmienili bro?; od szabel sz?o na pistolety.

Staj?, krzyczym, ?e nadto przybli?yli mety;

Oni na z?o??, przysi?gli przez nied?wiedzi? sk?r?

Strzela? si?, ?mier? niechybna! prawie rura w rur?.

Oba t?go strzelali. - <>

<>.

<> - wrza?li.

Czas? - jutro, miejsce? - karczma Usza.

Rozjechali si?. Ja za? do Wirgilijusza".

Tu Wojskiemu przerwa? krzyk: "Wyczha!" Tu? spod koni

Smykn?? szarak; ju? Kusy, ju? go Soko? goni.

Psy wzi?to na ob?aw?, wiedz?c, ?e z powrotem

Na polu ?atwo mo?na napotka? si? z kotem;

Bez smyczy sz?y przy koniach; gdy kota postrzeg?y,

Wprz?d nim strzelcy poszczuli, ju? za nim pobieg?y.

Rejent te? i Asesor chcieli ko?mi natrze?;

Lecz Wojski wstrzyma? krzycz?c: "Wara! sta? i patrze?!

Nikomu krokiem ruszy? z miejsca nie dozwol?;

St?d widzim wszyscy dobrze, zaj?c idzie w pole".

W istocie, kot czu? z ty?u my?liwych i psiarnie,

Rwa? w pole, s?uchy wytkn?? jak dwa r??ki sarnie,

Sam szarza? si? nad rol? d?ugi, wyci?gni?ty,

Skoki pod nim stercza?y jakby cztery pr?ty,

Rzek?by?, ?e ich nie rusza, tylko ziemi? tr?ca

Po wierzchu, jak jask??ka wod? ca?uj?ca.

Py? za nim, psy za py?em; z daleka si? zda?o,

?e zaj?c, py? i charty jedne tworz? cia?o:

Jakby jaka? przez pole suwa?a si? ?mija,

Kot jak g?owa, py? z ty?u jakby modra szyja,

A psami jak podw?jnym ogonem wywija.

Rejent, Asesor patrz?, otworzyli usta,

Dech wstrzymali; wtem Rejent pobladn?? jak chusta,

Zblad? i Asesor, widz? - fatalnie si? dzieje,

Owa ?mija im dalej, tym bardziej d?u?eje,

Ju? rwie si? wp??, ju? znik?a owa szyja py?u,

G?owa ju? blisko lasu, ogony - gdzie z ty?u!

G?owa niknie, raz jeszcze jakby kto kutasem

Mign??: w las wpad?a; ogon urwa? si? pod lasem.

Biedne psy, og?upia?e biega?y pod gajem,

Zdawa?y si? naradza?, oskar?a? nawzajem;

Wreszcie wracaj?, z wolna skacz?c przez zagony,

Spu?ci?y uszy, tul? do brzucha ogony

I przybieg?szy, ze wstydu nie ?miej? wznie?? oczu,

I zamiast i?? do pan?w, sta?y na uboczu.

Rejent spu?ci? ku piersiom zas?pione czo?o,

Asesor rzuca? okiem, ale nieweso?o,

Potem zacz?li oba s?uchaczom wywodzi?:

Jak ich charty bez smycza nie nawyk?y chodzi?,

Jak kot znienacka wypad?, jak ?le by? poszczuty

Na roli, gdzie psom chyba trzeba by wdzia? buty,

Tak pe?no wsz?dzie g?az?w i ostrych kamieni.

M?drze rzecz wy?uszczali szczwacze do?wiadczeni;

My?liwi z tych m?w wiele mogliby korzysta?,

Lecz nie s?uchali pilnie; ci zacz?li ?wista?,

Ci ?mia? si? w g?os, ci, maj?c nied?wiedzia w pami?ci,

Gadali o nim, ?wie?? ob?aw? zaj?ci.

Wojski ledwie raz okiem za zaj?cem rzuci?;

Widz?c, ?e uciek?, g?ow? oboj?tnie zwr?ci?

I ko?czy? rzecz przerwan?:

"Na czem wi?c stan??em?

Aha! na tem, ?e obu za s?owo uj??em,

I? b?d? strzelali si? przez nied?wiedzi? sk?r?.

Szlachta w krzyk: <>

A ja w ?miech, bo mnie uczy? m?j przyjaciel Maro,

?e sk?ra ?wierza nie jest lada jak? miar?.

Wszak wiecie Wa?panowie, jak kr?lowa Dydo

Przyp?yn??a do Lib?w i tam z wielk? bi?d?

Wytargowa?a sobie taki ziemi kawa?,

Kt?ry by si? wo?ow? sk?r? nakry? dawa?;

Na tym kawa?ku ziemi stan??a Kartago!

Wi?c ja to sobie w nocy rozbieram z uwag?.

Ledwie dnia?o, ju? z jednej strony taradejk?

Jedzie Dowejko, z drugiej na koniu Domejko.

Patrz?, a? tu przez rzek? le?y most kosmaty,

Pas ze sk?ry nied?wiedziej porzni?tej na szmaty.

Postawi?em Dowejk? na zwierza ogonie

Z jednej strony, Domejk? za? na drugiej stronie.

<>.

Oni w z?o??; a tu szlachta k?adnie si? na ziemi

Od ?miechu, a ja z ksi?dzem s?owy powa?nemi

Nu? im z Ewanieliji, z statut?w dowodzi?;

Nie ma rady: - ?mieli si? i musieli zgodzi?.

Spor ich potem w dozgonn? przyja?? si? zamieni?,

I Dowejko si? z siostr? Domejki o?eni?,

Domejko poj?? siostr? szwagra, Dowejk?wn?,

Podzielili maj?tek na dwie cz??ci r?wne,

A w miejscu, gdzie si? zdarzy? tak dziwny przypadek,

Pobudowawszy karczm? nazwali N i e d ? w i a d e k".

KSI?GA PI?TA
K??TNIA
Tre??:
Plany my?liwskie Telimeny - Ogrodniczka wybiera si? na wielki ?wiat i s?ucha nauk opiekunki - Strzelcy wracaj? - Wielkie zadziwienie Tadeusza - Spotkanie si? powt?rne w ?wi?tyni dumania i zgoda, u?atwiona za po?rednictwem mr?wek - U sto?u wytacza si? rzecz o ?owach - Powie?? Wojskiego o Rejtanie i ksi?ciu Denass?w, przerwana - Zagajenie uk?ad?w mi?dzy stronami, tak?e przerwane - Zjawisko z kluczem - K??tnia - Hrabia z Gerwazym odbywaj? rad? wojenn?.

--------------------------------------------------------------------------------

Wojski, chlubnie sko?czywszy ?owy, wraca z boru,

A Telimena w g??bi samotnego dworu

Zaczyna polowanie. Wprawdzie nieruchoma

Siedzi z za?o?onemi na piersiach r?koma,

Lecz my?l? goni ?wierz?w dw?ch; szuka sposobu,

Jak by razem obsaczy? i u?owi? obu:

Hrabi? i Tadeusza. Hrabia, panicz m?ody,

Wielkiego domu dziedzic, powabnej urody;

Ju? troch? zakochany! C??? mo?e si? zmieni?!

Potem, czy szczerze kocha? czy si? zechce ?eni??

Z kobiet? kilku laty starsz?! niebogat?!

Czy mu krewni pozwol?? co ?wiat powie na to?

Telimena, tak my?l?c, z sofy si? podnios?a

I stan??a na palcach; rzek?by?, i? podros?a;

Odkry?a nieco piersi, wygi??a si? bokiem

I sama siebie pilnym obejrza?a okiem,

I znowu zapyta?a o rad? zwierciad?a;

Po chwili wzrok spu?ci?a, westchn??a i siad?a.

Hrabia pan! zmienni w gustach s? ludzie maj?tni!

Hrabia blondyn! blondyni nie s? zbyt nami?tni!

A Tadeusz? prostaczek! poczciwy ch?opczyna!

Prawie dziecko! raz pierwszy kocha? si? zaczyna!

Pilnowany, nie?acno zerwie pierwsze zwi?zki,

Przy tem dla Telimeny ma ju? obowi?zki,

M??czy?ni, p?ki m?odzi, chocia? w my?lach zmienni,

W uczuciach s? od dziad?w stalsi, bo sumienni.

D?ugo serce m?odzie?ca proste i dziewicze

Chowa wdzi?czno?? za pierwsze mi?o?ci s?odycze!

Ono rozkosz i wita, i ?egna z weselem,

Jak skromn? uczt?, kt?r? dzielim z przyjacielem.

Tylko stary pjanica, gdy ju? spali trzewa,

Brzydzi si? trunkiem, kt?rym nazbyt si? zalewa.

Wszystko to Telimena dok?adnie wiedzia?a,

Bo i rozum, i wielkie do?wiadczenie mia?a.

Lecz co powiedz? ludzie? Mo?na im zej?? z oczu,

W inne strony wyjecha?, mieszka? na uboczu

Lub, co lepsza, wynie?? si? ca?kiem z okolicy,

Na przyk?ad zrobi? ma?? podr?? do stolicy,

M?odego ch?opca na ?wiat wielki wyprowadzi?,

Kroki jego kierowa?, pomaga? mu, radzi?,

Serce mu kszta?ci?, mie? w nim przyjaciela, brata!

Nareszcie - u?y? ?wiata, p?ki s?u?? lata!

Tak my?l?c, po alkowie ?mia?o i weso?o

Przesz?a si? kilka razy - zn?w spu?ci?a czo?o.

Warto by te? pomy?li? o Hrabiego losie -

Czyby si? nie uda?o podsun?? mu Zosi??

Niebogata, lecz za to urodzeniem r?wna,

Z domu senatorskiego, jest dygnitarz?wna.

Je?eliby do skutku przysz?o o?enienie,

Telimena w ich domu mia?aby schronienie

Na przysz?o??; krewna Zosi i Hrabiego swatka,

Dla m?odego ma??e?stwa by?aby jak matka.

Po tej z sob? odbytej, stanowczej naradzie

Wo?a przez okno Zosi? bawi?c? si? w sadzie.

Zosia w porannym stroju i z g?ow? odkryt?

Sta?a, trzymaj?c w r?ku podniesione sito;

Do n?g jej bieg?o ptastwo; st?d kury szurpate

Tocz? si? k??bkiem, stamt?d kogutki czubate,

Wstrz?saj?c koralowe na g?owach szyszaki

I wios?uj?c skrzyd?ami przez bruzdy i krzaki,

Szeroko wyci?gaj? ostro?aste pi?ty;

Za nimi z wolna indyk sunie si? od?ty,

Sarkaj?c na trzpiotalstwo swej krzykliwej ?ony;

Owdzie pawie jak tratwy d?ugimi ogony

Steruj? si? po ??ce, a gdzieniegdzie z g?ry

Upada jak ki?? ?niegu go??b srebrnopi?ry.

W po?rodku zielonego okr?gu murawy

?ciska si? okr?g ptastwa krzykliwy, ruchawy,

Opasany go??bi sznurem na kszta?t wst?gi

Bia?ej, ?rodkiem pstrokaty w gwiazdy, w c?tki, w pr?gi

Tu dzioby bursztynowe, tam czubki z korali

Wznosz? si? z g?stwi pierza jak ryby spod fali.

Wysuwaj? si? szyje i w ruchach ?agodnych

Chwiej? si? ci?gle na kszta?t tulipan?w wodnych;

Tysi?ce oczu jak gwiazd b?yskaj? ku Zosi.

Ona w ?rodku wysoko nad ptastwem si? wznosi,

Sama bia?a i w d?ug? bielizn? ubrana,

Kr?ci si? jak bij?ca ?r?d kwiat?w fontanna;

Czerpie z sita i sypie na skrzyd?a i g?owy

R?k? jak per?y bia?? g?sty grad per?owy

Krup j?czmiennych: to ziarno, godne pa?skich sto??w,

Robi si? dla zaprawy litewskich roso??w;

Zosia je wykradaj?c z szafek ochmistrzyni

Dla swego drobiu, szkod? w gospodarstwie czyni.

Us?ysza?a wo?anie: "Zosiu!" To g?os cioci!

Sypn??a razem ptastwu ostatek ?akoci,

A sama, kr?c?c sito jako tanecznica

B?benek i w takt bij?c, swawolna dziewica

J??a skaka? przez pawie, go??bie i kury:

Zmieszane ptastwo t?umnie furkn??o do g?ry.

Zosia, stopami ledwie dotykaj?c ziemi,

Zdawa?a si? najwy?ej buja? mi?dzy niemi;

Przodem go??bie bia?e, kt?re w biegu p?oszy,

Lecia?y jak przed wozem bogini rozkoszy.

Zosia przez okno z krzykiem do alkowy wpad?a

I na kolanach ciotki zadyszana siad?a;

Telimena, ca?uj?c i g?aszcz?c pod brod?,

Z rado?ci? zwa?a dziecka ?ywo?? i urod?

(Bo prawdziwie kocha?a sw? wychowanic?).

Ale znowu powa?nie nastroi?a lice,

Wsta?a i przechodz?c si? wszerz i wzd?u? alkowy,

Dzier??c palec przy ustach, temi rzek?a s?owy:

"Kochana Zosiu, ju? te? ca?kiem zapominasz

I na stan, i na wiek tw?j; wszak to dzi? zaczynasz

Rok czternasty, czas rzuci? indyki i kurki;

Fi! to godna zabawka dygnitarskiej c?rki!

I z umurzan? dziatw? ch?opsk? ju? do woli

Napie?ci?a? si?! Zosiu! patrz?c, serce boli;

Opali?a? okropnie p?e?, czysta Cyganka,

A chodzisz i ruszasz si? jak parafijanka.

Ju? ja temu wszystkiemu na przysz?o?? zaradz?;

Od dzi? zaczn?, dzi? ciebie na ?wiat wyprowadz?,

Do salonu, do go?ci - go?ci mamy si?a,

Patrzaj?e?, a?eby? mnie wstydu nie zrobi?a".

Zosia skoczy?a z miejsca i klasn??a w d?onie,

I ciotce zawisn?wszy obur?cz na ?onie,

P?aka?a i ?mia?a si? na przemian z rado?ci.

"Ach, Ciociu! ju? tak dawno nie widzia?am go?ci!

Od czasu, jak tu ?yj? z kury i indyki,

Jeden go??, co widzia?am, to by? go??b dziki;

Ju? mi troszeczk? nudno tak siedzie? w alkowie;

Pan S?dzia nawet m?wi, ?e to ?le na zdrowie".

"S?dzia - przerwa?a ciotka - ci?gle mi dokucza?,

?eby ci? na ?wiat wywie??, ci?gle pod nos mrucza?,

?e ju? jeste? doros??; sam nie wie, co plecie,

Dziadu?, nigdy na wielkim niebywa?y ?wiecie.

Ja wiem lepiej, jak d?ugo trzeba si? sposobi?

Panience, by wyszed?szy na ?wiat, efekt zrobi?.

Wiedz, Zosiu, ?e kto ro?nie na widoku ludzi,

Cho? pi?kny, cho? rozumny, efekt?w nie wzbudzi,

Gdy go wszyscy przywykn? widzie? od male?ka.

Lecz niechaj ukszta?cona, doros?a panienka

Nagle ni st?d, ni zow?d przed ?wiatem zab?y?nie,

Wtenczas ka?dy si? do niej przez ciekawo?? ci?nie,

Wszystkie jej ruchy, rzuty oczu jej uwa?a,

S?owa jej pods?uchiwa i drugim powtarza;

A kiedy wejdzie w mod? raz m?oda osoba,

Ka?dy j? chwali? musi, cho? i nie podoba.

Znale?? si?, spodziewam si?, ?e umiesz; w stolicy

Uros?a?. Cho? dwa lata mieszkasz w okolicy,

Nie zapomnia?a? jeszcze ca?kiem Petersburka.

No, Zosio, toalet? r?b, dosta? tam z bi?rka,

Nagotowane znajdziesz wszystko do ubrania.

Spiesz si?, bo lada chwila wr?c? z polowania".

Wezwano pokojow? i s?u??c? dziewk?;

W naczynie srebrne wody wylano konewk?;

Zosia, jak wr?bel w piasku, trzepioce si?, myje

Z pomoc? s?ugi r?ce, oblicze i szyj?.

Telimena otwiera petersburskie sk?ady,

Dobywa flaszki perfum, s?oiki pomady,

Pokrapia Zosi? wko?o wyborn? perfum?

(Wo? nape?ni?a izb?), w?os namaszcza gum?.

Zosia k?adnie po?czoszki bia?e, a?urowe,

I trzewiki warszawskie bia?e, at?asowe;

Tymczasem pokojowa sznurowa?a stanik,

Potem rzuci?a na gors pannie pudermanik;

Zacz?to przypieczone zbiera? papiloty,

Pukle, ?e nazbyt kr?tkie, uwito w dwa sploty,

Zostawuj?c na czole i skroniach w?os g?adki;

Pokojowa za? ?wie?o zebrane b?awatki

Uwi?zawszy w plecionk? daje Telimenie;

Ta j? do g?owy Zosi przyszpila uczenie,

Z prawej strony na lewo: kwiat od bladych w?os?w

Odbija? bardzo pi?knie, jak od zbo?a k?os?w!

Zdj?to puderman, ca?e ubranie gotowe.

Zosia bia?? sukienk? wrzuci?a przez g?ow?,

Chusteczk? batystow? bia?? w r?ku zwija

I tak ca?a wygl?da bia?a jak lilija.

Poprawiwszy raz jeszcze i w?os?w, i stroju,

Kazano jej wzd?u? i wszerz przej?? si? po pokoju;

Telimena uwa?a znawczyni oczyma,

Musztruje siostrzenic?, gniewa si? i z?yma;

A? na dygnienie Zosi krzykn??a z rozpaczy:

"Ja nieszcz??liwa! Zosiu, widzisz, co to znaczy

?y? z g??mi, z pastuchami! Tak nogi rozszerzasz,

Jak ch?opiec, okiem w prawo i w lewo uderzasz,

Czysta rozw?dka! - Dygnij, patrz, jaka niezwinna!"

"Ach, Ciociu! - rzek?a smutnie Zosia - c?? ja winna?

Ciotka mnie zamyka?a; nie by?o z kim ta?czy?,

Lubi?am z nudy ptastwo pa?? i dzieci nia?czy?;

Ale poczekaj, Ciociu, niech no si? pobawi?

Troch? z lud?mi, obaczysz, jak si? ja poprawi?".

"Ju? - rzek?a ciotka - z dwojga z?ego lepiej z ptastwem

Ni? z tem, co u nas dot?d go?ci?o, plugastwem;

Przypomnij tylko sobie, kto tu u nas bywa?:

Pleban, co pacierz mrucza? lub w warcaby grywa?,

I palestra z fajkami! To mi kawalery!

Nabra?aby? si? od nich pi?knej manijery.

Teraz to pokaza? si? jest przynajmniej komu,

Mamy przecie? uczciwe towarzystwo w domu.

Uwa?aj dobrze, Zosiu, jest tu Hrabia m?ody,

Pan, dobrze wychowany, krewny Wojewody,

Pami?taj by? mu grzeczn?..."

S?ycha? r?enie koni!

I gwar my?liwc?w; ju? s? pod bram?: to oni!

Wzi?wszy Zosi? pod r?k?, pobieg?a do sali.

My?liwi na pokoje jeszcze nie wchadzali,

Musieli po komnatach odmienia? sw? odzie?,

Nie chc?c wni?? do dam w kurtkach.

Pierwsza wpad?a m?odzie?,

Pan Tadeusz i Hrabia, co ?ywo przebrani.

Telimena sprawuje obowi?zki pani,

Wita wchodz?cych, sadza, rozmow? zabawia

I siostrzenic? wszystkim z kolei przedstawia:

Naprz?d Tadeuszowi, jako krewn? blisk?;

Zosia grzecznie dygn??a, on sk?oni? si? nisko,

Chcia? co? do niej przem?wi?, ju? usta otworzy?,

Ale sp?jrzawszy w oczy Zosi, tak si? strwo?y?,

?e stoj?c niemy przed ni?, to p?on??, to bladn??;

Co by?o w jego sercu, on sam nie odgadn??.

Uczu? si? nieszcz??liwym bardzo - pozna? Zosi?!

Po wzro?cie i po w?osach ?wiat?ych, i po g?osie;

T? kibi? i t? g??wk? widzia? na parkanie,

Ten wdzi?czny g?os zbudzi? go dzi? na polowanie.

A? Wojski Tadeusza wyrwa? z zami?szania;

Widz?c, ?e blednie i ?e na nogach si? s?ania,

Radzi? mu odej?? do swej izby dla spoczynku;

Tadeusz stan?? w k?cie, wspar? si? na kominku,

Nic nie m?wi?c - szerokie, ob??dne ?renice

Obraca? to na ciotk?, to na siostrzenic?.

Dostrzeg?a Telimena, i? pierwsze spojrzenie

Zosi tak wielkie na nim zrobi?o wra?enie;

Nie odgad?a wszystkiego, przecie? pomieszana

Bawi go?ci, a z oczu nie spuszcza m?odziana.

Wreszcie czas upatrzywszy ku niemu podbiega:

Czy zdr?w? dlaczego smutny? pyta si?, nalega,

Napomyka o Zosi, zaczyna z nim ?arty;

Tadeusz nieruchomy, na ?okciu oparty,

Nic nie gadaj?c, marszczy? brwi i usta krzywi?:

Tym bardziej Telimen? pomiesza? i ?dziwi?

Zmieni?a wi?c natychmiast twarz i ton rozmowy,

Powsta?a zagniewana i ostremi s?owy

Pocz??a na? przym?wki sypa? i wyrzuty;

Porwa? si? i Tadeusz jak ??d?em uk?uty;

Spojrza? krzywo, nie m?wi?c ani s?owa splun??,

Krzes?o nog? odepchn?? i z pokoju run??,

Trzasn?wszy drzwi za sob?.

Szcz??ciem, ?e tej sceny

Nikt z go?ci nie uwa?a? opr?cz Telimeny.

Wyleciawszy przez bram?, bieg? prosto na pole;

Jak szczupak, gdy mu o?cie? skr?? piersi przekole,

Pluska si? i nurtuje, my?l?c, ?e uciecze,

Ale wsz?dzie ?elazo i sznur z sob? wlecze:

Tak i Tadeusz ci?gn?? za sob? zgryzoty,

Suwaj?c si? przez rowy i skacz?c przez p?oty,

Bez celu i bez drogi; a? niema?o czasu

Nab??kawszy si?, w ko?cu wszed? w g??bin? lasu

I trafi?, czy umy?lnie, czyli te? przypadkiem,

Na wzg?rek, co by? wczora szcz??cia jego ?wiadkiem,

Gdzie dosta? ?w bilecik, zadatek kochania,

Miejsce, jak wiemy, zwane ?wi?tyni? dumania.

Gdy okiem wko?o rzuca, postrzega: to ona!

Telimena, samotna, w my?lach pogr??ona,

Od wczorajszej postaci? i strojem odmienna,

W bieli?nie, na kamieniu, sama jak kamienna;

Twarz schylon? w otwarte utuli?a d?onie,

Cho? nie s?yszysz szlochania, zna?, ?e we ?zach tonie.

Daremnie broni?o si? serce Tadeusza:

Ulitowa? si?, uczu?, ?e go ?al porusza,

D?ugo pogl?da? niemy, ukryty za drzewem,

Na koniec westchn?? i rzek? sam do siebie z gniewem:

"G?upi! c?? ona winna, ?e si? ja pomyli?!"

Wi?c z wolna g?ow? ku niej zza drzewa wychyli?,

Gdy nagle Telimena zrywa si? z siedzenia,

Rzuca si? w prawo, w lewo, skacze skr?? strumienia,

Rozkrzy?owana, z w?osem rozpuszczonym, blada,

P?dzi w las, podskakuje, przykl?ka, upada

I nie mog?c ju? powsta?, kr?ci si? po darni.

Wida? z jej ruch?w, w jakiej strasznej jest m?czarni;

Chwyta si? za pier?, szyj?, za stopy, kolana.

Skoczy? Tadeusz, my?l?c, ?e jest pomieszana

Lub ma wielk? chorob?. Lecz z innej przyczyny

Pochodzi?y te ruchy.

U bliskiej brzeziny

By?o wielkie mrowisko. Owad gospodarny

Snu? si? wko?o po trawie, ruchawy i czarny;

Nie wiedzie?, czy z potrzeby, czy z upodobania

Lubi? szczeg?lnie zwiedza? ?wi?tyni? dumania;

Od sto?ecznego wzg?rka a? po ?r?d?a brzegi

Wydepta? drog?, kt?r? wiod? swoje szeregi.

Nieszcz??ciem, Telimena siedzia?a ?r?d dro?ki;

Mr?wki zn?cone blaskiem bieluchnej po?czoszki,

Wbieg?y, g?sto zacz??y ?askota? i k?sa?,

Telimena musia?a ucieka?, otrz?sa?,

Na koniec na murawie si??? i owad ?owi?.

Nie m?g? jej swej pomocy Tadeusz odmowi?;

Oczyszczaj?c sukienk?, a? do n?g si? zni?y?,

Usta trafem ku skroniom Telimeny zbli?y? -

W tak przyja?nej postawie, cho? nic nie m?wili

O rannych k??tniach swoich, przecie? si? zgodzili;

I nie wiedzie?, jak d?ugo trwa?aby rozmowa,

Gdyby ich nie przebudzi? dzwonek z Soplicowa -

Has?o wieczerzy. Pora powraca? do domu,

Zw?aszcza ?e s?ycha? by?o opodal trzask ?omu.

Mo?e szukaj?? razem wraca? nie wypada;

Wi?c Telimena w prawo pod ogr?d si? skrada,

A Tadeusz na lewo bieg? do wielkiej drogi;

Oboje w tym odwrocie mieli nieco trwogi:

Telimenie zda?o si?, ?e raz spoza krzaka

B?ys?a zakapturzona, chuda twarz Robaka,

Tadeusz widzia? dobrze, jak mu raz i drugi

Pokaza? si? na lewo cie? bia?y i d?ugi.

Co to by?o, nie wiedzia?, ale mia? przeczucie,

?e to by? Hrabia w d?ugim, angielskim surducie.

Wieczerzano w zamczysku. Uparty Protazy,

Nie dbaj?c na wyra?ne S?dziego zakazy,

W niebytno?? pa?stwa znowu do zamku szturmowa?

I kredens do? (jak m?wi) zaintromitowa?.

Go?cie weszli w porz?dku i stan?li ko?em;

Podkomorzy najwy?sze bra? miejsce za sto?em;

Z wieku mu i z urz?du ten zaszczyt nale?y.

Id?c k?ania? si? damom, starcom i m?odzie?y.

Kwestarz nie by? u sto?u; miejsce Bernardyna

Po prawej stronie m??a ma Podkomorzyna.

S?dzia, kiedy ju? go?ci jak trzeba ustawi?,

?egnaj?c po ?acinie, st?? pob?ogos?awi?;

M??czyznom dano w?dk?; za czym wszyscy siedli

I ch?odnik zabielany milcz?c ?wawo jedli.

Po ch?odniku sz?y raki, kurcz?ta, szparagi,

W towarzystwie kielich?w w?grzyna, malagi;

Jedz?, pij?, a milcz? wszyscy. Nigdy pono,

Od czasu jako mury zamku pod?wigniono,

Kt?ry uracza? hojnie tylu szlachty brat?w,

Tyle weso?ych s?ysza? i odbi? wiwat?w,

Nie pami?tano takiej pos?pnej wieczerzy;

Tylko pukanie kork?w i brz?ki talerzy

Odbija?a zamkowa sie? wielka i pusta:

Rzek?by?, i? z?y duch go?ciom zasznurowa? usta.

Mnogie by?y powody milczenia: My?liwi

Powr?cili z ost?pu dosy? gadatliwi;

Lecz gdy zapa? och?on??, my?l?c nad ob?aw?,

Postrzegaj?, ?e wyszli z niej nie z wielk? s?aw?:

Trzeba? by?o, a?eby jeden kaptur popi,

Wyrwawszy si? B?g wie sk?d, jak Filip z konopi,

Przepisa? wszystkich strzelc?w powiatu? O wstydzie!

C?? o tem b?d? gada? w Oszmianie i Lidzie,

Kt?re od wiek?w walcz? z tutejszym powiatem

O pierwsze?stwo w strzelectwie; my?lili wi?c nad tem.

Za? Asesor i Rejent, pr?cz wsp?lnych niech?ci,

?wie?? ha?b? swych chart?w mieli na pami?ci.

W oczach im stoi niecny kot, skoki wyci?ga

I omykiem spod gaju kiwaj?c, ur?ga,

I tym omykiem ?wiczy po sercach jak biczem.

Siedzieli z pochylonem ku misie obliczem.

Asesor nowe jeszcze mia? powody ?al?w,

Patrz?c na Telimen? i na swych rywal?w.

Do Tadeusza siedzi Telimena bokiem,

Pomieszana, zaledwie ?mie na? rzuci? okiem.

Chcia?a zas?pionego Hrabiego zabawi?,

Wyzwa? w d?u?sz? rozmow?, w lepszy humor wprawi?,

Bo Hrabia dziwnie kwa?ny powr?ci? z przechadzki,

A raczej, jako my?li? Tadeusz, z zasadzki;

S?uchaj?c Telimeny, czo?o podnios? hardo,

Brwi zmarszczy?, sp?jrza? na ni? ledwie nie z pogard?;

Potem przysiad? si?, jak m?g? najbli?ej, do Zosi,

Nalewa jej do szklanki, talerze przynosi,

Prawi tysi?c grzeczno?ci, k?ania si?, u?mi?cha,

Czasem oczy wywraca i g??boko wzdycha.

Wida? przecie?, pomimo tak zr?czne ?udzenie,

?e umizga? si? tylko na z?o?? Telimenie;

Bo g?ow? odwracaj?c niby nieumy?lnie,

Coraz ku Telimenie gro?nem okiem b?y?nie.

Telimena nie mog?a poj??, co to znaczy:

Ruszywszy ramionami, my?li?a: dziwaczy.

Wreszcie, nowym zalotom Hrabiego do?? rada,

Zwr?ci?a si? do swego drugiego s?siada.

Tadeusz, te? pos?pny, nic nie jad?, nic nie pi?,

Zdawa? si? s?ucha? rozm?w, oczy w talerz wlepi?;

Telimena mu leje wino, on si? gniewa

Na natr?tno??; pytany o zdrowie - poziewa.

Ma za z?e (tak si? zmieni? jednego wieczora),

?e Telimena zbytnie do zalot?w skora;

Gorszy si?, ?e jej suknia tak wci?ta g??boko,

Nieskromnie - a dopiero, kiedy podnios? oko!

A? przel?k? si?; bystrzejsze teraz mia? ?renice:

Ledwie sp?jrza? w rumiane Telimeny lice,

Odkry? od razu wielk?, straszn? tajemnic?!

Przeb?g! nar??owana!

Czy r?? w z?ym gatunku,

Czy jako? na obliczu przetar? si? z trefunku:

Gdzieniegdzie zrzednia?, na wskro? grubsz? p?e? ods?ania.

Mo?e to sam Tadeusz, w ?wi?tyni dumania

Rozmawiaj?c za blisko, omuskn?? z bielid?a

Karmin, l?ejszy od py?k?w motylego skrzyd?a.

Telimena wraca?a nazbyt ?pieszno z lasu

I poprawi? kolory swe nie mia?a czasu;

Oko?o ust szczeg?lniej widne by?y piegi.

Nu? oczy Tadeusza, jako chytre szpiegi,

Odkrywszy jedn? zdrad?, poczn? w kolej zwiedza?

Reszt? wdzi?k?w i wsz?dzie jaki? fa?sz wy?ledza?:

Dw?ch z?b?w braknie w ustach; na czole, na skroni

Zmarszczki; tysi?ce zmarszczk?w pod brod? si? chroni!

Niestety! Czu? Tadeusz, jak jest niepotrzebnie

Rzecz pi?kn? nazbyt ?ci?le zwa?a?; jak haniebnie

By? szpiegiem swej kochanki; nawet jak szkaradnie

Odmienia? smak i serce - lecz kt?? sercem w?adnie?

Darmo chce brak mi?o?ci zast?pi? sumnieniem,

Ch?od duszy ogrza? znowu jej wzroku promieniem:

Ju? ten wzrok, jako ksi??yc ?wiat?y, a bez ciep?a,

B?yska? po wierzchu duszy, kt?ra do dna krzep?a...

Takie robi?c sam sobie wyrzuty i skargi,

Pochyli? w talerz g?ow?, milcza? i gryz? wargi.

Tymczasem z?y duch now? pokus? go wabi:

Pods?uchiwa?, co Zosia m?wi?a do Hrabi.

Dziewczyna, uprzejmo?ci? Hrabiego uj?ta,

Zrazu rumieni?a si? spu?ciwszy ocz?ta,

Potem ?mia? si? zacz?li, w ko?cu rozmawiali

O jakiem? niespodzianem w ogrodzie spotkaniu,

O jakiem? po ?opuchach i grz?dach st?paniu.

Tadeusz, wyci?gn?wszy co najd?u?ej uszy,

Po?yka? gorzkie s?owa i przetrawia? w duszy,

Okropn? mia? biesiad?. Jak w ogrodzie ?mija

Dwoistem ??d?em zio?o zatrute wypija,

Potem skr?ci si? w k??bek i na drodze legnie,

Gro??c stopie, co na ni? nieostr??nie biegnie,

Tak Tadeusz, opi?y trucizn? zazdro?ci,

Zdawa? si? oboj?tny, a p?ka? ze z?o?ci.

W najweselszem zebraniu niech si? kilku gniewa,

Zaraz si? ich ponuro?? na reszt? rozlewa.

Strzelcy dawniej milczeli, druga sto?u strona

Umilk?a, Tadeusza ???ci? zara?ona.

Nawet pan Podkomorzy, nadzwyczaj ponury,

Nie mia? ochoty gada?, widz?c swoje c?ry,

Posa?ne i nadobne panny, w wieku kwiecie,

Zdaniem wszystkich najpierwsze partyje w powiecie,

Milcz?ce, zaniedbane od milcz?cej m?odzi.

Go?cinnego S?dziego r?wnie? to obchodzi;

Wojski za?, uwa?aj?c, ?e tak wszyscy milcz?,

Nazywa? t? wieczerz? nie polsk?, lecz wilcz?.

Hreczecha na milczenie mia? s?uch bardzo czu?y,

Sam gaw?da, i lubi? niezmiernie gadu?y.

Nie dziw! ze szlacht? strawi? ?ycie na biesiadach,

Na polowaniach, zjazdach, sejmikowych radach;

Przywyk?, ?eby mu zawsze co? b?bni?o w ucho,

Nawet wtenczas, gdy milcza? lub z plack? za much?

Skrada? si?, lub zamkn?wszy oczy siada? marzy?;

W dzie? szuka? rozm?w, w nocy musiano mu gwarzy?

Pacierze r??a?cowe albo gada? bajki;

St?d te? nieprzyjacielem zabitym by? fajki,

Wymy?lonej od Niemc?w, by nas scudzoziemczy?;

Mawia?: "Polsk? oniemi? - jest to Polsk? zniemczy?".

Starzec, wiek przegwarzywszy, chcia? spoczywa? w gwarze;

Milczenie go budzi?o ze snu: tak m?ynarze,

U?pieni k?? tarkotem, ledwie stan? osie,

Budz? si?, krzycz?c z trwog?: "A S?owo sta?o si?..."

Wojski uk?onem dawa? znak Podkomorzemu,

A r?k? od ust lekko skin?? ku S?dziemu,

Prosz?c o g?os; panowie na ten uk?on niemy

Odk?onili si? oba, co znaczy: "prosiemy".

Wojski zagai?:

"?mia?bym uprasza? m?odzie?y,

A?eby po staremu bawi? u wieczerzy,

Nie milcze? i ?u?: czy my ojce kapucyni?

Kto milczy mi?dzy szlacht?, to w?a?nie tak czyni

Jako my?liwiec, kt?ry nab?j rdzawi w strzelbie;

Dlatego ja rozmowno?? naszych przodk?w wielbi?.

Po ?owach szli do sto?u, nie tylko by jada?,

Ale aby nawzajem mogli si? wygada?,

Co ka?dy mia? na sercu; nagany, pochwa?y

Strzelc?w i ob?awnik?w, ogary, wystrza?y

Wywo?ywano na plac; powstawa?a wrzawa,

Mi?a uchu my?liwc?w jak druga ob?awa.

Wiem, wiem, o co wam idzie: ta czarnych trosk chmura

Pono z Robakowego wznios?a si? kaptura!

Wstydzicie si? swych pude?! Niech was wstyd nie pali,

Zna?em my?liwych lepszych od was, a chybiali;

Trafia?, chybia?, poprawia? - to kolej strzelecka.

Ja sam, chocia? ze strzelb? w?ocz? si? od dziecka,

Chybia?em; chybia? s?awny ?w strzelec Tu?oszczyk,

Nawet nie zawsze trafia? pan Rejtan nieboszczyk.

O Rejtanie opowiem p??niej. Co si? tycze

Wypuszczenia z ob?awy, ?e oba panicze

Zwierzowi jak nale?y kroku nie dostali,

Cho? mieli oszczep w r?ku, tego nikt nie chwali

Ani gani: bo zmyka?, maj?c naboj w rurze

Znaczy?o po staremu: by? tch?rzem nad tch?rze;

To? wystrzeli? na o?lep (jak to robi wielu),

Nie przypu?ciwszy zwierza, nie wzi?wszy do celu,

Jest rzecz haniebna; ale kto dobrze wymierzy,

Kto przypu?ci do siebie zwierza jak nale?y,

Je?li chybi?, cofn?? si? mo?e bez sromoty

Albo walczy? oszczepem, lecz z w?asnej ochoty,

A nie z musu: gdy? oszczep strzelcom poruczony

Nie dla natarcia, ale tylko dla obrony.

Tak by?o po staremu: a wi?c mnie zawierzcie

I waszej rejterady do serca nie bierzcie,

Kochany Tadeuszku i Wielmo?ny Grafie!

Ilekro? za? wspomnicie o dzisiejszym trafie,

Wspomnijcie te? starego Wojskiego przestrog?:

Nigdy jeden drugiemu nie zachodzi? w drog?,

Nigdy we dw?ch nie strzela? do jednej ?wierzyny".

W?a?nie Wojski wymawia? to s?owo: "?wierzyny",

Gdy Asesor p??g?bkiem podszepn??: "dziewczyny";

"Brawo!" krzykn??a m?odzie?, powsta? szmer i ?miechy,

Powtarzano z kolei przestrog? Hreczechy,

Mianowicie ostatnie s?owo, ci: "?wierzyny",

A drudzy, w g?os ?miej?c si?, krzyczeli: "dziewczyny";

Rejent szepn??: "kobiety", Asesor: "kokiety",

Utkwiwszy w Telimenie oczy jak sztylety.

Nie my?li? wcale Wojski przymawia? nikomu

Ani uwa?a?, co tam szepc? po kryjomu;

Rad bardzo, ?e m?g? damy i m?odzie? roz?mieszy?,

Zwr?ci? si? ku my?liwcom, chc?c i tych pocieszy?.

I zacz??, nalewaj?c sobie kielich wina:

"Nadaremnie oczyma szukam Bernardyna;

Chcia?bym mu opowiedzie? wypadek ciekawy,

Podobny do zdarzenia dzisiejszej ob?awy.

Klucznik m?wi?, ?e tylko zna? jednego cz?eka,

Co tak celnie jak Robak m?g? strzeli? z daleka;

Ja za? zna?em drugiego; r?wnie trafnym strza?em

Ocali? on dw?ch pan?w; sam ja to widzia?em,

Kiedy do nalibockich zaci?gn?li las?w

Tadeusz Rejtan pose? i ksi??? Denassow.

Nie zazdro?cili s?awie szlachcica panowie,

Owszem u sto?u pierwsi wnie?li jego zdrowie,

Nadawali mu wielkich prezent?w bez liku

I sk?r? zabitego dzika; o tym dziku

I o strzale powiem wam jak naoczny ?wiadek,

Bo to by? dzisiejszemu podobny przypadek,

A zdarzy? si? najwi?kszym strzelcom za mych czas?w:

Pos?owi Rejtanowi i ksi?ciu Denassow".

A wtem ozwa? si? S?dzia nalewaj?c czasz?:

"Pij? zdrowie Robaka, Wojski, w r?ce wasze!

Je?li datkiem nie mo?em Kwestarza zbogaci?,

Postaramy si? przecie? za proch mu zap?aci?;

Ur?czamy, ?e nied?wied? zabity dzi? w boru

Przez dwa lata wystarczy na kuchni? klasztoru.

Lecz sk?ry Ksi?dzu nie dam; lub gwa?tem zabior?,

Albo j? mnich ust?pi? musi przez pokor?,

Albo j? kupi? cho?by dziesi?tkiem soboli.

Sk?r? t? rozporz?dzimy wedle naszej woli;

Pierwszy wieniec i s?aw? ju? wzi?? s?uga bo?y,

Sk?r? Ja?nie Wielmo?ny Pan nasz Podkomorzy

Temu da, kto na drug? nagrod? zas?u?y?".

Podkomorzy pog?adzi? czo?o i brwi zmru?y?;

Strzelcy zacz?li szemra?, ka?dy co? powiada?,

Tamten - jak zwierza znalaz?, ten - jak ran? zada?,

Tamten psiarni? nawo?a?, ?w zwierza nawr?ci?

Znowu w ost?p. Asesor z Rejentem si? k??ci?,

Jeden wielbi?c przymioty swojej Sanguszk?wki,

Drugi ba?abanowskiej swej Sagalas?wki.

"S?dzio s?siedzie - wreszcie wyrzek? Podkomorzy -

Pierwsz? nagrod? s?usznie zyska? s?uga bo?y;

Lecz nie?acno rozs?dzi?, kto jest po nim drugi,

Bo wszyscy zdaj? mi si? mie? r?wne zas?ugi,

Wszyscy r?wni zr?czno?ci?, bieg?o?ci? i m?stwem.

Przecie? dw?ch dzi? odznaczy? los niebezpiecze?stwem.

Dwaj byli nied?wiedziego najbli?si pazura:

Tadeusz i pan Hrabia; im nale?y sk?ra.

Pan Tadeusz ust?pi (jestem tego pewny),

Jako m?odszy i jako gospodarza krewny;

Wi?c spolija opima we?miesz, Mo?ci Hrabia.

Niech ten ?up tw? strzeleck? komnat? ozdabia,

Niechaj pami?tk? b?dzie dzisiejszej zabawy,

God?em szcz??cia ?owczego, bod?cem przysz?ej s?awy".

Umilkn?? weso?, my?l?c, ?e Hrabi? ucieszy?;

Nie wiedzia?, jak bole?nie serce jego przeszy?.

Bo Hrabia na strzeleckiej komnaty wspomnienie

Mimowolnie wzrok podnios?: a te ?by jelenie,

Te ga??ziste rogi, jakby las wawrzyn?w

Zasiany r?k? ojc?w na wie?ce dla syn?w,

Te rz?dami portret?w zdobione filary,

Ten w sklepieniu b?yszcz?cy herb P??kozic stary,

Ozwa?y si? do? zewsz?d g?osami przesz?o?ci;

Zbudzi? si? z marze?, wspomnia?, gdzie, u kogo go?ci:

Dziedzic Horeszk?w go?ciem ?r?d swych w?asnych prog?w,

Biesiadnikiem Soplic?w, swych odwiecznych wrog?w!

A przy tem zawi??, kt?r? czu? do Tadeusza,

Tym mocniej Hrabi? przeciw Soplicom porusza.

Rzek? wi?c z gorzkim u?miechem: "M?j domek zbyt ma?y

Nie ma godnego miejsca na dar tak wspania?y;

Niech lepiej nied?wied? czeka po?r?d tych rogaczy,

A? mi go S?dzia razem z zamkiem odda? raczy".

Podkomorzy, zgaduj?c, na co si? zanosi,

Zadzwoni? w tabakier? z?ot?, o g?os prosi.

"Godziene? pochwa? - rzecze - Hrabio, m?j s?siedzie,

?e dbasz o interesa nawet przy obiedzie;

Nie tak jak modni wieku twojego panicze,

?yj?cy bez rachunku. Ja tusz? i ?ycz?

Zgod? zako?czy? moje s?dy podkomorskie;

Dot?d jedyna trudno?? jest o fundum dworskie.

Mam ju? projekt zamiany, fundum wynagrodzi?

Ziemi? w spos?b nast?pny..." - Tu zacz?? wywodzi?

Porz?dnie (jak zwyk? zawsze) plan przysz?ej zamiany:

Ju? by? w po?owie rzeczy, gdy ruch niespodziany

Wszcz?? si? na ko?cu sto?a: jedni co? postrzegli,

Wskazuj? palcem, drudzy oczyma tam biegli,

A? wreszcie wszystkie g?owy, jak k?osy schylone

Wstecznym wiatrem, w przeciwn? zwr?ci?y si? stron?,

W k?t.

Z k?ta, k?dy wisia? portret nieboszczyka,

Ostatniego z rodziny Horeszk?w, Stolnika,

Z ma?ych drzwiczek, ukrytych pomi?dzy filary

Wysun??a si? cicho posta? na kszta?t mary.

Gerwazy! Poznano go po wzro?cie, po licach,

Po srebrzystych na ???tej kurcie P??kozicach.

St?pa? jako s?up prosto, niemy i surowy,

Nie zdj?wszy czapki, nawet nie schyliwszy g?owy;

W r?ku trzyma? b?yszcz?cy klucz, jakby pugina?,

Odemkn?? szaf? i w niej co? kr?ci? zaczyna?.

Sta?y w dw?ch k?tach sieni, wsparte o filary,

Dwa kurantowe, w szafach zamkni?te zegary;

Dziwaki stare, dawno ze s?o?cem w niezgodzie,

Po?udnie wskazywa?y cz?sto o zachodzie;

Gerwazy nie przybra? si? machin? naprawi?,

Ale bez nakr?cenia nie chcia? jej zostawi?,

Dr?czy? kluczem zegary ka?dego wieczora;

W?a?nie teraz przypad?a nakr?cania pora.

Gdy Podkomorzy spraw? zajmowa? uwag?

Stron interesowanych, on poci?gn?? wag?:

Zgrzytn??y wyszczerbionym z?bem ko?a rdzawe;

Wzdrygn?? si? Podkomorzy i przerwa? rozpraw?.

"Bracie - rzek? - od?o? nieco tw? piln? robot?!"

I ko?czy? plan zamiany; lecz Klucznik na psot?

Jeszcze silniej poci?gn?? drugiego ci??aru;

I wnet gil, kt?ry siedzia? na wierzchu zegaru,

Trzepioc?c skrzyd?em, zacz?? ci?? kurant?w nuty.

Ptak sztucznie wyrobiony, szkoda, ?e popsuty,

Zaj?ka? si? i piszcza?, im dal?j, tem gorz?j.

Go?cie w ?miech; musia? przerwa? znowu Podkomorzy.

"Mo?ci Kluczniku - krzykn?? - lub raczej puszczyku,

Je?li dziob tw?j szanujesz, do?? mi tego krzyku!"

Ale Gerwazy gro?b? wcale si? nie strwo?y?,

Praw? r?k? powa?nie na zegar po?o?y?,

A lew? wzi?? si? pod bok; tak obur?cz wsparty,

"Podkomorze?ku! - krzykn??. - Wolne pa?skie ?arty.

Wr?bel mniejszy ni? puszczyk, a na swoich wiorach

?mielszy jest ani?eli puszczyk w cudzych dworach:

Co klucznik, to nie puszczyk; kto w cudze poddasze

Noc? w?azi, ten puszczyk, i ja go wystrasz?".

"Za drzwi z nim !" - Podkomorzy krzykn??. - "Panie Hrabia! -

Zawo?a? Klucznik. - Widzisz Pan, co si? wyrabia?

Czy nie dosy? si? jeszcze Pa?ski honor plami,

?e Pan jadasz i pijasz z temi Soplicami?

Trzeba? jeszcze, aby mnie, zamku urz?dnika,

Gerwazego R?baj??, Horeszk?w klucznika,

L?y? w domu Pan?w moich? I Pan?e to zniesie?"

Wtem Protazy zawo?a? trzykro?: "Uciszcie si?!

Na ust?p! Ja, Protazy Baltazar Brzechalski,

Dwojga imion, jenera? niegdy? trybunalski,

Vulgo wo?ny, wo?ne?sk? obdukcyj? robi?

I wizyj? formaln?, zamawiaj?c sobie

Urodzonych tu wszystkich obecnych ?wiadectwo

I pana Asesora wzywaj?c na ?ledztwo

Z powodu Wielmo?nego S?dziego Soplicy:

O inkursyj?, to jest o najazd granicy,

Gwa?t zamku, w kt?rym S?dzia dot?d prawnie w?ada,

Czego dowodem jawnym jest, ?e w zamku jada".

"Brzechaczu! - wrzasn?? Klucznik. - Ja ci? wnet naucz?!"

I dobywszy zza pasa swe ?elazne klucze,

Okr?ci? wko?o g?owy, pu?ci? z ca?ej mocy;

P?k ?elaza wylecia? jako kamie? z procy.

Pewnie ?eb Protazemu rozbi?by na ?wierci;

Szcz??ciem, schyli? si? Wo?ny i wydar? si? ?mierci.

Porwali si? z miejsc wszyscy, chwil? by?a g?ucha

Cicho??, a? S?dzia krzykn??: "W dyby tego zucha!

Hola, ch?opcy!" - i czelad? rzuci?a si? ?wawo

Ciasnym przej?ciem pomi?dzy ?cianami i ?aw?.

Lecz Hrabia krzes?em w ?rodku zagrodzi? im drog?

I na tym sza?cu s?abym utwierdziwszy nog?:

"Wara! - zawo?a?. - S?dzio! nie wolno nikomu

Krzywdzi? s?ug? mojego w moim w?asnym domu;

Kto ma na starca skarg?, niech j? mnie prze?o?y".

Zyzem w oczy Hrabiemu spojrza? Podkomorzy:

"Bez wa?cinej pomocy ukara? potrafi?

Zuchwa?ego szlachetk?; a Wa??, Mo?ci Grafie,

Przed dekretem ten zamek za wcze?nie przyw?aszczasz;

Nie Wa? tu jeste? panem, nie Wa? nas ugaszczasz;

Sied? cicho, jake? siedzia?; je?li siwej g?owy

Nie czcisz, to szanuj pierwszy urz?d powiatowy".

"Co mi? - odmrukn?? Hrabia. - Do?? ju? tej gaw?dy!

Nud?cie drugich waszymi wzgl?dy i urz?dy.

Do?? ju? g?upstwa zrobi?em wdaj?c si? z Wa?pa?stwem

W pijatyki, kt?re si? ko?cz? grubija?stwem.

Zdacie mi spraw? z mego honoru obrazy.

Do widzenia po trze?wu - p?d? za mn?, Gerwazy!"

Nigdy si? odpowiedzi takiej nie spodziewa?

Podkomorzy; w?a?nie sw?j kieliszek nalewa?,

Gdy zuchwalstwem Hrabiego ra?ony jak gromem,

Opar?szy si? o kielich butlem nieruchomym,

G?ow? wyci?gn?? na bok i ucha przy?o?y?,

Oczy rozwar? szeroko, usta wp?? otworzy?;

Milcza?, lecz kielich w r?ku tak pot??nie cisn??,

?e szk?o d?wi?kn?wszy p?k?o, p?yn w oczy mu prysn??.

Rzek?by?, i? z winem ognia w dusz? si? nala?o,

Tak oblicze sp?on??o, tak oko pa?a?o.

Zerwa? si? m?wi?, pierwsze s?owo niewyra?nie

Mle? w ustach, a? przez z?by wylecia?o: "B?a?nie!

Grafi?tko! ja ci?... Tomasz, karabel?! Ja tu

Naucz? ciebie mores, b?a?nie! Daj go katu!

Wzgl?dy, urz?dy nudz?, uszko delikatne!

Ja ci? tu zaraz po tych zauszniczkach p?atn?!

Fora za drzwi! do korda! Tomasz, karabel?!"

Wtem do Podkomorzego skocz? przyjaciele;

S?dzia porwa? mu r?k?: "St?j Pan, to rzecz nasza,

Mnie tu naprz?d wyzwano; Protazy, pa?asza!

Puszcz? go w taniec jako nied?wiadka na kiju".

Lecz Tadeusz S?dziego wstrzyma?: "Panie Stryju,

Wielmo?ny Podkomorzy, czy? si? Pa?stwu godzi

Wdawa? si? z tym fircykiem, czy tu nie ma m?odzi?

Na mnie si? zdajcie, ja go nale?ycie skarc?;

A Wasze?, panie ?mia?ku, co wyzywasz starce,

Obaczym, czyli jeste? tak strasznym rycerzem;

Rozprawimy si? jutro, plac i bro? wybierzem.

Dzi? uchod?, p?ki? ca?y!"

Dobra by?a rada;

Klucznik i Hrabia wpadli w obroty nie lada.

Przy wy?szym ko?cu sto?a wrza? tylko krzyk wielki,

Ale z ostrego ko?ca lata?y butelki

Ko?o Hrabiego g?owy. Strwo?one kobiety

W pro?by, w p?acz; Telimena, krzykn?wszy: "Niestety!"

Wznios?a oczy, powsta?a i pad?a zemdlona,

I przechyliwszy szyj? przez Hrabi ramiona,

Na pier? jego z?o?y?a swe piersi ?ab?dzie.

Hrabia, cho? zagniewany, wstrzyma? si? w zap?dzie,

Zacz?? cuci?, ociera?.

Tymczasem Gerwazy,

Wystawiony na sto?k?w i butelek razy,

Ju? zachwia? si?, ju? czelad? zakasawszy pi??cie,

Rzuca?a si? na? zewsz?d hurmem, gdy na szcz??cie

Zosia, widz?c szturm, skoczy i lito?ci? zdj?ta

Zas?ania starca, na krzy? rozpi?wszy r?cz?ta.-

Wstrzymali si?;

Gerwazy z wolna ust?powa?,

Znikn?? z oczu, szukano, gdzie si? pod st?? schowa?,

Gdy nagle z drugiej strony wyszed? jak spod ziemi,

Podnios?szy w g?r? ?aw? ramiony silnemi,

Okr?ci? si? jak wiatrak, oczy?ci? p?? sieni,

Wzi?? Hrabi? i tak oba ?aw? zas?onieni

Cofali si? ku drzwiczkom; ju? dochodz? prog?w,

Gerwazy stan??, jeszcze raz spojrza? na wrog?w,

Duma? chwil?, niepewny, czy cofa? si? zbrojnie,

Czyli z nowym or??em szuka? szcz??cia w wojnie.

Obra? drugie; ju? ?aw? jak taran murowy

W ty? d?wign?? dla zamachu, ju? ugi?wszy g?owy,

Z wypi?t? naprz?d piersi?, z podniesion? nog?

Mia? wpa??... ujrza? Wojskiego, uczu? w sercu trwog?.

Wojski, cicho siedz?cy z przymru?onem okiem,

Zdawa? si? pogr??ony w dumaniu g??bokiem;

Dopiero gdy si? Hrabia z Podkomorzym sk??ci?

I S?dziemu pogrozi?, Wojski g?ow? zwr?ci?,

Za?y? dwakro? tabaki i przetar? powieki.

Chocia? Wojski S?dziemu by? krewny daleki,

Ale w go?cinnym jego domu zamieszka?y,

O zdrowie przyjaciela by? niezmiernie dba?y.

Przypatrywa? si? zatem z ciekawo?ci? walce,

Wyci?gn?? z lekka na st?? r?k?, d?o? i palce,

Po?o?y? n?? na d?oni, trzonkiem do paznokcia

Indeksu, a ?elazem zwr?cony do ?okcia,

Potem r?k? w ty? nieco wychylon? kiwa?,

Niby bawi?c si?, lecz si? w Hrabiego wpatrywa?.

Sztuka rzucania no??w, straszna w r?cznej bitwie,

Ju? by?a zaniechana pod?wczas na Litwie,

Znajoma tylko starym; Klucznik jej probowa?

Nieraz w zwadach karczemnych. Wojski w niej celowa?,

Wida? z zamachu r?ki, ?e silnie uderzy,

A z oczu ?acno zgadn??, ?e w Hrabiego mierzy

(Ostatniego z Horeszk?w, chocia? po k?dzieli).

Mniej baczni m?odzi ruch?w starca nie poj?li;

Gerwazy zbladn??, ?aw? Hrabiego zak?ada,

Cofa si? ku drzwiom.

"?apaj!" - krzykn??a gromada.

Jako wilk obskoczony znienacka przy ?cierwie

Rzuca si? o?lep w zgraj?, co mu uczt? przerwie,

Ju? goni, ma j? szarpa?, wtem ?r?d psiego wrzasku

Trzas?o ciche p??korcze... wilk zna je po trzasku,

?ledzi okiem, postrzega, ?e z ty?u za charty

My?liwiec wp?? schylony, na kolanie wsparty,

Rur? ku niemu wije i ju? cyngla tyka;

Wilk uszy spuszcza, ogon podtuliwszy zmyka,

Psiarnia z tryumfuj?cym rzuca si? ha?asem

I skubie go po kud?ach, zwierz zwraca si? czasem,

Spojrzy, klapnie paszcz?k?, i bia?ych k??w zgrzytem

Ledwie pogrozi, psiarnia pierzcha ze skowytem:

Tak i Gerwazy z gro?n? cofa? si? postaw?,

Wstrzymuj?c napastnik?w oczyma i ?aw?,

A? razem z Hrabi? wpadli w g??b ciemnej framugi.

"?apaj!" - krzykniono znowu; tryumf by? nied?ugi:

Bo nad g?owami t?umu Klucznik niespodzianie

Ukaza? si? na chorze przy starym organie

I z trzaskiem j?? wyrywa? o?owiane rury.

Wielk? by kl?sk? zada?, uderzaj?c z g?ry.

Ale ju? go?cie t?umnie wychodzili z sieni,

Nie ?mieli kroku dosta? s?udzy potrwo?eni

I chwytaj?c naczynia w ?lad pan?w uciekli,

Nawet nakrycia z cz??ci? sprz?t?w si? wyrzekli.

Kt?? ostatni, nie dbaj?c na gro?by i razy,

Ust?pi? z placu bitwy? - Brzechalski Protazy.

On, za krzes?em S?dziego stoj?c niewzruszenie,

Ci?gn?? wo?nie?skim g?osem swoje o?wiadczenie,

A? sko?czy? i z pustego zszed? pobojowiska,

K?dy zosta?y trupy, ranni i zwaliska.

W ludziach straty nie by?o; ale wszystkie ?awy

Mia?y zwichnione nogi, st?? tak?e kulawy,

Obna?ony z obrusa, poleg? na talerzach

Zlanych winem, jak rycerz na krwawych puklerzach,

Mi?dzy licznemi kurcz?t i jendyk?w cia?y,

W kt?rych piersi widelce ?wie?o wbite tkwia?y.

Po chwili w Horeszkowskim samotnym budynku

Wszystko do zwyczajnego wraca?o spoczynku.

Mrok zg?stnia?; reszty pa?skiej wspania?ej biesiady

Le??, podobne uczcie nocnej, gdzie na Dziady

Zgromadzi? si? zakl?te maj? nieboszczyki.

Ju? na poddaszu trzykro? krzykn??y puszczyki

Jak gu?larze; zdaj? si? wita? wsch?d miesi?ca,

Kt?rego posta? oknem spad?a na st??, dr??ca

Niby dusza czyscowa; z podziemu, przez dziury

Wyskakiwa?y na kszta?t pot?pie?c?w szczury...

Gryz?, pij?; czasami w k?cie zapomniana

Puknie na toast duchom butelka szampana.

Ale na drugiem pi?trze, w izbie, kt?r? zwano,

Cho? by?a bez zwierciade?, izb? zwierciadlan?,

Sta? Hrabia na kru?ganku zwr?conym ku bramie;

Ch?odzi? si? wiatrem, surdut wdzia? na jedno rami?,

Drugi r?kaw i po?y u szyi sfa?dowa?

I pier? surdutem, jakby p?aszczem, udrapowa?.

Gerwazy chodzi? kroki wielkiemi po sali;

Obadwa zamy?leni, do siebie gadali:

"Pistolety - rzek? Hrabia - lub gdy chc?, pa?asze".

"Zamek - rzek? Klucznik - i wie?, oboje to nasze".

"Stryja, synowca - wo?a? Hrabia - ca?e plemi?

Wyzywaj!" - "Zamek - wo?a? Klucznik - wie? i ziemie

Zabieraj Pan!" To m?wi?c zwr?ci? si? do Hrabi:

"Je?li Pan chce mie? pok?j, niech wszystko zagrabi.

Po co proces, Mopanku! Sprawa jak dzie? czysta:

Zamek w r?ku Horeszk?w by? przez lat czterysta;

Cz??? grunt?w oderwano w czasie Targowicy

I, jak Pan wie, oddano w?adaniu Soplicy.

Nie tylko t? cz???, wszystko zabra? im nale?y

Za koszta procesowe, za kar? grabie?y.

M?wi?em Panu zawsze: proces?w zaniecha?,

M?wi?em Panu zawsze: najecha?, zajecha?!

Tak by?o po dawnemu: kto raz grunt posi?dzie,

Ten dziedzic; wygraj w polu, a wygrasz i w s?dzie.

Co si? tycze dawniejszych z Soplicami sprz?czek,

Jest na to od procesu lepszy Scyzoryczek;

A je?li Maciej w pomoc da mi sw? R?zeczk?,

To my we dw?ch, Soplic?w tych porzniem na sieczk?".

"Brawo! - rzek? Hrabia. - Plan tw?j gotycko-sarmacki

Podoba si? mi lepiej ni? sp?r adwokacki.

Wiesz co? Na ca?ej Litwie narobim ha?asu

Wypraw? nies?ychan? od dawnego czasu.

I sami si? zabawim. Dwa lata tu siedz?,

Jak?? bitw? widzia?em? z ch?opami o miedz?.

Nasza wyprawa przecie? krwi rozlanie wr??y;

Odby?em tak? jedn? w czasie mych podr??y.

Gdym w Sycyliji bawi? u pewnego ksi?cia,

Rozb?jnicy porwali w g?rach jego zi?cia

I okupu od krewnych ??dali zuchwale;

My, zebrawszy napr?dce s?ugi i wasale,

Wpadli?my; ja dw?ch zbojc?w r?k? m? zabi?em,

Pierwszy wlecia?em w tabor, wi??nia uwolni?em.

Ach, m?j Gerwazy! jaki to by? tryumfalny,

Jaki pi?kny nasz powr?t, rycersko-feudalny!

Lud z kwiatami spotyka? nas - c?rka ksi???cia,

Wdzi?czna zbawcy, ze ?zami wpad?a w me obj?cia.

Gdym przyby? do Palermo, wiedziano z gazety,

Palcami wskazywa?y mi? wszystkie kobiety.

Nawet wydrukowano o ca?em zdarzeniu

Romans, gdzie wymieniony jestem po imieniu.

Romans ma tytu?: Hrabia, czyli tajemnice

Zamku Birbante-rokka.

Czy s? tu ciemnice

W tym zamku?" -

"S? - rzek? Klucznik - ogromne piwnice,

Ale puste! Bo wino wypili Soplice".

"D?okej?w - doda? Hrabia - uzbroi? we dworze,

Z w?o?ci wezwa? wasal?w!"

"Lokaj?w? bro? Bo?e! -

Przerwa? Gerwazy. - Czy to zajazd jest hultajstwem?

Kto widzia? zajazd robi? z ch?opstwem i z lokajstwem?

M?j Panie, na zajazdach nie znacie si? wcale;

W?sal?w - co innego, zdadz? si? w?sale.

Nie we w?o?ci ich szuka?, ale po za?ciankach:

W Dobrzynie, w Rzezikowie, w Ci?tyczach, w R?bankach;

Szlachta odwieczna, w kt?rej krew rycerska p?ynie;

Wszyscy przychylni pan?w Horeszk?w rodzinie,

Wszyscy nieprzyjaciele zabici Soplic?w!

Stamt?d zbior? ze trzystu w?satych szlachcic?w;

To rzecz moja. Pan niechaj do pa?acu wraca

I wy?pi si?, bo jutro b?dzie wielka praca;

Pan spa? lubi, ju? p??no, drugi kur ju? pieje;

Ja tu b?d? pilnowa? zamku, a? rozdnieje,

A ze s?oneczkiem stan? w Dobrzy?skim za?cianku".

Na te s?owa pan Hrabia ust?pi? z kru?ganku;

Ale nim odszed?, sp?jrza? przez otw?r strzelnicy

I widz?c ?wiate? mn?stwo w domostwie Soplicy:

"Iluminujcie! - krzykn??. - Jutro o tej porze

B?dzie jasno w tym zamku, ciemno w waszym dworze!"

Gerwazy siad? na ziemi, opar? si? o ?cian?

I pochyli? ku piersiom czo?o zadumane;

?wiat?o?? miesi?czna pad?a na wierzch g?owy ?ysy,

Gerwazy po nim kry?li? palcem r??ne rysy;

Wida?, ?e przysz?ych wypraw snu? plany wojenne.

Ci??? mu coraz bardziej powieki brzemienne,

Bezw?adn? kiwn?? szyj?, czu?, ?e go sen bierze;

Zacz?? wedle zwyczaju wieczorne pacierze.

Lecz mi?dzy Ojczenaszem i Zdrowa? Maryj?

Dziwne stan??y mary, t?ocz? si? i wij?:

Klucznik widzi Horeszki, swoje dawne pany,

Ci nios? karabele, drudzy buzdygany,

Ka?dy gro?nie spoziera i pokr?ca w?sa,

Sk?ada si? karabel?, buzdyganem wstrz?sa -

Za nimi jeden cichy, pos?pny cie? mign??,

Z krwaw? na piersi plam?. Gerwazy si? wzdrygn??,

Pozna? Stolnika; zacz?? wko?o siebie ?egna?

I a?eby tym pewniej straszne sny rozegna?,

Odmawia? litanij? o czyscowych duszach.

Znowu wzrok mu sklei? si?, zadzwoni?o w uszach -

Widzi t?um szlachty konnej, b?yszcz? karabele:

Zajazd! zajazd Korelicz, i Rymsza na czele!

I ogl?da sam siebie, jak na koniu siwym,

Z podniesionym nad g?ow? rapierem straszliwym

Leci; rozpi?ta na wiatr szumi taratatka,

Z lewego ucha spad?a w ty? konfederatka;

Leci, jezdnych i pieszych po drodze obala

I na koniec Soplic? w stodole podpala -

Wtem ci??ka marzeniami na pier? spad?a g?owa

I tak usn?? ostatni Klucznik Horeszkowa.

KSI?GA SZ?STA
ZA?CIANEK
Tre??:
Pierwsze ruchy wojenne zajazdu - Wyprawa Protazego - Robak z panem S?dzi? radz? o rzeczy publicznej - Dalszy ci?g wyprawy Protazego, bezskutecznej - Ust?p o konopiach - Za?cianek szlachecki Dobrzyn - Opisanie domostwa i osoby Ma?ka Dobrzy?skiego.

--------------------------------------------------------------------------------

Nieznacznie z wilgotnego wykrada? si? mroku

?wit bez rumie?ca, wiod?c dzie? bez ?wiat?a w oku.

Dawno wszed? dzie?, a jeszcze ledwie jest widomy.

Mg?a wisia?a nad ziemi?, jak strzecha ze s?omy

Nad ubog? Litwina chatk?; w stronie wschodu

Wida? z bielszego nieco na niebie obwodu,

?e s?o?ce wsta?o, t?dy ma zst?pi? na ziemi?,

Lecz idzie nieweso?o i po drodze drzemie.

Za przyk?adem niebieskim wszystko si? sp??ni?o

Na ziemi; byd?o po?no na pasz? ruszy?o

I zdyba?o zaj?ce przy p??nem ?niadaniu;

One zwyk?y do gaj?w wraca? o ?witaniu,

Dzi?, okryte tumanem, te mokrzyc? chrupi?,

Te, jamki w roli kopi?c, parami si? kupi?

I na wolnem powietrzu my?l? u?y? wczasu;

Ale przed byd?em musz? powraca? do lasu.

I w lasach cisza. Ptaszek zbudzony nie ?piewa,

Otrz?sn?? pierze z rosy, tuli si? do drzewa,

G?ow? wciska w ramiona, oczy znowu mru?y

I czeka s?o?ca. K?dy? u brzeg?w ka?u?y

Klekce bocian; na kopach siedz? wrony zmok?e,

Rozdziawiwszy si? ci?gn? gaw?dy rozwlok?e,

Obrzyd?e gospodarzom jako wr??by s?oty.

Gospodarze ju? dawno wyszli do roboty.

Ju? zacz??y ?niwiarki sw? piosnk? zwyczajn?,

Jak dzie? s?otny ponur?, t?skn?, jednostajn?,

Tem smutniejsz?, ?e d?wi?k jej w mg?? bez echa wsi?ka;

Chrz?sn??y sierpy w zbo?u, ozwa?a si? ??ka,

Rz?d kosiarzy otaw? siek?cych wci?? brz?ka,

Pogwizduj?c piosenk?; z ko?cem ka?dej zwrotki

Staj?, ostrz? ?elezca i w takt kuj? w m?otki.

Ludzi we mgle nie wida?, tylko sierpy, kosy

I pie?ni brzmi? jak muzyk niewidzialnych g?osy.

W ?rodku na snopie zbo?a ekonom usiad?szy,

Nudzi si?, kr?ci g?ow?, roboty nie patrzy,

Pogl?da na go?ciniec, na drogi rozstajne,

K?dy dzia?y si? jakie? rzeczy nadzwyczajne.

Na go?ci?cu i drogach od samego ranka

Panuje ruch niezwyk?y; st?d ch?opska furmanka

Skrzypi, lec?c jak poczta, st?d szlachecka bryka

Czwa?em tarkocze, drug? i trzeci? spotyka;

Z lewej drogi pos?aniec jak kuryjer goni,

Z prawej przebieg?o w zaw?d kilkana?cie koni,

Wszyscy spiesz?, ku r??nym kieruj? si? stronom.

Co to ma znaczy?? Powsta? ze snopa ekonom,

Chcia? przypatrzy? si?, spyta?; d?ugo sta? nad drog?,

Daremnie wo?a?, nie m?g? zatrzyma? nikogo

Ni pozna? we mgle. Jezdni migaj? jak duchy,

Tylko s?ycha? raz po raz t?tent kopyt g?uchy

I, co dziwniejsza jeszcze, szcz?kanie pa?aszy:

Bardzo to ekonoma i cieszy, i straszy.

Bo cho? na Litwie by?o naonczas spokojnie,

Dawno ju? wie?ci g?uche biega?y o wojnie,

O Francuzach, D?browskim, o Napoleonie.

Mia?y?by wojn? wr??y? ci jezdzcy? te bronie?

Ekonom pobieg? wszystko S?dziemu powiedzie?,

Spodziewaj?c si? i sam czego? si? dowiedzie?.

W Soplicowie domowi i go?cie, po k??tni

Wczorajszej wstali z siebie nieradzi i smutni.

Pr??no Wojszczanka damy na kaba?? sprasza,

M??czyznom pr??no karty daj? do mariasza:

Nie chc? bawi? si? ni gra?, siedz? cicho w k?tkach,

M??czy?ni pal? lulki, kobiety przy pr?tkach;

Nawet ?pi? muchy.

Wojski, rzuciwszy ?opatk?,

Znudzony cisz?, idzie pomi?dzy czeladk?.

Woli w kuchennej s?ucha? ochmistrzyni krzyk?w,

Gro?b i raz?w kucharza, ha?asu kuchcik?w;

A? go powoli wprawi? w przyjemne marzenie

Ruch jednostajny ro?n?w kr?c?cych pieczenie.

S?dzia od rana pisa?, zamkn?wszy si? w izbie,

Wo?ny od rana czeka? pod oknem na przyzbie;

S?dzia, sko?czywszy pozew, Protazego wzywa,

Skarg? przeciw Hrabiemu g?o?no odczytywa:

O skrzywdzenie honoru, zel?ywe wyrazy,

Za? przeciw Gerwazemu o gwa?ty i razy;

Obudwu o przechwa?ki, o koszta z powodu

Procesu - ci?gnie w rejestr taktowy do grodu.

Pozew dzi? trzeba wr?czy? ustnie, oczywisto,

Nim zajdzie s?o?ce. Wo?ny z min? uroczyst?

Wyci?gn?? s?uch i r?k?, skoro pozew zoczy?;

Sta? powa?nie, a rad by z rado?ci podskoczy?.

Na sam? my?l procesu czu?, ?e si? odm?odzi?:

Wspomnia? na dawne lata, gdy z pozwami chodzi?

Po guzy, ale razem po zap?aty hojne.

Tak ?o?nierz, kt?ry strawi? ?ycie tocz?c wojn?,

A na staro?? w szpitalach spoczywa kaleki,

Skoro us?yszy tr?b? lub b?ben daleki,

Chwyta si? z ?o?a, krzyczy przez sen: "Bij Moskala!"

I na drewnianej nodze skacze ze szpitala

Tak pr?dko, ?e go ledwie mo?e z?owi? m?odzie?.

Protazy ?pieszy? w?o?y? sw? wo?nie?sk? odzie?.

Przecie? ?upana ani kontusza nie k?adzie,

One s?u?? ku wielkiej s?dowej paradzie;

Na podr?? ma str?j inny: szerokie rajtuzy

I kurt?, kt?rej po?y, podpi?te na guzy,

Mo?na zakasa? albo spu?ci? na kolana;

Czapka z uszami, sznurkiem u wierzchu zwi?zana,

Wznosi si? na pogod?, spuszcza si? przed s?ot?.

Tak ubrany, wzi?? pa?k? i ruszy? piechot?.

Bo wo?ni przed procesem, jak szpiegi przed bojem,

Musz? kry? si? pod r??n? postaci? i strojem.

Dobrze zrobi? Protazy, ?e w drog? pospieszy?,

Bo nied?ugo by swoim pozwem si? nacieszy?.

W Soplicowie zmieniano kampaniji plany.

Do S?dziego wpad? nagle Robak zadumany

I rzek?: "S?dzio, to bieda nam z t? pani? ciotk?,

Z t? pani? Telimen?, kokietk? i trzpiotk?!

Kiedy Zosia zosta?a dzieckiem w biednym stanie,

Jacek j? Telimenie da? na wychowanie,

S?ysz?c, ?e jest osoba dobra, ?wiat znaj?ca,

A postrzegam, ?e ona co? tu nam zam?ca,

Intryguje i pono Tadeuszka wabi;

?ledz? j?; albo mo?e bierze si? do Hrabi,

Mo?e do obu razem. Obmy?lmy wi?c ?rodki,

Jak si? jej pozby?, bo st?d mog? uro?? plotki,

Z?y przyk?ad i pomi?dzy m?okosami zwady,

Kt?re mog? pomiesza? twe prawne uk?ady".

"Uk?ady? - krzykn?? S?dzia z niezwyk?ym zapa?em -

Z uk?ad?w kwita, ju? je sko?czy?em, zerwa?em".

"A to co? - przerwa? Robak. - Gdzie rozum? gdzie g?owa?

Co tu mi Wasze bajasz? jaka burda nowa?"

"Nie z mej winy - rzek? S?dzia. - Proces to wyja?ni:

Hrabia, pysza?ek, g?upiec, by? przyczyn? wa?ni,

I Gerwazy ?otr; lecz to do s?du nale?y.

Szkoda, ?e? nie by?, Ksi??e, w zamku na wieczerzy,

Po?wiadczy?by?, jak Hrabia srodze mnie obrazi?".

"Po co? Wa?? - krzykn?? Robak - do tych ruin ?azi??

Wiesz, jak zamku nie cierpi?; odt?d moja noga

Tam nie postanie. Znowu k??tnia! kara Boga!

Jak?e tam by?o? powiedz; trzeba t? rzecz zatrze?.

Ju? mi? znudzi?o wreszcie na tyle g?upstw patrze?.

Wa?niejsze ja mam sprawy ni? godzi? pieniaczy,

Ale jeszcze raz zgodz?".

"Zgodzi?? C?? to znaczy!

A id??e mi Wa?? wreszcie z t? zgod? do licha! -

Przerwa? S?dzia, tupn?wszy nog?. - Patrzcie mnicha!

?e go przyjmuj? grzecznie, chce mnie za nos wodzi?.

Wiedz Wasze, ?e Soplice nie zwykli si? godzi?;

Gdy pozw?, musz? wygra?: nieraz w ich imieniu

Trwa? proces, a? wygrali w sz?stym pokoleniu.

Dosy? zrobi?em g?upstwa, z porady Waszeci,

Zwo?uj?c podkomorskie s?dy po raz trzeci.

Od dzisiaj nie ma zgody; nie ma, nie ma, nie ma!

(I krzycz?c chodzi?, tupa? nogami obiema).

Pr?cz tego za wczorajszy niegrzeczny uczynek

Musi mnie deprekowa?, albo pojedynek!"

"Ale, S?dzio, c?? b?dzie, jak si? Jacek dowie?

Wszak on umrze z rozpaczy! Czyli? Soplicowie

Nie nabroili jeszcze w tym zamku do?? z?ego!

Bracie! wspomina? nie chc? wypadku strasznego.

Wiesz tak?e, ?e cz??? grunt?w od zamku dziedzica

Zabra?a i Soplicom da?a Targowica.

Jacek za grzech ?a?uj?c, musia? by? ?lubowa?

Pod absolucj? dobra te restytuowa?.

Wzi?? wi?c Zosi?, Horeszk?w dziedziczk? ubog?,

Hodowa?, wychowanie jej op?aca? drogo.

Chcia? j? Tadeuszkowi swojemu wyswata?

I tak dwa por??nione domy znowu zbrata?,

I dziedziczce bez wstydu ust?pi? grabie?y".

"Lecz c?? to? - krzykn?? S?dzia - co do mnie nale?y?

Ja si? nie zna?em, nawet nie widzia?em z Jackiem;

Ledwiem s?ysza? o jego ?yciu hajdamackiem,

Siedz?c wtenczas retorem w jezuickiej szkole,

Potem u wojewody s?u??c za pachol?.

Dano mi dobra, wzi??em; kaza? przyj?? Zosi?,

Przyj??em, hodowa?em, my?l? o jej losie.

Do?? mnie nudzi ta ca?a historyja babia!

A potem, czego? jeszcze wlaz? mi tu ten Hrabia?

Z jakim prawem do zamku? Wszak wiesz, przyjacielu,

On Horeszkom dziesi?ta woda na kisielu!

I ma mnie l?y?? a ja go zaprasza? do zgody!"

"Bracie! - rzek? ksi?dz - wa?ne s? do tego powody.

Pami?tasz, ?e Jacek chcia? do wojska s?a? syna,

Potem w Litwie zostawi?: c?? w tym za przyczyna?

Oto w domu Ojczyznie potrzebniejszy b?dzie.

S?ysza?e? pewnie, o czem ju? gadaj? wsz?dzie,

O czem ja wiadomostki przynosi?em nieraz:

Teraz czas ju? powiedzie? wszystko, czas ju? teraz!

Wa?ne rzeczy, m?j bracie! Wojna tu? nad nami!

Wojna o Polsk?! bracie! B?dziem Polakami!

Wojna niechybna! Kiedy z poselstwem tajemnem

Tu bieg?em, wojsk forpoczty ju? sta?y nad Niemnem;

Napoleon ju? zbiera armij? ogromn?,

Jakiej cz?owiek nie widzia? i dzieje nie pomn?;

Obok Francuz?w ci?gnie polskie wojsko ca?e,

Nasz J?zef, nasz D?browski, nasze or?y bia?e!

Ju? s? w drodze, na pierwszy znak Napoleona

Przejd? Niemen i - bracie! Ojczyzna wskrzeszona!"

S?dzia, s?uchaj?c, z wolna okulary sk?ada?

I wpatruj?c si? mocno w Ksi?dza, nic nie gada?,

Westchn?? g??boko, w oczach ?zy si? zakr?ci?y...

Wreszcie porwa? za szyj? Ksi?dza z ca?ej si?y:

"M?j Robaku! - wo?aj?c - czy to tylko prawda?

M?j Robaku! - powtarza? - czy to tylko prawda?

Ile? razy zwodzono! Pami?tasz? gadali:

Napoleon ju? idzie! i my ju? czekali!

Gadano: ju? w Koronie, ju? Prusaka pobi?,

Wkracza do nas! A on - co? Pok?j w Tyl?y zrobi?!

Czy tylko prawda? Czy ty nie zwodzisz sam siebie?"

"Prawda - zawo?a? Robak - jak Pan B?g na niebie!"

"B?ogos?awione? niechaj b?d? usta, kt?re

To zwiastuj?! - rzek? S?dzia wznosz?c r?ce w g?r?. -

Nie po?a?ujesz twego poselstwa, Robaku,

Nie po?a?uje klasztor; dwie?cie owiec z braku

Daj? na klasztor. Ksi??e, ty? si? wczora pali?

Do mojego kasztanka i gniadosza chwali?,

Dzi? zaraz w twym kwestarskim wozie p?jd? oba;

Dzi? pro? mnie, o co zechcesz, co ci si? podoba,

Nie odm?wi?! Lecz o tym interesie ca?ym

Z Hrabi?, daj pok?j; skrzywdzi? mnie, ju? zapozwa?em,

Czy? wypada..."

Za?ama? r?ce Ksi?dz zdziwiony.

Wlepiwszy oczy w S?dzi?, ruszywszy ramiony,

Rzek?: "To gdy Napoleon wolno?? Litwie niesie,

Gdy ?wiat dr?y ca?y, to ty my?lisz o procesie?

I jeszcze? po tem wszystkim, com tobie powiedzia?,

B?dziesz spokojnie, r?ce za?o?ywszy, siedzia?,

Gdy dzia?a? trzeba!"

- "Dzia?a?? C???" - S?dzia zapyta?.

"Jeszcze? - rzek? Robak - z oczu moich nie wyczyta??

Jeszcze serce nic tobie nie gada? Ach, bracie!

Je?li Soplicowskiej krwi kropl? w ?y?ach macie,

Uwa? tylko: Francuzi uderzaj? z przodu?...

A gdyby z ty?u zrobi? powstanie narodu?

Co my?lisz? Niech no Pogo? zar?y, niech na ?mudzi

Nied?wied? ryknie! Ach, gdyby jakie tysi?c ludzi,

Gdyby cho? pi??set z ty?u na Moskw? natar?o,

Powstanie jako po?ar wko?o rozpostar?o,

Gdyby?my my, nabrawszy Moskwie harmat, znak?w,

Zwyci?zcy szli powita? wybawc?w rodak?w?

Ci?gniemy! Napoleon widz?c nasze lance

Pyta: <> My krzyczym: <>

Pyta: <> - <>

Ach, kt?? by potem pisn?? ?mia? o Targowicy?

Bracie, p?ki Ponarom sta?, Niemnowi p?yn??,

P?ty w Litwie Soplic?w imieniowi s?yn??;

Wnuk?w, prawnuk?w b?dzie Jagie???w stolica

Wskazywa? palcem, m?wi?c: oto jest Soplica,

Z tych Soplic?w, co pierwsi zrobili powstanie!"

A na to S?dzia: "Mniejsza o ludzkie gadanie;

Nigdy nie dba?em bardzo o pochwa?y ?wiata,

B?g ?wiadkiem, ?em nie winien grzech?w mego brata;

W polityk? jam nigdy bardzo si? nie wdawa?,

Urz?duj?c i orz?c mojej ziemi kawa?;

Lecz jestem szlachcic, rad bym plam? domu zmaza?,

Jestem Polak, dla kraju rad bym co? dokaza?,

Cho? dusz? odda?. W szable nie by?em zbyt t?gi,

Wszak?e bierali ludzie i ode mnie ci?gi;

Wie ?wiat, ?e w czasie polskich ostatnich sejmik?w

Wyzwa?em i zrani?em dwoch braci Buzwik?w,

Kt?rzy... Ale to mniejsza. Jak?e Wasze my?li?

Czy potrzeba, ?eby?my zaraz w pole wyszli?

Strzelc?w zebra? - rzecz ?atwa; prochu mam dostatek,

W plebaniji u ksi?dza jest kilka armatek;

Przypominam, i? Jankiel m?wi?, i? u siebie

Ma groty do lanc, ?e je mog? wzi?? w potrzebie;

Te groty przywi?z? w pakach gotowych z Kr?lewca

Pod sekretem; we?miem je, zaraz zrobim drzewca,

Szabel nam nie zabraknie, szlachta na ko? wsi?dzie,

Ja z synowcem na czele i? - jako? to b?dzie !"

"O polska krwi!" - zawo?a? Bernardyn wzruszony,

Z otwartemi skoczywszy na S?dzi? ramiony. -

"Prawe dzieci? Soplic?w! Tobie B?g przeznacza

Oczy?ci? grzechy brata twojego, tu?acza;

Zawszem ciebie szanowa?, ale od tej chwili

Kocham ci?, jak gdyby?my braci? sobie byli!

Przygotujemy wszystko, lecz wyj?? nie czas jeszcze;

Ja sam wyznacz? miejsce i czas wam obwieszcz?.

Wiem, ?e car wys?a? go?c?w do Napoleona

Prosi? o pok?j; wojna nie jest og?oszona;

Lecz ksi??? J?zef s?ysza? od pana Biniona,

Francuza; co nale?y do cesarskiej rady,

?e si? na niczem sko?cz? wszystkie te uk?ady,

?e b?dzie wojna. Ksi??? wys?a? mnie na zwiady

Z rozkazem, ?eby byli Litwini gotowi

Dowie?? przychodz?cemu Napoleonowi,

?e chc? z??czy? si? znowu z siostr? sw?, Koron?,

I ??daj?, a?eby Polsk? przywr?cono.

Tymczasem bracie, z Hrabi? trzeba przyj?? do zgody;

Jest to dziwak, fantastyk troch?, ale m?ody,

Poczciwy, dobry Polak; potrzebny nam taki;

W rewolucyjach bardzo potrzebne dziwaki,

Wiem z do?wiadczenia; nawet g?upi si? przydadz?,

Byle tylko poczciwi i pod m?drych w?adz?.

Hrabia pan, ma u szlachty wielkie zachowanie;

Ca?y powiat ruszy si?, je?li on powstanie;

Znaj?c jego maj?tek, ka?dy szlachcic powie:

Musi to by? rzecz pewna, gdy z ni? s? panowie.

Bieg? do niego zaraz".

"Niech si? pierwszy zg?osi -

Rzek? S?dzia - niech przyjedzie tu, mnie niech przeprosi;

Wszak jestem starszy wiekiem, jestem na urz?dzie!

Co si? tycze procesu, s?d arbitr?w b?dzie..."

Bernardyn trzasn?? drzwiami. "No, szcz??liwa droga!" -

Rzek? S?dzia.

Ksi?dz wpad? w pow?z stoj?cy u proga,

Tnie biczem konie, ?echce lejcami po bokach;

Furkn??a ka?amaszka, ginie w mg?y ob?okach,

Tylko kiedy niekiedy kaptur mnicha bury

Wznosi si? nad tumany jako s?p nad chmury.

Wo?ny ju? dawniej wyszed? ku domowi Hrabi.

Jak lis bywalec, gdy go wo? s?oniny wabi,

Bie?y ku niej, a strzelc?w zna fortele skryte,

Bie?y, staje, przysiada coraz, wznosi kit?

I wiatr ni? jak wachlarzem ku swym nozdrzom tuli,

Pyta wiatru, czy strzelcy jad?a nie zatruli:

Protazy zeszed? z drogi i wzd?u? siano??ci

Kr??y oko?o domu: pa?k? w r?ku kr?ci,

Udaje, ?e obaczy? k?dy? byd?o w szkodzie;

Tak zr?cznie lawiruj?c stan?? przy ogrodzie;

Schyli? si?, bie?y, rzek?by?, i? derkacza tropi,

A? nagle skoczy? przez p?ot i wpad? do konopi.

W tej zielonej, pachn?cej i g?stej krzewinie,

Ko?o domu, jest pewny przytu?ek zwierzynie

I ludziom. Nieraz zaj?c zdybany w kapu?cie

Skacze skry? si? w konopiach bezpieczniej ni? w chru?cie,

Bo go dla g?stwi ziela ani chart nie zgoni,

Ani ogar wywietrzy dla zbyt t?giej woni.

W konopiach cz?owiek dworski, uchodz?c ka?czuka

Lub pi??ci, siedzi cicho, a? si? pan wyfuka.

I nawet cz?sto zbiegli od rekruta ch?opi,

Gdy ich rz?d ?ledzi w lasach, siedz? ?r?d konopi.

I st?d w czasie bitew, zajazd?w, tradowa?

Obie strony nie szcz?dz? wielkich usi?owa?,

A?eby stanowisko zaj?? konopiane,

Kt?re z przodu ci?gnie si? a? pod dworsk? ?cian?,

A z ty?u, pospolicie stykaj?c si? z chmielem,

Kryje atak i odwr?t przed nieprzyjacielem.

Protazy, cho? cz?ek ?mia?y, uczu? nieco strachu,

Bo przypomnia? z samego ro?liny zapachu

R??ne swoje dawniejsze wo?nie?skie przypadki,

Jedne po drugich, bior?c konopie na ?wiadki:

Jako raz zapozwany szlachcic z Telsz, Dzindolet,

Rozkaza? mu, opar?szy o piersi pistolet,

Wle?? pod st?? i ?w pozew psim g?osem odszczeka?,

?e Wo?ny musia? co tchu w konopie ucieka?.

Jak p??niej Wo?odkowicz, pan dumny, zuchwa?y,

Co rozp?dza? sejmiki, gwa?ci? trybuna?y,

Przyj?wszy urz?dowy pozew, zdar? na sztuki

I postawiwszy przy drzwiach z kijami hajduki,

Sam nad Wo?nego g?ow? trzyma? go?y rapier,

Krzycz?c: "Albo ci? zetn?, albo zjedz tw?j papier!"

Wo?ny niby je?? zacz??, jak cz?owiek roztropny,

A? skrad?szy si? do okna, wpad? w ogr?d konopny.

Wprawdzie ju? wtenczas w Litwie nie by?o zwyczajem

Op?dza? si? od pozw?w szabl? lub nahajem

I ledwie wo?ny czasem us?ysza? ?ajanie,

Ale Protazy o tej obyczaj?w zmianie

Wiedzie? nie m?g?, bo dawno ju? pozw?w nie nasza?.

Cho? zawsze got?w, cho? si? S?dziemu sam wprasza?,

S?dzia dot?d, przez winny wzgl?d na lata stare,

Odmawia? jego pro?bom; dzi? przyj?? ofiar?

Dla nagl?cej potrzeby.

Wo?ny patrzy, czuwa -

Cicho wsz?dzie - w konopie z wolna r?ce wsuwa

I rozchylaj?c g?stw? badyl?w, w jarzynie

Jako rybak pod wod? nurkuj?cy p?ynie;

Wzni?s? g?ow? - cicho wsz?dzie - do okien si? skrada -

Cicho wsz?dzie - przez okna g??b pa?acu bada -

Pusto wsz?dzie. - Na ganek wchodzi nie bez strachu,

Odmyka klamk? - pusto jak w zakl?tym gmachu;

Dobywa pozew, czyta g?o?no o?wiadczenie.

A wtem us?ysza? tarkot, uczu? serca dr?enie,

Chcia? uciec, gdy ode drzwi zasz?a mu osoba -

Szcz??ciem znajoma! Robak! Zdziwili si? oba.

Widno, ?e Hrabia k?dy? ruszy? z ca?ym dworem

I bardzo spieszy?, bo drzwi zostawi? otworem.

Wida?, ?e si? uzbraja?; le?a?y dw?rurki

I sztucce na pod?odze, dalej sztenfle, kurki

I narz?dzia ?lusarskie, kt?remi rynsztunki

Poprawiano; proch, papier: robiono ?adunki.

Czy Hrabia z ca?ym dworem wyjecha? na ?owy?

Ale po co? bro? r?czna? Tu szabla bez g?owy

Zardzewia?a, tam le?y szpada bez temlaku:

Zapewne wybierano or?? z tego braku

I poruszono nawet stare broni sk?ady.

Robak obejrza? pilnie rusznice i szpady,

A potem do folwarku wybra? si? na zwiady,

Szukaj?c s?ug, ?eby si? rozpyta? o Hrabi?;

W pustym folwarku ledwie wynalaz? dwie babie,

Od kt?rych s?yszy, ?e pan i dworska dru?yna

Ruszyli t?umnie, zbrojnie - drog? do Dobrzyna.

S?ynie szeroko w Litwie Dobrzy?ski za?cianek

M?stwem swoich szlachcic?w, pi?kno?ci? szlachcianek.

Niegdy? mo?ny i ludny; bo gdy kr?l Jan Trzeci

Obwo?a? pospolite ruszenie przez wici,

Chor??y wojew?dztwa z samego Dobrzyna

Przywi?d? mu sze??set zbrojnej szlachty. Dzi? rodzina

Zmniejszona, zubo?a?a; dawniej w pa?skich dworach

Lub wojsku, na zajazdach, sejmikowych zborach,

Zwykli byli Dobrzy?scy ?y? o ?atwym chlebie.

Teraz zmuszeni sami pracowa? na siebie

Jako zaci??ne ch?opstwo! Tylko ?e siermi?gi

Nie nosz?, lecz kapoty bia?e w czarne pr?gi,

A w niedziel? kontusze. Str?j tak?e szlachcianek

Najubo?szych r??ni si? od ch?opskich katanek:

Zwykle chodz? w drylichach albo perkaliczkach,

Byd?o pas? nie w ?apciach z kory, lecz w trzewiczkach,

I ?n? zbo?e, a nawet prz?d? - w r?kawiczkach.

R??nili si? Dobrzy?scy mi?dzy Litw? braci?

J?zykiem swoim tudzie? wzrostem i postaci?.

Czysta krew lacka, wszyscy mieli czarne w?osy,

Wysokie czo?a, czarne oczy, orle nosy;

Z Dobrzy?skiej Ziemi r?d sw?j staro?ytny wiedli.

A cho? od lat czterystu na Litwie osiedli,

Zachowali mazursk? mow? i zwyczaje.

Je?li kt?ry z nich dziecku imi? na chrzcie daje,

Zawsze zwyk? za patrona bra? Koronijasza:

?wi?tego Bart?omieja albo Matyjasza.

Tak syn Macieja zawzdy zwa? si? Bart?omiejem,

A znowu Bart?omieja syn zwa? si? Maciejem;

Kobiety wszystkie chrzczono Kachny lub Maryny.

By rozezna? si? wpo?r?d takiej mieszaniny,

Brali r??ne przydomki, od jakiej zalety

Lub wady, tak m??czy?ni, jako i kobiety.

M??czyznom czasem kilka dawano przydomk?w

Na znak pogardy albo szacunku sp??ziomk?w;

Czasem jeden?e szlachcic inaczej w Dobrzynie,

A pod innym nazwiskiem u s?siad?w s?ynie.

Dobrzy?skich na?laduj?c, inna szlachta bliska

Bra?a r?wnie? przydomki, zwane i m i o n i s k a.

Teraz ich ka?da prawie u?ywa rodzina,

A rzadki wie, i? maj? pocz?tek z Dobrzyna;

I by?y tam potrzebne, kiedy w reszcie kraju

G?upim na?ladownictwem wesz?y do zwyczaju.

Wi?c Matyjasz Dobrzy?ski, kt?ry sta? na czele

Ca?ej rodziny, zwan by? K u r k i e m n a k o ? c i e l e.

Potem z siedemset dziewi??dziesi?t czwartym rokiem

Odmieniwszy przydomek, ochrzci? si? Z a b o k i e m;

To? K r ? 1 i k i e m Dobrzy?scy mianuj? go sami,

A Litwini nazwali M a ? k i e m n a d M a ? k a m i.

Jak on nad Dobrzy?skimi, dom jego nad sio?em

Panowa?, stoj?c mi?dzy karczm? i ko?cio?em.

Wida? rzadko zwiedzany, mieszka w nim ho?ota,

Bo brama sterczy bez wrot, ogrody bez p?ota,

Nie zasiane, na grz?dach ju? poros?y brzozki;

Przecie? ten folwark zda? si? by? stolic? wioski,

I? kszta?tniejszy od innych chat, bardziej rozleg?y,

I praw? stron?, gdzie jest ?wietlica, mia? z ceg?y.

Obok lamus, spichrz, gumno, obora i stajnie,

Wszystko w kupie, jak bywa u szlachty zwyczajnie.

Wszystko nadzwyczaj stare, zgni?e; domu dachy

?wieci?y si?, jak gdyby od zielonej blachy,

Od mchu i trawy, kt?ra buja jak na ??ce.

Po strzechach gumien - niby ogrody wisz?ce

R??nych ro?lin: pokrzywa i krokos czerwony,

???ta dziewanna, szczyru barwiste ogony,

Gniazda ptastwa r??nego, w strychach go??bniki,

W oknach gniazda jask??cze, u progu kr?liki

Bia?e skacz? i ryj? w niedeptanej darni.

S?owem, dw?r na kszta?t klatki albo kr?likarni.

A dawniej by? obronny! Pe?no wsz?dzie ?lad?w,

?e wielkich i ?e cz?stych doznawa? napad?w.

Pod bram? dot?d w trawie, jak dzieci?ca g?owa

Wielka, le?a?a kula ?elazna dzia?owa

Od czas?w szwedzkich; niegdy? skrzyd?o wr?t otwarte

Bywa?o o t? kul? jak o g?az oparte.

Na dziedzi?cu spomi?dzy pio?unu i chwastu

Wznosz? si? stare szcz?ty krzy??w kilkunastu

Na ziemi nie?wi?conej; znak, ?e tu chowano

Poleg?ych ?mierci? nag?? i niespodziewan?.

Kto by uwa?a? z bliska lamus, spichrz i chat?,

Ujrzy ?ciany od ziemi do szczytu pstrokate

Niby rojem owad?w czarnych; w ka?dej plamie

Siedzi we ?rodku kula jak trzmiel w ziemnej jamie.

U drzwi domostwa wszystkie klamki, ?wieki, haki,

Albo uci?te, albo nosz? szabel znaki:

Pewnie tu probowano hartu zygmunt?wek,

Kt?remi mo?na ?mia?o ?wieki obci?? z g??wek

Lub hak przer?n??, w brzeszczocie nie zrobiwszy szczerby.

Nade drzwiami Dobrzy?skich widne by?y herby;

Lecz armatur? - ser?w zas?oni?y pu?ki

I zasklepi?y g?sto gniazdami jask??ki.

Wewn?trz samego domu, w stajni i wozowni,

Pe?no znajdziesz rynsztunk?w, jak w starej zbrojowni.

Pod dachem wisz? cztery ogromne szyszaki,

Ozdoby cz?? marsowych: dzi? Wenery ptaki,

Go??bie, w nich gruchaj?c karmi? swe piskl?ta.

W stajni kolczuga wielka nad ??obem rozpi?ta

I pier?cieniasty pancerz s?u?? za drabin?,

W kt?r? ch?opiec zarzuca ?rebcom dzi?cielin?.

W kuchni kilka rapier?w kucharka bezbo?na

Odhartowa?a, k?ad?c je w piec zamiast ro?na;

Bu?czukiem, ?upem z Wiednia, otrzepywa ?arna:

S?owem, wygna?a Marsa Ceres gospodarna

I panuje z Pomon?, Flor? i Wertumnem

Nad Dobrzy?skiego domem, stodo?? i gumnem.

Ale dzi? musz? znowu ust?pi? boginie:

Mars powraca.

O ?wicie zjawi? si? w Dobrzynie

Konny pos?aniec; biega od chaty do chaty,

Budzi jak na pa?szczyzn?; wstaj? szlachta braty,

Nape?niaj? si? ci?b? za?cianku ulice,

S?ycha? krzyk w karczmie, wida? w plebaniji ?wi?ce;

Bieg?; jeden drugiego pyta, co to znaczy,

Starzy sk?adaj? rad?, m??d? konie kulbaczy,

Kobiety zatrzymuj?, ch?opcy si? szamoc?,

Rw? si? biec, bi? si?, ale nie wiedz?, z kim, o co?

Musz? chc?c nie chc?c zosta?. W mieszkaniu plebana

Trwa rada d?uga, t?umna, strasznie zamieszana,

A? nie mog?c zda? zgodzi?, na koniec stanowi

Prze?o?y? ca?? spraw? ojcu Maciejowi.

Siedemdziesi?t dwa lat liczy? Maciej, starzec dziarski,

Niskiego wzrostu, dawny konfederat barski.

Pami?taj? i swoi, i nieprzyjaciele

Jego damaskowan? krzyw? karabel?,

Kt?r? piki i sztyki rzeza? na kszta?t sieczki

I kt?rej ?artem skromne da? imi? R ? z e c z k i.

Z konfederata sta? si? stronnikiem kr?lewskim

I trzyma? z Tyzenhauzem, podskarbim litewskim;

Lecz gdy kr?l w Targowicy przyj?? uczestnictwo,

Maciej opu?ci? znowu kr?lewskie stronnictwo,

I st?d to, ?e przechodzi? partyi tak wiele,

Nazywany by? dawniej K u r k i e m n a k o ? c i e l e,

?e jak kurek za wiatrem chor?giewk? zwraca?.

Przyczyn? zmian tak cz?stych na pr??no by? maca?:

Mo?e Maciej zbyt wojn? lubi?; zwyci??ony

W jednej stronie, zn?w bitwy szuka? z drugiej strony?

Mo?e, bystry polityk, duch czasu zbadywa?

I tam szed?, gdzie Ojczyzny dobro upatrywa??

Kto wie! To pewna, ?e go nigdy nie uwiod?y

Ani ch?? osobistej chwa?y, ni zysk pod?y,

I ?e nigdy z moskiewsk? partyj? nie trzyma?;

Na sam widok Moskala pieni? si? i z?yma?.

By nie spotka? Moskala, po kraju zaborze

Siedzia? w domu, jak nied?wied?, gdy ssie ?ap? w borze.

Ostatni raz wojowa?, poszed?szy z Ogi?skim

Do Wilna, gdzie s?u?yli oba pod Jasi?skim.

I tam z R?zeczk? cud?w dokaza? odwagi.

Wiadomo, ?e sam jeden skoczy? z wa??w Pragi

Broni? pana Pocieja, kt?ry, odbie?any

Na placu boju, dosta? dwadzie?cia trzy rany.

My?lano d?ugo w Litwie, ?e obu zabito;

Wr?cili oba, ka?dy pok?uty jak sito.

Pan Pociej, zacny cz?owiek, chcia? zaraz po wojnie

Obro?c? Dobrzy?skiego wynagrodzi? hojnie,

Dawa? mu folwark pi?ciu dym?w w do?ywocie

I wyznaczy? mu rocznie tysi?c z?otych w z?ocie.

Lecz Dobrzy?ski odpisa?: "Niech Pociej Macieja,

A nie Maciej Pocieja ma za dobrodzieja".

Odm?wi? wi?c folwarku i nie przyj?? p?acy;

Sam wr?ciwszy do domu, ?y? z w?asnej r?k pracy,

Sprawuj?c ule dla pszcz??, lekarstwa dla byd?a,

Szl?c na targ kuropatwy, kt?re ?owi? w sid?a,

I poluj?c na zwierza.

By?o do?? w Dobrzynie

Starych ludzi roztropnych, kt?rzy po ?acinie

Umieli i w palestrze ?wiczyli si? z m?odu;

By?o do?? maj?tniejszych; a z ca?ego rodu

Maciek, prostak ubogi, by? najwi?cej czczony,

Nie tylko jako r?bacz R?zeczk? ws?awiony,

Lecz jako cz?ek m?drego i pewnego zdania,

Znaj?cy dzieje kraju, rodziny podania,

Zar?wno ?wiadom prawa, jak i gospodarstwa.

Wiedzia? tak?e sekreta strzelc?w i lekarstwa,

Przyznawano mu nawet (czemu pleban przeczy)

Wiadomo?? nadzwyczajnych i nadludzkich rzeczy.

To pewna, ?e powietrza zmiany zna dok?adnie

I cz??ciej ni? kalendarz gospodarski zgadnie.

Nie dziw tedy, ?e czy to siejb? rozpoczyna?,

Czy wiciny wyprawia?, czy zbo?e za?yna?,

Czy procesowa?, czyli zawiera? uk?ady,

Nie dzia?o si? w Dobrzynie nic bez Ma?ka rady.

Wp?ywu takiego starzec bynajmniej nie szuka?,

Owszem, chcia? si? go pozby?, klijent?w swych fuka?

I najcz??ciej wypycha? milczkiem za drzwi domu,

Rady rzadko udziela? i nie lada komu,

Ledwie w niezmiernie wa?nych sporach lub umowach

Pytany wyrzek? zdanie, i w niewielu s?owach.

My?lano, ?e dzisiejszej podejmie si? sprawy

I stanie sw? osob? na czele wyprawy;

Bo bijatyk? lubi? niezmiernie za m?odu

I by? nieprzyjacielem moskiewskiego rodu.

W?a?nie staruszek chodzi? po samotnym dworze,

Nuc?c piosenk?: "Kiedy ranne wstaj? zorze",

Rad, ?e si? wypogadza; mg?a nie sz?a do g?ry,

Jak si? dzia? zwyk?o, kiedy zbieraj? si? chmury,

Ale coraz spada?a; wiatr rozwin?? d?onie

I mg?? muska?, wyg?adza?, roz?cie?a? na b?onie;

Tymczasem s?onko z g?ry tysi?cem promieni

T?o przetyka, posrebrza, wyz?aca, rumieni.

Jak para mistrz?w w S?ucku lity pas wyrabia:

Dziewica, siedz?c w dole, kro?ny ujedwabia

I t?o r?k? wyg?adza, tymczasem tkacz z g?ry

Zrzuca jej nitki srebra, z?ota i purpury,

Tworz?c barwy i kwiaty - tak dzi? ziemi? ca??

Wiatr tumanami osnu?, a s?o?ce dzier?ga?o.

Maciej ogrza? si? s?o?cem, zako?czy? pacierze

I ju? si? do swojego gospodarstwa bierze.

Wyni?s? traw, li?cia; usiad? przed domem i ?wisn??:

Na ten ?wist r?j kr?lik?w spod ziemi wytrysn??.

Jako narcyzy nagle wykwit?e nad traw?,

Biel? si? d?ugie s?uchy; pod nimi jaskrawe

Prze?wiecaj? si? oczki jak krwawe rubiny

G?sto wszyte w aksamit zielonej darniny.

Ju? kr?liki na ?apkach stoj?, ka?dy s?ucha,

Patrzy, na koniec ca?a trz?dka bia?opucha

Bie?y do starca, li??mi kapusty zn?cona,

Do n?g mu, na kolana skacze, na ramiona;

On, sam bia?y jak kr?lik, lubi ich gromadzi?

Wko?o siebie i r?k? ciep?y ich puch g?adzi?,

A drug? r?k? z czapki proso w traw? miota

Dla wr?bl?w; spada z dach?w krzykliwa ho?ota.

Gdy si? staruszek bawi? widokiem biesiady,

Nagle kr?liki znik?y w ziemi, a gromady

Wr?bl?w na dach uciek?y przed go??mi nowymi,

Kt?rzy szli do folwarku krokami pr?dki?mi.

Byli to z plebaniji przez szlachty gromad?

Pos?owie wyprawieni do Ma?ka po rad?.

Z dala witaj?c starca niskiemi uk?ony,

Rzekli: "Niech b?dzie Jezus Chrystus pochwalony".

"Na wieki wiek?w, amen" - starzec odpowiedzia?,

A gdy si? o wa?no?ci poselstwa dowiedzia?,

Prosi do chaty; weszli, zasiadaj? ?aw?,

Pierwszy z pos??w sta? w ?rodku i j?? zdawa? spraw?.

Tymczasem szlachty coraz g??ciej przybywa?o.

Dobrzy?scy prawie wszyscy; s?siad?w niema?o

Z okolicznych za?ciank?w, zbrojni i bezbronni,

W ka?amaszkach i bryczkach, i piesi, i konni,

Stawi? wozy, podjezdki do brzezinek wi???,

Ciekawi skutku narad ko?o domu kr???:

Ju? izb? nape?nili, kupi? si? do sieni;

Inni s?uchaj?, w okna g?owami wci?nieni.

KSI?GA SI?DMA
RADA
Tre??:
Zbawienne rady Bartka, zwanego Prusak - G?os ?o?nierski Ma?ka Chrzciciela - G?os polityczny pana Buchmana - Jankiel radzi ku zgodzie, kt?r? Scyzoryk rozcina - Rzecz Gerwazego, z kt?rej okazuj? si? wielkie skutki wymowy sejmowej - Protestacja starego Ma?ka - Nag?e przybycie posi?k?w wojennych zrywa narad? - Hej?e na Soplice!

--------------------------------------------------------------------------------

Z kolei Bartek pose? rzecz sw? wyprowadza?;

Ten, ?e cz?sto na strugach do Kr?lewca chadza?,

Nazwany by? Prusakiem od swych sp??rodak?w

Przez ?art, bo nienawidzi? okropnie Prusak?w,

Cho? lubi? o nich gada?; cz?ek podesz?y w lata,

W podr??ach swych dalekich wiele zwiedzi? ?wiata;

Gazet pilny czytelnik, polityki ?wiadom,

M?g? wi?c niema?o ?wiat?a udzieli? obradom.

Ten tak rzecz ko?czy?:

"Nie jest to, Panie Macieju,

Bracie m?j, a nas wszystkich Ojcze Dobrodzieju,

Nie jest to marna pomoc. Ja bym na Francuz?w

Spu?ci? si? w czasie wojny jak na czterech tuz?w:

Lud bitny, a od czas?w pana Tadeusza

Ko?ciuszki ?wiat takiego nie mia? genijusza

Wojennego jak wielki Cesarz Bonaparte.

Pami?tam, kiedy przeszli Francuzi przez Wart?,

Bawi?em za granic? wtenczas, w roku Pa?skim

Tysi?cznym osimsetnym sz?stym; w?a?nie z Gda?skiem

Handlowa?em, a krewnych mam wielu w Pozna?skiem.

Je?dzi?em ich odwiedzi?; wi?c z panem J?zefem

Grabowskim, kt?ry teraz jest rejmentu szefem,

A pod?wczas ?y? na wsi blisko Obiezierza,

Polowali?my sobie na ma?ego ?wierza.

By? pok?j w Wielko - Polszcze, jak teraz na Litwie;

Wtem nagle rozesz?a si? wie?? o strasznej bitwie;

Przybieg? do nas pos?aniec od pana Todwena,

Grabowski list przeczyta?, krzykn??: <>

Ja, z konia zsiad?szy, zaraz pad?em na kolana,

Dzi?kuj?c Panu Bogu.

Do miasta jedziemy

Niby dla interesu, niby nic nie wiemy,

A? tu widzimy: wszystkie landraty, hofraty,

Komisarze i wszystkie podobne psubraty

K?aniaj? si? nam nisko; ka?dy dr?y, blednieje,

Jako owad prusaczy, gdy wrz?tkiem kto zleje.

My ?miej?c si?, tr?c r?ce, prosim uni?enie

O nowinki? pytamy, co s?ycha? o Jenie?

Tu ich strach zdj??, dziwi? si?, ?e o kl?sce owej

Ju? wiemy; krzycz? Niemcy: <>

Spu?ciwszy nos, do dom?w, z dom?w dalej w nogi -

O, to by? rwetes! Wszystkie wielkopolskie drogi

Pe?ne uciekaj?cych; niemczyska jak mrowie

Pe?zn?, ci?gn? pojazdy, kt?re lud tam zowie

Wageny i fornalki; m??czy?ni, kobiety,

Z fajkami, z imbryczkami, wlek? pud?a, bety;

Drapi?, jak mog?; a my milczkiem wchodzim w rad?:

Hej?e na ko?, pomiesza? Niemcom rejterad?!

Nu? landratom t?uc w karki, z hofrat?w drze? schaby,

A her?w oficer?w ?owi? za harcaby -

A jenera? D?browski wpada do Poznania

I cesarski przynosi rozkaz: do powstania!

W tydzie? jeden - tak lud nasz Prusak?w wych?osta?

I wygna?, na lekarstwo Niemca by? nie dosta?!

Gdyby si? tak obr?ci? i gracko, i ra?nie,

I u nas w Litwie sprawi? Moskwie tak? ?a?ni??

He? co my?lisz, Macieju? Je?li z Bonapartem

Moskwa drze koty, to on wojuje nie ?artem:

Bohater pierwszy w ?wiecie, a wojsk ma bez liku!

He, c?? my?lisz, Macieju, nasz ojcze Kr?liku?"

Sko?czy?. Czekaj? wszyscy Macieja wyroku.

Maciej g?owy nie ruszy? ani podni?s? wzroku,

Tylko r?k? kilkakro? uderzy? po boku,

Jak gdyby szabli szuka? (od zaboru kraju

Szabli nie nosi?; przecie? z dawnego zwyczaju

Na wspomnienie Moskala zawsze r?k? zwraca?

Na lewy bok, zapewne R?zeczki swej maca?;

I st?d by? nazywany powszechnie Zabokiem).

Ju? wzni?s? g?ow?, s?uchaj? w milczeniu g??bokiem.

Maciej oczekiwanie powszechne omyli?,

Nachmurzy? brwi i znowu g?ow? na pier? schyli?.

Na koniec odezwa? si?, z wolna ka?de s?owo

Wymawiaj?c z przyciskiem, a w takt kiwa? g?ow?:

"Cicho! sk?d?e ta ca?a nowina pochodzi?

Jak daleko Francuzi? Kto nimi dowodzi?

Czy ju? wojn? zacz?li z Moskw?? gdzie i o co?

Kt?r?dy maj? ci?gn??? z jak? id? moc??

Wiele piechoty, jazdy? Kto wie, niechaj gada!"

Milcza?a, patrz?c na si? kolejno, gromada.

"Radzi?bym - rzecze Prusak - czeka? bernardyna

Robaka, bo od niego pochodzi nowina;

Tymczasem pos?a? pewnych szpieg?w nad granic?

I po cichu uzbraja? ca?? okolic?,

A tymczasem ostro?nie ca?? rzecz prowadzi?,

Aby Moskalom naszych zamiar?w nie zdradzi?".

He! czeka?? szczeka?? zwleka?? -

przerwa? Maciej drugi,

Ochrzczony Kropicielem od wielkiej maczugi,

Kt?r? zwa? Kropide?kiem; mia? j? dzi? przy sobie.

Stan?? za ni?, na ga?ce zwiesi? r?ce obie,

Na r?ku opar? brod? krzycz?c: "Czeka?! zwleka?!

Sejmikowa?! Hem, trem, brem, a potem ucieka?.

Ja w Prusach nie bywa?em; rozum kr?lewiecki

Dobry dla Prus, a u mnie jest rozum szlachecki.

To wiem, ?e kto chce bi? si?, niech Kropid?o chwyta,

Kto umiera?, ten ksi?dza niech wo?a, i kwita!

Ja chc? ?y?, bi?! Bernardyn po co? czy my ?aki?

Co mi tam Robak! ot?? my b?dziem robaki,

I dalej Moskw? toczy?! trem, bdrem, szpiegi, wzwiady;

Wiecie wy, co to znaczy? - Oto, ?e wy dziady,

Niedo??gi! He, Bracia! to wy?la rzecz tropi?,

Bernardy?ska kwestowa?, a moja rzecz: kropi?,

Kropi?, kropi? i kwita!" - Tu maczug? g?asn??,

Za nim ca?y t?um szlachty: "Kropi?, kropi?!" - wrzasn??.

Popar? stron? Chrzciciela Bartek, zwan Brzytewka,

Od szabli cienkiej, tudzie? Maciej, zwan Konewka,

Od sztu?ca, kt?ry nasza?, z gard?em tak szerokiem,

?e ze?, jak z konwi tuzin kulek la? potokiem;

Oba krzyczeli: "Wiwat Chrzciciel z Kropide?kiem!"

Prusak chcia? m?wi?, ale zg?uszono go zgie?kiem

I ?miechem: "Precz - wo?ano - precz Prusaki, tch?rze!

Kto tch?rz, niech w bernardy?skim chowa si? kapturze".

Wtem znowu g?ow? z wolna podni?s? Maciej stary

I zacz??y cokolwiek ucisza? si? gwary.

"Nie drwijcie - rzek? - z Robaka;

znam go, to ?wik klecha,

Ten robaczek wi?kszego od was zgryz? orzecha;

Raz go tylko widzia?em, ledwiem okiem rzuci?,

Pozna?em, co za ptaszek; ksi?dz oczy odwr?ci?,

L?kaj?c si?, ?ebym go nie zacz?? spowiada?;

Ale to rzecz nie moja, wiele o tym gada?!

On tu nie przyjdzie, pr??no wzywa? Bernardyna.

Je?li od niego wysz?a ta ca?a nowina,

To kto wie, w jakim celu: bo to bies ksi??yna!

Je?li pr?cz tej nowiny nic wi?cej nie wiecie,

Wi?c po co?cie tu przyszli? i czego wy chcecie?"

"Wojny!" - krzykn?li. - "Jakiej?" - spyta?. - Zawo?ali:

"Wojny z Moskalem! bi? si?! Haj?e na Moskali!"

Prusak wci?? wo?a?, a g?os coraz wy?ej wznosi?,

A? pos?uchanie cz??ci? uk?onem wyprosi?,

Cz??ci? zdoby? sw? mow? krzykliw? i cienk?.

"I ja chc? bi? si? - wo?a?, t?uk?c si? w pier? r?k? -

Cho? kropid?a nie nosz?, dr?giem od wiciny

Sprawi?em raz Prusakom czterem dobre chrzciny,

Kt?rzy mi? po pjanemu chcieli w Preglu topi?".

"To? zuch, Bartku - rzek? Chrzciciel -

dobrze! kropi? kropi?!"

"Ale?, najs?odszy Jezu! trzeba pierwej wiedzie?,

Z kim wojna? o co? Trzeba to ?wiatu powiedzie? -

Wo?a? Prusak - bo jak?e lud ruszy za nami?

Gdzie p?jdzie, kiedy, gdzie i??, my nie wiemy sami!

Bracia Szlachta! Panowie! potrzeba rozs?dku!

Dobrodzieje! potrzeba ?adu i porz?dku!

Chcecie wojny, wi?c zr?bmy konfederacyj?,

Obmy?lmy, gdzie zawi?za? i pod lask? czyj??

Tak by?o w Wielko - Polszcze: widzim rejterad?

Niemieck?, c?? my robim! Wchodzim tajnie w rad?,

Uzbrajamy i szlacht?, i w?o?cian gromad?,

Gotowi, D?browskiego czekamy rozkazu,

Na koniec, haj?e na ko?! powstajem od razu!"

"Prosz? o g?os!" - zawo?a? pan komisarz z Klecka,

Cz?owiek m?ody, przystojny, ubrany z niemiecka;

Zwa? si? Buchman, lecz Polak by?, w Polszcze si? rodzi?;

Nie wiedzie? pewnie, czyli ze szlachty pochodzi?,

Lecz o to nie pytano; i wszyscy Buchmana

Szacowali, i? s?u?y? u wielkiego pana.

By? dobry patryjota i pe?en nauki,

Z ksi?g obcych wyuczy? si? gospodarstwa sztuki

I d?br administracj? prowadzi? porz?dnie;

O polityce tak?e wnioskowa? rozs?dnie,

Pi?knie pisa? i g?adko umia? si? wys?awia?,

Zatem umilkli wszyscy, kiedy j?? rozprawia?.

"Prosz? o g?os!" - powt?rzy?, po dwakro? odchrz?kn??,

Uk?oni? si? i usty d?wi?cznemi tak brz?kn??:

"Preopinanci moi w swych g?osach wymownych

Dotkn?li wszystkich punkt?w stanowczych i g?ownych,

Dyskusyj? na wy?sze wznie?li stanowisko;

Mnie tylko pozostaje w jedno zj?? ognisko

Rzucone trafne my?li i rozumowania;

Mam nadziej? w ten spos?b sprzeczne zgodzi? zdania.

Dwie cz??ci dyskusyi ca?ej uwa?a?em,

Podzia? ju? jest zrobiony, id? tym podzia?em.

Naprz?d: dlaczego mamy przedsi?bra? powstanie?

W jakim duchu? to pierwsze ?ywotne pytanie;

Drugie rewolucyjnej w?adzy si? dotycze;

Podzia? jest trafny, tylko przewr?ci? go ?ycz?.

Naprz?d zacz?? od w?adzy; skoro pojmiem w?adz?,

Z niej powstania istot?, duch, cel wyprowadz?.

Co do w?adzy wi?c - kiedy oczyma przebiegam

Dzieje ca?ej ludzko?ci, i c?? w nich spostrzegam?

Oto r?d ludzki dziki, w lasach rozpierzchniony,

Skupia si?, zbiera, ??czy dla wsp?lnej obrony,

Obmy?la j?; i to jest najpierwsza obrada.

Potem ka?dy wolno?ci w?asnej cz?stk? sk?ada

Dla dobra powszechnego: to pierwsza ustawa,

Z kt?rej jako ze ?r?d?a p?yn? wszystkie prawa.

Widzimy tedy, ?e rz?d umow? si? tworzy,

Nie pochodz?c, jak mylnie s?dz?, z woli Bo??j.

Owo?, rz?d na kontrakcie opar?szy spo?ecznym,

Podzia? w?adzy ju? tylko jest skutkiem koniecznym..."

"Ot?? s? i kontrakty! kijowskie czy mi?skie? -

Rzek? stary Maciej - owo? i rz?dy babi?skie!

Panie Buchman, czy B?g nam chcia? cara narzuci?,

Czy diabe?, ja z Waszeci? nie b?d? si? k??ci?;

Panie Buchman, gadaj Wa??, jakby cara zruci?".

"Tu s?k! - krzykn?? Kropiciel - gdybym m?g? podskoczy?

Do tronu i Kropid?em, plusk, raz cara zmoczy?,

To ju? by on nie wr?ci? ni kijowskim traktem,

Ni mi?skim, ni za ?adnym Buchmana kontraktem,

Aniby go wskrzesili z mocy Bo?ej popi,

Ni z mocy Belzebuba - ten mi zuch, kto kropi.

Panie Buchman, Wa?cina rzecz bardzo wymowna,

Ale wymowa - szum, drum; kropi? - to rzecz g?owna".

"To, to, to!" - pisn??, r?ce tr?c, Bartek Brzytewka,

Od Chrzciciela do Ma?ka biegaj?c jak cewka,

Od jednej strony krosien przerzucana w drug? -

"Tylko ty, Ma?ku z R?zg?, ty, Ma?ku z maczug?,

Tylko zgod?cie si?, dalb?g, pobijem na druzgi

Moskala; Brzytew idzie pod komend? R?zgi".

"Komenda - przerwa? Chrzciciel - dobra ku paradzie;

U nas by?a komenda w kowie?skiej brygadzie

Kr?tka a w?z?owata: Strasz, sam si? nie strachaj -

Bij, nie daj si? - post?puj cz?sto, g?sto machaj:

Szach, mach!"

"To - pisn?? Brzytwa - to mi regulament!

Po co tu pisa? akta, po co psu? atrament?

Konfederacji trzeba? O to ca?a sprzeczka?

Jest marsza?ek nasz Maciej, a laska R?zeczka".

"Niech ?yje - krzykn?? Chrzciciel - Kurek na ko?ciele!"

Szlachta odpowiedzia?a: "Wiwant Kropiciele!"

Ale w k?tach szmer powsta?, cho? w ?rodku t?umiony;

Wida?, ?e si? rozdziela rada na dwie strony.

Buchman krzykn??: "Ja zgody nigdy nie pochwalam!

To m?j system!" Kto? drugi wrzasn??: "Nie pozwalam!"

Inni z k?t?w wt?ruj?. Nareszcie g?os gruby

Ozwa? si? przyby?ego szlachcica Sko?uby:

"C?? to, Pa?stwo Dobrzy?scy! a to co si? ?wi?ci?

A my czy to b?dziemy spod prawa wyj?ci?

Kiedy nas zapraszano z naszego za?cianku,

A zaprasza? nas klucznik R?baj?o Mopanku,

M?wiono nam, ?e wielkie rzeczy dzia? si? mia?y,

?e tu nie o Dobrzy?skich, lecz o powiat ca?y,

O ca?? szlacht? idzie; to? i Robak b?ka?,

Cho? nigdy nie doko?czy? i zawsze si? j?ka?,

I ciemno si? t?umaczy?; wreszcie, koniec ko?c?w,

My zjechali, s?siad?w wezwali przez go?c?w.

Nie sami tu, Panowie Dobrzy?scy, jeste?cie;

Z r??nych innych za?ciank?w jest tu nas ze dwie?cie;

Wszyscy wi?c rad?my. Je?li potrzeba marsza?ka,

G?osujmy wszyscy; r?wna u ka?dego ga?ka.

Niech ?yje r?wno??!"

Zatem dwaj Terajewicze

I czterej Stupu?kowscy, i trzej Mickiewicze

Krzykn?li: "Wiwat r?wno??!" - stoj?c za Sko?ub?.

Tymczasem Buchman wo?a?: "Zgoda b?dzie zgub?!"

Kropiciel krzycza?: "Bez was obejdziem si? sami;

Niech ?yje nasz marsza?ek, Maciek nad Ma?kami!

Hej, do laski!" Dobrzy?scy krzycz?: "Zapraszamy!"

A obca szlachta wo?a w g?os: "Nie pozwalamy!"

Rozstrycha si? t?um na dwie kupy rozdzielony

I kiwaj?c g?owami w dwie przeciwne strony,

Tamci: "Nie pozwalamy!" - ci krzycz?: "Prosiemy!"

Maciek stary w po?rodku jeden siedzia? niemy

I jedna g?owa jego by?a nieruchoma.

Przeciw niemu sta? Chrzciciel, zwieszony r?koma

Na maczudze, a g?ow? na ko?cu maczugi

Wspart? kr?ci? jak tykw? wbit? na kij d?ugi

I na przemiany to w ty?, to si? naprz?d kiwa?,

I ustawicznie: "Kropi?, kropi?!" wykrzykiwa?.

Wzd?u? izby za? przebiega? Brzytewka ruchawy

Ci?gle od Kropiciela do Macieja ?awy.

Konewka za? powoli wszerz izb? przechodzi?

Od Dobrzy?skich do szlachty, niby to ich godzi?;

Jeden wci?? wo?a?: "Goli?!" - a drugi: "Zalewa?!"

Maciek milcza?, lecz widno, ?e si? zacz?? gniewa?.

?wier? godziny wrza? ha?as, gdy nad t?um wrzeszcz?cy,

Ze ?rodka g??w, wyskoczy? w g?r? s?up b?yszcz?cy:

By? to rapier s??nistej d?ugo?ci, szeroki

Na ca?? pi?d?, a sieczny na obadwa boki.

Widocznie miecz teuto?ski, z norymberskiej stali

Ukuty; wszyscy milcz?c na bro? pogl?dali.

Kto j? podni?s?? nie wida?, lecz zaraz zgadniono:

"To Scyzoryk! Niech ?yje Scyzoryk! - krzykniono -

Wiwat Scyzoryk, klejnot R?baj??w za?cianku!

Wiwat R?baj?o, Szczerbiec, P??kozic, Mopanku!"

Wnet Gerwazy (to on by?) przez t?um si? przecisn??

Na ?rodek izby, wko?o Scyzorykiem b?ysn??,

Potem, w d?? chyl?c ostrze na znak powitania

Przed Ma?kiem, rzek?: "R?zeczce Scyzoryk si? k?ania.

Bracia szlachta Dobrzy?scy! Ja nie b?d? radzi?

Nic a nic, powiem tylko, po com Was zgromadzi?,

A co robi?, jak robi?, decydujcie sami.

Wiecie, s?uch dawno chodzi mi?dzy za?ciankami,

?e si? na wielkie rzeczy zanosi na ?wiecie;

Ksi?dz Robak o tem gada?, wszak?e wszyscy wiecie?"

"Wiemy!" - krzykn?li. - "Dobrze. Owo? m?drej g?owie -

Ci?gn?? mowca spojrzawszy bystro - do?? dwie s?owie,

Nieprawda??" "Prawda!" - rzekli. - "Gdy cesarz francuski -

Rzek? Klucznik - st?d przyci?ga, a stamt?d car ruski:

Wi?c wojna, car z cesarzem, kr?lowie z kr?lami

P?jd? za ?by, jak zwykle mi?dzy monarchami;

A nam czy siedzie? cicho? Gdy wielki wielkiego

B?dzie dusi?, my du?my mniejszych, ka?dy swego.

Z g?ry i z do?u, wielcy wielkich, ma?ych mali,

Jak zaczniem ci??, tak ca?e szelmostwo si? zwali

I tak zakwitnie szcz??cie i Rzeczpospolita.

Nieprawda??"

"Prawda! - rzekli - jakby z ksi??ki czyta".

"Prawda! - powt?rzy? Chrzciciel - krop a krop, i kwita".

"Ja zawsze got?w goli?" - ozwa? si? Brzytewka.

"Tylko zgod?cie si? - prosi? uprzejmie Konewka -

Chrzcicielu i Macieju, pod czyj? i?? wodz?".

Ale mu przerwa? Buchman: "Niech si? g?upi godz?!

Dyskusyje publicznej sprawie nie zaszkodz?.

Prosz? milcze?! S?uchamy! Sprawa na tem zyska,

Pan Klucznik j? z nowego zwa?a stanowiska".

"Owszem - zawo?a? Klucznik - u mnie po staremu:

O wielkich rzeczach my?le? nale?y wielkiemu;

Jest na to cesarz, b?dzie kr?l, senat, pos?owie.

Takie rzeczy, Mopanku, robi? si? w Krakowie

Lub w Warszawie, nie u nas, w za?cianku, w Dobrzynie;

Akt?w konfederackich nie pisz? w kominie

Kred?, nie na wicinie, lecz na pergaminie:

Nie nam to pisa? akta, ma Polska pisarzy

Koronnych i litewskich, tak robili starzy;

Moja rzecz Scyzorykiem wyrzyna?". - "Kropid?em

Pluska?" - doda? Kropiciel. - "I wykala? Szyd?em" -

Krzykn?? Bartek Szyde?ko, dobywszy swej szpadki.

"Wszystkich was - ko?czy? Klucznik - bior? tu na ?wiadki,

Czy Robak nie powiada?, ?e wprz?d nim przyjmiecie

W dom wasz Napoleona, trzeba wymie?? ?miecie?

S?yszeli?cie to wszyscy, a czy rozumiecie?

Kt?? jest ?mieciem powiatu? Kto zdradziecko zabi?

Najlepszego z Polak?w, kto go okrad?, zgrabi??

I jeszcze chce ostatki wydrze? z r?k dziedzica?

Kt?? to? Mam?e wam gada??"

"A ju?ci Soplica -

Przerwa? Konewka - to ?otr!" - "Oj, to ciemi??yciel!" -

Pisn?? Brzytewka. - "Wi?c go kropi?!" - doda? Chrzciciel.

"Je?li zdrajca - rzek? Buchman - wi?c na szubienic?!"

"Hej?e! - krzykn?li wszyscy - haj?e na Soplic?!"

Lecz Prusak ?mia? podj?? si? S?dziego obrony

I wo?a? z wzniesionemi ku szlachcie ramiony:

"Panowie Bracia! aj! aj! a na boskie rany!

Co znowu? Panie Klucznik, czy Wa?? op?tany?

Czy o tem by?a mowa? ?e kto? mia? wariata,

Banita bratem, to co? kara? go za brata!

To mi po chrze?cija?sku! S? tu w tym konszachty

Hrabiego. - ?eby S?dzia by? ci??ki dla szlachty,

Nieprawda! dalib?g?e! to wy tylko sami

Pozywacie go, a on zgody szuka z wami,

Ust?puje ze swego, jeszcze grzywny p?aci,

Ma proces z Hrabi?, c?? st?d? obadwa bogaci;

Niechaj pan drze si? z panem, c?? to do nas braci?

Pan S?dzia ciemi??yciel! On pierwszy zabrania?,

A?eby si? ch?op przed nim do ziemi nie k?ania?,

M?wi?c, ?e to grzech. Nieraz u niego gromada

Ch?opska, ja sam widzia?em, do sto?u z nim siada;

P?aci? za w?o?? podatki, a nie tak jest w Klecku,

Cho? tam Wa??, Panie Buchman, rz?dzisz po niemiecku.

S?dzia zdrajca! - My si? z nim od infimy znamy:

Poczciwe by?o dziecko i dzi? taki samy;

Polsk? kocha nad wszystko, polskie obyczaje

Chowa, modom moskiewskim przyst?pu nie daje.

Ilekro? z Prus powracam, chc?c zmy? si? z niemczyzny,

Wpadam do Soplicowa jak w centrum polszczyzny:

Tam si? cz?owiek napije, nadysze Ojczyzny!

Dalb?g, Dobrzy?scy! ja wasz brat, ale S?dziego

Nie pozwol? pokrzywdzi?, nie b?dzie nic z tego.

Nie tak, Panowie Bracia, w Wielko - Polszcze by?o:

Co za duch! co za zgoda! a? przypomnie? mi?o!

Nikt tam podobn? fraszk? nie ?mia? rady miesza?!"

"To nie fraszka - zawo?a? Klucznik - ?otr?w wiesza?!"

Szmer wzmaga? si?; wtem Jankiel pos?uchania prosi?,

Na ?aw? wskoczy?, stan?? i nad g?owy wznosi?

Brod? jak wiech?, co mu a? do pasa wisi;

Praw? r?k? zdj?? z wolna z g?owy ko?pak lisi,

Lew? r?k? jarmu?k? zruszon? poprawi?,

Potem lewic? za pas zatkn?? i tak prawi?,

Ko?pakiem lisim w kolej k?aniaj?c si? nisko

"Nu, Panowie Dobrzy?scy, ja sobie ?ydzisko;

Mnie S?dzia ni brat, ni swat; szanuj? Soplic?w,

Jak pan?w bardzo dobrych i moich dziedzic?w;

Szanuj? te? Dobrzy?skich Bartk?w i Maciej?w,

Jako dobrych s?siad?w, pan?w dobrodziej?w;

A m?wi? tak: je?eli Pa?stwo chc? gwa?t zrobi?

S?dziemu, to bardzo ?le; mo?ecie si? pobi?,

Zabi?... - A asesory? a sprawnik? a turma?

Bo w wiosce u Soplicy jest ?o?nierzy hurma,

Wszystko jegry! Asesor w domu; tylko ?wi?nie,

Tak wraz przymaszeruj?, stoj? jak umy?lnie.

A co b?dzie? A je?li czekacie Francuza,

To Francuz jest daleko jeszcze, droga du?a.

Ja ?yd, o wojnach nie wiem, a by?em w Bielicy

I widzia?em tam ?ydk?w od samej granicy;

S?ycha?, ?e Francuz stoi nad rzek? ?ososn?,

A wojna je?li b?dzie, to chyba a? wiosn?.

Nu, m?wi? tak: czekajcie; wszak dw?r Soplicowa

Nie budka kramna, co si? rozbierze, w w?z schowa

I pojedzie - dw?r jak sta?, do wiosny sta? b?dzie;

A pan S?dzia to nie jest ?ydek na arendzie,

Nie uciecze, to jego mo?na znale?? wiosn?;

A teraz rozejd?cie si?, a nie gada? g?o?no

O tem, co by?o, bo to gada?, to daremno!

A czyja ?aska Pan?w Szlachty, prosz? ze mn?.

Moja Siora powi?a ma?ego Jankielka,

Ja dzi? traktuj? wszystkich, a muzyka wielka!

Ka?? przynie?? kozic?, basetl?, dwie skrzypiec,

A pan Maciej Dobrodziej lubi stary lipiec

I nowego mazurka; mam nowe mazurki,

A wyuczy?em ?piewa? fein moje bachurki".

Wymowa lubionego powszechnie Jankiela

Trafia?a do serc; powsta? krzyk, oklask wesela,

Szmer przyzwolenia nawet za domem si? szerzy?,

Gdy Gerwazy w Jankiela Scyzorykiem zmierzy?.

?yd skoczy?, wpad? w t?um;

Klucznik wo?a?: "Precz st?d, ?ydzie!

Nie tkaj palc?w mi?dzy drzwi, nie o ciebie idzie!

Panie Prusak! ?e Wasze? s?dziowsk? handlujesz

Par? wicin mizernych, to ju? za? gard?ujesz?

Zapomnia?e?, Mopanku, ?e ojciec Wasz?cin

Sp?awia? do Prus dwadzie?cie Horeszkowskich wicin?

St?d si? zbogaci? i on, i jego rodzina;

Ba, nawet wszyscy, ilu was tu jest z Dobrzyna.

Bo pami?tacie, starzy, s?yszeli?cie m?odzi,

?e Stolnik by? was wszystkich ojciec i dobrodzi?j:

Kogo? on komisarzem s?a? do swych d?br pi?skich?

Dobrzy?skiego! Rachmistrz?w kogo mia?? Dobrzy?skich!

Marsza?kostwa, kredensu nie zwierza? nikomu,

Tylko Dobrzy?skim: pe?no Dobrzy?skich mia? w domu!

On forytowa? wasze w trybuna?ach sprawy,

On wyrabia? u kr?la dla was chleb ?askawy,

Dzieci wasze kopami pomieszcza? w konwikcie

Pijarskim, na swym koszcie, odzie?y i wikcie;

Doros?ych promowowa? tak?e swym nak?adem.

A dlaczego to robi?? ?e wam by? s?siadem!

Dzi? Soplica kopcami tyka waszych granic;

C?? kiedy wam dobrego zrobi? on?"

"Nic a nic! -

Przerwa? Konewka - bo to wyros?o z szlachciury,

A jak dmie si?, phu phu phu, jak nos drze do g?ry!

Pami?tacie, prosi?em na c?rki wesele;

Poj?, nie chce pi?, m?wi: <>

Ot, magnat! delikacik z marymonckiej m?ki!

Nie pi?, leli?my w gard?o; krzycza?: <>

Czekaj no, niech no ja mu z Konewki nalej?".

"Filut - zawo?a? Chrzciciel - oj, i ja go kropn?

Za swoje. M?j syn - by?o to dziecko roztropne,

Teraz tak zg?upia?, ?e go nazywaj? Sakiem.

A z przyczyny S?dziego zosta? g?upcem takim.

M?wi?em: <>

On znowu smyk do Zosi, dybie przez konopie;

Z?owi?em go, a zatem za uszy i kropi?;

A on beczy i beczy jak male?kie ch?opie:

<> - a wci?? szlocha .

Co tobie? A on m?wi, ?e t? Zosi? kocha!

Chcia?by popatrzy? na ni?! ?al mi nieboraka;

M?wi? S?dziemu: <>

On m?wi: <>. ?otr! ??e, ju? j? komu? swata.

S?ysza?em; ju? ja si? tam na wesele wkr?c?,

Ja im ?o?e ma??e?skie Kropid?em po?wi?c?".

"I taki ?otr - zawo?a? Klucznik - ma panowa??

I dawnych pan?w, lepszych od siebie, rujnowa??

A Horeszk?w i pami??, i imi? zaginie!

Gdzie? jest wdzi?czno?? na ?wiecie?

- nie ma jej w Dobrzynie.

Bracia! chcecie b?j z ruskim wie?? imperatorem,

A boicie si? wojny z Soplicowskim dworem?

Strach wam turmy! czy? to ja wzywam na rozboje?

Bro? Bo?e! Szlachta Bracia! ja przy prawie stoj?.

Wszak Hrabia wygra?, zyska? dekret?w niema?o;

Tylko je egzekwowa?! Tak dawniej bywa?o:

Trybuna? pisa? dekret, szlachta wype?nia?a,

A szczeg?lniej Dobrzy?scy, i st?d wasza chwa?a

Uros?a w Litwie!

Wszak?e to Dobrzy?scy sami

Bili si? na zaje?dzie myskim z Moskalami,

Kt?rych przywi?d? jenera? ruski Wojni?owicz

I ?otr, przyjaciel jego, pan Wo?k z ?ugomowicz;

Pami?tacie, jak Wo?ka wzi?li?my w niewol?,

Jak chcieli?my go wiesza? na belce w stodole,

I? by? tyran dla ch?opstwa, a s?uga Moskali;

Ale si? ch?opi g?upi nad nim zlitowali!

(Upiec go musz? kiedy? na tym Scyzoryku).

Nie wspomn? innych wielkich zajazd?w bez liku,

Z kt?rych wyszli?my zawsze, jak szlachcie przysta?o,

I z zyskiem, i aplauzem powszechnym, i z chwa??!

Po c?? o tem wspomina?! Dzi? darmo pan Hrabia,

S?siad wasz, spraw? toczy, dekrety wyrabia,

Ju? nikt z was pom?c nie chce biednemu sierocie!

Dziedzic Stolnika, tego, kt?ry ?ywi? krocie,

Dzi? nie ma przyjaciela oprocz mnie - Klucznika,

I ot, tego wiernego mego Scyzoryka!"

"I Kropid?a! - rzek? Chrzciciel - gdzie ty, Gerwaze?ku,

Tam i ja, p?ki r?ka, p?ki plusk plask w r?ku.

Co dwaj, to dwaj! Dalib?g, m?j Gerwazy! ty miecz,

Ja mam Kropid?o; dalb?g! ja kropi?, a ty siecz,

I tak szach mach, plusk i plask; oni niech gaw?dz?!"

"To? i Bartka - rzek? Brzytwa - Bracia nie odp?dz?;

Ju? co wy namydlicie, to ja wszystko zgol?".

"I ja - przyda? Konewka - z wami ruszy? wol?,

Gdy ich nie mo?na zgodzi? na obior marsza?ka;

Co mi tam g?osy, ga?ki, u mnie insza ga?ka

(Tu wydoby? z kieszeni gar?? kul, dzwoni? niemi):

Ot, ga?ki! - krzykn?? - w S?dzi? ga?kami wszystkiemi!"

"Do was - wo?a? Sko?uba - do was si? ??czymy!"

"Gdzie wy - krzykn??a szlachta - gdzie wy, to tam i my!

Niech ?yj? Horeszkowie! wiwant P??kozice!

Wiwat Klucznik R?baj?o! Haj?e na Soplice!"

I tak wszystkich poci?gn?? wymowny Gerwazy:

Bo wszyscy ku S?dziemu mieli swe urazy,

Jak zwyczajnie w s?siedztwie, to o szkod? skargi,

To o wyr?by, to o granice zatargi:

Jednych gniew, drugich tylko podburza?a zawi??

Bogactw S?dziego - wszystkich zgodzi?a nienawi??.

Cisn? si? do Klucznika, podnosz? do g?ry

Szable, pa?ki...

A? Maciek, dotychczas ponury,

Nieruchomy, wsta? z ?awy i wolnemi kroki

Wyszed? na ?rodek izby, i podpar? si? w boki;

I spojrzawszy przed siebie, i kiwaj?c g?ow?,

Zabra? g?os, wymawiaj?c z wolna ka?de s?owo,

Z przestankiem i przyciskiem: "A g?upi! a g?upi!

A g?upi wy! Na kim si? mle?o, na was skrupi.

To p?ki o wskrzeszeniu Polski by?a rada,

O dobru pospolitem, g?upi, u was zwada?

Nie mo?na by?o, g?upi, ani si? rozm?wi?,

G?upi, ani porz?dku, ani postanowi?

Wodza nad wami, g?upi! A niech no kto podda

Osobiste urazy, g?upi, u was zgoda!

Precz st?d! bo jakem Maciek, was, do milijon?w

Kro?set kroci tysi?cy fur beczek furgon?w

Diab??w!!!..."

Ucichli wszyscy jak ra?eni gromem!

Ale razem straszliwy powsta? krzyk za domem:

"Wiwat Hrabia!" On wje?d?a? na folwark Maciej?w,

Sam zbrojny, za nim zbrojnych dziesi?ciu d?okej?w.

Hrabia siedzia? na dzielnym koniu, w czarnym stroju;

Na sukni orzechowy p?aszcz w?oskiego kroju,

Szeroki, bez r?kaw?w, jak wielka opona,

Spi?ty klamr? u szyi, spada? przez ramiona;

Kapelusz mia? okr?g?y z pi?rem, w r?ku szpad?,

Okr?ci? si? i szpad? powita? gromad?.

"Wiwat Hrabia! - krzykn?li - z nim ?y? i umiera?!"

Szlachta zacz??a z chaty przez okna wyziera?

I za Klucznikiem coraz ku drzwiom si? napiera?;

Klucznik wyszed?, a za nim t?um przeze drzwi run??,

Maciek reszt? wyp?dzi?, drzwi zamkn??, zasun??

I przez okno wyjrzawszy, raz jeszcze rzek?: "G?upi!"

A tymczasem si? szlachta do Hrabiego kupi;

Id? w karczm?, Gerwazy wspomnia? dawne czasy,

Kaza? sobie trzy poda? od kontusz?w pasy,

Na nich ze sklepu karczmy beczki wydobywa

Trzy: jedn? miodu, drug? w?dki, trzeci? piwa.

Wyj?? go?dzie, wnet z szumem trysn??y trzy strugi:

Jeden bia?y jak srebro, krwawnikowy drugi,

Trzeci ???ty; troist? graj? w g?rze t?cz?,

A spadaj?c w sto kubk?w, we sto szklanek brz?cz?.

Wre szlachta, tamci pij?, ci Hrabiemu ?ycz?

Lat setnych, wszyscy: "Haj?e na Soplice!" krzycz?.

Jankiel wymkn?? si? milczkiem, oklep; Prusak r?wnie,

Nie s?uchany, cho? jeszcze rozprawia? wymownie,

Chcia? zmyka?, szlachta w pogo?, wo?aj?c, ?e zdradzi?.

Mickiewicz sta? z daleka, ni krzycza?, ni radzi?,

Ale z miny poznano, ?e co? z?ego knuje,

Wi?c do kord?w, i haj?e! On si? rejteruje,

Odcina si?, ju? ranny, przyparty do p?ot?w,

Gdy mu skoczy? na odsiecz Zan i trzech Czeczot?w.

Zaczem rozj?to szlacht?, ale w tym rozruchu

Dw?ch by?o ci?tych w r?ce, kto? dosta? po uchu.

Reszta wsiada?a na ko?.

Hrabia i Gerwazy

Porz?dkuj?, rozdaj? or??e, rozkazy.

W ko?cu wszyscy przez d?ug? za?cianku ulic?

Pu?cili si? w cwa?, krzycz?c: "Haj?e na Soplice!"

KSI?GA ?SMA
ZAJAZD
Tre??:
Astronomia Wojskiego - Uwaga Podkomorzego nad kometami - Tajemnicza scena w pokoju S?dziego - Tadeusz, chc?c zr?cznie wypl?ta? si?, wpada w wielkie k?opoty - Nowa Dydo- Zajazd - Ostatnia wo?nie?ska protestacja - Hrabia zdobywa Soplicowo - Szturm i rze? - Gerwazy piwnicznym - Uczta zajazdowa.

--------------------------------------------------------------------------------

Przed burz? bywa chwila cicha i ponura,

Kiedy nad g?owy ludzi przyleciawszy chmura

Stanie i gro??c twarz?, dech wiatr?w zatrzyma,

Milczy, obiega ziemi? b?yskawic oczyma,

Znacz?c te miejsca, gdzie wnet ci?nie grom po gromie:

Tej ciszy chwila by?a w Soplicowskim domie.

My?li?by?, ?e przeczucie nadzwyczajnych zdarze?

?ci??o usta i wznios?o duchy w kraje marze?.

Po wieczerzy i S?dzia, i go?cie ze dworu

Wychodz? na dziedziniec u?ywa? wieczoru;

Zasiadaj? na przyzbach wys?anych muraw?;

Ca?e grono z pos?pn? i cich? postaw?

Pogl?da w niebo, kt?re zdawa?o si? zni?a?,

?cie?nia? i coraz bardziej ku ziemi przybli?a?,

A? oboje, skrywszy si? pod zas?on? ciemn?

Jak kochankowie, wszcz?li rozmow? tajemn?,

T?umacz?c swe uczucia w westchnieniach t?umionych,

Szeptach, szmerach i s?owach na wp?? wym?wionych,

Z kt?rych sk?ada si? dziwna muzyka wieczoru.

Zacz?? j? puszczyk, j?cz?c na poddaszu dworu;

Szepn??y wiotkiem skrzyd?em niedoperze, lec?

Pod dom, gdzie szyby okien, twarze ludzi ?wiec?;

Ni?ej za? - niedoperz?w siostrzyczki, ?my, rojem

Wij? si?, przywabione bia?ym kobiet strojem.

Mianowicie przykrz? si? Zosi, bij?c w lice

I w jasne oczki, kt?re bior? za dwie ?wi?ce.

Na powietrzu owad?w wielki kr?g si? zbiera,

Kr?ci si?, graj?c jako harmoniki sfera;

Ucho Zosi rozr??nia w?r?d tysi?ca gwar?w

Akord muszek i p??ton fa?szywy komar?w.

W polu koncert wieczorny ledwie jest zacz?ty;

W?a?nie muzycy ko?cz? stroi? instrumenty.

Ju? trzykro? wrzasn?? derkacz, pierwszy skrzypak ??ki,

Ju? mu z dala wt?ruj? z bagien basem b?ki,

Ju? bekasy do g?ry porwawszy si? wij?

I bekaj?c raz po raz jak w b?benki bij?.

Na fina? szmer?w muszych i ptasz?cej wrzawy

Odezwa?y si? ch?rem podw?jnym dwa stawy,

Jako zakl?te w g?rach kaukaskich jeziora,

Milcz?ce przez dzie? ca?y, graj?ce z wieczora.

Jeden staw, co to? jasn? i brzeg mia? piaszczysty,

Modr? piersi? j?k wyda? cichy, uroczysty;

Drugi staw, z dnem b?otnistem i gardzielem m?tnym,

Odpowiedzia? mu krzykiem ?a?o?nie nami?tnym;

W obu stawach pia?y ?ab niezliczone hordy,

Oba chory zgodzone w dwa wielkie akordy.

Ten fortissimo zabrzmia?, tamten nuci z cicha,

Ten zdaje si? wyrzeka?, tamten tylko wzdycha;

Tak dwa stawy gada?y do siebie przez pola,

Jak graj?ce na przemian dwie arfy Eola.

Mrok g?stnia?; tylko w gaju i oko?o rzeczki,

W ?ozach, b?yska?y wilcze oczy jako ?wieczki,

A dalej, u ?cie?nionych widnokr?gu brzeg?w,

Tu i ?wdzie ogniska pastuszych nocleg?w.

Nareszcie ksi??yc srebrn? pochodni? zanieci?,

Wyszed? z boru i niebo i ziemi? o?wieci?.

One teraz, z pomroku odkryte w po?owie,

Drzema?y obok siebie jako ma??onkowie

Szcz??liwi: niebo w czyste obj??o ramiona

Ziemi pier?, co ksi??ycem ?wieci posrebrzona.

Ju? naprzeciw ksi??yca gwiazda jedna, druga

B?ysn??a; ju? ich tysi?c, ju? milijon mruga.

Kastor z bratem Polluksem ja?nieli na czele,

Zwani niegdy? u S?awian: Lele i Polele;

Teraz ich w zodyjaku gminnym zn?w przechrzczono,

Jeden zowie si? L i t w ?, a drugi K o r o n ?.

Dalej niebieskiej W a g i dwie szale b?yskaj?;

Na nich B?g w dniu stworzenia (starzy powiadaj?)

Wa?y? z kolei wszystkie planety i ziemie,

Nim w przepa?ciach powietrza osadzi? ich brzemi?;

Potem wagi z?ociste zawiesi? na niebie:

Z nich to ludzie wag i szal wz?r wzi?li dla siebie.

Na p??noc ?wieci okr?g gwia?dzistego S i t a,

Przez kt?re B?g (jak m?wi?) przesia? ziarnka ?yta,

Kiedy je z nieba zruca? dla Adama ojca,

Wygnanego za grzechy z rozkoszy ogrojca.

Nieco wy?ej D a w i d a w ? z, got?w do jazdy,

D?ugi dyszel kieruje do Polarnej Gwiazdy.

Starzy Litwini wiedz? o rydwanie owym,

?e nies?usznie posp?lstwo zwie go Dawidowym,

Gdy? to jest w?z Anielski. Na nim to przed czasy

Jecha? Lucyper, Boga gdy wyzwa? w zapasy,

Mlecznym go?ci?cem p?dz?c w cwa? w niebieskie progi,

A? go Micha? zbi? z wozu, a w?z zruci? z drogi.

Teraz, popsuty, mi?dzy gwiazdami si? wala,

Naprawia? go archanio? Micha? nie pozwala.

I to wiadomo tak?e u starych Litwin?w

(A wiadomo?? t? pono wzi?li od rabin?w),

?e ?w zodyjakowy S m o k, d?ugi i gruby,

Kt?ry gwia?dziste wije po niebie przeguby,

Kt?rego mylnie W ? ? e m chrzcz? astronomowie,

Jest nie w??em, lecz ryb?. Lewiatan si? zowie.

Przed czasy mieszka? w morzach, ale po potopie

Zdech? z niedostatku wody; wi?c na niebios stropie,

Tak dla osobliwo?ci, jako dla pami?tki,

Anieli zawiesili jego martwe szcz?tki.

Podobnie pleban mirski zawiesi? w ko?ciele

Wykopane olbrzym?w ?ebra i piszczele.

Takie gwiazd historyje, kt?re z ksi??ek zbada?

Albo s?ysza? z podania, Wojski opowiada?;

Chocia? wieczorem s?aby mia? wzrok Wojski stary

I nie m?g? w niebie dojrze? nic przez okulary,

Lecz na pami?? zna? imi? i kszta?t ka?dej gwiazdy;

Wskazywa? palcem miejsca i drog? ich jazdy.

Dzi? ma?o go s?uchano, nie zwa?ano wcale

Na Sito ni na Smoka, ani te? na Szale;

Dzi? oczy i my?l wszystkich poci?ga do siebie

Nowy go??, dostrze?ony niedawno na niebie:

By? to k o m e t a pierwszej wielko?ci i mocy,

Zjawi? si? na zachodzie, lecia? ku p??nocy;

Krwawym okiem z ukosa na rydwan spoziera,

Jakby chcia? zaj?? puste miejsce Lucypera,

Warkocz d?ugi w ty? rzuci? i cz??? nieba trzeci?

Obwin?? nim, gwiazd krocie zagarn?? jak sieci?

I ci?gnie je za sob?, a sam wy?ej g?ow?

Mierzy, na p??noc, prosto w gwiazd? biegunow?.

Z niewymownym przeczuciem ca?y lud litewski

Pogl?da? ka?dej nocy na ten cud niebieski,

Bior?c z?? wr??b? z niego tudzie? z innych znak?w;

Bo zbyt cz?sto s?yszano krzyk z?owieszczych ptak?w,

Kt?re na pustych polach gromadz?c si? w kupy,

Ostrzy?y dzioby, jakby czekaj?c na trupy.

Zbyt cz?sto postrzegano, ?e psy ziemi? ry?y

I jak gdyby ?mier? wietrz?c, przera?liwie wy?y:

Co wr??y g??d lub wojn?; a stra?nicy boru

Widzieli, jak przez sm?tarz sz?a dziewica moru,

Kt?ra wznosi si? czo?em nad najwy?sze drzewa,

A w lewym r?ku chustk? skrwawion? powiewa.

R??ne st?d wnioski tworzy? stoj?cy przy p?ocie

Cywun, co przyszed? zdawa? spraw? o robocie,

I pisarz prowentowy w szeptach z ekonomem.

Lecz Podkomorzy siedzia? na przy?bie przed domem.

Przerwa? rozmow? go?ci, zna?, ?e g?os zabiera;

B?ysn??a przy ksi??ycu wielka tabakiera

(Ca?a z szczerego z?ota, z brylant?w oprawa,

We ?rodku za szk?em portret kr?la Stanis?awa);

Zadzwoni? w ni? palcami, za?y? i rzek?: "Panie

Tadeuszu, Wa?cine o gwiazdach gadanie

Jest tylko echem tego, co s?ysza?e? w szkole.

Ja o cudzie - prostak?w poradzi? si? wol?.

I ja astronomiji s?ucha?em dwa lata

W Wilnie, gdzie Puzynina, m?dra i bogata

Pani, odda?a doch?d z wioski dwiestu ch?op?w

Na zakupienie r??nych szkie? i teleskop?w;

Ksi?dz Poczobut, cz?ek s?awny, by? obserwatorem

I ca?ej Akademiji naonczas rektorem,

Przecie? w ko?cu katedr? i teleskop rzuci?,

Do klasztoru, do cichej celi swej powr?ci?

I tam umar? przyk?adnie. Znam si? te? z ?niadeckim,

Kt?ry jest m?drym bardzo cz?ekiem, chocia? ?wieckim.

Owo? astronomowie planet?, komet?,

Uwa?aj? tak jako mieszczanie karet?;

Wiedz?, czyli zaje?d?a przed kr?la stolic?,

Czyli z rogatek miejskich rusza za granic?;

Lecz kto w niej jecha?? po co? co z kr?lem rozmawia??

Czy kr?l pos?a z pokojem, czy z wojn? wyprawia??

O to ani pytaj?.

Pomn?, za mych czas?w,

Gdy Branecki karet? sw? ruszy? do Jass?w

I za t? niepoczciw? poci?gn?? karet?

Ogon targowiczan?w, jak za t? komet? -

Lud prosty, cho? w publiczne nie miesza? si? rady,

Zgadn?? zaraz, ?e ogon ?w jest wr??b? zdrady.

S?ycha?, ?e lud da? imi? m i o t ? y tej komecie,

I powiada, ?e ona milijon wymiecie".

A na to rzek? z uk?onem Wojski: "Prawda, Ja?nie

Wielmo?ny Podkomorzy; przypominam w?a?nie,

Co mnie m?wiono niegdy?, ma?emu dzieci?ciu,

Pami?tam, cho? nie mia?em w?wczas lat dziesi?ciu,

Kiedy widzia?em w domu naszym nieboszczyka

Sapieh?, pancernego znaku porucznika,

Co potem by? nadwornym marsza?kiem kr?lewskim,

Na koniec umar? wielkim kanclerzem litewskim,

Miawszy lat sto i dziesi??. Ten, za kr?la Jana

Trzeciego by? pod Wiedniem w chor?gwi hetmana

Jab?onowskiego; owo? ?w kanclerz powiada?,

?e w?a?nie kiedy na ko? kr?l Jan Trzeci siada?,

Gdy nuncjusz papieski ?egna? go na drog?,

A pose? austryjacki ca?owa? mu nog?,

Podaj?c strzemi? (pose? zwa? si? Wilczek hrabia),

Kr?l krzykn??: <>

Sp?jrz?, ali? nad g?owy suwa? si? kometa

Drog?, jak? ci?gn??y wojska Mahometa:

Z wschodu na zach?d; potem i ksi?dz Bartochowski,

Sk?adaj?c panegiryk na tryumf krakowski,

Pod god?em Orientis Fulmen, prawi? wiele

O tym komecie; tak?e czytam o nim w dziele

Pod tytu?em Janina, gdzie jest opisana

Ca?a wyprawa kr?la nieboszczyka Jana

I wyryta chor?giew wielka Mahometa,

I ?w taki, jak dzi? go widzimy, kometa".

"Amen - rzek? na to S?dzia - ja wr??b? Waszeci

Przyjmuj?; oby z gwiazd? zjawi? si? Jan Trzeci!

Jest na zachodzie wielki dzi? bohater; mo?e

Kometa go przywiedzie do nas; co daj Bo?e!"

Na to rzek? Wojski, g?ow? pochyliwszy smutnie:

"Kometa czasem wojny, czasem wr??y k??tnie!

Niedobrze, i? si? zjawi? tu? nad Soplicowem:

Mo?e nam grozi jakiem nieszcz??ciem domowem.

Mieli?my wczora dosy? rozterku i zwady,

Tak w czasie polowania, jako i biesiady,

Rejent k??ci? si? z rana z panem Asesorem,

A pan Tadeusz wyzwa? Hrabiego wieczorem.

Pono sp?r ten ze sk?ry nied?wiedziej pochodzi?;

I gdyby mnie Dobrodziej S?dzia nie przeszkodzi?,

Ja bym u sto?u obu przeciwnik?w zgodzi?.

Bo chcia?em opowiedzie? wypadek ciekawy,

Podobny do zdarzenia wczorajszej wyprawy,

Co trafi? si? najpierwszym strzelcom za mych czas?w,

Pos?owi Rejtanowi i ksi?ciu Denass?w.

Przypadek by? takowy:

Jenera? Podolskich

Ziem przeje?d?a? z Wo?ynia do swoich d?br polskich,

Czy te?, gdy dobrze pomn?, na sejm do Warszawy.

Po drodze zwiedza? szlacht?, ju? to dla zabawy,

Ju? dla popularno?ci; wst?pi? wi?c do pana

Tadeusza, dzi? ?wi?tej pami?ci, Rejtana,

Kt?ry by? potem naszym nowogrodzkim pos?em

I w kt?rego ja domu od dzieci?stwa wzros?em.

Owo? Rejtan na przyjazd ksi?cia Jenera?a

Zaprosi? go?ci - liczna szlachta si? zebra?a,

By?o teatrum (Ksi??? kocha? si? w teatrze);

Fajerwerk dawa? Kaszyc, kt?ry mieszka w Jatrze,

Pan Tyzenhauz tancerzy przys?a?, a kapele

Ogi?ski i pan So?tan, co mieszka w Zdzi?ciele.

S?owem, dawano huczne nad spodziw zabawy

W domu, a w lasach wielkie robiono ob?awy.

Wiadomo za? Waszmo?ciom jest, ?e prawie wszyscy,

Ile ich zapami?ta? mo?na, Czartoryscy,

Cho? id? z Jagiellon?w krwi, lecz do my?listwa

Nie s? bardzo pochopni, pewno nie z lenistwa,

Lecz z gust?w cudzoziemskich; i ksi??? Jenera?

Cz??ciej do ksi??ek ni?li do psiarni zaziera?,

I do alk?wek damskich cz??ciej ni? do las?w.

W ?wicie Ksi?cia by? ksi??? niemiecki Denass?w,

O kt?rym powiadano, ?e w libijskiej ziemi

Goszcz?c, polowa? niegdy? z kr?lmi murzy?skiemi

I tam tygrysa ?pis? w r?cznym boju zwali?,

Z czego si? bardzo ksi??? ?w Denass?w chwali?.

U nas za? polowano na dziki w t? por?;

Rejtan zabi? ze sztucca ogromn? macior?,

Z wielkim niebezpiecze?stwem, bo z bliska wypali?.

Ka?dy z nas trafno?? strza?u wydziwia? i chwali?,

Tylko Niemiec Denass?w oboj?tnie s?ucha?

Pochwa? takich i, chodz?c, pod nos sobie dmucha?:

?e trafny strza? dowodzi tylko ?mia?e oko,

Bia?a bro? ?mia?? r?k?; i zacz?? szeroko

Znowu gada? o swojej Libiji i ?pisie,

O swych kr?lach murzy?skich i o swym tygrysie.

Markotno to si? sta?o panu Rejtanowi,

By? cz?ek ?ywy, uderzy? po szabli i m?wi:

<> -

I zaczynali z Niemcem dyskurs nazbyt ?wawy.

Szcz??ciem, ksi??? Jenera? przerwa? te rozprawy,

Godz?c ich po francusku. Co tam gada?, nie wiem,

Ale ta zgoda by? to popio? nad ?arzewiem,

Bo Rejtan wzi?? do serca, okazyi czeka?

I dobr? sztuk? sp?ata? Niemcowi przyrzeka?;

Tej sztuki ledwie w?asnym nie przyp?aci? zdrowiem,

A sp?ata? j? nazajutrz, jak to wnet opowiem".

Tu Wojski umilkn?wszy praw? r?k? wznosi?

I u Podkomorzego tabakiery prosi?;

D?ugo za?ywa, ko?czy? powie?ci nie raczy,

Jak gdyby chcia? zaostrzy? ciekawo?? s?uchaczy.

Zaczyna? wreszcie, kiedy znowu mu przerwano

Powie?? tak? ciekaw?, tak pilnie s?uchan?!

Bo do S?dziego nagle kt?? przys?a? cz?owieka,

Donosz?c, ?e z niezw?ocznym interesem czeka.

S?dzia, daj?c dobranoc, ?egna? ca?e grono;

Natychmiast si? po r??nych stronach rozpierzchniono:

Ci spa? do domu, tamci w stodole na sianie;

S?dzia szed? podr??nemu dawa? pos?uchanie.

Inni ju? ?pi?. Tadeusz po sieniach si? zwija,

Chodz?c jako wartownik oko?o drzwi stryja,

Bo musi w wa?nych rzeczach rady jego szuka?

Dzi? jeszcze, nim spa? p?jdzie; nie ?mie do drzwi stuka?.

S?dzia drzwi na klucz zamkn??, z kim? tajnie rozmawia;

Tadeusz ko?ca czeka, a ucha nadstawia.

S?yszy wewn?trz szlochanie; nie tr?caj?c klamek,

Ostr??nie dziurk? klucza zagl?da przez zamek.

Widzi rzecz dziwn?! S?dzia i Robak na ziemi

Kl?czeli obj?wszy si? i ?zami rzewnemi

P?akali, Robak r?ce S?dziego ca?owa?,

S?dzia Ksi?dza za szyj? p?acz?c obejmowa?;

Wreszcie po ?wier?godzinnem przerwaniu rozmowy

Robak po cichu tymi odezwa? si? s?owy:

"Bracie; B?g wie, ?em dot?d tajemnic dochowa?,

Kt?rem z ?alu za grzechy w spowiedzi ?lubowa?;

?e Bogu i Ojczy?nie po?wi?cony ca?y,

Nie s?u??c pysze, ziemskiej nie szukaj?c chwa?y,

?y?em dot?d i chcia?em umrze? bernardynem,

Nie wydaj?c nazwiska nie tylko przed gminem,

Ale nawet przed tob? i przed w?asnym synem!

Wszak?e ksi?dz prowincyja? da? mi pozwolenie

In articulo mortis zrobi? objawienie.

Kto wie, czy wr?c? ?ywy! Kto wie, co si? stanie

W Dobrzynie! Bracie! wielkie, wielkie zamieszanie!

Francuz jeszcze daleko; nim przeminie zima,

Trzeba czeka?, a szlachta pono nie dotrzyma.

Mo?em zanadto czynnie z powstaniem si? krz?ta?!

Pono ?le zrozumieli! Klucznik wszystko spl?ta?!

Ten wariat Hrabia! s?ysz?, pobieg? do Dobrzyna!

Nie mog?em go uprzedzi?, wa?na w tym przyczyna:

Stary Maciek mnie pozna?, a je?li odkryje,

Potrzeba b?dzie odda? pod Scyzoryk szyj?.

Nic Klucznika nie wstrzyma! mniejsza o m? g?ow?,

Lecz tym odkryciem spisku zerwa?bym osnow?.

Przecie? dzi? tam by? musz?! widzie?, co si? dzieje,

Cho?bym zgin??; beze mnie szlachta oszaleje!

B?d? zdr?w, najmilszy bracie, b?d? zdr?w, ?pieszy? musz?.

Je?li zgin?, ty jeden westchniesz za m? dusz?;

W przypadku wojny tobie ca?a tajemnica

Wiadoma; ko?cz, com zacz??, pomnij, ?e? Soplica!"

Tu Ksi?dz ?zy otar?, habit zapi??, kaptur w?o?y?

I okienic? tyln? po cichu otworzy?,

Wida? by?o, ?e oknem do ogrodu skaka?;

S?dzia, zostawszy jeden, siad? w krze?le i p?aka?.

Chwil? czeka? Tadeusz, nim w klamk? zadzwoni?;

Otworzono mu; cicho wszed?, nisko si? sk?oni?:

"Stryjaszku Dobrodzieju - rzek? - ledwie dni kilka

Przebawi?em tu, dni te min??y jak chwilka;

Nie mia?em czasu z twoim domem si? nacieszy?

I z tob?, a odje?d?a? musz?, musz? ?pieszy?

Zaraz, dzisiaj, Stryjaszku, a jutro najdal?j:

Wszak pami?tacie, ?e?my Hrabiego wyzwali.

Bi? si? z nim to rzecz moja, pos?a?em wyzwanie,

W Litwie jest zakazane pojedynkowanie,

Jad? wi?c na granic? Warszawskiego Ksi?stwa;

Hrabia, prawda, fanfaron, lecz mu nie brak m?stwa,

Na miejsce naznaczone zapewne si? stawi,

Rozprawim si?; a je?li B?g pob?ogos?awi,

Ukarz? go, a potem za ?ososny brzegi

Przep?yn?, gdzie mnie bratnie czekaj? szeregi.

S?ysza?em, ?e mi ojciec testamentem kaza?

S?u?y? w wojsku, a nie wiem, kto testament zmaza?".

"M?j Tadeuszku - rzek? stryj - czy Wasze? k?pany

W gor?cej wodzie, czy te? kr?cisz jak lis szczwany,

Co indziej kit? wije, a sam indziej bie?y?

Wyzwali?my, zapewne, i bi? si? nale?y.

Ale jecha? dzi?, sk?d?e? Wasze? tak si? zaci???

Przed pojedynkiem zwyczaj jest pos?a? przyjacio?,

Uk?ada? si?, wszak Hrabia mo?e nas przeprosi?,

Deprekowa?; czekaj Wa??, czasu jeszcze dosy?.

Chyba inny giez jaki Wa?ci st?d wygania,

To gadaj szczerze, po co takie omawiania?

Jestem tw?j stryj; cho? stary, znam, co serce m?ode;

By?em ci ojcem (m?wi?c g?adzi? go pod brod?).

Ju? w ucho szepn?? o tem mnie m?j palec ma?y,

?e Wasze? masz tu jakie? z damami kaba?y.

Za katy, pr?dko teraz m?od? do dam si? bierze!

No, Tadeuszku, przyznaj mi si? Wa??, a szczerze".

"Ju?ci - b?kn?? Tadeusz - prawda, s? przyczyny

Inne, kochany Stryju! mo?e z mojej winy!

Omy?ka! c??? nieszcz??cie! ju? trudno naprawi?!

Nie, drogi Stryju, d?u?ej nie mog? tu bawi?!

B??d m?odo?ci! Stryjaszku, nie pytaj o wi?cej,

Ja musz? z Soplicowa wyje?d?a? co pr?dzej".

"Ho - rzek? stryj - pewnie jakie? mi?o?ne zatargi!

Uwa?a?em, ?e Wasze? wczora gryz?e? wargi

Pogl?daj?c spode ?ba na pewn? dziewczynk?,

Widzia?em, ?e i ona mia?a kwa?n? mink?.

Znam ja te wszystkie g?upstwa; kiedy dzieci para

Kocha si?; to tam u nich nieszcz??? co niemiara;

To ciesz? si?, to znowu trapi? si? i smuc?;

To znowu B?g wie o co do z?b?w si? sk??c?;

To stoj?c w k?tkach jakby mruki, nie gadaj?

Do siebie, czasem nawet w pole uciekaj?.

Je?eli na was raptus podobny napada,

B?d?cie tylko cierpliwi, ju? jest na to rada;

Bior? na siebie wkr?tce przywie?? was do zgody.

Znam ja te wszystkie g?upstwa, wszak?e by?em m?ody.

Powiedz mi Wasze wszystko; ja mo?e nawzajem

Co? odkryj? i tak si? oba poprzyznajem".

"Stryjaszku - rzek? Tadeusz (ca?uj?c mu r?k?

I rumieni?c si?) - powiem prawd?; t? panienk?,

Zosi?, wychowanic? Stryja, podoba?em

Bardzo, cho? tylko par? razy j? widzia?em;

A m?wi?, ?e Stryj dla mnie za ?on? przeznacza

Podkomorzank?, pi?kn? i c?rk? bogacza.

Teraz nie m?g?bym z pann? R??? si? o?eni?,

Kiedy kocham t? Zosi?; trudno serce zmieni?!

Nieuczciwie, ?eni?c si? z jedn?, kocha? drug?,

Czas mo?e mnie uleczy; wyjad? - na d?ugo".

"Tadeuszku! - stryj przerwa? - to mi dziwny spos?b

Kochania si?: ucieka? od kochanych os?b!

Dobrze, ?e? szczery; widzisz, g?upstwo by? wyp?ata?

Odje?d?aj?c: a co Wa?? powiesz, gdybym swata?

Sam Waci Zosi?! He! c??, nie skoczysz z rado?ci?"

Tadeusz rzek? po chwili: "Dobro? Jegomo?ci

Dziwi mnie! Lecz c??? ?aska Stryja Dobrodzieja

Nie przyda si? ju? na nic! Ach! pr??na nadzieja!

Bo pani Telimena nie odda mi Zosi!"

"B?dziem prosi?" - rzek? S?dzia.

"Nikt jej nie uprosi -

Przerwa? pr?dko Tadeusz - nie, czeka? nie mog?,

Stryjaszku, musz? pr?dko, jutro jecha? w drog?.

Daj mi, 5tryjaszku, tylko twe b?ogos?awie?stwo,

Wszystko przygotowa?em, jad? zaraz w Ksi?stwo".

S?dzia w?s kr?c?c, z gniewem na ch?opca spoziera?:

"To Wa?? tak szczery? take? mi serce otwiera??

Naprz?d ?w pojedynek! Potem znowu mi?o??

I ten wyjazd, oj! jest tu w tem jaka? zawi?o??.

Ju? mnie gadano, ju?em kroki Wa?ci bada?!

Asan ba?amut i trzpiot, Asan k?amstwa gada?.

A gdzie? to Asan chodzi? onegdaj wieczorem?

Czego Asan jak wy?e? tropi? pode dworem?

O Tadeuszku! je?li mo?e Asan Zosi?

Zba?amuci? i teraz uciekasz? m?okosie,

To si? Waci nie uda; lubisz czy nie lubisz,

Zapowiadam Asanu, ?e Zosi? po?lubisz,

A nie, to bizun - jutro staniesz na kobiercu!

I gada mnie o czuciach! o niezmiennym sercu!

?garz jeste?! pfe! ja z Wa?ci, Panie Tadeuszu,

Zrobi? ?ledztwo, ja Wa?ci jeszcze natr? uszu!

Dzi? do?? mia?em k?opot?w! A? mi g?owa boli!

Ten mi jeszcze spokojnie zasn?? nie dozwoli!

Id? mi Wa?? spa?!"

To m?wi?c, drzwi na w?ci?? otwiera?

I zawo?a? Wo?nego, ?eby go rozbiera?.

Tadeusz cicho wyszed?, opu?ciwszy g?ow?;

Rozbiera? w my?li przykr? ze stryjem rozmow?,

Pierwszy raz po?ajany tak ostro!... oceni?

S?uszno?? wyrzut?w, sam si? przed sob? rumieni?.

Co pocz??? je?li Zosia o wszystkiem si? dowie?

Prosi? o r?k?? a c?? Telimena powie?

Nie - czu?, ?e nie m?g? d?u?ej zosta? w Soplicowie.

Tak zadumany, ledwie zrobi? krok?w par?,

Gdy mu co? drog? zasz?o; sp?jrza?, widzi mar?,

Ca?? w bieli?nie, d?ug?, wysmuk?? i cienk?.

Suwa?a si? ku niemu z wyci?gni?t? r?k?,

Od kt?rej odbija? si? dr??cy blask miesi?czny,

I przyst?piwszy, cicho j?kn??a: "Niewdzi?czny!

Szuka?e? wzroku mego, teraz go unikasz,

Szuka?e? rozm?w ze mn?, dzi? uszy zamykasz,

Jakby w s?owach, we wzroku mym by?a trucizna!

Dobrze mi tak, wiedzia?am, kto jeste?! - m??czyzna!

Nie znaj?c kokieterii, nie chcia?am ci? dr?czy?,

Uszcz??liwi?am; tak?e? umia? mnie zawdzi?czy?!

Tryumf nad mi?kkim sercem serce twe zatwardzi?;

?e? je zdoby? zbyt ?acno, zbyt pr?dko? niem wzgardzi?!

Dobrze mi tak! lecz straszn? nauczona prob?,

Wierz mi, i? wi?cej ni? ty - gardz? sama sob?!"

"Telimeno - Tadeusz rzek? - dalb?g, nietwarde

Mam serce ani ciebie unikam przez wzgard?,

Ale uwa? no sama, wszak nas widz?, ?ledz?,

Czy? mo?na tak otwarcie? c?? ludzie powiedz??

Wszak to nieprzyzwoicie, to, dalb?g, jest grzechem".

"Grzechem! - odpowiedzia?a mu z gorzkim u?miechem -

Niewini?tko! baranek! Ja, b?d?c kobi?t?,

Je?li z mi?o?ci nie dbam, cho?by mnie odkryto,

Cho?by mnie os?awiono; a ty, ty m??czyzna?

C?? szkodzi z was kt?remu, chocia? si? i przyzna,

?e ma romans z dziesi?ciu razem kochankami?

M?w prawd?: chcesz mnie rzuci??" - Zala?a si? ?zami.

"Telimeno, c?? by ?wiat m?wi? o cz?owieku -

Rzek? Tadeusz - kt?ry by teraz, w moim wieku,

Zdr?w, ?y? na wsi, kocha? si? - kiedy tyle m?odzi,

Tylu ?onatych od ?on, od dzieci uchodzi

Za granic?, pod znaki narodowe bie?y?

Cho?bym chcia? zosta?, czy to ode mnie zale?y?

Ojciec mnie testamentem kaza?, abym s?u?y?

W wojsku polskiem, teraz stryj ten rozkaz powt?rzy?.

Jutro jad?, zrobi?em ju? postanowienie,

I dalb?g, Telimeno, ju? go nie odmieni?".

"Ja - rzek?a Telimena - nie chc? ci zagradza?

Drogi do s?awy, szcz??ciu twojemu przeszkadza?!

Jeste? m??czyzn?, znajdziesz kochank? godniejsz?

Serca twojego, znajdziesz bogatsz?, pi?kniejsz?!

Tylko dla mej pociechy niech wiem przed rozstaniem,

?e twoja sk?onno?? by?a prawdziwem kochaniem,

?e to nie by? ?art tylko, nie rozpusta p?ocha,

Lecz mi?o??; niech wiem, ?e mnie m?j Tadeusz kocha!

Niech s?owo <> jeszcze raz z ust twych us?ysz?,

Niech je w sercu wyryj? i w my?li zapisz?;

Przebacz? ?acniej, chocia? przestaniesz mnie kocha?,

Pomn?c, jake? mnie kocha?..." - I zacz??a szlocha?.

Tadeusz, widz?c, ?e tak p?acze i tak b?aga

Czule, i tylko takiej drobnostki wymaga,

Wzruszy? si?, przej??y go szczery ?al i lito??,

I je?eliby bada? serca swego skryto??,

Mo?e by si? w tej chwili i sam nie dowiedzia?,

Czyli j? kocha?, czy nie. - Wi?c ?ywo powiedzia?:

"Telimeno, bogdaj mnie jasny piorun ubi?,

Je?li nieprawda, ?em ci?, dalb?g, bardzo lubi?

Czy kocha?; kr?tkie z sob? sp?dzili?my chwile,

Ale one mnie przesz?y tak s?odko, tak mile,

?e b?d? d?ugo, zawsze my?li mej przytomne,

I dalib?g?e, nigdy ciebie nie zapomn?".

Telimena skoczywszy pad?a mu na szyj?:

"Tegom si? spodziewa?a, kochasz mnie, wi?c ?yj?!

Bo dzisiaj mia?am dni me w?asn? r?k? skr?ci?!

Gdy mnie kochasz, m?j drogi, czy? mo?esz mnie rzuci??

Tobie odda?am serce, oddam ci maj?tek,

P?jd? za tob? wsz?dzie; ka?dy ?wiata k?tek

B?dzie mnie z tob? mi?y! Z najdzikszej pustyni

Mi?o??, wierzaj mi, ogr?d rozkoszy uczyni".

Tadeusz, wydar?szy si? z obj?cia przemoc?:

"Jak to? - rzek? - czy? z rozumu obrana? gdzie? po co?

Jecha? ze mn?? Ja, b?d?c sam prostym ?o?nierzem,

W??czy?, czy markietank??" "To my si? pobierzem" -

Rzek?a mu Telimena. "Nie, nigdy! - zawo?a

Tadeusz. Ja ?eni? si? nie mam teraz zgo?a

Zamiaru ni kocha? si? - fraszki! dajmy pok?j!

Prosz? ci?, moja droga, rozmy?l si?! uspok?j!

Ja jestem tobie wdzi?czen, ale niepodobna

?eni? si?, kochajmy si?, ale tak - z osobna.

Zosta? d?u?ej nie mog?; nie, nie, jecha? musz?,

B?d? zdrowa, Telimeno moja, jutro rusz?".

Rzek?, nasuwa? kapelusz, odwraca? si? bokiem,

Chc?c i??; lecz go wstrzyma?a Telimena okiem

I twarz?, jak Meduzy g?ow?; musia? zosta?

Mimowolnie; pogl?da? z trwog? na jej posta?,

Sta?a blada, bez ruchu, bez tchu i bez ?ycia!

A? wyci?gaj?c r?k? jak miecz do przebicia,

Z palcem zmierzonym prosto w Tadeusza oczy:

"Tego chcia?am - krzykn??a - ha, j?zyku smoczy!

Serce jaszczurcze! To nic, ?em tob? zaj?ta

Wzgardzi?a Asesora, Hrabi? i Rejenta,

?e? mnie uwi?d? i teraz porzucasz sierot?,

To nic! Jeste? m??czyzn?, znam wasz? niecnot?,

Wiem, ?e jak inni, tak ty m?g?by? wiar? z?ama?,

Lecz nie wiedzia?am, ?e tak podle umiesz k?ama?!

S?ucha?am pode drzwiami stryja! wi?c to dziecko?

Zosia? wpad?a ci w oko? i na ni? zdradziecko

Dybiesz! Zaledwie? jedn? nieszcz?sn? oszuka?,

A ju?e? pod jej bokiem nowych ofiar szuka?!

Uciekaj, lecz ci? moje do?cign? przekl?ctwa -

Lub zosta?, wydam ?wiatu twoje bezece?stwa;

Twe sztuki ju? nie zwiod? innych, jak mnie zwiod?y!

Precz! gardz? tob?! jeste? k?amca, cz?owiek pod?y!"

Na obelg? ?mierteln? dla uszu szlachcica,

I kt?rej ?aden nigdy nie s?ysza? Soplica,

Zadr?a? Tadeusz, twarz mu poblad?a jak trupia,

Tupn?wszy nog?, usta przyci?wszy, rzek?: "G?upia!"

Odszed?; lecz wyraz "pod?o??" echem si? powt?rzy?

W sercu, wzdrygn?? si? m?odzian, czu?, ?e na? zas?u?y?;

Czu?, ?e wyrz?dzi? wielk? krzywd? Telimenie,

?e go s?usznie skar?y?a, m?wi?o sumnienie;

Lecz czu?, ?e po tych skargach tem mocniej j? zbrzydzi?;

O Zosi, ach! pomy?li? nie wa?y? si?, wstydzi?.

Przecie? ta Zosia, taka pi?kna, taka mi?a!

Stryj swata? j?! mo?e by jego ?on? by?a,

Gdyby nie szatan, co go pl?cz?c w grzech za grzechem,

W k?amstwo za k?amstwem, wreszcie odst?pi? z u?miechem.

Z?ajany, pogardzony od wszystkich! w dni par?

Zmarnowa? przysz?o??! Uczu? s?uszn? zbrodni kar?.

W tej burzy uczu?, jakby kotwica spoczynku,

Zab?ysn??a mu nagle my?l o pojedynku:

"Zamordowa? Hrabiego! ?otra! - krzykn?? w gniewie. -

Zgin?? albo zem?ci? si?!" A za co? Sam nie wie!

I ten gniew wielki, jak si? zaj?? w mgnieniu oka,

Tak wywietrza?; znow zdj??a go ?a?o?? g??boka.

My?li?: "Je?li prawdziwe by?o postrze?enie,

?e Hrabia z Zosi? jakie? ma porozumienie,

I c?? st?d? Mo?e Hrabia kocha Zosi? szczerze,

Mo?e go ona kocha? za m??a wybierze!

Jakim?e prawem chcia?bym zerwa? to zam??cie

I, sam nieszcz??nik, wszystkich mam zaburza? szcz??cie?"

Wpad? w rozpacz i nie widzia? innego sposobu,

Chyba ucieczk? pr?dk?; gdzie? chyba do grobu!

Wi?c ku?ak przycisn?wszy na schylonem czole,

Bieg? ku ??kom, gdzie stawy b?yszcza?y si? w dole,

I stan?? nad b?otnistym; w zielonawe tonie

?akomy wzrok utopi? i b?otniste wonie

Z rozkosz? ci?gn?? piersi?, i otworzy? usta

Ku nim: bo samob?jstwo jak ka?da rozpusta

Jest wymy?ln?; on w g?owy szalonym zawrocie

Czu? niewymowny poci?g utopi? si? w b?ocie.

Lecz Telimena, z dzikiej m?odzie?ca postawy

Zgaduj?c rozpacz, widz?c, ?e pobieg? nad stawy,

Chocia? ku niemu takim s?usznym gniewem pa?a,

Przel?k?a si?; w istocie dobre serce mia?a.

?al jej by?o, ?e inn? ?mia? Tadeusz lubi?,

Chcia?a go skara?, ale nie my?li?a zgubi?;

Wi?c pu?ci?a si? za nim, wznosz?c r?ce obie,

Krzycz?c: "St?j! g?upstwo! kochaj czy nie! ?e? si? sobie

Czy jed?! tylko st?j!" - Ale on ju? szybkim biegiem

Wyprzedzi? j? daleko; ju? - stan?? nad brzegiem.

Dziwnym zrz?dzeniem los?w, po tym samym brzegu

Jecha? Hrabia na czele d?okej?w szeregu,

A zachwycony wdzi?kiem nocy tak pogodnej

I harmonij? cudn? orkiestry podwodnej,

Owych chor?w, co brzmia?y jak arfy eolskie

(?adne ?aby nie graj? tak pi?knie jak polskie),

Wstrzyma? konia i o swej zapomnia? wyprawie,

Zwr?ci? ucho do stawu i s?ucha? ciekawie.

Oczy wodzi? po polach, po niebios obszarze:

Pewnie uk?ada? w my?li nocne peiza?e.

Zaiste, okolica by?a malownicza!

Dwa stawy pochyli?y ku sobie oblicza

Jako para kochank?w: prawy staw mia? wody

G?adkie i czyste jako dziewicze jagody;

Lewy, ciemniejszy nieco, jako twarz m?odziana

Smag?awa i ju? m?skim puchem osypana.

Prawy z?ocistym piaskiem po?yska? si? wko?o

Jak gdyby w?osem jasnym; a lewego czo?o

Naje?one ?ozami, wierzbami czubate;

Oba stawy ubrane w zielono?ci szat?.

Z nich dwa strugi, jak r?ce zwi?zane pospo?u,

?ciskaj? si?; strug dalej upada do do?u;

Upada, lecz nie ginie, bo w rowu ciemnot?

Unosi na swych falach ksi??yca poz?ot?;

Woda warstami spada, a na ka?dej war?cie

Po?yskaj? si? blasku miesi?cznego gar?cie,

?wiat?o w rowie na drobne drzazgi si? roztr?ca,

Chwyta je i w g??b niesie to? uciekaj?ca,

A z g?ry zn?w gar?ciami spada blask miesi?ca.

My?la?by?, ?e u stawu siedzi ?witezianka,

Jedn? r?k? zdr?j leje z bezdennego dzbanka,

A drug? r?k? w wod? dla zabawki miota

Brane z fartuszka gar?cie zakl?tego z?ota.

Dalej, z rowu wybieg?szy, strumie? na r?wninie

Rozkr?ca si?, ucisza, lecz wida?, ?e p?ynie,

Bo na jego ruchomej, drgaj?cej pow?oce

Wzd?u? miesi?czne ?wiate?ko drgaj?ce migoce.

Jako pi?kny w?? ?mudzki, zwany g i w o j t o s e m,

Chocia? zdaje si? drzema?, le??c mi?dzy wrzosem,

Pe??nie, bo na przemiany srebrzy si? i z?oci,

A? nagle zniknie z oczu we mchu lub paproci:

Tak strumie? kr?c?cy si? chowa? si? w olszynach,

Kt?re na widnokr?gu czernia?y ko?czynach,

Wznosz?c swe kszta?ty lekkie, niewyra?ne oku,

Jak duchy na wp?? widne, na po?y w ob?oku.

Mi?dzy stawami w rowie m?yn ukryty siedzi;

Jako stary opiekun, co kochank?w ?ledzi,

Pods?ucha? ich rozmow?, gniewa si?, szamoce,

Trz?sie g?ow?, r?kami, i gro?by be?koce:

Tak ?w m?yn nagle zatrz?s? mchem obros?e czo?o

I palczast? sw? pi??ci? wykr?caj?c wko?o,

Ledwo klekn?? i szcz?ki z?bowate ruszy?,

Zaraz mi?o?n? staw?w rozmow? zag?uszy?

I zbudzi? Hrabi?.

Hrabia, widz?c, ?e tak blisko

Tadeusz naszed? jego zbrojne stanowisko,

Krzyczy: "Do broni! ?apaj!" Skoczyli d?okeje;

Nim Tadeusz rozezna? m?g?, co si? z nim dzieje,

Ju? go chwycili; bieg? do dworu, w podw?rze

Wpadaj?; dw?r budzi si?, psy w ha?as, w krzyk str??e.

Wyskoczy? wp?? ubrany S?dzia; widzi zgraj?

Zbrojn?, my?li, ?e zb?jcy, a? Hrabi? poznaje.

"Co to jest?" - pyta. Hrabia szpad? nad nim mign??,

Lecz widz?c bezbronnego w zapale ostygn??.

"Soplico! - rzek? - odwieczny wrogu mej rodziny.

Dzi? skarz? ci? za dawne i za ?wie?e winy,

Dzi? zdasz mi spraw? z mojej fortuny zaboru,

Nim pomszcz? si? obelgi mojego honoru!"

Lecz S?dzia ?egnaj?c si? krzykn??: "W imi? Ojca

I Syna! tfu! Mospanie Hrabia, czy wa?? zbojca?

Przeb?g! czy to si? zgadza z Pana urodzeniem,

Wychowaniem i z Pana na ?wiecie znaczeniem?

Nie pozwol? skrzywdzi? si?!" - Wtem S?dziego s?udzy

Biegli, jedni z kijami, ze strzelbami drudzy;

Wojski, stoj?c z daleka, pogl?da? ciekawie

W oczy panu Hrabiemu, a n?? mia? w r?kawie.

Ju? mieli zacz?? bitw?, lecz S?dzia przeszkodzi?;

Pr??no by?o broni? si?, nowy wr?g nadchodzi?:

Postrze?ono w olszynie blask, wystrza? rusznicy!

Most na rzece zahucza? t?tentem konnicy

I "Haj?e na Soplic?!" tysi?c g?os?w wrzas?o.

Wzdrygn?? si? S?dzia, pozna? Gerwazego has?o.

"Nic to - zawo?a? Hrabia - b?dzie tu nas wi?c?j,

Poddaj si?, S?dzio, to s? moi sprzymierze?cy".

Wtem Asesor nadbiega? krzycz?c: "Areszt k?ad?

W imi? Imperatorskiej Mo?ci; oddaj szpad?,

Panie Hrabio, bo wezw? wojskowej pomocy!

A wiesz Pan, ?e kto zbrojnie ?mie napada? w nocy,

Zastrze?ono tysi?cznym dw?chsetnym ukazem,

?e jak z?o..." Wtem go Hrabia w twarz uderzy? p?azem.

Pad? zg?uszony Asesor i skry? si? w pokrzywy;

Wszyscy my?leli, ?e by? ranny lub nie?ywy.

"Widz? - rzek? S?dzia - ?e si? na rozb?j zanosi".

J?kn?li wszyscy; wszystkich zag?uszy? wrzask Zosi,

Kt?ra krzycza?a, S?dzi? obj?wszy r?kami,

Jako dziecko od ?yd?w k?ute igie?kami.

Tymczasem Telimena wpad?a mi?dzy konie,

Wyci?gn??a ku Hrabi za?amane d?onie:

"Na tw?j honor! - krzykn??a przera?liwym g?osem,

Z g?ow? w ty? wychylon?, z rozpuszczonym w?osem -

Przez wszystko, co jest ?wi?tem, na kl?czkach b?agamy!

Hrabio, ?miesz?e odm?wi?? prosz? ciebie damy;

Okrutniku, nas pierwej musisz zamordowa?!"

Pad?a zemdlona - Hrabia skoczy? j? ratowa?,

Zadziwiony i nieco zmieszany t? scen?.

"Panno Zofijo - rzecze - Pani Telimeno!

Nigdy si? krwi? bezbronnych ta szpada nie splami;

Soplicowie, jeste?cie mojemi wi??niami.

Tak zrobi?em we W?oszech, kiedy pod opok?,

Kt?r? Sycylijanie zw? Birbante-rokk?,

Zdoby?em tabor zb?jc?w; zbrojnych mordowa?em,

Rozbrojonych zabra?em i zwi?za? kaza?em:

Szli za ko?mi i tryumf m?j zdobili ?wietny,

Potem ich powieszono u podno?a Etny".

By?o to osobliwe szcz??cie dla Soplic?w,

?e Hrabia, maj?c lepsze konie od szlachcic?w

I chc?c spotka? si? pierwszy, zostawi? ich w tyle

I bieg? przed reszt? jazdy, przynajmniej o mil?

Ze swym d?okejstwem, kt?re, pos?uszne i karne,

Stanowi?o niejako wojsko regularne,

Gdy inna szlachta by?a, zwyczajem powstania,

Burzliwa i nie?miernie skora do wieszania.

Hrabia mia? czas ostygn?? z zapa?u i gniewu,

Przemy?la?, jak by sko?czy? b?j bez krwi rozlewu;

Wi?c rodzin? Soplic?w w domu zamkn?? ka?e

Jako wi??ni?w wojennych; u drzwi stawi stra?e.

Wtem "Haj?e na Soplic?w!" wpada szlachta hurmem,

Obst?puje dw?r wko?o i bierze go szturmem,

Tym ?acniej, ?e w?dz wzi?ty i pierzch?a za?oga;

Lecz zdobywcy chc? bi? si?, wyszukuj? wroga.

Do domu nie wpuszczeni, bieg? do folwarku,

Do kuchni.

Gdy do kuchni weszli, widok gark?w,

Ogie? ledwie zagas?y, potraw zapach ?wie?y,

Chrupanie ps?w, gryz?cych ostatki wieczerzy,

Chwyta wszystkich za serca, my?l wszystkich odmienia,

Studzi gniewy, zapala potrzeb? jedzenia.

Marszem i ca?odziennym znu?eni sejmikiem,

"Je??! je??!" - po trzykro? zgodnym wezwali okrzykiem,

Odpowiedziano: "Pi?! pi?!" Mi?dzy szlachty zgraj?

Staj? dwa chory: ci pi?, a ci je?? wo?aj?;

Odg?os leci echami; gdzie tylko dochodzi,

Wzbudza oskom? w ustach, g??d w ?o??dkach rodzi.

I tak na dane z kuchni has?o, niespodzianie

Rozesz?a si? armija na fura?owanie.

Gerwazy, od pokoj?w S?dziego odparty,

Ust?pi? musia? przez wzgl?d dla hrabiowskiej warty.

Wi?c nie mog?c zem?ci? si? na nieprzyjacielu,

My?li? o drugim wielkim tej wyprawy celu.

Jako cz?ek do?wiadczony i bieg?y w prawnictwie,

Chce Hrabiego osadzi? na nowym dziedzictwie

Legalnie i formalnie; wi?c za Wo?nym biega,

A? go po d?ugich ?ledztwach za piecem dostrzega.

Wnet porywa za ko?nierz, na dziedziniec wlecze

I zmierzywszy mu w piersi Scyzoryk, tak rzecze:

"Panie Wo?ny, pan Hrabia ?mie Wa?pana prosi?,

Aby? raczy? przed szlacht? braci? wnet og?osi?

Intromisyj? Hrabi do zamku, do dworu

Soplic?w, do wsi, grunt?w zasianych, ugoru,

S?owem, cum gais, boris et graniciebus,

Kmetonibus, scultetis et omnibus rebus

Et quibusdam alijis. Jak tam wiesz, tak szczekaj,

Nic nie opuszczaj!"

"Panie Kluczniku, zaczekaj! -

Rzek? ?mia?o, r?ce za pas w?o?ywszy Protazy -

Got?w jestem wype?nia? wszelkie stron rozkazy,

Ale ostrzegam, ?e akt nie b?dzie mia? mocy,

Wymuszony przez gwa?ty, og?oszony w nocy".

"Co za gwa?ty? - rzek? Klucznik - tu nie ma napa?ci,

Wszak prosz? Pana grzecznie; je?li ciemno Wa?ci,

To Scyzorykiem skrzesam ognia, ?e Waszeci

Zaraz w ?lepiach jak w siedmiu ko?cio?ach za?wieci".

"Gerwaze?ku - rzek? Wo?ny - po co si? tak d?sa??

Jestem wo?ny, nie moja rzecz spraw? roztrz?sa?;

Wszak wiadomo, ?e strona wo?nego zaprasza

I dyktuje mu, co chce, a wo?ny og?asza.

Wo?ny jest pos?em prawa, a pos??w nie karz?,

Nie wiem tedy, za co mnie trzymacie pod stra??;

Wnet akt spisz?, niech mi kto latark? przyniesie,

A tymczasem og?aszam: Bracia, uciszcie si?!"

I by dono?niej m?wi?, wst?pi? na stos wielki

Belek (pod p?otem sadu suszy?y si? belki),

Wlaz? na nie i zarazem, jakby go wiatr zdmuchn??,

Znikn?? z oczu; s?yszano, jak w kapust? buchn??;

Widziano, po konopiach ciemnych jego bia?a

Konfederatka niby go??b przelecia?a.

Konewka strzeli? w czapk?, ale chybi? celu;

Wtem zatrzeszcza?y tyki, ju? Protazy w chmielu -

"Protestuj?!" - zawo?a?; pewny by? ucieczki,

Bo za sob? mia? ?oz? i bagniska rzeczki.

Po tej protestacyi, kt?ra si? ozwa?a

Jak na zdobytych wa?ach ostatni strza? dzia?a,

Usta? ju? wszelki opor w Soplicowskim dworze;

Szlachta g?odna pl?druje, zabiera, co mo?e.

Kropiciel, stanowisko zaj?wszy w oborze,

Jednego wo?u i dwa cielce w ?by zakropi?,

A Brzytewka im szabl? w gardzielach utopi?.

Szyde?ko r?wnie czynnie u?ywa? swej szpadki,

Kabany i prosi?ta kol?c pod ?opatki.

Ju? rze? zagra?a ptastwu. Czujne g?si stado,

Co niegdy? ocali?o Rzym przed Gall?w zdrad?,

Darmo g?ga o pomoc; zamiast Manlijusza

Wpada w kotuch Konewka, jedne ptaki zdusza,

A drugie ?ywcem wi??e do pasa kontusza.

Pr??no g?si, szyjami wywijaj?c, chrypi?,

Pr??no g?siory sycz?c napastnika szczypi?.

On bie?y; osypany iskrz?cym si? puchem,

Unoszony jak k??mi g?sich skrzyde? ruchem,

Zdaje si? by? chochlikiem, skrzydlatym z?ym duchem.

Ale rze? najstraszniejsza, chocia? najmniej krzyku,

Mi?dzy kurami. M?ody Sak wpad? do kurniku

I z drabinek, stryczkami ?owi?c, ci?gnie z g?ry

Kogutki i szurpate i czubate kury;

Jedne po drugich dusi i sk?ada do kupy,

Ptastwo pi?kne, karmione per?owemi krupy.

Niebaczny Saku, jaki? zapa? ci? unosi!

Nigdy ju? odt?d gniewnej nie przeb?agasz Zosi.

Gerwazy przypomina starodawne czasy.

Ka?e sobie podawa? od kontusz?w pasy

I nimi z Soplicowskiej piwnicy dobywa

Beczki starej siwuchy, d?bniaku i piwa.

Jedne wnet odgwo?d?ono, a drugie ochoczo

Szlachta, g?sta jak mr?wie, porywaj?, tocz?

Do zamku; tam na nocleg ca?y t?um si? zbiera,

Tam za?o?ona g??wna Hrabiego kwatera.

Nak?adaj? sto ognisk, warz?, skwarz?, piek?,

Gn? si? sto?y pod mi?sem, trunek p?ynie rzek?;

Chce szlachta noc t? przepi?, przeje?? i prze?piewa?.

Lecz powoli zacz?li drzema? i poziewa?;

Oko ga?nie za okiem, i ca?a gromada

Kiwa g?owami, ka?dy, gdzie siedzia?, tam pada:

Ten z mis?, ten nad kuflem, ten przy wo?u ?wierci.

Tak zwyci??c?w zwyci??y? w ko?cu sen, brat ?mierci.

KSI?GA DZIEWI?TA
BITWA
Tre??:
O niebezpiecze?stwach wynikaj?cych z nieporz?dnego obozowania - Odsiecz niespodziana - Smutne po?o?enie szlachty - Odwiedziny kwestarskie s? wr??b? ratunku - Major P?ut zbytni? zalotno?ci? ?ci?ga na siebie burz? - Wystrza? z kr?cicy, has?o boju - Czyny Kropiciela, czyny i niebezpiecze?stwa Ma?ka - Konewka zasadzk? ocala Soplicowo - Posi?ki jezdne, atak na piechot? - Czyny Tadeusza - Pojedynek dow?dc?w przerwany zdrad? - Wojski stanowczym manewrem przechyla szal? boju - Czyny krwawe Gerwazego - Podkomorzy zwyci??ca wspania?omy?lny.

--------------------------------------------------------------------------------

A chrapali tak twardym snem, ?e ich nie budzi

Blask latarek i wni?cie kilkudziesi?t ludzi,

Kt?rzy wpadli na szlacht?, jak paj?ki ?cienne

Nazwane k o s a r z a m i na muchy wp??senne:

Zaledwie kt?ra bzyknie, ju? d?ugimi nogi

Obejmuje j? wko?o i dusi mistrz srogi.

Sen szlachecki by? jeszcze twardszy ni? sen muszy:

?aden nie bzyka, le?? wszyscy jak bez duszy,

Chocia? byli chwytani silnymi r?koma

I przewracani jako na przewi?s?ach s?oma.

Tylko jeden Konewka, kt?remu w powiecie

Nie znajdziesz r?wnie mocnej g?owy przy bankiecie,

Konewka, co m?g? wypi? lipcu dwa anta?y,

Nim mu spl?ta? si? j?zyk i nogi zachwia?y,

Ten, cho? d?ugo ucztowa? i usn?? g??boko,

Dawa? przecie znak ?ycia; przemkn?? jedno oko

I widzi! istne zmory! dwie okropne twarze

Tu? nad sob?, a ka?da ma w?s?w po parze;

Dysz? nad nim, ust jego tykaj? w?sami

I czworgiem r?k woko?o wij? jak skrzyd?ami;

Zl?k? si?, chcia? prze?egna? si?: darmo r?k? chwyta,

R?ka prawa jak gdyby do boku przybita;

Ruszy? lew?, niestety! czuje, ?e go duchy

Spowi?y ciasno, jako niemowl? w pieluchy;

Zl?k? si? jeszcze okropniej, wnet oko zawiera,

Le?y nie dysz?c, stygnie, ledwie nie umiera!

Lecz Kropiciel zerwa? si? broni? si? - po czasie!

Bo ju? by? skr?powany we swym w?asnym pasie;

Przecie? zwin?? si? i tak spr??y?cie podskoczy?,

?e pad? na piersi sennych, po g?owach si? toczy?,

Miota? si? jako szczupak, gdy si? w piasku rzuca.

A rycza? jako nied?wied?, bo mia? silne p?uca.

Rycza?: "Zdrada!" Wnet ca?a zbudzona gromada

Chorem odpowiedzia?a: "Zdrada! gwa?tu! zdrada!"

Krzyk dochodzi echami zwierciadlanej sali,

K?dy Hrabia, Gerwazy i d?okeje spali;

Przebudza si? Gerwazy, darmo si? wydziera,

Zwi?zany w kij do swego w?asnego rapiera;

Patrzy, widzi przy oknie ludzi uzbrojonych,

W czarnych, kr?tkich kaszkietach, w mundurach zielonych;

Jeden z nich, opasany szarf?, trzyma? szpad?

I ostrzem jej kierowa? swych drab?w gromad?,

Szepc?c: "Wi??! wi??!"

Doko?a le?? jak barany

D?okeje w p?tach, Hrabia siedzi nie zwi?zany,

Lecz bezbronny; przy nim dwaj z go?emi bagnety

Stoj? drabi. - Pozna? ich Gerwazy, niestety!

Moskale!!!

Nieraz Klucznik by? w podobnych trwogach,

Nieraz miewa? powrozy na r?ku i nogach,

A przecie? si? uwalnia?; wiedzia? o sposobie

Rwania wi?z?w, by? silny bardzo, ufa? sobie.

Przemy?la? ratowa? si? milczkiem; oczy zmru?y?,

Niby ?pi, z wolna r?ce i nogi przed?u?y?,

Dech wci?gn??, brzuch i piersi ?cisn?? co najw??ej;

A? jednym razem kurczy, wydyma si?, pr??y,

Jak w??, g?ow? i ogon gdy chowa w przeguby,

Tak Gerwazy z d?ugiego sta? si? kr?tki, gruby;

Rozci?gn??y si?, nawet skrzypn??y powrozy,

Ale nie p?k?y! Klucznik ze wstydu i zgrozy

Przewr?ci? si? i w ziemi? schowawszy twarz gniewn?,

Zamkn?wszy oczy, le?a? nieczu?y jak drewno.

Wtem ozwa?y si? b?bny, naprz?d z rzadka, potem

Coraz g?stszym i coraz g?o?niejszym ?oskotem;

Na ten apel rozkaza? oficer Moskali

D?okej?w z Hrabi? zamkn?? pod stra?? na sali,

Szlacht? wie?? na dw?r, k?dy sta?a druga rota.

Nadaremnie Kropiciel d?sa si? i miota.

Sztab sta? we dworze, a z nim zbrojnej szlachty wiele:

Podhajscy, Birbaszowie, Hreczechy, Biergele,

Wszyscy S?dziego krewni albo przyjaciele.

Na odsiecz mu przybiegli s?ysz?c o napadzie,

Zw?aszcza ?e z Dobrzy?skimi byli z dawna w zwadzie.

Kto z wiosek batalijon Moskal?w sprowadzi??

Kto tak pr?dko s?siedztwo z za?ciank?w zgromadzi??

Asesor-li, czy Jankiel? R??nie s?ycha? o tem,

Lecz nikt pewnie nie wiedzia? ni wtenczas, ni potem.

Ju? te? i s?o?ce wschodzi, krwawo si? czerwieni,

Brzegiem t?pym, jak gdyby odartym z promieni,

Na wp?? widne, na po?y w czerni chmur si? chowa

Jak roz?arzona w w?glach kowalskich podkowa.

Wiatr wzmaga? si? i p?dzi? ob?oki ze wschodu,

G?ste i poszarpane jako bry?y lodu;

Ka?dy ob?ok w przelocie deszczem zimnym pr?szy,

Z ty?u za nim wiatr leci i deszcz znowu suszy,

Za wiatrem znowu ob?ok nadbiega wilgotny:

I tak dzie? na przemiany by? ch?odny i s?otny.

Tymczasem Major belki schn?ce pode dworem

Ka?e wlec, w ka?dej belce wysieka? toporem

P??okr?g?e otwory, w te otwory wtyka

Nogi wi??ni?w i drug? belk? je zamyka.

Oba drewna go?dziami przebite po rogach

?cisn??y si?, jako psie paszcz?ki, na nogach.

Za? powrozami mocniej sznurowano r?ce

Na plecach szlachty; Major, ku wi?kszej ich m?ce,

Kaza? pierwej pozdziera? z g??w konfederatki,

Z plec?w p?aszcze, kontusze, nawet taratatki.

Nawet ?upany. I tak szlachta, skuta w k?odzie,

Siedzia?a rz?dem, dzwoni?c z?bami na ch?odzie

I na deszczu, bo coraz wzmaga?a si? s?ota,

Nadaremnie Kropiciel d?sa si? i miota.

Darmo S?dzia za szlacht? instancyj? wnosi

I Telimena ??czy pro?by do ?ez Zosi,

A?eby miano wi?kszy wzgl?d na niewolnik?w.

Wprawdzie oficer rotny, pan Nikita Ryk?w,

Moskal, lecz dobry cz?owiek, da? si? udobrucha?,

C??, kiedy sam majora P?uta musia? s?ucha?!

Ten major, Polak rodem, z miasteczka Dzierowicz,

Nazywa? si? (jak s?ycha?) po polsku P?utowicz,

Lecz przechrzci? si?; ?otr wielki, jak si? zwykle dzieje

Z Polakiem, kt?ry w carskiej s?u?bie zmoskwicieje.

P?ut sta? z fajk? przed frontem, w boki si? podpiera?

I gdy mu k?aniano si?, nos w g?r? zadziera?,

A za odpowied?, na znak gniewnego humoru,

Wypu?ci? z ust k??b dymu i poszed? do dworu.

A tymczasem Rykowa S?dzia u?agadza

I Asesora tak?e na bok odprowadza;

Przemy?laj?, jak by rzecz zako?czy? bez s?du,

A co jeszcze wa?niejsza, bez miesza? si? rz?du.

Wi?c do majora P?uta rzek? kapitan Ryk?w:

"Panie Major! co nam z tych wszystkich niewolnik?w?

Oddamy pod s?d? b?dzie szlachcie wielka bieda,

A Panu Majorowi nikt za to nic nie da.

Wiesz co, Major? ot, lepiej t? spraw? zagodzi?,

Pan S?dzia Majorowi musi trud nagrodzi?,

My powiemy, ?e my tu przyszli dla wizyty,

A tak i kozy ca?e, i wilk b?dzie syty.

Przys?owie ruskie: Wszystko mo?na, lecz ostro?nie:

I to przys?owie: Sobie piecz na carskim ro?nie;

I to przys?owie: Lepsza zgoda od niezgody;

Zapl?taj dobrze w?ze?, ko?ce wsad? do wody.

Raportu nie podamy, tak si? nikt nie dowie.

B?g da? r?ce, ?eby bra?, to ruskie przys?owie".

S?ysz?c to Major wstaje i od gniewu parska:

"Czy ty oszala?, Ryk?w? to s?u?ba cesarska,

A s?u?ba nie jest dru?ba, stary, g?upi Ryk?w!

Czy ty oszala?? ja mam puszcza? buntownik?w!

W takim wojennym czasie! Ha, pany Polaki,

Ja was naucz? buntu! Ha, szlachta ?ajdaki,

Dobrzy?scy, oj, ja znam was! Niech ?ajdaki mokn?!

(I za?mia? si? na ca?e gard?o, patrz?c w okno).

Wszak?e ten sam Dobrzy?ski, co siedzi w surducie -

Hej, zdj?? mu surdut! - w roku przesz?ym na reducie

Zacz?? ze mn? t? k??tni?. Kto zacz??? on, nie ja.

On, gdy ta?czy?em, krzykn??: <>

?e wtenczas za pu?kowej okradzenie kasy

By?em pod ?ledztwem, mia?em wielkie ambarasy,

A jemu co do tego? Ja ta?cz? mazura,

On krzyczy z ty?u: <> - Szlachta za nim: <>

Skrzywdzili mnie - a co? wpad? w me szpony szlachciura.

M?wi?em: Ej, Dobrzy?ski! ej, przyjdzie do woza

Koza - a co? Dobrzy?ski, widzisz! b?dzie ?oza".

Potem S?dziemu szepn??, schyliwszy si?, w ucho:

"Je?li chcesz, S?dzio, ?eby to usz?o na sucho,

Za ka?d? g?ow? tysi?c rubelk?w got?wk?.

Tysi?c rubelk?w, S?dzio, to ostatnie s??wko".

S?dzia chcia? targowa? si?, lecz Major nie s?ucha?,

Znowu biega? po izbie, dymem g?sto bucha?,

Podobny do szmermelu albo do rakiety.

Chodzi?y za nim prosz?c i p?acz?c kobiety.

"Majorze - m?wi? S?dzia - cho? pozwiesz do prawa,

C?? wygrasz? Tu nie zasz?a ?adna bitwa krwawa,

Nie by?o ran; ?e zjedli kury i p??g?ski,

Za to wedle Statutu zap?ac? nawi?zki.

Ja na pana Hrabiego nie zanosz? skargi,

To tylko by?y zwyk?e s?siedzkie zatargi".

"A czy S?dzia - rzek? Major -

? ? ? t ? k s i ? g ? czyta??"

"Co to za ???ta ksi?ga?" pan S?dzia zapyta?.

"Ksi?ga - rzek? Major - lepsza ni? wasze statuty,

A w niej pisze co s?owo: stryczek, Sybir, knuty;

Ksi?ga ustaw wojennych, teraz w Litwie ca??j

Og?oszonych; ju? pod st?? wasze trybuna?y.

Pod?ug ustaw wojennych za takow? psot?

P?jdziecie ju? to najmniej w sybirn? robot?".

"Apeluj? - rzek? S?dzia - do gubernatora".

"Apeluj - rzek? P?ut - cho?by do Imperatora.

Wiesz, ?e gdy Imperator zatwierdza ukazy,

Z ?aski swej cz?sto kar? powi?ksza dwa razy.

Apelujcie, ja mo?e wynajd? w potrzebie,

Mospanie S?dzio, dobry kruczek i na ciebie.

Wszak Jankiel, szpieg, kt?rego ju? rz?d dawno ?ledzi,

Jest twoim domownikiem, w karczmie twojej siedzi.

Mog? teraz was wszystkich wzi?? w areszt od razu".

"Mnie - rzek? S?dzia - bra? w areszt? jak ?miesz bez rozkazu?"

I przychodzi?o coraz do ?ywszego sporu,

Gdy nowy go?? zajecha? na dziedziniec dworu.

Wjazd t?umny, dziwny. Przodem, niby laufer, bie?y

Ogromny, czarny baran, a ?eb mu si? je?y

Czterema rogami, z kt?rych dwa jako kab??ki

Kr?c? si? ko?o uszu, ubrane we dzwonki,

A dwa, od czo?a na bok wysuwaj?c ko?ce,

Wstrz?saj? kulki kr?g?e, mosi??ne, brz?cz?ce.

Za baranem sz?y wo?y, trzoda owiec, kozy,

Za byd?em cztery ci??ko pakowane wozy.

Wszyscy odgadli, ?e to wjazd ksi?dza Kwestarza.

Wi?c pan S?dzia, powinno?? znaj?c gospodarza,

Sta? w progu wita? go?cia. Ksi?dz na pierwszej bryce

Jecha?, kapturem na wp?? zas?oniwszy lice,

Ale go wnet poznano, bo gdy wi??ni?w min??,

Zwr?ci? si? ku nim twarz?, palcem na znak skin??.

I drugiej bryki furman r?wnie by? poznany:

Stary Maciek R?zeczka, za ch?opa przebrany;

Szlachta zacz??a krzycze?, skoro si? pokaza?,

On rzek?: "G?upi!" - i r?k? milczenie nakaza?.

Na trzecim wozie Prusak w kubraku wytartym,

A pan Zan z Mickiewiczem jechali na czwartym.

A tymczasem Podhajscy i Isajewicze,

Birbasze, Wilbikowie, Biergele, Kotwicze,

Widz?c szlacht? Dobrzy?skich w tak ci??kiej niewoli,

Zacz?li z dawnych gniew?w ostyga? powoli.

Bo szlachta polska, chocia? niezmiernie k?otliwa

I porywcza do bitew, przecie? nie jest m?ciwa.

Bieg? wi?c do Macieja starego po rad?.

On ko?o woz?w ca?? ustawia gromad?,

Ka?e czeka?.

Bernardyn wst?pi? do pokoju.

Zaledwie go poznano, cho? nie zmieni? stroju,

Tak przybra? inn? posta?. Zwyczajnie ponury,

Zamy?lony, a teraz g?ow? wzni?s? do g?ry

I z min? rozja?nion?, jak kwestarz rubacha,

Nim zacz?? gada?, d?ugo ?mia? si?:

"Cha, cha, cha, cha,

K?aniam, k?aniam! cha, cha, cha, wy?mienicie, przednie!

Panowie oficery, kto poluje we dnie,

Wy w nocy! dobry po??w, widzia?em zwierzyn?;

Oj, skuba?, skuba? szlacht?, oj, drze? z nich ?upin?!

Oj, we?cie? ich na munsztuk, bo te? szlachta bryka!

Winszuj? ci, Majorze, ?e? z?owi? Hrabika!

To t?u?cioszek, to bogacz, panicz z antenat?w,

Nie wypuszczaj go z klatki bez trzystu dukat?w;

A jak we?miesz, na klasztor daj jakie trzy grosze

I dla mnie, bo ja zaw?dy za tw? dusz? prosz?.

Jakem bernardyn, bardzo my?l? o twej duszy!

?mier? i sztabsoficer?w porywa za uszy!

Dobrze napisa? Baka, ?e ?mier? d?ga za katy

W szkar?aty i po suknie nieraz dobrze stuknie,

I po p??tnie tak utnie, jak i po kapturze,

I po fryzurze r?wnie, jak i po mundurze.

?mier? matula, powiada Baka, jak cebula

?zy wyciska, gdy ?ciska, a r?wnie przytula

I dziecko, co si? lula, i zucha, co hula!

Ach! ach! Majorze, dzisiaj ?yjem, jutro gnijem,

To tylko nasze, co dzi? zjemy i wypijem!

Panie S?dzio, wszak?e to czas podobno ?niada??

Siadam za st?? i prosz? wszystkich ze mn? siada?;

Majorze, gdyby zraz?w? Panie Poruczniku,

Co my?lisz? gdyby waz? dobrego ponczyku?"

"To prawda, Ojcze - rzekli dwaj oficerowie -

Czas by ju? zje?? i wypi? Pana S?dzi zdrowie!"

Zdziwili si? domowi, patrz?c na Robaka,

Sk?d mu si? wzi??a mina i weso?o?? taka.

S?dzia wnet kucharzowi powt?rzy? rozkazy;

Wniesiono waz?, cukier, butelki i zrazy.

P?ut i Ryk?w tak czynnie zacz?li si? zwija?,

Tak ?akomie po?yka? i g?sto zapija?,

?e w p?? godziny zjedli dwadzie?cia trzy zrazy

I wychylili ponczu ogromne p?? wazy.

Wi?c Major syt i wes?? w krze?le si? rozwali?,

Doby? fajk?, biletem bankowym zapali?

I otar?szy ?niadanie z ust ko?cem serwety,

Obr?ci? ?miej?ce si? oczy na kobiety

I rzek?: "Ja, pi?kne Panie, lubi? was jak wety!

Na me szlify majorskie, gdy cz?ek zjad? ?niadanie,

Najlepsz? jest po zrazach zak?sk? gadanie

Z paniami tak pi?knemi jak wy, pi?kne Panie!

Wiecie co? grajmy w karty! w welba-cwelba? w wista?

Albo p?jd?my mazurka? he! do diab??w trzysta!

Wszak ja w jegierskim pu?ku pierwszy mazurzysta!"

Za czym ku damom bli?ej schyli? si? wygi?ty

I puszcza? na przemiany dym i komplementy.

"Ta?czy?! - zawo?a? Robak - gdy wychyl? flasz?,

To i ja, cho? ksi?dz, habit czasami podkasz?

I pota?cz? mazurka! Ale wiesz, Majorze,

My tu pijem, a jegry tam zmarzn? na dworze?

Hula?, to hula?! S?dzio, daj beczk? siwuchy!

Major pozwoli, niechaj pij? jegry zuchy!"

"Prosi?bym - rzecze Major - lecz w tem nie ma musu".

"Daj, S?dzio - szepn?? Robak - beczk? spirytusu".

I tak, kiedy we dworze sztab weso?y ?yka,

Za domem zacz??a si? w wojsku pijatyka.

Ryk?w kapitan milczkiem kielichy wychyla?,

Lecz Major pi? i razem damom si? przymila?,

A wzmaga? si? w nim coraz ta?cowania zapa?;

Rzuci? fajk? i r?k? Telimeny z?apa?,

Chcia? ta?czy?, lecz uciek?a; wi?c podszed? do Zosi,

K?aniaj?c si?, s?aniaj?c, do mazurka prosi:

"Hej! ty Ryk?w, przesta??e tam tr?bi? na fajce,

Precz fajka, wszak ty dobrze grasz na ba?abajce;

Widzisz no tam gitar?, p?d? no, we? gitar?,

I mazurka! ja, Major, id? w pierwsz? par?".

Kapitan wzi?? gitar? i struny przykr?ca?,

P?ut znowu Telimen? do ta?ca zach?ca?.

"S?owo majorskie, Panno, nie Rosyjaninem

Jestem, je?eli k?ami?! chc? by? sukinsynem,

Je?eli k?ami?; spytaj, a oficerowie

Wszyscy po?wiadcz?, ca?a armija to powie,

?e w tej drugiej armiji, w korpusie dziewi?tym,

W drugiej pieszej dywizji, w pu?ku pi??dziesi?tym

Jegierskim major P?ut jest pierwszy mazurzysta.

P?d??e, Panienko! nie b?d? taka narowista!

Bo ja po oficersku ukarz? Panienk?..."

To m?wi?c skoczy?, chwyci? Telimeny r?k?

I szerokim ca?usem w bia?e rami? klasn??,

Gdy Tadeusz, przypad?szy z boku, w twarz mu trzasn??.

I ca?us, i policzek ozwa?y si? razem,

Jeden za drugim, jako wyraz za wyrazem.

Major os?upia?, oczy przetar?, z gniewu blady

Zawo?a?: "Bunt! buntownik!" - i dobywszy szpady,

Bieg? przebi?; wtem Ksi?dz dosta? z r?kawa kr?cic?:

"Pal, Tadeuszku! - krzykn?? - pal jak w jasn? ?wi?c?!"

Tadeusz wnet pochwyci?, wymierzy?, wypali?,

Chybi?, ale Majora zg?uszy? i osmali?.

Porywa si? z gitar? Ryk?w: "Bunt! bunt!" - wo?a,

Wpada na Tadeusza; lecz Wojski zza sto?a

Machn?? r?k? na odlew; n?? w powietrzu ?wisn??

Mi?dzy g?owy i pierwej uderzy?, ni? b?ysn??.

Uderza w dno gitary, na wylot j? wierci,

Schyli? si? na bok Ryk?w i tak uszed? ?mierci.

Lecz strwo?y? si?; krzykn?wszy:

"Jegry! bunt! Jej Bogu!" -

Doby? szpady, broni?c si? zbli?a? si? do progu.

Wtem z drugiej strony izby wpada szlachty wiele

Przez okna, z rapierami, R?zeczka na czele.

P?ut w sieni, Ryk?w za nim, wo?aj? ?o?nierzy,

Ju? trzech najbli?szych domu na pomoc im bie?y;

Ju? przeze drzwi w?a?? trzy b?yszcz?ce bagnety,

A za nimi trzy czarne schylone kaszkiety.

Maciek sta? u drzwi z R?zg? wzniesion? do g?ry,

Lgn?c do ?ciany, czatowa? jako kot na szczury,

A? ci?? okropnie; mo?e g?owy by trzy zwali?,

Lecz stary, czy nie dojrza?, czy zbyt si? zapali?,

Bo nim szyje wytkn?li, r?bn?? po kaszkietach,

Zdar? je; R?zga spadaj?c brz?k?a po bagnetach.

Moskale cofaj? si?, Maciek ich wygania

Na dziedziniec.

Tam jeszcze wi?cej zamieszania.

Tam stronnicy Soplic?w pracuj? w zawody

Nad rozkuciem Dobrzy?skich, rozrywaj? k?ody;

Widz?c to jegry za bro? porywaj?, bieg?;

Sier?ant, wpad?szy, bagnetem przebi? Podhajskiego,

Dw?ch drugich szlachty zrani?, do trzeciego strzela,

Uciekaj?; by?o to przy k?odzie Chrzciciela.

Ten ju? mia? r?ce wolne, gotowe ku walce:

Wsta?, podni?s? d?o? i zwin?? w k??bek d?ugie palce,

I z g?ry tak uderzy? w grzbiet Rosyjanina,

?e twarz jego i skro? wbi? w zamek karabina.

Trzas? zamek, lecz zalany krwi? proch ju? nie spali?;

Sier?ant u n?g Chrzciciela na sw? bro? si? zwali?.

Chrzciciel schyla si?, chwyta karabin za rur?

I wij?c jak kropid?em, podnosi go w g?r?,

Robi m?ynka, dw?ch zaraz szeregowych zwala

Po ramionach i w g?ow? ugadza kaprala;

Reszta zl?k?a od k?ody cofa si? z przestrachem:

Tak Kropiciel ruchomym nakry? szlacht? dachem.

Zaczem rozbito k?od?, rozci?to powrozy,

Szlachta ju? wolna wpada na kwestarskie wozy,

Z nich dobywa rapiery, pa?asze, tasaki,

Kosy, strzelby; Konewka znalaz? dwa szturmaki

I worek kul; wsypa? je do swego szturmaka,

Drugi, r?wnie nabiwszy, ust?pi? dla Saka.

Jegr?w wi?cej przybywa, mieszaj? si?, t?uk?;

Szlachta w zgie?ku nie mo?e ci?? krzy?ow? sztuk?,

Jegry nie mog? strzela?, ju? walcz? wr?cz, z bliska -

Ju? stal, z?b za z?b o stal porwawszy si?, pryska,

Bagnet o szabl?, kosa o gifes si? ?amie,

Pi??? spotyka si? z pi??ci? i z ramieniem rami?.

Lecz Ryk?w z cz??ci? jegr?w pobieg?, gdzie stodo?a

Tyka p?ot?w; tam staje, na ?o?nierzy wo?a,

A?eby zaprzestali bitw? tak bez?adn?,

Gdzie nie u?ywszy broni, pod pi??ciami padn?.

Gniewny, ?e sam nie mo?e da? ognia, bo w t?umie

Moskal?w od Polak?w rozr??ni? nie umie,

Wo?a: "Stroj si?!" (co znaczy: formuj si? do szyku),

Ale komendy jego nie s?ycha? ?r?d krzyku.

Stary Maciek, do r?cznych zapas?w niezdolny,

Rejterowa? si?, czyni?c przed sob? plac wolny

Na prawo i na lewo; tu ko?cem szablicy

Uciera bagnet z rury jako knot ze ?wi?cy;

Tam machn?wszy na odlew, ?cina albo kole.

I tak ostro?ny Maciek ust?puje w pole.

Lecz z najwi?kszym na niego naciera uporem

Stary Gifrejter, co by? pu?ku instruktorem,

Wielki mistrz na bagnety; zebra? si? sam w sobie,

Skurczy? si?, a karabin porwa? w r?ce obie,

Praw? u zamka, lew?, w p?? rury porywa,

Kr?ci si?, podskakuje, czasem przysiadywa,

Lew? r?k? opuszcza, a bro? z prawej r?ki

Suwa naprz?d, jak ??d?o z w??owej paszcz?ki,

I znowu j? w ty? cofa, na kolanie wspiera,

I tak kr?c?c si?, skacz?c, na Ma?ka naciera.

Oceni? przeciwnika zr?czno?? Maciek stary

I lew? r?k? w?o?y? na nos okulary,

Praw? r?koje?? R?zgi tu? przy piersiach trzyma,

Cofa si?, Gifrejtera ruch ?ledz?c oczyma,

Sam s?ania si? na nogach, jakby by? pijany;

Gifrejter bie?y pr?dzej i, pewny wygranej,

?eby uchodz?cego tem ?acniej dosi?gn??,

Powsta? i ca?? praw? r?k? wzd?u? wyci?gn??

Popychaj?c karabin, a tak si? wysili?

Pchni?ciem i wag? broni, ?e si? a? pochyli?;

Maciek tam, k?dy bagnet wk?ada si? na rur?,

Podstawia sw? r?koje??, podbija bro? w g?r?,

I wnet spuszczaj?c R?zg?, tnie Moskala w r?k?

Raz, i znowu na odlew przecina mu szcz?k?. -

Tak pad? Gifrejter, fechmistrz najpierwszy z Moskal?w,

Kawaler trzech krzy?yk?w i czterech medal?w.

Tymczasem ko?o k?odek lewe szlachty skrzyd?o

Ju? jest bliskie zwyci?stwa; tam walczy? Kropid?o,

Widny z dala, tam Brzytwa wi? si? ?r?d Moskali,

Ten ich w p?? cia?a rzeza, tamten w g?owy wali;

Jako machina, kt?r? niemieccy majstrowie

Wymy?lili i kt?ra m?ockarni? si? zowie,

A jest razem sieczkarni?, ma cepy i no?e,

Razem i s?om? kraje, i wybija zbo?e:

Tak pracuj? Kropiciel i Brzytwa pospo?u,

Morduj?c nieprzyjaci??, ten z g?ry, ten z do?u.

Lecz Kropiciel ju? pewne porzuca zwyci?stwo,

Bie?y na prawe skrzyd?o, gdzie niebezpiecze?stwo

Nowe grozi Ma?kowi; ?mierci Gifrejtera

Mszcz?c si?, Proporszczyk z d?ugim szpontonem naciera

(Szponton jest to zarazem dzida i siekiera,

Teraz ju? zaniedbany, i tylko na flocie

U?ywaj? go; w?wczas s?u?y? i piechocie).

Proporszczyk, cz?owiek m?ody, zr?cznie si? uwija?;

Ilekro? mu przeciwnik bro? na bok odbija?,

On cofa? si?; m?odego nie m?g? Maciek zgoni?,

I tak, nie rani?c, musia? tylko siebie broni?.

Ju? mu Proporszczyk dzid? lekk? ran? zada?,

Ju? wznosz?c w g?r? berdysz, do ci?cia si? sk?ada?:

Chrzciciel nie zdo?a dobiec, lecz staje w p?? drogi,

Okr?ca bro? i ciska wrogowi pod nogi.

Skruszy? ko??; ju? Proporszczyk szponton z r?k upuszcza,

S?ania si?; wpada Chrzciciel, za nim szlachty t?uszcza,

A za szlacht? Moskale od lewego skrzyd?a

Bieg? zmieszani; wszcz?? si? b?j ko?o Kropid?a.

Chrzciciel, kt?ry w obronie Ma?ka or?? straci?,

Ledwie ?e tej przys?ugi ?yciem nie przyp?aci?,

Bo przypad?o na? z ty?u dw?ch silnych Moskali

I czworo r?k zarazem we w?os mu wpl?tali;

Upi?wszy si? nogami, ci?gn? jako liny

Spr??yste, uwi?zane do masztu wiciny;

Daremnie w ty? Kropiciel ciska ?lepe razy,

Chwieje si? - a wtem postrzeg?, ?e blisko Gerwazy

Walczy; zawo?a?: "Jezus Maria! Scyzoryku!"

Klucznik, trwog? Chrzciciela poznawszy po krzyku,

Odwr?ci? si? i spu?ci? ostrze p?ytkiej stali

Mi?dzy g?ow? Chrzciciela i r?ce Moskali.

Cofn?li si?, wydawszy przera?liwe g?osy,

Lecz jedna r?ka, mocniej wpl?tana we w?osy,

Zosta?a si?, wisz?ca i krwi? buchaj?ca.

Tak orlik, jedn? szpon? gdy wbije w zaj?ca,

Drug?, by wstrzyma? zwierza, o drzewo uczepi,

A zaj?c, targn?wszy si?, or?a wp?? rozszczepi,

Prawa szpona u drzewa zostaje si? w lesie,

A lew?, zakrwawion?, ?wierz na pola niesie.

Kropiciel, wolny, oczy obraca doko?a,

R?ce wyci?ga, broni szuka, broni wo?a,

Tymczasem grzmi pi??ciami, stoj?c mocno w kroku

I pilnuj?c si? z bliska Gerwazego boku,

A? Saka, syna swego, postrzega w nat?oku.

Sak praw? r?k? szturmak wymierza, a lew?

Ci?gnie za sob? d?ugie, s??niowate drzewo,

Uzbrojone w krzemienie i w guzy, i s?ki

(Nikt by go nie pod?wign?? pr?cz Chrzciciela r?ki).

Chrzciciel, gdy mi?? bro? sw?, swe Kropid?o zoczy?,

Chwyci? je, uca?owa?, z rado?ci podskoczy?,

Zakr?ci? je nad g?ow? i zaraz ubroczy?.

Co potem dokazywa?, jakie kl?ski szerzy?,

Daremnie ?piewa?, nikt by muzie nie uwierzy?,

Jak nie wierzono w Wilnie ubogiej kobi?cie,

Kt?ra, stoj?c na ?wi?tej Ostrej Bramy szczycie,

Widzia?a, jako Dej?w, moskiewski jenera?,

Wchodz?c z pu?kiem Kozak?w, ju? bram? otwiera?

I jak jeden mieszczanin, zwany Czarnobacki,

Zabi? Dejowa i zni?s? ca?y pu?k kozacki.

Dosy?, ?e si? tak sta?o, jak przewidzia? Ryk?w:

Jegry w t?umie ulegli mocy przeciwnik?w.

Dwudziestu trzech na ziemi wala si? zabitych,

Trzydziestu kilku j?czy ranami okrytych,

Wielu pierzch?o, skry?o si? w sad, w chmiele, nad rzek?,

Kilku wpad?o do domu pod kobiet opiek?.

Zwyci?ska szlachta biega z okrzykiem wesela,

Ci do beczek, ci ?upy rw? z nieprzyjaciela;

Jeden Robak tryumf?w szlachty nie podziela.

On dot?d sam nie walczy? (bo broni? kanony

Ksi?dzu bi? si?), lecz jako cz?owiek do?wiadczony

Dawa? rady, plac boju z r??nych stron obchodzi?,

Wzrokiem, r?k?, walcz?cych zach?ca?, przywodzi?.

I teraz wo?a, aby do niego si? ??czy?,

Uderzy? na Rykowa, zwyci?stwo doko?czy?.

Tymczasem przez pos?a?ca wskaza? do Rykowa,

?e je?eli bro? z?o?y, ?ycie swe zachowa;

Je?eli za? oddanie broni b?dzie zwleka?,

Robak ka?e otoczy? reszt? i wysieka?.

Kapitan Ryk?w wcale nie prosi? pardonu;

Zebrawszy ko?o siebie z p?? batalijonu,

Krzykn??: "Za bro?!" - wnet szereg karabiny chwyta,

Chrz?sn??a bro?, a by?a ju? dawno nabita;

Krzykn??: "Cel!" - rury rz?dem zab?ysn??y d?ugim,

Krzykn??: "Ognia kolej?!" - grzmi? jeden po drugim;

Ten strzela, ten nabija, ten chwyta do r?ki,

S?ycha? ?wisty kul, zamk?w chrz?sty, sztenfl?w d?wi?ki.

Ca?y szereg zdaje si? by? ruchawym p?azem,

Kt?ry tysi?c b?yszcz?cych n?g wywija razem.

Prawda, ?e jegry byli mocnym trunkiem pjani,

?le mierz? i chybiaj?, rzadko kt?ry rani,

Ledwie kt?ry zabije; przecie? dw?ch Maciej?w

Ju? zraniono i poleg? jeden z Bart?omiej?w.

Szlachta z niewiela rusznic z rzadka si? odstrzela,

Chce szablami uderzy? na nieprzyjaciela,

Ale starsi wstrzymuj?; kule g?sto ?wiszcz?,

Ra??, sp?dzaj?, wkr?tce dziedziniec oczyszcz?.

Ju? a? po szybach dworu zaczynaj? dzwoni?.

Tadeusz, kt?ry zosta? w domu kobiet broni?

Z rozkazu stryja, s?ysz?c, ?e coraz to gorz?j

Wre bitwa, wybieg?; za nim wybieg? Podkomorzy,

Kt?remu Tomasz wreszcie przyni?s? karabel?;

?pieszy, ??czy si? z szlacht? i staje na czele.

Bie?y, bro? wznios?szy, szlachta rusza jego ?ladem,

Jegry, przypu?ciwszy ich, sypn?li kul gradem.

Leg? Isajewicz, Wilbik, Brzytewka raniony;

Zaczem wstrzymuj? szlacht?, Robak z jednej strony,

A z drugiej Maciej; szlachta ostyga w zapale,

Ogl?da si?, cofa; widz? to Moskale;

Kapitan Ryk?w my?li ostatni cios zada?,

Sp?dzi? szlacht? z dziedzi?ca i dworem ow?ada?.

"Formuj si? do ataku! - zawo?a? - na sztyki!

Naprz?d!" Wnet szereg, rury wytkn?wszy jak tyki,

Schyla g?owy, zrusza si? i przy?piesza kroku;

Darmo szlachta wstrzymuje z przodu, strzela z boku,

Szereg ju? p?? dziedzi?ca przeszed? bez oporu;

Kapitan, pokazuj?c szpad? na drzwi dworu,

Krzyczy: "S?dzio! poddaj si?, bo dw?r spali? ka??!"

"Pal - wo?a S?dzia - ja ci? w tym ogniu usma??".

O dworze Soplicowski! je?li dot?d ca?e

?wiec? si? pod lipami twoje ?ciany bia?e

Je?li tam dot?d szlachty s?siedzkiej gromada

Za go?cinnemi sto?y S?dziego zasiada,

Pewnie tam pij? cz?sto za Konewki zdrowie;

Bez niego ju? by by?o dzi? po Soplicowie!

Konewka dot?d ma?e da? m?stwa dowody;

Cho? najpierwszy ze szlachty uwolniony z k?ody,

Cho? zaraz znalaz? w wozie sw? mi?? Konewk?,

Sw?j szturmak faworytny i z nim kul sakiewk?,

Nie chcia? bi? si?; powiada?, ?e sobie nie ufa

Na czczo; szed? wi?c, gdzie sta?a spirytusu kufa,

R?k? jak ?y?k? strumie? do ust sobie chyli?;

Dopiero gdy si? dobrze rozgrza? i posili?,

Poprawi? czapk?, z kolan wzi?? do r?k Konewk?,

Zmaca? sztenflem naboju, podsypa? panewk?

I spojrza? na plac boju; widzi, ?e b?yszcz?ca

Fala bagnet?w szlacht? bije i roztr?ca;

Przeciw tej fali p?ynie, schyla si? do ziemi

I nurkuje pomi?dzy trawami g?stemi

?rodkiem dziedzi?ca, a? tam, gdzie ros?a pokrzywa,

Zasadza si?, a Saka gestami przyzywa.

Sak, broni?c dworu, stan?? z szturmakiem u proga,

Bo w tym dworze mieszka?a jego Zosia droga,

Od kt?rej cho? w zalotach zosta? pogardzony,

Kocha? j? zawsze, zgin?? rad dla jej obrony.

Ju? szereg jegr?w w marszu na pokrzyw? wkracza,

Gdy Konew ruszy? cyngla i z paszczy gar?acza

Tuzin kul rozsiekanych puszcza ?r?d Moskali;

Sak puszcza drugi tuzin, jegry si? zmi?szali.

Przera?ony zasadzk? szereg w k??b si? zwija,

Cofa si?, rzuca rannych; Chrzciciel ich dobija.

Stodo?a ju? daleko; boj?c si? odwodu

D?ugiego, Ryk?w skoczy? pod parkan ogrodu,

Tam pierzchaj?c? rot? zatrzymuje w biegu,

Szykuje, lecz szyk zmienia: z jednego szeregu

Robi tr?jk?t, klin ostry wystawuj?c z przodu,

A dwa boki opiera o parkan ogrodu.

Dobrze zrobi?, bo jazda na? od zamku wali.

Hrabia, kt?ry by? w zamku pod stra?? Moskali,

Gdy pierzch?a stra? zl?kniona, dworzan na ko? wsadzi?

I s?ysz?c strza?y, w ogie? jazd? sw? prowadzi?,

Sam na czele, z ?elazem nad g?ow? wzniesionem.

Wtem Ryk?w krzykn??: "Ognia p?? batalijonem!"

Przelecia?a po zamkach wzd?u? nitka ognista

I z czarnych rur wytkni?tych ?wisn??o kul trzysta.

Trzech jezdnych pad?o rannych, jeden trupem le?y.

Pad? ko? Hrabi, spad? Hrabia; Klucznik krzycz?c bie?y

Na ratunek, bo widzi: jegry na cel wzi?li

Ostatniego z Horeszk?w, chocia? po k?dzieli.

Robak by? bli?szy, Hrabi? cia?em swym zakrywa,

Dosta? za niego postrza?, spod konia dobywa,

Uprowadza; a szlachcie ka?e si? rozst?pi?,

Lepiej mierzy?, postrza??w nadaremnych sk?pi?,

Kry? si? za p?oty, studni?, za ?ciany obory;

Hrabia z jazd? ma czeka? sposobniejszej pory.

Plany Robaka poj?? i wykona? cudnie

Tadeusz; sta? ukryty za drewnian? studni?;

A ?e trze?wy i dobrze strzela? z dubelt?wki

(M?g? trafi? do rzuconej w powietrze z?ot?wki),

Okropnie razi Moskw?, starszyzn? wybiera:

Za pierwszym zaraz strza?em ubi? feldfebera.

Potem z dw?ch rur raz po raz dw?ch sier?ant?w sprz?ta,

Mierzy to po galonach, to w ?rodek tr?jk?ta,

Gdzie sta? sztab; zaczem Ryk?w gniewa si? i d?sa.

Tupa nogami, szpady swej r?koje?? k?sa:

"Majorze P?ucie - wo?a - co to z tego b?dzie?

Wkr?tce tu nie zostanie nikt z nas przy komendzie!"

Wi?c P?ut na Tadeusza krzykn?? z wielkim gniewem:

"Panie Polak, wstyd? si? Pan chowa? si? za drzewem,

Nie b?d? tch?rz, wyjd? na ?rodek, bij si? honorowie,

Po ?o?niersku". - A na to Tadeusz odpowie:

"Majorze! Je?li jeste? tak ?mia?ym rycerzem,

A czego? ty si? chowasz za jegr?w ko?nierzem?

Nie tch?rz? ja przed tob?, wynid? no zza p?ot?w,

Dosta?e? w twarz, jam przecie bi? si? z tob? got?w!

Po co krwi rozlew! Mi?dzy nami by?a zwada,

Niechaj?e j? rozstrzygnie pistolet lub szpada.

Daj? ci bro? na wybor, od dzia?a do szpilki;

A nie, to was wystrzelam jako w jamie wilki".

I to m?wi?c wystrzeli?, a tak dobrze mierzy?,

?e porucznika obok Rykowa uderzy?.

"Majorze - szepn?? Ryk?w - wyjd? na pojedynek

I pom?cij si? za jego raniejszy uczynek.

Je?li tego szlachcica kto inny zabije,

To, Major widzi, Major ha?by swej nie zmyje.

Trzeba tego szlachcica na pole wywabi?,

Nie mo?na z karabina, to cho? szpad? zabi?.

Co puka, to nie sztuka; to wol?, co kole -

M?wi? stary Suworow; wyjd?, Majorze, w pole,

Bo on nas powystrzela; patrz, bierze do celu".

Na to rzek? Major: "Ryk?w! mi?y przyjacielu!

Ty jeste? zuch na szpady, wyjd? ty, bracie Ryk?w,

Lub wiesz co? wyszlem kogo z naszych porucznik?w.

Ja major, ja nie mog? odst?pi? ?o?nierzy,

Do mnie batalijonu komenda nale?y".

S?ysz?c to Ryk?w szpad? podni?s?, wyszed? ?mia?o,

Kaza? ognia zaprzesta?, machn?? chustk? bia??.

Pyta si? Tadeusza, jak? bro? podoba;

Po uk?adach - na szpady zgodzili si? oba.

Tadeusz broni nie mia?; gdy szukano szpady,

Wyskoczy? Hrabia zbrojny i zerwa? uk?ady.

"Panie Soplico! - wo?a? - z przeproszeniem Pana,

Pan wyzwa?e? Majora! ja do Kapitana

Mam dawniejsz? uraz?: on do zamku mego

("M?w Pan - przerwa? Protazy - do zamku naszego")

On wpad? - rzek? ko?cz?c Hrabia - na czele z?odziej?w,

On, pozna?em Rykowa, wi?zal mych d?okej?w.

Skarz? go, jakom zb?jc?w skara? pod opok?,

Kt?r? Sycylijanie zw? Birbante-rokko".

Uciszyli si? wszyscy, usta?o strzelanie,

Wojska ciekawe patrz? na wodz?w spotkanie:

Hrabia i Ryk?w id?, obr?ceni bokiem,

Praw? r?k? i prawym gro??c sobie okiem;

Wtem lewymi r?kami odkrywaj? g?owy

I k?aniaj? si? grzecznie (zwyczaj honorowy:

Nim przyjdzie do zab?jstwa, naprz?d si? przywita?).

Ju? spotka?y si? szpady i zacz??y zgrzyta?;

Rycerze, wznosz?c nogi, prawemi kolany

Przykl?kaj?, w prz?d i w ty? skacz?c na przemiany.

Ale P?ut, Tadeusza widz?c przed swym frontem,

Naradza? si? po cichu z gifrejterem Gontem,

Kt?ry w rocie uchodzi? za pierwszego strzelca.

"Gonto - rzek? Major - widzisz ty tego wisielca?

Je?li mu wsadzisz kul?, tam pod pi?tym ?ebrem,

To dostaniesz ode mnie cztery ruble srebrem".

Gont odwodzi karabin, do zamka si? chyli,

Wierni go towarzysze p?aszczami okryli;

Mierzy nie w ?ebro, ale w g?ow? Tadeusza,

Strzeli? i trafi? - blisko, w ?rodek kapelusza.

Okr?ci? si? Tadeusz, a? Kropiciel wpada

Na Rykowa, a za nim szlachta, krzycz?c: "Zdrada!"

Tadeusz go zas?ania, ledwie zdo?a? Ryk?w

Zrejterowa? si? i wpa?? we ?rodek swych szyk?w.

Znowu Dobrzy?scy z Litw? natarli w zawody

I pomimo dawniejsze dw?ch stronnictw niezgody

Walcz? jak bracia, jeden drugiego zach?ca.

Dobrzy?scy, widz?c jak si? Podhajski wykr?ca

Tu? przed szeregiem jegr?w i kos? ich kraje,

Zawo?ali z rado?ci?: "Niech ?yj? Podhaje!

Naprz?d, bracia Litwini! G?r?, g?r? Litwa!"

Sko?ubowie za?, widz?c, jak waleczny Brzytwa,

Cho? ranny, leci z szabl? wzniesion? do g?ry,

Krzykn?li: "G?r? Ma?ki, niech ?yj? Mazury!"

Dodawszy wzajem serca, bieg? na Moskali;

Nadaremnie ich Robak z Ma?kiem wstrzymywali.

Gdy tak na rot? jegr?w uderzano z przodu,

Wojski rzuca plac boju, idzie do ogrodu;

Przy boku jego st?pa? ostro?ny Protazy,

A Wojski mu po cichu wydawa? rozkazy.

Sta?a w ogrodzie, prawie pod samym parkanem,

O kt?ry si? opiera? Ryk?w swym tr?jgranem,

Wielka, stara sernica, budowana w kratki

Z belek na krzy? wi?zanych, podobna do klatki.

W niej ?wieci?y si? bia?ych ser?w mnogie kopy;

Wko?o za? waha?y si? susz?ce si? snopy

Sza?wiji, benedykty kardy, macierzanki:

Ca?a zielna domowa apteka Wojszczanki.

Sernica w g?rze mia?a wszerz s??ni p??czwarta.

A u do?u na jednym wielkim s?upie wsparta,

Niby gniazdo bocianie. Stary s?up d?bowy

Pochyli? si?, bo ju? by? wygni? do po?owy,

Grozi? upadkiem. Nieraz S?dziemu radzono,

Aby zruci? budow? wiekiem nadw?tlon?;

Ale S?dzia powiada?, ?e woli poprawia?

Ani?eli rozruca?, albo te? przestawia?.

Odk?ada? budowanie do sposobnej pory,

Tymczasem pod s?up kaza? wetkn?? dwie podpory.

Tak pokrzepiona, ale nietrwa?a budowa

Wygl?da?a za parkan nad tr?jk?t Rykowa.

Ku tej sernicy Wojski z Wo?nym milczkiem id?,

Ka?dy zbrojny ogromnym dr?giem jakby dzid?;

Za nimi ochmistrzyni d??y przez konopie

I kuchcik, ma?e, ale bardzo silne ch?opi?.

Przyszed?szy, dr?gi wparli w wierzch s?upa nadgni?y,

Sami, u ko?c?w wisz?c, pchaj? z ca?ej si?y,

Jako flisy uwi?z?? na rapach wicin?

D?ugimi dr?gi z brzegu p?dz? na g??bin?.

Trzasn?? s?up: ju? sernica chwieje si? i wali

Z brzemieniem drzew i ser?w na tr?jk?t Moskali,

Gniecie, rani, zabija; gdzie sta?y szeregi,

Le?? drwa, trupy, sery bia?e jako ?niegi,

Krwi? i mozgiem splamione. Tr?jk?t w sztuki pryska,

A ju? w ?rodku Kropid?o grzmi, ju? Brzytwa b?yska,

Siecze R?zga, od dworu wpada szlachty t?uszcza,

A Hrabia od bram jazd? na rozpierzch?ych puszcza.

Ju? tylko o?miu jegr?w z sier?antem na czele

Broni? si?; bie?y Klucznik; oni stoj? ?miele,

Dziewi?? rur wymierzyli prosto w ?eb Klucznika;

On leci na strza?, kr?c?c ostrze Scyzoryka.

Widzi to Ksi?dz, zabiega Klucznikowi drog?.

Sam pada i podbija Gerwazemu nog?.

Upadli, w?a?nie kiedy pluton ognia dawa?;

Ledwie o??w prze?wisn??, ju? Gerwazy wstawa?,

Ju? wskoczy? w dym; dwom jegrom zaraz g?owy zmiata.

Uciekaj? strwo?eni, Klucznik goni, p?ata;

Oni biegn? dziedzi?cem, Gerwazy ich torem;

Wpadaj? we drzwi gumna stoj?ce otworem,

I Gerwazy do gumna na ich karkach wjecha?,

Znikn?? w ciemno?ci, ale bitwy nie zaniecha?,

Bo przeze drzwi j?k s?ycha?, wrzask i g?ste razy.

Wkr?tce ucich?o wszystko; wyszed? sam Gerwazy

Z mieczem krwawym.

Ju? szlachta odzier?y?a pole,

Porozp?dzanych jegr?w ?ciga, r?bie, kole;

Ryk?w sam zosta?, krzyczy, ?e broni nie z?o?y,

Bije si?, gdy ku niemu podszed? Podkomorzy

I wznosz?c karabel?, rzek? powa?nym tonem:

"Kapitanie! nie splamisz czci twojej pardonem,

Da?e? proby, rycerzu nieszcz?sny, lecz m??ny,

Twojej odwagi; porzu? op?r niedo???ny,

Z??? bro?, nim ci? naszymi szablami rozbroim;

Zachowasz ?ycie i cze??, jeste? wi??niem moim!"

Ryk?w, Podkomorzego zwalczony powag?,

Sk?oni? si? i odda? mu swoj? szpad? nag?,

Skrwawion? po r?koje??, i rzek?: "Lachy braty!

Oj, biada mnie, ?em nie mia? cho? jednej armaty!

Dobrze m?wi? Suworow: <>

C??! jegry byli pjani, Major pi? pozwoli?!

Och, major P?ut, on dzisiaj bardzo poswawoli?!

On odpowie przed carem, bo on mia? komend?,

Ja, Panie Podkomorzy, wasz przyjaciel b?d?.

Ruskie przys?owie m?wi: Kto si? mocno lubi,

Ten, Panie Podkomorzy, i mocno si? czubi.

Wy dobrzy do wypitki, dobrzy do wybitki,

Ale przesta?cie robi? nad jegrami zbytki".

Podkomorzy, s?ysz?c to, karabel? wznasza

I przez Wo?nego pardon powszechny og?asza,

Ka?e rannych opatrzy?, z trup?w czy?ci? pole,

A jegr?w rozbrojonych prowadzi? w niewol?.

D?ugo szukano P?uta; on, w krzaku pokrzywy

Zarywszy si? g??boko, le?a? jak nie?ywy;

Wyszed? wreszcie, ujrzawszy, ?e by?o po bitwie.

Taki mia? koniec zajazd ostatni na Litwie.

KSI?GA DZIESI?TA
EMIGRACJA. JACEK
Tre??:
Narada tycz?ca si? zabezpieczenia losu zwyci?zc?w - Uk?ady z Rykowem - Po?egnanie - Wa?ne odkrycie - Nadzieja.

--------------------------------------------------------------------------------

Owe ob?oki ranne, zrazu rozpierzchnione

Jak czarne ptaki, lec?c w wy?sz? nieba stron?,

Coraz si? zgromadza?y; ledwie s?o?ce zbieg?o

Z po?udnia, ju? ich stado p?? niebios obleg?o

Ogromn? chmur?; wiatr j? p?dzi? coraz chy?ej,

Chmura coraz g?stnia?a, zwiesza?a si? ni?ej,

A? jedn? stron? na wp?? od niebios oddarta,

Ku ziemi wychylona i wszerz rozpostarta,

Jak wielki ?agiel, bior?c wszystkie wiatry w siebie,

Od po?udnia na zach?d lecia?a po niebie.

I by?a chwila ciszy; i powietrze sta?o

G?uche, milcz?ce, jakby z trwogi oniemia?o.

I ?any zb??, co wprz?dy, k?ad?c si? na ziemi

I znowu w g?r? trz?s?c k?osami z?otemi,

Wrza?y jak fale, teraz stoj? nieruchome

I pogl?daj? w niebo naje?ywszy s?om?.

I zielone przy drogach wierzby i topole,

Co pierwej, jako p?aczki przy grobowym dole,

Bi?y czo?em, d?ugiemi kr?ci?y ramiony,

Rozpuszczaj?c na wiatry warkocz posrebrzony -

Teraz jak martwe, z niemej wyrazem ?a?oby,

Stoj? na kszta?t pos?g?w sypilskiej Nioby.

Jedna osina dr??ca wstrz?sa li?cie siwe.

Byd?o, zwykle do domu powraca? leniwe,

Teraz zbiega si? t?umnie, pasterzy nie czeka

I opuszczaj?c straw?, do domu ucieka.

Buhaj racic? ziemi? kopie, orze rogiem

I ca?? trzod? straszy ryczeniem z?owrogiem;

Krowa coraz ku niebu wznosi wielkie oko,

Usta z dziwu otwiera i wzdycha g??boko;

A wieprz marudzi w tyle, d?sa si? i zgrzyta,

I snopy zbo?a kradnie, i na zapas chwyta.

Ptastwo skry?o si? w lasy, pod strzechy, w g??b trawy;

Tylko wrony, stadami obst?piwszy stawy,

Przechadzaj? si? sobie powa?nemi kroki,

Czarne oczy kieruj? na czarne ob?oki;

Wytkn?wszy j?zyk z suchej, szerokiej gardzieli

I skrzyd?a roztaczaj?c, czekaj? k?pieli;

Lecz i te, przewiduj?c nazbyt mocn? burz?,

Ju? w las ci?gn?, podobne wznosz?cej si? chmurze.

Ostatnia z ptak?w, lotem nie?cig?ym zuchwa?a

Jask??ka, czarny ob?ok przeszywa jak strza?a,

Wreszcie spada jak kula.

W?a?nie w owej chwili

Szlachta z Moskw? okropn? walk? zako?czyli

I chroni? si? gromadnie w domy i stodo?y,

Opuszczaj? plac boju, gdzie wkr?tce ?ywio?y

Stocz? walk?.

Na zach?d, jeszcze oz?ocona ziemia s?o?cem oz?ocona

?wieci?a si? ponuro, ???tawo-czerwona;

Ju? chmura, roztaczaj?c cienie na kszta?t sieci,

Wy?awia resztki ?wiat?a, a za s?o?cem leci,

Jak gdyby je pochwyci? chcia?a przed zachodem.

Kilka wichr?w raz po raz prze?wisn??o spodem,

Jeden za drugim lec?, miec?c krople d?d?yste,

Wielkie, jasne, okr?g?e, jak grady ziarniste.

Nagle wichry zwar?y si?, porwa?y si? wpo?y,

Borykaj? si?, kr?c?, ?wiszcz?cemi ko?y

Kr??? po stawach, m?c? do dna wody w stawach;

Wpadli na ??ki, ?wiszcz? po ?ozach i trawach,

Pryskaj? ??z ga??zie, lec? traw przekosy

Na wiatr, jako gar?ciami wyrywane w?osy,

Zmieszane z k?dziorami snop?w; wiatry wyj?,

Upadaj? na rol?, tarzaj? si?, ryj?,

Rw? skiby, robi? otwor wichrowi trzeciemu,

Kt?ry wydar? si? z roli jak s?up czarnoziemu,

Wznosi si?, jak ruchoma piramida toczy,

?bem grunt wierci, z n?g piasek sypie gwiazdom w oczy,

Co krok wszerz wydyma si?, roztwiera ku g?rze

I ogromn? sw? tr?b? otr?buje burz?.

A? z ca?ym tym chaosem wody i kurzawy,

S?omy, li?cia, ga??zi, wydartej murawy,

Wichry w las uderzy?y i po g??biach puszczy

Rykn??y jak nied?wiedzie.

A ju? deszcz wci?? pluszczy,

Jak z sita, w g?stych kroplach; wtem ryk?y pioruny,

Krople zla?y si? razem; to jak proste str?ny

D?ugim warkoczem wi??? niebiosa do ziemi,

To jak z wiader buchaj? warstami ca?emi.

Ju? zakry?y si? ca?kiem niebiosa i ziemia,

Noc je z burz? od nocy czarniejsz? zaciemia.

Czasem widnokr?g p?ka od ko?ca do ko?ca,

I anio? burzy na kszta?t niezmiernego s?o?ca

Roz?wieci twarz, i znowu, okryty ca?unem,

Uciek? w niebo i drzwi chmur zatrzasn?? piorunem.

Znowu wzmaga si? burza, ulewa nawalna

I ciemno?? gruba, g?sta, prawie dotykalna.

Znowu deszcz ciszej szumi, grom na chwil? u?nie;

Znowu wzbudzi si?, ryknie i zn?w wod? chlu?nie.

A? si? uspokoi?o wszystko; tylko drzewa

Szumi? oko?o domu i szemrze ulewa.

W takim dniu po??dany by? czas najburzliwszy;

Bo nawalnica, boju plac mrokiem okrywszy,

Zala?a drogi, mosty zerwa?a na rzece,

Z folwarku niedost?pn? zrobi?a fortec?.

O tem wi?c, co si? dzia?o w obozie Soplicy,

Dzi? nie mog?a rozej?? si? wie?? po okolicy,

A w?a?nie zawis? szlachty los od tajemnicy.

W izbie S?dziego wa?ne tocz? si? narady;

Bernardyn le?a? w ???ku, zmordowany, blady

I skrwawiony, lecz ca?kiem zdrowy na umy?le,

Daje rozkazy, S?dzia wype?nia je ?ci?le.

Prosi Podkomorzego, przyzywa Klucznika,

Ka?e przywie?? Rykowa, potem drzwi zamyka.

Godzin? ca?? trwa?y tajemne rozmowy,

A? je przerwa? kapitan Ryk?w temi s?owy,

Rzucaj?c na st?? kies? ci??k? dukatami:

"Pa?stwo Lachy, ju? jest ta gadka mi?dzy wami,

?e ka?dy Moskal z?odziej; powiedzcie?, kto spyta,

?e znali?cie Moskala, kt?ry zwan Nikita

Nikitycz Ryk?w, rotny kapitan, mia? osim

Medal?w i trzy krzy?e - to pami?ta? prosim:

Ten medal za Oczak?w, ten za Izmai??w,

Ten za bitw? pod Nowi, ten za Prejsi?-I??w,

Tamten za Korsakowa s?awn? rejterad?

Spod Zurich; a mia? tak?e i za m?stwo szpad?,

Tak?e od Feldmarsza?ka trzy zadowolnienia,

Dwie pochwa?y cesarskie i cztery wspomnienia,

Wszystko na pi?mie".

"Ale, ale, Kapitanie -

Przerwa? Robak - i c?? si? tedy z nami stanie,

Je?li nie chcesz zgodzi? si?? Wszak?e da?e? s?owo

Za?atwi? t? rzecz".

"Prawda, s?owo dam na nowo -

Rzecze Ryk?w - ot, s?owo! Co po waszej zgubie?

Ja cz?ek poczciwy, ja was, Pa?stwo Lachy, lubi?,

?e wy ludzie weseli, dobrzy do wypitki,

I tak?e ludzie ?miali, dobrzy do wybitki.

U nas ruskie przys?owie: Kto na wozie jedzie,

Bywa cz?sto pod wozem; kto dzisiaj na przedzie,

Jutro w tyle; dzi? bijesz, jutro ciebie bij?;

Czy o to gniew? Tak u nas po ?o?niersku ?yj?.

Sk?d by si? cz?owiekowi tyle z?o?ci wzi??o

Gniewa? si? o przegran?! Oczakowskie dzie?o

By?o krwawe, pod Zurich zbili nam piechot?,

Pod Austerlicem ca?? utraci?em rot?;

A pierwej wasz Ko?ciuszko pod Rac?awicami -

By?em sier?antem - wysiek? m?j pluton kosami.

I c?? st?d? To ja znowu u Maciejowic?w

Zabi?em w?asnym sztykiem dw?ch dzielnych szlachcic?w:

Jeden by? Mokronowski, szed? z kos? przed frontem

I kanonijerowi uci?? r?k? z lontem.

Oj! wy Lachy! Ojczyzna! ja to wszystko czuj?,

Ja Ryk?w; car tak ka?e, a ja was ?a?uj?;

Co nam do Lach?w? Niechaj Moskwa dla Moskala,

Polska dla Lacha; ale c??? Car nie pozwala!"

S?dzia mu na to rzecze: "Panie Kapitanie,

?e? cz?ek poczciwy, wiedz? to wszyscy ziemianie,

U kt?rych na kwaterach sta?e? od lat wielu;

Za ten dar nie gniewaj si?, dobry przyjacielu,

Nie chcieli?my ci? skrzywdzi?; te oto dukaty

?mieli?my z?o?y?, wiedz?c, ?e? cz?ek niebogaty".

"Ach, jegry! - wo?a? Ryk?w - ca?a rota sk?uta!

Moja rota! A wszystko z winy tego P?uta!

On komendant, on za to przed carem odpowie.

A wy te grosze sobie zabierzcie, Panowie.

U mnie jest kapita?ski m?j ?o?d lada jaki,

A dosy? mnie na ponczyk i lulk? tabaki.

A was lubi?, ?e z wami sobie zjem, popij?,

Pohulam, pogaw?dz?, i tak sobie ?yj?;

Ot?? ja was obroni? i, jak b?dzie ?ledztwo,

S?owo uczciwe, ?e dam za wami ?wiadectwo.

Powiemy, ?e my przyszli tu z wizyt?, pili

Sobie, ta?czyli, troch? sobie podchmielili,

A P?ut przypadkiem ognia zakomenderowa?,

Bitwa! i batalijon tak jako? zmarnowa?.

Wy, Pany, tylko ?ledztwo pomazujcie z?otem,

B?dzie kr?ci? si?. Ale teraz powiem o tem,

Co ju? m?wi?em temu szlachcicu, co d?ugi

Ma rapier, ?e P?ut pierwszy komendant, ja drugi:

P?ut zosta? ?ywy, mo?e on wam zagi?? kruczka

Takiego, ?e zginiecie, bo to chytra sztuczka;

Trzeba mu g?b? zatka? bankowym papierem.

No i c??, Panie szlachcic, ty z d?ugim rapierem,

Czy ju? by?e? u P?uta, czy? si? z nim naradzi??"

Gerwazy obejrza? si?, ?ysin? pog?adzi?,

Kiwn?? niedbale r?k?, jak gdyby zna? dawa?,

?e ju? wszystko za?atwi?. - Lecz Ryk?w nastawa?:

"C??, czy P?ut b?dzie milcze?, czy s?owem zar?czy??"

Klucznik z?y, ?e go Ryk?w pytaniami dr?czy?,

Powa?nie palec wielki ku ziemi nagina?,

A potem machn?? r?k?, jak gdyby przecina?

Dalsz? rozmow?, i rzek?: "Kln? si? Scyzorykiem,

?e P?ut nie wyda! gada? ju? nie b?dzie z nikim!"

Potem d?onie opu?ci? i palcami chrz?sn??,

Jak gdyby tajemnic? ca?? z r?k wytrz?sn??.

Ten ciemny gest poj?li s?uchacze i stali,

Patrz?c z dziwem na siebie, wzajem si? badali.

I pos?pne milczenie trwa?o minut kilka,

A? Ryk?w rzek?: "Nosi? wilk, ponie?li i wilka!"

"Requiescat in pace" - doda? Podkomorzy.

"Ju?ci - zako?czy? S?dzia - by? w tem palec Bo?y!

Lecz ja tej krwi nie winien, jam o tym nie wiedzia?".

Ksi?dz porwa? si? z poduszek i pos?pny siedzia?.

Na koniec rzek?, sp?jrzawszy bystro na Klucznika:

"Wielki grzech bezbronnego zabi? niewolnika!

Chrystus zabrania m?ci? si? nawet i nad wrogiem!

Oj, Kluczniku! odpowiesz ty ci??ko przed Bogiem.

Jedna jest restrykcyja: je?li pope?niono

Nie z zemsty g?upiej, ale pro publico bono".

Klucznik g?ow? i r?k? kiwa? wyci?gnion?

I mrugaj?c powtarza?: Pro publico bono!

Wi?cej nie by?o mowy o P?ucie majorze;

Nazajutrz daremnie go szukano we dworze,

Daremnie wyznaczono za trupa nagrod?,

Major zgin?? bez ?ladu, jak gdyby wpad? w wod?.

Co si? z nim sta?o, r??nie powiadano o tem,

Lecz nikt pewnie nie wiedzia? ni wtenczas, ni potem.

Daremnie pytaniami Klucznika dr?czono;

Nic nie wyrzek? pr?cz tych s??w: Pro publico bono.

Wojski by? w tajemnicy, lecz s?owem uj?ty

Honorowym, staruszek milcza? jak zakl?ty.

Po zawarciu uk?ad?w wyszed? z izby Ryk?w,

A Robak kaza? wezwa? szlacht? wojownik?w,

Do kt?rych Podkomorzy z powag? tak m?wi:

"Bracia! B?g dzi? naszemu szcz??ci? or??owi,

Ale musz? Wa?pa?stwu wyzna? bez ogr?dki,

?e z tych niewczesnych boj?w z?e wynikn? skutki;

Zb??dzili?my i nikt tu z nas nie jest bez winy:

Ksi?dz Robak, ?e zbyt czynnie rozszerza? nowiny,

Klucznik i szlachta, ?e je poj??a opacznie.

Wojna z Rosyj? jeszcze niepr?dko si? zacznie,

Tymczasem, kto mia? udzia? najczynniejszy w bitwie,

Ten nie mo?e bezpieczny zosta? si? na Litwie;

Musicie wi?c do Ksi?stwa ucieka?, Panowie,

A mianowicie Maciej, co si? Chrzciciel zowie,

Tadeusz, Konew, Brzytew - niech unosz? g?owy

Za Niemen, gdzie ich czeka zast?p narodowy;

My na was nieobecnych ca?? win? zwalim

I na P?uta; tak reszt? rodze?stwa ocalim.

?egnam was nie na d?ugo; s? pewne nadzieje,

?e nam z wiosn? swobody zorza zaja?nieje

I Litwa, co was teraz ?egna jak tu?aczy,

Wkr?tce jako zwyci?skich swych zbawc?w zobaczy.

S?dzia wszystko, co trzeba, zgotuje na drog?

I ja pieni?dzmi, ile zdo?am, dopomog?".

Czu?a szlachta, ?e m?drze Podkomorzy radzi?;

Wiadomo, ?e kto z ruskim carem raz si? zwadzi?,

Ten ju? z nim na tej ziemi nie zgodzi si? szcz?rze

I musi albo bi? si?, albo gni? w Sybirze.

Wi?c nic nie m?wi?c, smutnie po sobie sp?jrzeli,

Westchn?li; na znak zgody g?owami skin?li.

Polak, chocia? st?d mi?dzy narodami s?ynny,

?e bardziej ni?li ?ycie kocha kraj rodzinny,

Got?w zaw?dy rzuci? go, pu?ci? si? w kraj ?wiata,

W n?dzy i poniewierce prze?y? d?ugie lata,

Walcz?c z lud?mi i z losem, p?ki mu ?r?d burzy

Przy?wieca ta nadzieja, ?e Ojczy?nie s?u?y.

O?wiadczyli, ?e zaraz wyje?d?a? gotowi.

Tylko si? to nie zda?o panu Buchmanowi:

Buchman, cz?owiek rozs?dny, w bitw? si? nie wmiesza?,

Ale s?ysz?c, ?e radz?, g?osowa? po?piesza?.

Znajdowa? projekt dobrym, lecz chcia? przeinaczy?,

Dok?adniej go rozwin??, ja?niej wyt?umaczy?,

A naprz?d komisyj? legalnie wyznaczy?,

Kt?ra by rozwa?y?a emigracji cele,

?rodki, sposoby tudzie? innych wzgl?d?w wiele;

Nieszcz??ciem, kr?tko?? czasu by?a na zawadzie,

?e si? nie sta?o zado?? Buchmanowej radzie.

Szlachta ?egna si? ?piesznie i ju? w drog? rusza.

Ale S?dzia zatrzyma? w izbie Tadeusza

I rzek? do Ksi?dza: "Czas ju?, ?ebym ci powiedzia?

To, o czem-em z pewno?ci? wczoraj si? dowiedzia?,

?e nasz Tadeusz szczerze zakochany w Zosi;

Niechaj?e przed odjazdem o r?k? jej prosi;

M?wi?em z Telimen?; ju? nam nie przeszkadza.

Zosia tak?e si? z wol? opiekun?w zgadza.

Je?li dzi? ?lubem pary nie mo?em uwie?czy?,

To?by ich, Panie Bracie, przynajmniej zar?czy?

Przed odjazdem; bo serce m?ode i podr??ne,

Wiesz dobrze, jako miewa tentacyje r??ne;

A wszak?e kiedy okiem rzuci na pier?cionek

I przypomni m?odzieniec, ?e ju? jest ma??onek,

Zaraz w nim obcych pokus ostyga gor?czka.

Wierzaj mi, wielk? si?? ma ?lubna obr?czka.

Ja sam przed lat trzydziestu wielki afekt mia?em

Ku pannie Marcie, kt?rej serce pozyska?em;

Byli?my zar?czeni; B?g nie b?ogos?awi?

Zwi?zkowi temu i mnie sierot? zostawi?,

Wzi?wszy do chwa?y swojej nadobn? Wojszczank?,

Przyjaciela mojego c?r?, Hreczeszank?.

Pozosta?a mi tylko pami?tka jej cnoty,

Jej wdzi?k?w i ten oto ?lubny pier?cie? z?oty.

Ilekro? na? sp?jrza?em, zawsze ma nieboga

Stawa?a przed oczyma; i tak z ?aski Boga

Dot?d mej narzeczonej dochowa?em wiary,

I nie bywszy ma??onkiem, jestem wdowiec stary,

Chocia? Wojski ma drug? c?r?, do?? nadobn?

I do mojej kochanej Marty do?? podobn?!"

To m?wi?c, na pier?cionek z czu?o?ci? spoziera?

I odwr?con? r?k? ?zy z oczu ociera?.

"Bracie - ko?czy? - co my?lisz? Zrobim zar?czyny?

On kocha, a mam s?owo ciotki i dziewczyny".

Lecz Tadeusz podbiega i z ?ywo?ci? m?wi:

"Czym?e zdo?am odwdzi?czy? dobremu Stryjowi,

Kt?ry tak o me szcz??cie ustawnie si? trudzi!

Ach, dobry Stryju! By?bym najszcz??liwszy z ludzi,

Gdyby mi Zosia by?a dzisiaj zar?czona,

Gdybym wiedzia?, ?e to jest moja przysz?a ?ona.

Przecie? powiem otwarcie: dzi? te zar?czyny

Do skutku przyj?? nie mog?; s? r??ne przyczyny...

Nie pytaj wi?cej. Je?li Zosia czeka? raczy,

Mo?e mnie wkr?tce lepszym, godniejszym obaczy,

Mo?e sta?o?ci? na jej wzajemno?? zarobi?,

Mo?e troszeczk? s?awy me imi? ozdobi?,

Mo?e wkr?tce w ojczyste wr?cim okolice;

Wtenczas, Stryju, wspomn? ci twoje obietnice,

Wtenczas na kl?czkach drog? powitam Zosienk?

I je?li b?dzie wolna, poprosz? o r?k?;

Teraz porzucam Litw? mo?e na czas d?ugi,

Mo?e Zosi tymczasem podoba? si? drugi;

Wi?zi? jej woli nie chc?; prosi? o wzajemno??,

Na kt?r?m nie zas?u?y?, by?aby nikczemno??".

Gdy te s?owa z uczuciem m?wi? ch?opiec m?ody,

Za?wieci?y mu, jako dwie wielkie jagody

Pere?, dwie ?zy na wielkich b??kitnych ?renicach

I stoczy?y si? szybko po rumianych licach.

Ale Zosia ciekawa z g??biny alkowy

?ledzi?a przez szczelin? tajemne rozmowy;

S?ysza?a, jak Tadeusz po prostu i ?mia?o

Opowiedzia? sw? mi?o??, serce w niej zadr?a?o,

I widzia?a tych wielkich dwoje ?ez w ?renicach.

Cho? doj?? nie mog?a w?tku w jego tajemnicach:

Dlaczego j? pokocha?? dlaczego porzuca?

Gdzie odje?d?a? przecie? j? ten odjazd zasmuca.

Pierwszy raz pos?ysza?a w ?yciu z ust m?odziana

Dziwn? i wielk? nowo??, ?e by?a kochana.

Bieg?a wi?c, gdzie sta? ma?y domowy o?tarzyk,

Wyj??a ze? obrazek i relikwijarzyk:

Na obrazku tym by?a ?wi?ta Genowefa,

A w relikwiji suknia ?wi?tego J?zefa

Oblubie?ca, patrona zar?czonej m?odzi;

I z temi ?wi?to?ciami do pokoju wchodzi.

"Pan odje?d?asz tak pr?dko? Ja Panu na drog?

Dam podarunek ma?y i tak?e przestrog?:

Niechaj Pan zawsze z sob? relikwije nosi

I ten obrazek, a niech pami?ta o Zosi.

Niech Pana Pan B?g w zdrowiu i szcz??ciu prowadzi

I niech pr?dko szcz??liwie do nas odprowadzi".

Umilk?a i spu?ci?a g?ow?; oczki modre

Ledwie stuli?a, z rz?s?w pobieg?y ?zy szczodre,

A Zosia z zamkni?tymi stoj?c powiekami,

Milcza?a, sypi?c ?zami jako brylantami.

Tadeusz, bior?c dary i ca?uj?c r?k?,

Rzek?: "Pani! Ju? ja musz? po?egna? Panienk?;

B?d? zdrowa, wspomnij o mnie i racz czasem zm?wi?

Pacierz za mnie! Zofijo!..." Wi?cej nie m?g? m?wi?.

Lecz Hrabia, z Telimen? wszed?szy niespodzianie,

Uwa?a? m?odej pary czu?e po?egnanie,

Wzruszy? si? i rzuciwszy wzrok ku Telimenie:

"Ile? - rzek? - jest pi?kno?ci cho? w tak prostej scenie!

Kiedy dusza pasterki z wojownika dusz?,

Jak ??d? z okr?tem w burzy, roz??czy? si? musz?!

Zaiste! nic tak uczu? w sercu nie rozpala,

Jako kiedy si? serce od serca oddala.

Czas jest to wiatr: on tylko ma?? ?wiec? zdmuchnie,

Wielki po?ar od wiatru tem mocniej wybuchnie.

I moje serce zdolne mocniej kocha? z dala.

Panie Soplico! Mia?em ciebie za rywala;

Ten b??d by? jedn? z przyczyn naszej smutnej zwady,

Kt?ra mi? przymusi?a dosta? na was szpady.

Postrzegam b??d m?j, bo? ty wzdycha? ku pasterce,

Ja za? tej pi?knej Nimfie odda?em me serce.

Niech we krwi wrog?w nasze uton? urazy,

Nie b?dziem si? zb?jczemi rozpiera? ?elazy.

Niech si? inaczej sp?r nasz zalotny rozstrzygnie:

Walczmy, kto kogo czuciem mi?o?ci wy?cignie!

Zostawim oba drogie serc naszych przedmioty,

Po?pieszymy obadwa na miecze, na groty;

Walczmy z sob? sta?o?ci?, ?alem i cierpieniem,

A wrog?w naszych m??nym ?cigajmy ramieniem".

Rzek? i na Telimen? sp?jrza?, ale ona

Nic nie odpowiada?a, strasznie zadziwiona.

"M?j Hrabio - przerwa? S?dzia -

po co chcesz koniecznie

Wyje?d?a?? Wierz mi, w twoich dobrach sied? bezpiecznie.

Szlacht? biedn? rz?d m?g?by odrze? i przech?osta?,

Ale ty, Hrabio, pewien jeste? ca?y zosta?;

Wiesz, w jakim rz?dzie ?yjesz, jeste? do?? bogaty,

Wykupisz si? od wi?zie? po?ow? intraty".

"To niezgodna - rzek? Hrabia - z moim charakterem;

Nie mog? by? kochankiem, b?d? bohaterem;

W mi?o?ci troskach - s?awy zw? pocieszycielki;

Gdy jestem n?dzarz sercem, b?d? r?k? wielki".

Telimena pyta?a: "Kt?? Panu przeszkadza

Kocha? i by? szcz??liwym!" -

"Mych przeznacze? w?adza -

Rzek? Hrabia - ciemno?? przeczu?, kt?re ruchem tajnym

Rw? si? ku stronom obcym, dzie?om nadzwyczajnym.

Wyznaj?, ?e dzi? chcia?em na cze?? Telimenie

U o?tarz?w Hymena zapali? p?omienie,

Ale mi da? zbyt pi?kny przyk?ad ten m?odzieniec,

Sam dobrowolnie ?lubny sw?j zrywaj?c wieniec

I bieg?c serca swego do?wiadcza? w przeszkodach

Zmiennych los?w i w krwawych wojennych przygodach.

Dzi? otwiera si? nowa i dla mnie epoka!

Brzmia?a odg?osem broni mej Birbante-rokka,

Oby ten odg?os r?wnie w Polszcze si? rozszerzy?!"

Sko?czy? i dumnie szpady r?koje?? uderzy?.

"Ju?ci - rzek? Robak - trudno gani? t? ochot?;

Jed?, we? pieni?dze, mo?esz usztyftowa? rot?,

Jak W?odzimierz Potocki, co Francuz?w zdziwi?

Daj?c na skarb milijon; jak ksi??? Radziwi??

Dominik, co zastawi? dobra swe i sprz?ty

I dwa uzbroi? nowe konne regimenty.

Jed?, jed?, a we? pieni?dze; r?k tam dosy? mamy,

Ale grosza brak w Ksi?stwie; jed? Wasze, ?egnamy".

Telimena, smutnemi rzuciwszy oczyma:

"Niestety - rzek?a - widz?, ?e ci? nic nie wstrzyma!

Rycerzu m?j, w wojenne kiedy wst?pisz szranki,

Obr?? czu?e sp?jrzenie na kolor kochanki!

(Tu wst??k? oderwawszy od sukni, zrobi?a

Kokard? i na piersiach Hrabi przyszpili?a).

Niech ci? ten kolor wiedzie na dzia?a ogniste,

Na kopije b?yszcz?ce i deszcze siarczyste,

A kiedy si? rozs?awisz walecznemi czyny

I gdy nie?miertelnemi przes?onisz wawrzyny

Skrwawiony szyszak i he?m tw?j zwyci?stwem hardy,

I wtenczas jeszcze oko zwr?? do tej kokardy.

Wspomnij, czyja ten kolor przyszpili?a r?ka!"

Tu mu poda?a r?k?.

Pan Hrabia przykl?ka,

Ca?uje; Telimena zbli?y?a do oka

Chustk?, a drugiem okiem pogl?da z wysoka

Na Hrabi?, kt?ry ?egna? j? mocno wzruszony.

Ona wzdycha?a, ale ruszy?a ramiony.

Lecz S?dzia rzek?:

"M?j Hrabio, ?piesz si?, bo ju? p??no".

A ksi?dz Robak: "Do?? tego! - wo?a? z min? gro?n?. -

Spiesz si?, Wasze!" - Tak rozkaz S?dziego i Ksi?dza

Rozdziela czu?? par? i z izby wyp?dza.

Tymczasem pan Tadeusz stryja obejmowa?

Ze ?zami i Robaka w r?k? poca?owa?;

Robak, ku piersiom ch?opca przycisn?wszy skronie

I na g?owie mu na krzy? po?o?ywszy d?onie,

Sp?jrza? ku niebu i rzek?: "Synu! z Panem Bogiem!"

I zap?aka?... A ju? by? Tadeusz za progiem.

"Jak to? - zapyta? S?dzia - nic mu brat nie powie

I teraz? Biedny ch?opiec, jeszcze si? nie dowie

O niczem! przed odjazdem?" -

"Nie - rzek? Ksi?dz - o niczem

(P?acz?c d?ugo z zakrytem r?kami obliczem).

I po c?? by mia? wiedzie? biedny, ?e ma ojca,

Kt?ry si? skry? przed ?wiatem jak ?otr, jak zabojca?

B?g widzi, jak pragn??bym, ale z tej pociechy

Zrobi? Bogu ofiar? za me dawne grzechy".

"Wi?c - rzecze S?dzia - teraz czas my?le? o sobie;

Uwa?, ?e cz?owiek w twoim wieku i chorobie

Nie zdo?a?by z innymi razem emigrowa?;

M?wi?e?, ?e wiesz domek, gdzie si? masz przechowa?;

Powiedz, gdzie? Spieszmy, czeka zaprz??ona bryka.

Czy nie najlepiej w puszcz?, do chaty le?nika?"

Robak, kiwaj?c g?ow?, rzek?: "Do jutra rana

Mam czas; teraz, m?j bracie, po?lij do plebana,

Aby tu jak najrychlej przyby? z wijatykiem.

Oddal st?d wszystkich, zosta? tyko sam z Klucznikiem.

Zamknij drzwi".

S?dzia spe?ni? Robaka rozkazy

I usiada na ???ku przy nim; a Gerwazy

Stoi, ?okie? przytwierdza na g??wni rapiera,

A czo?o pochylone na d?oniach opiera.

Robak, nim zacz?? m?wi?, w Klucznika oblicze

Wzrok utkwi? i milczenie chowa? tajemnicze.

A jako chirurg naprz?d mi?kk? r?k? sk?ada

Na ciele choruj?cem, nim ostrzem raz zada,

Tak Robak wyraz bystrych oczu swych z?agodzi?,

D?ugo niemi po oczach Gerwazego wodzi?,

Na koniec, jakby ?lepym chcia? uderzy? ciosem,

Zas?oni? oczy r?k? i rzek? mocnym g?osem:

"Jam jest Jacek Soplica..."

Klucznik na to s?owo

Pobladn??, pochyli? si?, i cia?a po?ow?

Wygi?ty naprz?d, stan??, zwis? na jednej nodze,

Jak g?az lec?cy z g?ry, zatrzymany w drodze.

Oczy roztwiera?, usta szeroko rozszerza?,

Gro??c bia?emi z?by, a w?sy naje?a?;

Rapier z r?k upuszczony przy ziemi zatrzyma?

Kolanami i g?owni? praw? r?k? ima?,

Cisn?c j?; rapier, z ty?u za nim wyci?gniony,

D?ugim, czarnym swym ko?cem chwia? si? w r??ne strony.

I Klucznik by? podobny rysiowi rannemu,

Kt?ry z drzewa ma skoczy? w oczy my?liwemu,

Wydyma si? k??buszkiem, mruczy, krwawe ?lepie

Wyiskrza, w?sy rusza i ogonem trzepie.

"Panie R?baj?o - rzek? Ksi?dz - ju? mi? nie zatrwo??

Gniewy ludzkie, bo jestem ju? pod r?k? Bo??;

Zaklinam ci? na imi? Tego, co ?wiat zbawi?

I na krzy?u zab?jcom swoim b?ogos?awi?,

I przyj?? pro?b? ?otra, by? si? udobrucha?

I to, co mam powiedzie?, cierpliwie wys?ucha?;

Sam przyzna?em si?; musz? dla ulgi sumnienia

Pozyska?, a przynajmniej prosi? przebaczenia.

Pos?uchaj mej spowiedzi; potem zrobisz sobie

Ze mn?, co zechcesz". I tu z?o?y? r?ce obie

Jak do pacierza; Klucznik cofn?? si? zdumiony,

Uderza? r?k? w czo?o i rusza? ramiony.

A Ksi?dz zacz?? sw? dawn? z Horeszk? za?y?o??

Opowiada? i swoj? z jego c?rk? mi?o??,

I swe z tego powodu z Stolnikiem zatargi.

Lecz m?wi? nieporz?dnie, cz?sto mi?sza? skargi

I ?ale we sw? spowied?, cz?sto rzecz przecina?,

Jak gdyby ju? j? ko?czy?, i znowu zaczyna?.

Klucznik, dzieje Horeszk?w znaj?cy dok?adnie,

Ca?? t? powie??, chocia? spl?tan? bez?adnie,

Porz?dkowa? w pami?ci i dope?nia? umia?;

Lecz S?dzia wielu rzeczy zgo?a nie rozumia?.

Oba pilnie s?uchali, pochyliwszy g?owy,

A Jacek m?wi? coraz wolniejszemi s?owy

I cz?sto zarywa? si?.

*

"Wszak sam wiesz, Gerwaze?ku, jak Stolnik zaprasza?

Cz?sto mnie na biesiady; zdrowie moje wnasza?,

Krzycza? nieraz, do g?ry podni?s?szy szklenic?,

?e nie mia? przyjaciela nad Jacka Soplic?;

Jak on mnie ?ciska?! Wszyscy, kt?rzy to widzieli,

My?lili, ?e on ze mn? dusz? si? podzieli.

On przyjaciel? on wiedzia?, co si? wtenczas dzia?o

W duszy mojej!

*

Tymczasem ju? szepta?a o tem okolica,

Jaki taki gada? mi: <>.

Ja ?mia?em si?, udaj?c, ?e drwi?em z magnat?w

I z c?rek ich, i nie dbam o arystokrat?w;

?e je?li bywam u nich, z przyja?ni to robi?,

A za ?on? nie pojm?, tylko r?wn? sobie.

Przecie bod?y mi dusz? do ?ywca te ?arty;

By?em m?ody, odwa?ny, ?wiat by? mnie otwarty

W kraju, gdzie, jako wiecie, szlachcic urodzony

Jest zar?wno z panami kandydat korony!

Wszak?e T?czy?ski niegdy? z kr?lewskiego domu

??da? c?ry, a kr?l mu odda? j? bez sromu.

Soplic?w czy? nie r?wne T?czy?skim zaszczyty

Krwi?, herbem, wiern? s?u?b? Rzeczypospolit?j!

*

Jak ?atwo mo?e cz?owiek popsu? szcz??cie drugim

W jednej chwili, a ?yciem nie naprawi d?ugi?m!

Jedno s?owo Stolnika, jak?eby?my byli

Szcz??liwi! Kto wie, mo?e dot?d by?my ?yli,

Mo?e i on przy swojem kochanem dzieci?ciu,

Przy swojej pi?knej Ewie, przy swym wdzi?cznym zi?ciu

Zestarza?by spokojny! mo?e wnuki swoje

Ko?ysa?by! Teraz co? nas zgubi? oboje,

I sam... i to zab?jstwo... i wszystkie nast?pstwa

Tej zbrodni, wszystkie moje biedy i przest?pstwa!...

Ja skar?y? nie mam prawa, ja jego morderca,

Ja skar?y? nie mam prawa, przebaczam mu z serca,

Ale i on...

?eby ju? raz otwarcie by? mnie zrekuzowa?,

Bo zna? nasze uczucia; gdyby nie przyjmowa?

Mych odwiedzin; to kto wie? mo?e bym odjecha?,

Pogniewa? si?, po?aja?, w ko?cu go zaniecha?.

Ale on, chytrze dumny, wpad? na koncept nowy:

Udawa?, ?e mu nawet nie przysz?o do g?owy,

?eby ja m?g? si? stara? o zwi?zek takowy.

A by?em mu potrzebnym, mia?em zachowanie

U szlachty i lubili mnie wszyscy ziemianie.

Wi?c on niby mi?o?ci mojej nie dostrzega?,

Przyjmowa? mnie jak dawniej, a nawet nalega?,

Abym cz??ciej przyje?d?a?; a ilekro? sami

Byli?my, widz?c oczy me przy?mione ?zami

I pier? zbyt pe?n? i ju? wybuchn?? gotow?,

Chytry starzec, wnet wrzuci? oboj?tne s?owo

O procesach, sejmikach, ?owach...

*

Ach, nieraz przy kieliszkach, gdy si? tak rozrzewnia?,

Gdy mi? tak ?ciska? i o przyja?ni zapewnia?,

Potrzebuj?c mej szabli lub kreski na sejmie,

Gdy musia?em nawzajem ?ciska? go uprzejmie,

To tak we mnie z?o?? wrza?a, ?e ja obraca?em

?lin? w g?bie, a d?oni? r?koje?? ?ciska?em,

Chc?c plun?? na t? przyja?? i wnet szabli dosta?;

Ale Ewa, zwa?aj?c m?j wzrok i m? posta?,

Zgadywa?a, nie wiem jak, co si? we mnie dzia?o,

Patrzy?a b?agaj?ca, lice jej blednia?o;

A by? to taki pi?kny go??bek, ?agodny,

I wzrok mia?a uprzejmy taki! tak pogodny!

Taki anielski, ?e ju? nie wiem, ju? nie mia?em

Odwagi zagniewa? j?, zatrwo?y? - milcza?em.

I ja, zawadyjaka s?awny w Litwie ca??j,

Co przede mn? najwi?ksze pany nieraz dr?a?y,

Com nie ?y? dnia bez bitki, co nie Stolnikowi,

Alebym si? pokrzywdzi? nie da? i kr?lowi,

Co we w?ciek?o?? najmniejsza wprawia?a mi? sprzeczka,

Ja wtenczas, z?y i pjany, milcza? jak owieczka!

Jak gdybym Sanctissimum ujrza?!

*

Ile? to razy chcia?em serce me otworzy?

I ju? si? nawet przed nim do pro?b upokorzy?,

Lecz sp?jrzawszy mu w oczy, spotkawszy wejrzenia

Zimne jak l?d, wstyd mi by?o mojego wzruszenia;

Spieszy?em znowu jak najzimniej dyskurowa?

O sprawach, o sejmikach, a nawet ?artowa?.

Wszystko to, prawda, z pychy, ?eby nie ubli?y?

Imieniowi Soplic?w, ?eby si? nie zni?y?

Przed panem pro?b? pr??n?, nie dosta? odmowy,

Bo jakie? by to by?y mi?dzy szlacht? mowy,

Gdyby wiedziano, ?e ja, Jacek...

Soplicy Horeszkowie odm?wili dziewk?!

?e mnie, Jackowi, czarn? podano polewk?!

*

"W ko?cu, sam ju? nie wiedz?c, jak sobie poradzi?,

Umy?li?em ze szlachty ma?y pu?k zgromadzi?

I opu?ci? na zawsze powiat i Ojczyzn?,

Wynie?? si? gdzie na Moskw? lub na Tatarszczyzn?

I zacz?? wojn?. Jad? po?egna? Stolnika,

W nadziei, ?e gdy ujrzy wiernego stronnika,

Dawnego przyjaciela, prawie domownika,

Z kt?rym pi? i wojowa? przez tak d?ugie lata,

Teraz ?egnaj?cego i k?dy? w kraj ?wiata

Jad?cego - ?e mo?e starzec si? poruszy

I poka?e mi przecie? troch? ludzkiej duszy,

Jak ?limak rog?w!

Ach! kto cho? na dnie serca ma dla przyjaciela

Cho?by iskierk? czucia, gdy si? z nim rozdziela,

Dob?dzie si? iskierka ta przy po?egnaniu,

Jako ostatni p?omyk ?ycia przy skonaniu!

Raz ostatni dotkn?wszy przyjaciela skroni,

Cz?stokro? najzimniejsze oko ?z? uroni!

*

"Biedna, s?ysz?c o moim odje?dzie, poblad?a,

Bez przytomno?ci, ledwie ?e trupem nie pad?a,

Nie mog?a nic przem?wi?, a? si? jej rzuci?y

Strumieniem ?zy - pozna?em, jak jej by?em mi?y!

*

Pomn?, pierwszy raz w ?yciu jam si? ?zami zala?

Z rado?ci i z rozpaczy, zapomnia? si?, szala?.

Ju? chcia?em znowu upa?? ojcu jej pod nogi,

Wi? si? jak w?? u kolan, wo?a?: <> Wtem Stolnik pos?pny,

Zimny jako s?up soli, grzeczny, oboj?tny,

Wszcz?? dyskurs, o czem? o czem? O c?rki weselu!

W tej chwili! O Gerwazy! uwa?, przyjacielu,

Masz ludzkie serce! ...

Stolnik rzek?: <>

Nie pami?tam ju? zgo?a, co mu na to rzek?em,

Podobno nic - na konia wsiad?em i uciek?em!"

*

"Jacku! - zawo?a? Klucznik. - M?dre ty przyczyny

Wynajdujesz; c??? one nie zmniejsz? twej winy!

Bo wszak?e zdarza?o si? ju? nieraz na ?wiecie,

?e kto pokocha? pa?skie lub kr?lewskie dzieci?,

Stara? si? gwa?tem zdoby?, przemy?la? wykrada?,

M?ci? si? otwarcie - ale tak chytrze ?mier? zada?!

Panu polskiemu! w Polszcze, i w zmowie z Moskalem!"

"Nie by?em w zmowie! -

Jacek odpowiedzia? z ?alem. -

Gwa?tem porwa?? wszak m?g?bym, zza krat i zza klamek

Wydar?bym j?, rozbi?bym w puch ten jego zamek!

Mia?em za sob? Dobrzyn i cztery za?cianki.

Ach, gdyby ona by?a jak nasze szlachcianki,

Silna i zdrowa! gdyby ucieczki, pogoni

Nie zl?k?a si? i mog?a s?ucha? szcz?ku broni!

Lecz ona biedna! tak j? rodzice pie?cili,

S?aba, l?kliwa! by? to robaczek motyli,

Wiosenna g?sieniczka! I tak j? zagrabi?,

Dotkn?? j? zbrojn? r?k? - by?oby j? zabi?.

Nie mog?em! Nie.

M?ci? si? otwarcie, szturmem zamek zwali? w gruzy,

Wstyd, boby powiedziano, ?em m?ci? si? rekuzy!

Kluczniku, twoje serce poczciwe nie umie

Uczu?, ile jest piek?a w obra?onej dumie.

Szatan dumy zacz?? mi lepsze plany rai?:

Zem?ci? si? krwawo, ale pow?d zemsty tai?,

Nie bywa? w zamku, mi?o?? z serca wykorzeni?,

Pu?ci? w niepami?? Ew?, z inn? si? o?eni?,

A potem, potem jak? wynale?? zaczepk?,

Pom?ci? si?.

I zda?o mi si? zrazu, ?em ju? serce zmieni?,

I rad by?em z wymys?u, i - jam si? o?eni?

Z pierwsz?, kt?r?m napotka? dziewczyn? ubog?!

?lem zrobi? - jak?e by?em ukarany srogo!

Nie kocha?em jej. Biedna matka Tadeusza,

Najprzywi?za?sza do mnie, najpoczciwsza dusza -

Ale ja dawn? mi?o?? i z?o?? w sercu dusi?,

By?em jakby szalony, darmom siebie musi?

Zaj?? si? gospodarstwem albo interesem;

Wszystko na pr??no! Zemsty op?tany biesem,

Z?y, opryskliwy, znale?? nie mog?em pociechy

W niczem na ?wiecie -

i tak z grzech?w w nowe grzechy...

Zacz??em pi?.

I tak nied?ugo ?ona ma z ?alu umar?a

Zostawiwszy to dzieci?, a mnie rozpacz ?ar?a!

*

Jak?e mocno musia?em kocha? t? niebog?,

Tyle lat! gdziem ja nie by?! a dot?d nie mog?

Jej zapomnie? i zaw?dy jej posta? kochana

Stoi mi przed oczyma jakby malowana!

Pi?em, nie mog?em zapi? pami?ci na chwil?

Ani pozby? si?, chocia? przebieg?em ziem tyle!

Teraz oto w habicie jestem Bo?ym s?ug?,

Na ?o?u, we krwi... O niej m?wi?em tak d?ugo! -

W tej chwili, o tych rzeczach m?wi?? B?g wybaczy!

Musicie wiedzie?, w jakim ?alu i rozpaczy

Pope?ni?em...

By?o to w?a?nie wkr?tce po jej zar?czynach;

Wsz?dzie gadano tylko o jej zar?czynach:

Powiadano, ?e Ewa, gdy bra?a obr?czk?

Z r?k Wojewody, mdla?a, ?e wpad?a w gor?czk?,

?e ma pocz?tki suchot, ?e ustawnie szlocha;

Zgadywano, ?e kogo? potajemnie kocha...

Ale Stolnik, jak zawsze, spokojny, weso?y,

Dawa? na zamku bale, zbiera? przyjacio?y,

Mnie ju? nie prosi? - na c?? by?em mu potrzebny?

M?j bez?ad w domu, bieda, m?j na??g haniebny

Poda?y mnie na wzgard? i na ?miech przed ?wiatem!

Mnie, com niegdy?, rzec mog?, trz?s? ca?ym powiatem!

Mnie, kt?rego Radziwi?? nazywa?: kochanku!

Mnie, com kiedy wyje?d?a? z mojego za?cianku,

To liczniejszy dw?r mia?em ni?eli ksi???cy!

Kiedym szabl? dostawa?, to kilka tysi?cy

Szabel b?yszcza?o wko?o, strasz?c zamki pa?skie!

A potem ze mnie dzieci ?mia?y si? w?o?cia?skie!

Tak zrobi?em si? nagle w oczach ludzkich lichy!

Jacek Soplica! - Kto zna, co jest czucie pychy..."

Tu Bernardyn os?abia? i upad? na ?o?e,

A Klucznik rzek? wzruszony: "Wielkie s?dy Bo?e!

Prawda! prawda! wi?c to ty? i ty?e? to, Jacku

Soplico? pod kapturem? ?y?e? po ?ebracku!

Ty, kt?rego pami?tam, gdy zdrowy, rumiany,

Pi?kny szlachcic, gdy tobie pochlebia?y pany,

Gdy za tob? kobiety szala?y! W?salu!

Nie tak to dawno. take? zestarza? si? z ?alu!

Jak?em ciebie nie pozna? po owym wystrzale,

Kiedy? tak do nied?wiedzia trafi? doskonale?

Bo nad ciebie nie mia?a strzelca Litwa nasza,

By?e? tak?e po Ma?ku pierwszy do pa?asza!

Prawda! o tobie niegdy? ?piewa?y szlachcianki:

<>.

Zawi?za?e? ty w?ze? i mojemu panu!

Nieszcz??niku! i ty?e?? do takiego stanu?

Jacek W?sal kwestarzem! wielkie s?dy bo?e!

I teraz! ha! bezkarnie uj?? tobie nie mo?e,

Przysi?g?em: kto Horeszk?w krwi kropl? wys?czy?..."

Tymczasem Ksi?dz na ?o?u usiad? i tak ko?czy?:

"Je?dzi?em ko?o zamku; ile bies?w w g?owie

I w sercu mia?em, kto ich imiona wypowie!

Stolnik! zabija dzieci? w?asne, mnie ju? zabi?,

Zniszczy? - Jad? pod bram?, szatan mi? tam wabi?.

Patrz, jak on hula! co dzie? w zamku pijatyka,

Ile ?wiec w oknach, jaka brzmi w salach muzyka!

I ten zamek na ?ys? g?ow? mu nie runie...

Pomy?l o zem?cie, to wnet szatan bro? podsunie.

Ledwiem pomy?li?, szatan nasy?a Moskali.

Sta?em patrz?c; wiesz, jak wasz zamek szturmowali.

*

Bo fa?sz, ?ebym by? w jakiej z Moskalami zmowie.

*

"Patrzy?em; r??ne my?li snu?y si? po g?owie,

Zrazu z u?miechem g?upim, jak na po?ar dziecko,

Patrzy?em, potem rado?? uczu?em zbojeck?,

Czekaj?c, rych?o zacznie pali? si? i wali?;

Czasem my?l przychodzi?a: skoczy?, j? ocali?,

Nawet Stolnika...

*

Bronili?cie si?, ty wiesz, dzielnie i przytomnie.

Zdziwi?em si?; Moskale padali wko?o mnie,

Bydl?ta, ?le strzelaj?! - Na widok ich kl?ski

Z?o?? mi? znowu porwa?a. - Ten Stolnik zwyci?ski!

I tak-?e mu na ?wiecie wszystko si? powodzi?

I z tej strasznej napa?ci z tryumfem wychodzi?

Odje?d?a?em ze wstydem - w?a?nie by? poranek,

Wtem ujrza?em, pozna?em: wyst?pi? na ganek

I brylantow? szpink? ku s?o?cu migota?,

I w?s pokr?ca? dumnie i wzrok dumny miota?,

I zda?o mi si?, ?e mnie szczeg?lniej ur?ga?,

?e mnie pozna? i ku mnie r?k? t a k wyci?ga?,

Szydz?c i gro??c. - Chwytam karabin Moskala;

Ledwiem przy?o?y?, prawie nie mierzy? - wypala!

Wiesz!...

*

Przekl?ta bro? ognista! Kto mieczem zabija,

Musi sk?ada? si?, natrze?, odbija, wywija,

Mo?e rozbroi? wroga, miecz w p?? drogi wstrzyma?;

Ale ta bro? ognista, dosy? zamek ima?,

Chwila, jedna iskierka...

*

Czy? ucieka?em, kiedy? mierzy? do mnie z g?ry?

Utkwi?em oczy we dwie twojej broni rury,

Rozpacz jaka?! ?al dziwny do ziemi mnie przybi?!

Czemu?, ach, m?j Gerwazy, czemu? wtenczas chybi??

?ask? by? zrobi?! Wida?, za pokut? grzechu

Trzeba by?o..."

Tu znowu brak?o mu oddechu.

"B?g widzi - rzecze Klucznik -

szczerze trafi? chcia?em!

Ile? ty krwi wyla?e? twoim jednym strza?em,

Ile? kl?sk spad?o na nas i na tw? rodzin?,

A wszystko to przez Wasz?, Panie Jacku, win?!

A wszak?e gdy dzi? jegry Hrabi? na cel wzi?li,

Ostatniego z Horeszk?w, chocia? po k?dzieli,

Ty? go zas?oni?, i gdy Moskal do mnie pali?,

Ty? mi? rzuci? o ziemi?, tak nas dw?ch ocali?.

Je?li prawda, ?e jeste? ksi?dzem zakonnikiem,

Ju?ci sukienka broni ci? przed Scyzorykiem.

B?d? zdr?w, wi?cej na Waszym nie postan? progu,

Z nami kwita - zostawmy reszt? Panu Bogu".

Jacek r?k? wyci?gn?? - cofn?? si? Gerwazy:

"Nie mog? - rzek? - bez mego szlachectwa obrazy

Dotyka? r?k?, takiem morderstwem skrwawion?

Z prywatnej zemsty, nie za? pro publico bono".

Ale Jacek, z poduszek na ?o?e upad?szy,

Zwr?ci? si? ku S?dziemu, a by? coraz bladszy

I niespokojnie pyta? o ksi?dza plebana,

I wo?a? na Klucznika: "Zaklinam Wa?pana,

Aby? zosta?; wnet sko?cz?, ledwie mam do?? mocy

Zako?czy?... Panie Klucznik!... ja umr? tej nocy!"

"Co, bracie? - krzykn?? S?dzia - widzia?em, wszak rana

Niewielka, co ty m?wisz? po ksi?dza plebana?

Mo?e ?le opatrzono - zaraz po doktora,

W apteczce jest..."

Ksi?dz przerwa?: "Bracie, ju? nie pora.

Mia?em tam strza? dawniejszy, dosta?em pod Jena,

?le zgojony, a teraz dra?niono - gangrena

Ju? tu - znam si? na ranach, patrz, jaka krew czarna

Jak sadza; co tu doktor? Ale to rzecz marna;

Raz umieramy, jutro czy dzi? odda? dusz?... -

Panie Klucznik, przebaczysz mnie, ja sko?czy? musz?!

*

Jest w tem zas?uga: nie chcie? zosta? winowajc?

Narodowym, cho? nar?d okrzyczy ci? zdrajc?!

Zw?aszcza w kim taka, jaka by?a we mnie duma!

*

Imi? zdrajcy przylgn??o do mnie jako d?uma.

Odwracali ode mnie twarz obywatele,

Uciekali ode mnie dawni przyjaciele;

Kto by? l?kliwy, z dala wita? si? i stroni?;

Nawet lada ch?op, lada ?yd, cho? si? pok?oni?,

To mi? z boku szyderskim przebija? u?miechem;

Wyraz <> brzmia? w uszach, odbija? si? echem

W domie, w polu; ten wyraz od rana do zmroku

Wi? si? przede mn?, jako plama w chorym oku.

Przecie? nie by?em zdrajc? kraju!...

Moskwa mnie uwa?a?a gwa?tem za stronnika,

Dano Soplicom znaczn? cz??? d?br nieboszczyka,

Targowiczanie potem chcieli mnie zaszczyci?

Urz?dem. Gdybym wtenczas chcia? si? przemoskwici?!

Szatan radzi? - ju? by?em mo?ny i bogaty;

Gdybym zosta? Moskalem? Najpierwsze magnaty

Szuka?yby mych wzgl?d?w; nawet szlachta braty,

Nawet gmin, kt?ry swoim tak ?acnie uw?acza,

Tym, kt?rzy Moskwie s?u??, szcz??liwszym - przebacza!

Wiedzia?em to, a przecie? - nie mog?em.

*

Uciek?em z kraju!

Gdziem nie by?! com nie cierpia?!

A? B?g raczy? lekarstwo jedyne objawi?.

Poprawi? si? potrzeba by?o i naprawi?,

Ile mo?no?ci to...

*

"C?rka Stolnika, ze swym m??em Wojewod?

Gdzie? w Sybir wywieziona, tam umar?a m?odo;

Zostawi?a t? w kraju c?rk?, ma?? Zosi?,

Kaza?em j? hodowa?.

*

"Bardziej ni?li z mi?o?ci, mo?e z g?upiej pychy

Zabi?em; wi?c pokora... wszed?em mi?dzy mnichy,

Ja, niegdy? dumny z rodu, ja, com by? junakiem,

Spu?ci?em g?ow?, kwestarz, zwa?em si? Robakiem,

?e jako robak w prochu...

"Z?y przyk?ad dla Ojczyzny, zach?t? do zdrady,

Trzeba by?o okupi? dobremi przyk?ady,

Krwi?, po?wi?ceniem si?...

Bi?em si? za kraj; gdzie? jak? zmilcz?; nie dla chwa?y

Ziemskiej bieg?em tylekro? na miecze, na strza?y.

Milej sobie wspominam nie dzie?a waleczne

I g?o?ne, ale czyny ciche, u?yteczne,

I cierpienia, kt?rych nikt...

Uda?o mi si? nieraz do kraju przedziera?,

Rozkazy wodz?w nosi?, wiadomo?ci ?biera?,

Uk?ada? zmowy... Znaj? i Galicyjanie

Ten kaptur mnisi - znaj? i Wielkopolanie!

Pracowa?em przy taczkach rok w pruskiej fortecy,

Trzy razy Moskwa kijmi zrani?a me plecy,

Raz ju? wiedli na Sybir; potem Austryjacy

W Szpilbergu zakopali mnie w lochach do pracy,

W carcer durum - a Pan B?g wybawi? mi? cudem

I pozwoli? umiera? mi?dzy swoim ludem,

Z Sakramentami.

Mo?e i teraz, kto wie? mo?em znowu zgrzeszy?!

Mo?em nad rozkaz wodz?w powstanie przy?pieszy?!

Ta my?l, ?e d?m Soplic?w pierwszy si? uzbroi,

?e pierwsz? Pogo? w Litwie zatkn? krewni moi!...

Ta my?l... zdaje si? czysta...

Chcia?e? zemsty? masz! bo? ty by? narz?dziem kary

Bo?ej! twoim B?g mieczem rozci?? me zamiary.

Ty? w?tek spisku, tyle lat snowany, spl?ta?!

Cel wielki, kt?ry ca?e ?ycie me zaprz?ta?,

Ostatnie moje ziemskie uczucie na ?wiecie,

Kt?rem tuli?, hodowa?, jak najmilsze dzieci?,

Ty? zabi? w oczach ojca, a jam ci przebaczy?!

Ty!..."

"Oby tylko r?wnie B?g przebaczy? raczy?! -

Przerwa? Klucznik. - Je?eli masz przyj?? wijatyk,

Ksi??e Jacku, to? ja nie luter, nie syzmatyk!

Kto umieraj?cego smuci, wiem, ?e grzeszy.

Powiem tobie co?, pewnie to ciebie pocieszy:

Kiedy nieboszczyk pan m?j upada? zraniony,

A ja, kl?cz?c nad jego piersi? pochylony

I miecz maczaj?c w ran?, zemst? zaprzysi?gn??,

Pan g?ow? wstrz?sn??, r?k? ku bramie wyci?gn??

W stron?, gdzie sta?e?, i krzy? w powietrzu naznaczy?;

M?wi? nie m?g?, lecz da? znak, ?e zb?jcy przebaczy?.

Ja te? poj??em, ale tak si? z gniewu w?ciek?em,

?e o tym krzy?u nigdy i s?owa nie rzek?em".

Tu rozmow? przerwa?y chorego cierpienia

I nast?pi?a d?uga godzina milczenia.

Oczekuj? plebana.

Podkowy zagrzmia?y,

Zastuka? do komnaty arendarz zdysza?y:

List ma wa?ny, samemu Jackowi poka?e.

Jacek bratu oddaje, g?o?no czyta? ka?e.

List od Fiszera, kt?ry by? natenczas szefem

Sztabu armiji polskiej pod ksi?ciem J?zefem.

Donosi, ?e w cesarskim tajnym gabinecie

Stan??a wojna; Cesarz ju? po ca?ym ?wiecie

Og?asza j?; sejm walny w Warszawie zwo?any,

I skonfederowane Mazowieckie Stany

Wyrzek? uroczy?cie przy??czenie Litwy.

Jacek, s?uchaj?c, cicho odm?wi? modlitwy,

Przycisn?wszy do piersi ?wi?con? gromnic?,

Podnios? w niebo zatlone nadziej? ?renice

I zala? si? ostatnich ?ez rozkosznych zdrojem:

"Teraz - rzek? - Panie, s?ug? Twego pu?? z pokojem!"

Wszyscy ukl?kli; a wtem ozwa? si? pod progiem

Dzwonek: znak, ?e przyjecha? pleban z Panem Bogiem.

W?a?nie ju? noc schodzi?a i przez niebo mleczne,

R??owe, bieg? pierwsze promyki s?oneczne;

Wpad?y przez szyby jako strza?y brylantowe,

Odbi?y si? na ?o?u o chorego g?ow?

I ubra?y mu z?otem oblicze i skronie,

?e b?yszcza? jako ?wi?ty w ognistej koronie.

KSI?GA JEDENASTA
ROK 1812
Tre??:
Wr??by wiosenne - Wkroczenie wojsk - Nabo?e?stwo - Rehabilitacja urz?dowa ?p. Jacka Soplicy - Z rozm?w Gerwazego i Protazego wnosi? mo?na bliski koniec procesu - Umizgi u?ana z dziewczyn? - Rozstrzyga si? sp?r o Kusego i Soko?a - Zaczem go?cie zgromadzaj? si? na biesiad? - Przedstawienie wodzom par narzeczonych.

--------------------------------------------------------------------------------

O roku ?w! kto ciebie widzia? w naszym kraju!

Ciebie lud zowie dot?d rokiem urodzaju,

A ?o?nierz rokiem wojny; dot?d lubi? starzy

O tobie baja?, dot?d pie?? o tobie marzy.

Z dawna by?e? niebieskim oznajmiony cudem

I poprzedzony g?uch? wie?ci? mi?dzy ludem;

Ogarn??o Litwin?w serca z wiosny s?o?cem

Jakie? dziwne przeczucie, jak przed ?wiata ko?cem,

Jakie? oczekiwanie t?skne i rado?ne.

Kiedy pierwszy raz byd?o wygnano na wiosn?,

Uwa?ano, ?e chocia? zg?odnia?e i chude,

Nie bieg?o na ru?, co ju? umai?a grud?,

Lecz k?ad?o si? na rol? i schyliwszy g?owy,

Rycza?o albo ?u?o sw?j pokarm zimowy.

I wie?niacy ci?gn?cy na jarzyn? p?ugi

Nie ciesz? si?, jak zwykle, z ko?ca zimy d?ugi?j,

Nie ?piewaj? piosenek, pracuj? leniwo,

Jakby nie pami?tali na zasiew i ?niwo.

Co krok wstrzymuj? wo?y i podjezdki w bronie

I pogl?daj? z trwog? ku zachodniej stronie,

Jakby z tej strony mia? si? objawi? cud jaki,

I uwa?aj? z trwog? wracaj?ce ptaki.

Bo ju? bocian przylecia? do rodzinnej sosny

I rozpi?? skrzyd?a bia?e, wczesny sztandar wiosny;

A za nim, krzykliwemi nadci?gn?wszy pu?ki,

Gromadzi?y si? ponad wodami jasku?ki

I z ziemi zmarz?ej bra?y b?oto na swe domki.

W wiecz?r s?ycha? w zaro?lach szept ci?gn?cej s?omki,

I stada dzikich g?si szumi? ponad lasem,

I znu?one na popas spadaj? z ha?asem,

A w g??bi ciemnej nieba wci?? j?cz? ?urawie.

S?ysz?c to nocni str??e pytaj? w obawie,

Sk?d w kr?lestwie skrzydlatem tyle zamieszania,

Jaka burza te ptaki tak wcze?nie wygania.

A? oto nowe stada, jakby gil?w, siewek

I szpak?w, stada jasnych kit i chor?giewek

Zaja?nia?y na wzg?rkach, spadaj? na b?onie:

Konnica! dziwne stroje, niewidziane bronie,

P??k za p??kiem, a ?rodkiem, jak stopione ?niegi,

P?yn? drogami kute ?elazem szeregi;

Z las?w czerni? si? czapki, rz?d bagnet?w b?yska,

Roj? si? niezliczone piechoty mrowiska.

Wszyscy na p??noc! Rzek?by?, ?e wonczas z wyraju

Za ptastwem i lud ruszy? do naszego kraju,

P?dzony niepoj?t?, instynktow? moc?.

Konie, ludzie, armaty, or?y dniem i noc?

P?yn?; na niebie g?r? tu i ?wdzie ?uny,

Ziemia dr?y, s?ycha?, bij? stronami pioruny. -

Wojna! wojna! Nie by?o w Litwie k?ta ziemi,

Gdzie by jej huk nie doszed?; pomi?dzy ciemnemi

Puszczami ch?op, kt?rego dziady i rodzice

Pomarli nie wyjrzawszy za lasu granice,

Kt?ry innych na niebie nie rozumia? krzyk?w

Pr?cz wichr?w, a na ziemi pr?cz bestyi ryk?w,

Go?ci innych nie widzia? opr?cz sp??le?nik?w -

Teraz widzi: na niebie dziwna ?una pa?a,

W puszczy ?oskot, to kula od jakiego? dzia?a,

Zb??dziwszy z pola bitwy, dr?g w lesie szuka?a,

Rw?c pnie, siek?c ga??zie. ?ubr, brodacz s?dziwy,

Zadr?a? we mchu, naje?y? d?ugie w?osy grzywy,

Wstaje na wp??, na przednich nogach si? opiera

I potrz?saj?c brod?, zdziwiony spoziera

Na b?yskaj?ce nagle mi?dzy ?omem zgliszcze:

By? to zb??kany granat, kr?ci si?, wre, ?wiszcze,

P?k? z hukiem jakby piorun; ?ubr pierwszy raz w ?yciu

Zl?k? si? i uciek? w g??bszem schowa? si? ukryciu.

Bitwa! gdzie? w kt?rej stronie? - pytaj? m?odzie?ce,

Chwytaj? bro?; kobiety wznosz? w niebo r?ce;

Wszyscy, pewni zwyci?stwa, wo?aj? ze ?zami:

"B?g jest z Napoleonem, Napoleon z nami!"

O wiosno! kto ci? widzia? wtenczas w naszym kraju,

Pami?tna wiosno wojny, wiosno urodzaju!

O wiosno! kto ci? widzia?, jak by?a? kwitn?ca

Zbo?ami i trawami, a lud?mi b?yszcz?ca,

Obfita we zdarzenia, nadziej? brzemienna!

Ja ciebie dot?d widz?, pi?kna maro senna!

Urodzony w niewoli, okuty w powiciu,

Ja tylko jedn? tak? wiosn? mia?em w ?yciu.

Soplicowo le?a?o tu? przy wielkiej drodze,

Kt?r? od strony Niemna ci?gn?li dwaj wodze:

Nasz Ksi??? J?zef i kr?l westfalski Hieronim.

Ju? zaj?li cz??? Litwy od Grodna po S?onim,

Gdy kr?l rozkaza? wojsku da? trzy dni wytchnienia.

Ale polscy ?o?nierze mimo utrudzenia

Skar?yli si?, ?e kr?l im marszu nie dozwala;

Tak radzi by co pr?dzej do?cign?? Moskala.

W mie?cie pobliskim stan?? g??wny sztab ksi???cy,

A w Soplicowie oboz czterdziestu tysi?cy

I ze sztabami swemi jenera? D?browski,

Kniaziewicz, Ma?achowski, Giedroj? i Grabowski.

P??no by?o, gdy weszli; wi?c ka?dy, gdzie mo?e,

Zabieraj? kwatery w zamczysku, we dworze;

Skoro dano rozkazy, rozstawiono czaty,

Ka?dy strudzony poszed? spa? do swej komnaty.

Z noc? wszystko ucich?o: oboz, dw?r i pole;

Wida? tylko, jak cienie, b??dz?ce patrole

I gdzieniegdzie b?yskania ognisk obozowych,

S?ycha? kolejne has?a stanowisk wojskowych.

Spali: gospodarz domu, wodze i ?o?nierze;

Oczu tylko Wojskiego sen s?odki nie bierze ;

Bo Wojski ma na jutro biesiad? wyprawi?,

Kt?r? chce dom Soplic?w na wiek wiek?w ws?awi?:

Biesiad? godn? mi?ych sercom polskim go?ci

I odpowiedni? wielkiej dnia uroczysto?ci,

Co jest ?wi?tem ko?cielnem i ?wi?tem rodziny;

Jutro odby? si? maj? trzech par zar?czyny,

Za? jenera? D?browski o?wiadczy? z wieczora,

?e chce mie? obiad polski.

Cho? sp??niona pora,

Wojski zebra? co pr?dzej z s?siedztwa kucharzy;

Pi?ciu ich by?o; s?u??, on sam gospodarzy.

Jako kuchmistrz bia?ym si? fartuchem opasa?,

Wdzia? szlafmyc?, a r?ce do ?okci?w zakasa?;

W r?ku ma plack? musz?, owad lada jaki

Odp?dza wpadaj?cy chciwie na przysmaki;

Drug? r?k? przetarte okulary w?o?y?,

Doby? z zanadrza ksi?g?, odwin??, otworzy?.

Ksi?ga ta mia?a tytu?: Kucharz doskona?y.

W niej spisane dok?adnie wszystkie specyja?y

Sto??w polskich; pod?ug niej Hrabia na T?czynie

Dawa? owe biesiady we w?oskiej krainie,

Kt?rym si? Ojciec ?wi?ty Urban ?smy dziwi?;

Pod?ug niej p??niej Karol Kochanku-Radziwi??,

Gdy przyjmowa? w Nie?wi?u kr?la Stanis?awa,

Sprawi? pami?tn? ow? uczt?, kt?rej s?awa

Dot?d ?yje na Litwie we gminnej powie?ci.

Co Wojski wyczytawszy pojmie i obwie?ci,

To natychmiast kucharze robi? umiej?tni.

Wre robota, pi??dziesi?t no??w w sto?y t?tni,

Zwijaj? si? kuchciki czarne jak szatany:

Ci nios? drwa, ci z mlekiem i z winem sagany,

Lej? w kot?y, skowrody, w r?dle, dym wybucha;

Dw?ch kuchcik?w przy piecu siedzi, w mieszki dmucha.

Wojski, a?eby ogie? tem ?acniej rozpala?,

Rozkaza? stopionego mas?a na drwa nala?

(Zbytek ten dozwolony jest w dostatnim domu).

Kuchciki sypi? w ogie? suche p?ki ?omu.

Inni na ro?ny sadz? ogromne pieczenie

Wo?owe, sarnie, c?bry dzicze i jelenie;

Ci skubi? stosy ptastwa; lec? puch?w chmury,

Obna?aj? si? g?uszce, cietrzewie i kury.

Lecz kur niewiele by?o; od owej wyprawy,

Kt?r? w czasie zajazdu Dobrzy?ski Sak krwawy

Zrobi? na kurnik, k?dy Zosi gospodarstwo

Zniszczy?, nie zostawiwszy sztuki na lekarstwo -

Jeszcze nie mog?o ptastwem zakwitn?? na nowo

S?awne niegdy? ze drobiu swego Soplicowo.

Zreszt? za? mi?s wszelkich by? wielki dostatek,

Co si? zgromadzi? da?o i z domu, i z jatek,

I z las?w, i z s?siedztwa, z bliska i z daleka:

Rzek?by?, ptasiego tylko niedostaje mleka.

Dwie rzeczy, kt?rych hojny pan uczty szuka,

??cz? si? w Soplicowie: dostatek i sztuka.

Ju? wschodzi? uroczysty

dzie? N a j ? w i ? t s z e j P a n n y

K w i e t n e j. Pogoda by?a prze?liczna, czas ranny,

Niebo czyste, woko?o ziemi obci?gni?te,

Jako morze wisz?ce, ciche, wkl?s?o-wgi?te;

Kilka gwiazd ?wieci z g??bi, jako per?y ze dna

Przez fale; z boku chmurka bia?a, sama jedna,

Podlatuje i skrzyd?a w b??kicie zanurza,

Podobne do nikn?cych pi?r Anio?a Str??a,

Kt?ry nocn? modlitw? ludzi przytrzymany

Sp??ni? si?, ?pieszy wraca? mi?dzy sp??niebiany.

Ju? ostatnie per?y gwiazd zamierzch?y i na dnie

Niebios zgas?y, i niebo ?rodkiem czo?a bladnie,

Praw? skroni? z?o?one na wezg?owiu cieni,

Jeszcze smag?awe, lew? coraz si? rumieni;

A dalej okr?g, jakby powieka szeroka,

Rozsuwa si? i w ?rodku wida? bia?ek oka,

Wida? t?cz?, ?renic? - ju? promie? wytrysn??,

Po okr?g?ych niebiosach wygi?ty przeb?ysn??

I w bia?ej chmurce jako z?oty grot zawisn??.

Na ten strza?, na dnia has?o, p?k ogni?w wylata,

Tysi?c rac krzy?uje si? po okr?gu ?wiata,

A oko s?o?ca wesz?o. Jeszcze nieco senne

Przymru?a si?, dr??c wstrz?sa swe rz?sy promienne,

Siedmi? barw b?yszczy razem: szafirowe razem,

Razem krwawi si? w rubin i ???knie topazem,

A? rozl?ni?o si? jako kryszta? przezroczyste,

Potem jak brylant ?wiat?e, na koniec ogniste,

Jak ksi??yc wielkie, jako gwiazda migaj?ce:

Tak po nie?miernem niebie sz?o samotne s?o?ce.

Dzi? posp?lstwo litewskie z ca?ej okolicy

Zebra?o si? przed wschodem woko?o kaplicy,

Jak gdyby na nowego og?oszenie cudu.

Zbi?r ten pochodzi? w cz??ci z pobo?no?ci ludu,

A w cz??ci z ciekawo?ci: bo dzi? w Soplicowie

Na nabo?e?stwie maj? by? jenera?owie,

S?awni dow?dcy owi naszych legijon?w,

Kt?rych lud zna? imiona i czci? jak patron?w,

Kt?rych wszystkie tu?actwa, wyprawy i bitwy

By?y ewangelij? narodow? Litwy.

Ju? przysz?o oficer?w kilku, t?um ?o?nierzy;

Lud ich otacza, patrzy, ledwie oczom wierzy,

Ogl?daj?c rodak?w mundury nosz?cych,

Zbrojnych, wolnych i polskim j?zykiem m?wi?cych.

Wysz?a msza. Nie obejmie ?wi?tynia male?ka

Ca?ego zgromadzenia; lud na trawie kl?ka,

Patrz?c we drzwi kaplicy, odkrywaj? g?owy:

W?os litewskiego ludu, bia?y albo p?owy,

Poz?aca? si? jako ?an dojrza?ego ?yta;

Gdzieniegdzie kra?na g??wka dziewicza wykwita,

Ubrana w ?wie?e kwiaty albo w pawie oczy

I wst?gi rozplecione, ozdoby warkoczy,

?r?d g??w m?skich, jak w zbo?u b?awat i k?kole.

Kl?cz?cy r??nobarwny t?um okrywa pole,

A na g?os dzwonka, niby na wiatru powianie,

Chyl? si? wszystkie g?owy jak k?osy na ?anie.

Wie?niaczki dzi? na o?tarz Matki Zbawiciela

Nios? pierwszy dar wiosny, ?wie?e snopki ziela;

Wszystko wko?o ubrane w bukiety i w wianki:

O?tarz, obraz, a nawet dzwonnica i ganki.

Czasem poranny wietrzyk, gdy ze wschodu wionie,

Zrywa wianki i rzuca na kl?cz?cych skronie,

I rozlewa jak z mszalnej kadzielnicy wonie.

A gdy w ko?ciele by?o po mszy i kazaniu,

Wyszed? przewodnicz?cy ca?emu zebraniu

Podkomorzy, niedawno przez powiatu stany

Zgodnie konfederackim marsza?kiem obrany.

Mia? mundur wojew?dztwa: ?upan z?otem szyty,

Kontusz gredyturowy z fr?dzl? i pas lity,

Przy kt?rym karabela z g?owni? jaszczurow?;

Na szyi ?wieci? wielk? szpink? brylantow?;

Konfederatka bia?a, a na niej p?k gruby

Drogich pi?rek; by?y to bia?ych czapel czuby

(Na fest k?adnie si? tylko kitka tak bogata,

Kt?rej ka?de pi?reczko kosztuje dukata).

Tak ubrany, na wzg?rek wst?pi? przed ko?cio?em,

Wie?niacy i ?o?nierstwo ?cisn??o si? ko?em.

On rzek? :

"Bracia! Og?osi? wam ksi?dz na ambonie

Wolno??, kt?r? Cesarz-Kr?l przywr?ci? Koronie,

A teraz Litewskiemu Ksi?stwu, Polszcze ca??j

Przywraca; s?yszeli?cie rz?dowe uchwa?y

I zwo?uj?ce walny sejm uniwersa?y.

Ja tylko mam s??w par? przem?wi? do gminy

W rzeczy, kt?ra si? tycze Soplic?w rodziny,

Tutejszych pan?w.

Ca?a pomni okolica,

Co tu zbroi? nieboszczyk - pan Jacek Soplica;

Ale kiedy o grzechach jego wszyscy wiecie,

Czas i zas?ugi jego og?osi? na ?wiecie:

Obecni tu s? naszych wojsk jenera?owie,

Od kt?rych us?ysza?em wszystko, co wam mowi?.

Ten Jacek nie by? umar? (jak g?oszono) w Rzymie,

Tylko odmieni? ?ycie dawne, stan i imi?;

A wszystkie przeciw Bogu i Ojczy?nie winy

Zg?adzi? przez ?ywot ?wi?ty i przez wielkie czyny.

On to pod Hohenlinden, gdy Ryszpans jenera?

Na p?? pobity ju? si? do odwrotu zbiera?,

Nie wiedz?c, ?e Kniaziewicz ci?gnie ku odsieczy,

On to Jacek, zwan Robak, ?r?d grot?w i mieczy

Przenios? od Kniaziewicza listy Ryszpansowi,

Donosz?ce, ?e nasi bior? ty? wrogowi.

On potem w Hiszpaniji, gdy nasze u?any

Zdoby?y Samosiery grzbiet osza?cowany,

Obok Kozietulskiego by? ranny dwa razy!

Nast?pnie, jak wys?aniec, z tajnemi rozkazy

Biega? po r??nych stronach ducha ludzi bada?,

Towarzystwa tajemne wi?za? i zak?ada?;

Na koniec w Soplicowie, w swem ojczystym gnie?dzie,

Gdy gotowa? powstanie, zgin?? na zaje?dzie.

W?a?nie o jego ?mierci nadesz?a wiadomo??

Do Warszawy w t? chwil?, gdy Cesarz Jegomo??

Raczy? mu da? za dawne czyny bohaterskie

Legiji Honorowej znaki kawalerskie.

Owo? te wszystkie rzeczy maj?c na uwadze,

Ja, reprezentuj?cy wojew?dztwa w?adz?,

Moj? konfederack? og?aszam wam lask?:

?e Jacek wiern? s?u?b? i cesarsk? ?ask?

Zni?s? infamiji plam?, powraca do cze?ci

I znowu si? w rz?d prawych patryjot?w mie?ci;

Wi?c kto b?dzie ?mia? Jacka zmar?ego rodzinie

Wspomnie? kiedy o dawnej, zag?adzonej winie,

Ten podpadnie za kar? takiego wyrzutu

Gravis notae maculae, wedle s??w Statutu

Karz?cych tak militem, jak i skartabela,

Co by sia? infamij? na obywatela;

A ?e teraz jest r?wno??, wi?c artyku? trzeci

Obowi?zuje r?wnie i mieszczan, i kmieci.

Ten wyrok marsza?kowski pan pisarz umie?ci

W aktach jeneralno?ci, a wo?ny obwie?ci.

Co si? tycze Legiji Honorowej krzy?a,

?e p??no przyszed?, nic to s?awie nie ubli?a;

Je?li Jackowi nie m?g? s?u?y? ku ozdobie,

Niech s?u?y ku pami?tce, wieszam go na grobie.

Trzy dni tu b?dzie wisia?, potem do kaplicy

Z?o?y si? jako wotum dla Boga Rodzicy".

To powiedziawszy, order wydoby? z pokrowca

I zawiesi? na skromnym krzy?yku grobowca

Uwi?zan? w kokard? wst??eczk? czerwon?

I krzy? bia?y gwia?dzisty ze z?ot? koron?;

Przeciw s?o?cu promienie gwiazdy zaja?nia?y

Jako ostatni odb?ysk ziemskiej Jacka chwa?y.

Tymczasem lud na kl?czkach Anio? Pa?ski mowi,

Upraszaj?c o wieczny pok?j grzesznikowi;

S?dzia obchodzi go?ci i wiejsk? gromad?,

Wszystkich do Soplicowa wzywa na biesiad?.

Ale na przy?bie domu usiedli dwaj starce,

Maj?c u kolan pe?ne miodu dwa p??garce;

Patrz? w sad, gdzie w?r?d p?czk?w barwistego maku

Sta? u?an jak s?onecznik w b?yszcz?cym ko?paku

Strojnym blach? z?ocist? i pi?rem koguta;

Przy nim dziewcz?, w zielonej sukience jak ruta

Pozioma, wznosi oczki b??kitne jak bratki

Ku oczom ch?opca; dalej panny rwa?y kwiatki

Po ogrodzie, umy?lnie odwracaj?c g?owy

Od kochank?w, ?eby im nie mi?sza? rozmowy.

Ale starce mi?d pij?, tabakierk? z kory

Cz?stuj?c si? nawzajem, tocz? rozhowory.

"Tak, tak, m?j Protaze?ku" - rzek? klucznik Gerwazy.

"Tak, tak, m?j Gerwaze?ku" - rzek? wo?ny Protazy.

"Tak to, tak!" - powt?rzyli zgodnie kilka razy,

Kiwaj?c w takt g?owami; wreszcie Wo?ny rzecze:

"I? proces nasz sko?czy si? dziwnie, ja nie przecz?;

Wszak?e by?y przyk?ady; pami?tam procesy,

W kt?rych si? dzia?y gorsze ni? u nas ekscesy,

A intercyza ca?y zako?czy?a k?opot:

Tak z Borzdobohatymi pogodzi? si? ?opot,

Krepsztulowie z Kup?ciami, Putrament z Pikturn?,

Z Ody?cami Mackiewicz, z Kwileckimi Turno.

Co m?wi?! wszak Polacy miewali zamieszki

Z Litw? gorsze ni?eli z Soplic? Horeszki,

A gdy na rozum wzi??a kr?lowa Jadwiga,

To si? bez s?d?w owa sko?czy?a intryga.

Dobrze, gdy strony maj? panny albo wdowy

Na wydaniu: to zawsze kompromis gotowy.

Najd?u?szy proces zwykle bywa z duchowie?stwem

Katolickiem albo te? z bliskiem pokrewie?stwem,

Bo wtenczas sprawy sko?czy? nie mo?na ma??e?stwem.

St?d to Lachy z Rusami w sporach niesko?czonych,

Id?c z Lecha i Rusa, dwu braci rodzonych;

St?d si? tyle proces?w litewskich ci?gn??o

D?ugo z ksi??mi Krzy?aki, a? wygra? Jagie??o.

St?d na koniec pendebat d?ugo przed aktami

S?awny ?w proces Rymsz?w z dominikanami,

A? wygra? wreszcie syndyk klasztorny ksi?dz Dymsza,

Sk?d jest przys?owie: Wi?kszy Pan B?g ni? pan Rymsza;

Ja za? do?o??: lepszy mi?d od Scyzoryka".

To m?wi?c, p??garc?wk? przepi? do Klucznika.

"Prawda! prawda! - rzek? na to Gerwazy wzruszony. -

Dziwne? to by?y losy tej naszej Korony

I naszej Litwy! wszak to jak ma??onk?w dwoje!

B?g z??czy?, a czart dzieli, B?g swoje, czart swoje!

Ach, bracie Protaze?ku! ?e to oczy nasze

Widz?! ?e znowu do nas ci Koronijasze

Zawitali! S?u?y?em ja z nimi przed laty,

Pami?tam, dzielne by?y z nich konfederaty!

Gdyby nieboszczyk pan m?j Stolnik do?y? chwili!

O Jacku! Jacku! - lecz c?? b?dziemy kwilili?

Skoro dzi? znowu Litwa ??czy si? z Koron?,

To? tem samym ju? wszystko zgodzono, zg?adzono".

"I to dziw - rzek? Protazy - ?e o tej to Zosi,

O kt?rej r?k? teraz nasz Tadeusz prosi,

By?o przed rokiem omen, jakoby znak z nieba!"

"Pann? Zofij? - przerwa? Klucznik - zwa? j? trzeba,

Bo ju? doros?a, nie jest dziewczyn? maluczk?,

Przy tym z krwi dygnitarskiej, jest Stolnika wnuczk?".

"Owo? - ko?czy? Protazy - by? to znak proroczy

O jej losie, widzia?em znak na w?asne oczy.

Przed rokiem tu siedzia?a w ?wi?to czelad? nasza

Pij?c mi?d, ali? patrzym: p?c, pada z poddasza

Dw?ch wrobl?w bij?cych si?, oba samcy stare,

Jeden, m?odszy cokolwiek, mia? podgarle szare,

Drugi czarne; dalej?e t?uc si? po podw?rzu,

Przewraca? kulki, ?e a? zaryli si? w kurzu;

My patrzym, a tymczasem szepc? sobie s?ugi,

?e ten czarny niech b?dzie Horeszko, a drugi

Soplica; wi?c ilekro? szary by? na g?rze,

Krzycz?: <>

A gdy spada?, wo?ali: <>

Tak ?miej?c si? czekamy, kto kogo pokona;

Wtem Zosie?ka, nad ptastwem lito?ci? wzruszona,

Podbieg?a i nakry?a r?czk? te rycerze;

Jeszcze si? w r?ku bili, a? lecia?o pierze,

Taka by?a zawzi?to?? w tem male?kiem lichu.

Baby, patrz?c na Zosi?, gada?y po cichu,

?e pewnie przeznaczeniem b?dzie tej dziewczyny

Pogodzi? dwie od dawna zwa?nione rodziny.

A widz?, ?e si? dzisiaj zi?ci? omen babi.

Prawda? to, ?e naonczas my?lano o Hrabi,

Nie za? o Tadeuszu".

Na to Klucznik rzecze:

"Dziwne s? sprawy w ?wiecie; kto wszystko dociecze!

Ja te? powiem Waszeci rzecz, cho? nie tak cudn?

Jak ?w omen, a przecie? do poj?cia trudn?.

Wiesz, i? dawniej rad bym by? Soplic?w rodzin?

W ?y?ce wody utopi?; a tego ch?opczyn?,

Tadeusza, od dziecka nie?mierniem polubi?.

Uwa?a?em, ?e gdy si? z ch?opi?tami czubi?,

Zawsze ich zbi?; wi?c ilekro? do zamku biega?,

Jam go zawsze do trudnych imprez?w pod?ega?.

Wszystko mu si? uda?o; czy wydrze? go??bie

Na wie?y, czy jemio?? oberwa? na d?bie,

Czyli z najwy?szej sosny z?upi? wronie gniazdo,

Wszystko umia?; my?li?em: pod szcz??liw? gwiazd?

Urodzi? si? ten ch?opiec; szkoda, ?e Soplica!

Kt?? by zgad?, ?e w nim zamku powitam dziedzica,

M??a panny Zofiji, mej Wielmo?nej Pani!"

Tu sko?czyli rozmow?, pij? zadumani,

S?ycha? tylko niekiedy te kr?tkie wyrazy:

"Tak, tak, Panie Gerwazy". - "Tak, Panie Protazy".

Przyzba tyka?a kuchni, kt?rej okna sta?y

Otworem i dym jako z po?aru bucha?y,

A? z k??b?w dymu, niby bia?a go??bica,

Mign??a ?wiec?ca si? kuchmistrza szlafmyca.

Wojski przez okno kuchni, ponad starc?w g?owy

Wytkn?wszy g?ow?, milczkiem s?ucha? ich rozmowy

I poda? im nareszcie fili?anki spodek

Pe?en biszkokt?w, m?wi?c: "Zak??cie wasz miodek.

A ja wam te? opowiem histori? ciekaw?

Sporu, kt?ry mia? bitw? zako?czy? si? krwaw?,

Gdy poluj?cy w g??bi nalibockich las?w

Rejtan wyp?ata? sztuk? ksi???ciu Denass?w.

Tej sztuki omal w?asnem nie przyp?aci? zdrowiem;

Jam k??tni? pan?w zgodzi?, jak to wam opowiem".

Ale Wojskiego powie?? przerwali kucharze

Pytaj?c, komu serwis ustawia? rozka?e.

Wojski odszed?, a starcy, zaczerpn?wszy miodu,

Zadumani zwr?cili oczy w g??b ogrodu,

Gdzie ?w dorodny u?an rozmawia? z panienk?.

W?a?nie u?an uj?wszy jej d?o? lew? r?k?

(Praw? mia? na temlaku, wida?, ?e by? ranny),

Z takiemi odezwa? si? s?owami do panny:

"Zofijo, musisz to mnie koniecznie powiedzie?,

Nim zamienim pier?cionki, musz? o tem wiedzie?.

I c??, ?e przesz?ej zimy by?a? ju? gotowa

Da? s?owo mnie? Ja wtenczas nie przyj??em s?owa:

Bo i c?? mi po takiem wymuszonem s?owie?

Wtenczas bawi?em bardzo kr?tko w Soplicowie;

Nie by?em taki pr??ny, a?ebym si? ?udzi?,

?em jednem mem sp?jrzeniem mi?o?? w tobie wzbudzi?.

Ja nie fanfaron; chcia?em m? w?asn? zas?ug?

Zyska? twe wzgl?dy, cho?by przysz?o czeka? d?ugo.

Teraz jeste? ?askawa twe s?owo powt?rzy?;

Czym?e na tyle ?aski umia?em zas?u?y??

Mo?e mnie bierzesz, Zosiu, nie tak z przywi?zania,

Tylko ?e stryj i ciotka do tego ci? sk?ania;

Ale ma??e?stwo, Zosiu, jest rzecz wielkiej wagi;

Rad? si? serca w?asnego, niczyjej powagi

Tu nie s?uchaj, ni stryja gro?b, ni nam?w cioci;

Je?li nie czujesz dla mnie nic opr?cz dobroci,

Mo?em te zar?czyny czas jaki? odwleka?;

Wi?zi? twej woli nie chc?, b?dziem, Zosiu, czeka?.

Nic nas nie nagli, zw?aszcza ?e wczora wieczorem

Dano mi rozkaz zosta? w Litwie instruktorem

W pu?ku tutejszym, nim si? z mych ran nie wylecz?.

I c??, kochana Zosiu?"

Na to Zosia rzecze,

Wznosz?c g?ow? i patrz?c w oczy mu nie?mia?o:

"Nie pami?tam ju? dobrze, co si? dawniej dzia?o;

Wiem, ?e wszyscy m?wili, i? za m?? i?? trzeba

Za Pana; ja si? zawsze zgadzam z wol? Nieba

I z wol? starszych". Potem, spu?ciwszy ocz?ta,

Doda?a: "Przed odjazdem, je?li Pan pami?ta,

Kiedy umar? ksi?dz Robak, w ow? burz? nocn?,

Widzia?am, ?e Pan jad?c ?a?owa? nas mocno:

Pan ?zy mia? w oczach; te ?zy, powiem Panu szczerze,

Wpad?y mnie a? do serca; odt?d Panu wierz?,

?e mnie lubisz; ilekro? m?wi?am pacierze

Za Pana powodzenie, zawsze przed oczami

Sta? Pan z temi du?emi, b?yszcz?cemi ?zami.

Potem Podkomorzyna do Wilna je?dzi?a,

Wzi??a mi? tam na zim?, alem ja t?skni?a

Do Soplicowa i do tego pokoiku,

Gdzie mnie Pan naprz?d w wiecz?r spotka? przy stoliku,

Potem po?egna?; nie wiem, sk?d pami?tka Pana,

Co? niby jak rozsada w jesieni zasiana,

Przez ca?? zim? w mojem sercu si? krzewi?a,

?e jako m?wi? Panu - ustawniem t?skni?a

Do tego pokoiku i c?? mi szepta?o,

?e tam zn?w Pana znajd?, i tak si? te? sta?o.

Maj?c to w g?owie, cz?sto te? mia?am na ustach

Imi? Pana - by?o to w Wilnie za zapustach;

Panny m?wi?y, ?e ja jestem zakochana:

Ju?ci, je?eli kocham, to ju? chyba Pana".

Tadeusz, rad z takiego mi?o?ci dowodu,

Wzi?? j? pod r?k?, ?cisn?? i wyszli z ogrodu

Do pokoju damskiego, do owej komnaty,

K?dy Tadeusz mieszka? przed dziesi?ci? laty.

Teraz bawi? tam Rejent, cudnie wystrojony

I us?ugiwa? damie, swojej narzeczon?j,

Biegaj?c i podaj?c sygnety, ?a?cuszki,

S?oiki i flaszeczki, i proszki, i muszki;

Weso?, na pann? m?od? patrzy? tryumfalnie.

Panna m?oda ko?czy?a robi? gotowalni?;

Siedzia?a przed ?wierciad?em, radz?c si? b?stw wdzi?ku;

Pokojowe za? - jedne z ?elazkami w r?ku

Od?wie?aj? nadstyg?e warkocz?w pier?cionki,

Drugie kl?cz?c pracuj? oko?o falbonki.

Gdy si? tak Rejent bawi ze sw? narzeczon?,

Kuchcik stukn?? do? w okno: kota postrze?ono!

Kot, wykrad?szy si? z ?ozy, prze?mign?? po ??ce

I wskoczy? w sad pomi?dzy jarzyny wschodz?ce;

Tam siedzi, wystraszy? go ?acno z rozsadniku

I uszczu?, postawiwszy charty na przesmyku.

Bie?y Asesor, ci?gn?c za obr?? Soko?a,

Po?piesza za nim Rejent i Kusego wo?a.

Wojski obu z chartami przy p?ocie ustawi?,

A sam si? z plack? musz? do sadu wyprawi?.

Depc?c, ?wiszcz?c i klaszcz?c, bardzo ?wierza trwo?y:

Szczwacze, trzymaj?c ka?dy charta na obro?y,

Ukazuj? palcami, sk?d zaj?c wyruszy,

Cmokaj? z cicha; charty nadstawi?y uszy,

Wytkn??y pyski na wiatr i dr?? niecierpliwie,

Jak dwie strza?y z?o?one na jednej ci?ciwie.

Wtem Wojski krzykn??: "Wycz-ha!"

Zaj?c smyk zza p?otu

Na ??k?, charty za nim, i wnet bez obrotu

Sok?? i Kusy razem spadli na szaraka

Ze dw?ch stron w jednej chwili, jak dwa skrzyd?a ptaka.

I z?by mu jak szpony zatopili w grzbiecie.

Kot j?kn?? raz, jak nowo narodzone dzieci?.

?a?o?nie! Bieg? szczwacze: ju? le?y bez ducha,

A charty mu sier? bia?? targaj? spod brzucha.

Szczwacze pog?askali psy, a Wojski tymczasem

Doby? no?yk strzelecki wisz?cy za pasem,

Oderzn?? skoki i rzek?: "Dzi? r?wn? odpraw?

Wezm? pieski, bo r?wn? pozyskali s?aw?;

R?wna ich by?a r?czo??, r?wna by?a praca;

Godzien jest pa?ac Paca, godzien Pac pa?aca,

Godni s? szczwacze chart?w, godne szczwacz?w charty;

Oto? sko?czony sp?r wasz d?ugi i za?arty;

Ja, kt?rego?cie s?dzi? zak?adu obrali,

Wydaj? wreszcie wyrok: oba?cie wygrali.

Wracam fanty, niech ka?dy przy swoim zostanie,

A wy podpiszcie zgod?".

Na starca wezwanie

Szczwacze zwr?cili na si? rozja?nione lice

I d?ugo rozdzielone z??czyli prawice.

Wtem rzek? Rejent:

"Stawi?em niegdy? konia z rz?dem,

Opisa?em si? tak?e przed ziemskim urz?dem,

I? pier?cie? m?j s?dziemu w salaryjum z?o??;

Fant postawiony w zak?ad wraca? si? nie mo?e.

Pier?cie? niechaj Pan Wojski na pami?tk? przymie

I ka?e na nim wyry? albo swoje imi?,

Lub, gdy zechce, herbowne Hreczech?w ozdoby;

Krwawnik jest g?adki, z?oto jedenastej proby.

Konia teraz u?ani pod jazd? zabrali,

Rz?d zosta? przy mnie; ka?dy znawca ten rz?d chwali,

I? jest wygodny, trwa?y, a pi?kny jak cacko:

Kulbaczka w?ska, mod? z turecka kozack?,

Kula na przodzie, w kuli s? drogie kamienie,

Poduszeczka z rubrontu wy?cie?a siedzenie,

A kiedy na ??k wskoczysz, na tym mi?kkim puszku

Mi?dzy kulami siedzisz wygodnie jak w ???ku;

A gdy w galop pu?cisz si? (tu rejent Bolesta,

Kt?ry, jako wiadomo, bardzo lubi? gesta,

Rozstawi? nogi, jakby na konia wskakiwa?,

Potem galop udaj?c powoli si? kiwa?),

A gdy w galop pu?cisz si?, natenczas z czapraka

Blask bije, jakby z?oto kapa?o z rumaka,

Bo tabenki s? g?sto z?otem nakrapiane

I szerokie strzemiona srebrne poz?acane;

Na rzemieniach munsztuka i na u?dzienicy

Po?yskaj? guziki per?owej macicy,

U napier?nika wisi ksi??yc w kszta?t Leliwy,

To jest w kszta?t nowiu. Ca?y ten sprz?t osobliwy,

Zdobyty (jak wie?? niesie) w boju podhajeckim

Na jakim? bardzo znacznym szlachcicu tureckim,

Przyjm, Asesorze, w dow?d mojego szacunku".

A na to rzek? Asesor, weso? z podarunku:

"Ja niegdy? darowane od ksi?cia Sanguszki

Stawi?em w zak?ad moje prze?liczne obr??ki,

Jaszczurem wyk?adane, z kolcami ze z?ota,

I utkan? z jedwabiu smycz, kt?rej robota

R?wnie droga jak kamie?, co si? na niej ?wieci.

Chcia?em sprz?t ten zostawi? w dziedzictwie dla dzieci;

Dzieci pewnie mie? b?d?, wiesz, ?e si? dzi? ?eni?;

Ale ten sprz?t, Rejencie, prosz? uni?enie,

B?d? ?askaw przyj?? w zamian za tw?j rz?d bogaty

I na pami?tk? sporu, co d?ugiemi laty

Toczy? si? i nareszcie zako?czy? zaszczytnie

Dla nas obu. - Niech zgoda mi?dzy nami kwitnie!"

Wi?c wracali do domu oznajmi? za sto?em,

?e si? sko?czy? sp?r mi?dzy Kusym i Soko?em.

By?a wie??, ?e zaj?ca tego Wojski w domu

Wyhodowa? i w ogr?d pu?ci? po kryjomu,

A?eby szczwacz?w zgodzi? zbyt ?atw? zdobycz?.

Staruszek tak sw? sztuk? zrobi? tajemniczo,

?e oszuka? zupe?nie ca?e Soplicowo.

Kuchcik w lat kilka p??niej szepn?? o tem s?owo,

Chc?c Asesora sk??ci? z Rejentem na nowo;

Ale pr??no krzywdz?ce chart?w wie?ci szerzy?:

Wojski zaprzeczy? i nikt kuchcie nie uwierzy?.

Ju? go?cie, zgromadzeni w wielkiej zamku sali,

Czekaj?c uczty, wko?o sto?u rozmawiali,

Gdy pan S?dzia w mundurze wojew?dzkim wchodzi

I pana Tadeusza z Zofij? przywodzi.

Tadeusz, lew? d?oni? dotykaj?c g?owy,

Pozdrowi? swych dow?dc?w przez uk?on wojskowy.

Zofija z opuszczonem ku ziemi wejrzeniem,

Zap?oniwszy si?, go?ci wita?a dygnieniem

(Od Telimeny pi?knie dyga? wyuczona).

Mia?a wianek na g?owie jako narzeczona,

Zreszt? ubior ten samy, w jakim dzi? w kaplicy

Sk?ada?a snop wiosenny dla Boga Rodzicy.

U???a zn?w dla go?ci nowy snopek ziela;

Jedn? r?k? ze? kwiaty i trawy rozdziela,

Drug? sw?j sierp b?yszcz?cy poprawia na g?owie.

Brali zi??ka, ca?uj?c jej r?ce, wodzowie.

Zosia znowu dyga?a w kolej, zap?oniona.

Wtem jenera? Kniaziewicz wzi?? j? za ramiona

I z?o?ywszy ojcowski ca?us na jej czole,

Podnios? w g?r? dziewczyn?, postawi? na stole,

A wszyscy, klaszcz?c w d?onie zawo?ali: "Brawo!" -

Zachwyceni dziewczyny urod?, postaw?,

A szczeg?lniej jej strojem litewskim prostaczym;

Bo dla tych wodz?w, kt?rzy w swem ?yciu tu?acz?m

Tak d?ugo b??kali si? w obcych stronach ?wiata,

Dziwne mia?a powaby narodowa szata,

Kt?ra im wspomina?a i m?ode ich lata,

I dawne ich mi?ostki; wi?c ze ?zami prawie

Skupili si? do sto?u, patrzyli ciekawie.

Ci prosz?, aby Zosia wznios?a nieco czo?o

I oczy pokaza?a; ci, a?eby wko?o

Raczy?a si? obr?ci?; dziewczyna wstydliwa

Obraca si?, lecz oczy r?kami zakrywa.

Tadeusz patrzy? weso? i zaciera? r?ce.

Czy kto? Zosi poradzi? wyj?? w takiej sukience,

Czy instynktem wiedzia?a (bo dziewczyna zgadnie

Zawsze instynktem, co jej do twarzy przypadnie),

Dosy?, ?e Zosia pierwszy raz w ?yciu dzi? z rana

By?a od Telimeny za upor ?ajana,

Nie chc?c modnego stroju, a? wymog?a p?aczem,

?e j? tak zostawiono, w ubraniu prostaczem.

Spodniczk? mia?a d?ug?, bia??; sukni? kr?tk?

Z zielonego kamlotu, z r??ow? obw?dk?;

Gorset tak?e zielony, r??owemi wst?gi

Od ?ona a? do szyi sznurowany w pr?gi;

Pod nim pier? jako p?czek pod listkiem si? tuli.

Od ramion ?wiec? bia?e r?kawy koszuli,

Jako skrzyd?a motyle do lotu wyd?te,

U d?oni skarbowane i wst??k? opi?te;

Szyja tak?e koszulk? obci?niona w?sk?,

Ko?nierzyk zadzierzgniony r??ow? zawi?zk?;

Zauszniczki wyrzni?te sztucznie z pestek wiszni,

Kt?rych si? wyrobieniem Sak Dobrzy?ski pyszni

(By?y tam dwa serduszka z grotem i p?omykiem,

Dane dla Zosi, gdy Sak by? jej zalotnikiem);

Na ko?nierzyku wisz? dwa sznurki bursztynu,

Na skroniach zielonego wianek rozmarynu.

Wst??ki warkocz?w Zosia rzuci?a na barki,

A na czo?o w?o?y?a zwyczajem ?niwiarki

Sierp krzywy, ?wie?em ??ciem traw oszlifowany,

Jasny jak n?w miesi?czny nad czo?em Dyjany.

Wszyscy chwal?, klaskaj?. Jeden z oficer?w

Doby? z kieszeni portefeuille z plikami papier?w,

Roz?o?y? je, o??wek przyci??, w ustach zmoczy?,

Patrzy w Zosi?, rysuje. Ledwie S?dzia zoczy?

Papiery i o??wki, pozna? rysownika,

Cho? go bardzo odmieni? mundur pu?kownika,

Bogate szlify, mina prawdziwie u?a?ska

I w?sik poczerniony, i br?dka hiszpa?ska.

S?dzia pozna?: "Jak si? masz, m?j Ja?nie Wielmo?ny

Hrabio? I w ?adownicy masz tw?j sprz?t podr??ny

Do malarstwa!" - W istocie by? to Hrabia m?ody,

Niedawny ?o?nierz, lecz ?e wielkie mia? dochody

I swoim kosztem ca?y pu?k jazdy wystawi?,

I w pierwszej zaraz bitwie wybornie si? sprawi?,

Cesarz go p??kownikiem dzi? w?a?nie mianowa?:

Wi?c S?dzia wita? Hrabi? i rangi winszowa?,

Ale Hrabia nie s?ucha?, a pilnie rysowa?.

Tymczasem wesz?a druga para narzeczona:

Asesor, niegdy? cara, dzi? Napoleona

Wierny s?uga; ?andarm?w oddzia? mia? w komendzie,

A cho? ledwie dwadzie?cia godzin by? w urz?dzie,

Ju? w?o?y? mundur siny z polskiemi wy?ogi

I ci?gn?? krzyw? szabl?, i dzwoni? w ostrogi.

Obok powa?nym krokiem sz?a jego kochanka,

Ubrana bardzo strojnie, Tekla Hreczeszanka;

Bo Asesor ju? dawno Telimen? rzuci?

I aby t? kokietk? tym mocniej zasmuci?,

Ku Wojszczance afekty serdeczne obr?ci?.

Panna nie nadto m?oda, ju? pono p??wieczna,

Lecz gospodyni dobra, osoba stateczna

I posa?na, bo opr?cz swej dziedzicznej wioski

Sumk? z daru S?dziego powi?ksza?a wnioski.

Trzeciej pary daremnie czekaj? czas d?ugi.

S?dzia niecierpliwi si? i wysy?a s?ugi;

Wracaj?: powiadaj?, ?e trzeci ma??onek,

Pan Rejent, szczuj?c kota, zgubi? sw?j pier?cionek

?lubny, szuka na ??ce; a Rejenta dama

Jeszcze u gotowalni, cho? ?pieszy si? sama

I cho? jej pomagaj? s?u?ebne kobiety,

Nie mog?a w ?aden spos?b sko?czy? toalety;

Ledwie b?dzie gotowa na godzin? czwart?.

KSI?GA JEDENASTA
ROK 1812
Tre??:
Wr??by wiosenne - Wkroczenie wojsk - Nabo?e?stwo - Rehabilitacja urz?dowa ?p. Jacka Soplicy - Z rozm?w Gerwazego i Protazego wnosi? mo?na bliski koniec procesu - Umizgi u?ana z dziewczyn? - Rozstrzyga si? sp?r o Kusego i Soko?a - Zaczem go?cie zgromadzaj? si? na biesiad? - Przedstawienie wodzom par narzeczonych.

--------------------------------------------------------------------------------

O roku ?w! kto ciebie widzia? w naszym kraju!

Ciebie lud zowie dot?d rokiem urodzaju,

A ?o?nierz rokiem wojny; dot?d lubi? starzy

O tobie baja?, dot?d pie?? o tobie marzy.

Z dawna by?e? niebieskim oznajmiony cudem

I poprzedzony g?uch? wie?ci? mi?dzy ludem;

Ogarn??o Litwin?w serca z wiosny s?o?cem

Jakie? dziwne przeczucie, jak przed ?wiata ko?cem,

Jakie? oczekiwanie t?skne i rado?ne.

Kiedy pierwszy raz byd?o wygnano na wiosn?,

Uwa?ano, ?e chocia? zg?odnia?e i chude,

Nie bieg?o na ru?, co ju? umai?a grud?,

Lecz k?ad?o si? na rol? i schyliwszy g?owy,

Rycza?o albo ?u?o sw?j pokarm zimowy.

I wie?niacy ci?gn?cy na jarzyn? p?ugi

Nie ciesz? si?, jak zwykle, z ko?ca zimy d?ugi?j,

Nie ?piewaj? piosenek, pracuj? leniwo,

Jakby nie pami?tali na zasiew i ?niwo.

Co krok wstrzymuj? wo?y i podjezdki w bronie

I pogl?daj? z trwog? ku zachodniej stronie,

Jakby z tej strony mia? si? objawi? cud jaki,

I uwa?aj? z trwog? wracaj?ce ptaki.

Bo ju? bocian przylecia? do rodzinnej sosny

I rozpi?? skrzyd?a bia?e, wczesny sztandar wiosny;

A za nim, krzykliwemi nadci?gn?wszy pu?ki,

Gromadzi?y si? ponad wodami jasku?ki

I z ziemi zmarz?ej bra?y b?oto na swe domki.

W wiecz?r s?ycha? w zaro?lach szept ci?gn?cej s?omki,

I stada dzikich g?si szumi? ponad lasem,

I znu?one na popas spadaj? z ha?asem,

A w g??bi ciemnej nieba wci?? j?cz? ?urawie.

S?ysz?c to nocni str??e pytaj? w obawie,

Sk?d w kr?lestwie skrzydlatem tyle zamieszania,

Jaka burza te ptaki tak wcze?nie wygania.

A? oto nowe stada, jakby gil?w, siewek

I szpak?w, stada jasnych kit i chor?giewek

Zaja?nia?y na wzg?rkach, spadaj? na b?onie:

Konnica! dziwne stroje, niewidziane bronie,

P??k za p??kiem, a ?rodkiem, jak stopione ?niegi,

P?yn? drogami kute ?elazem szeregi;

Z las?w czerni? si? czapki, rz?d bagnet?w b?yska,

Roj? si? niezliczone piechoty mrowiska.

Wszyscy na p??noc! Rzek?by?, ?e wonczas z wyraju

Za ptastwem i lud ruszy? do naszego kraju,

P?dzony niepoj?t?, instynktow? moc?.

Konie, ludzie, armaty, or?y dniem i noc?

P?yn?; na niebie g?r? tu i ?wdzie ?uny,

Ziemia dr?y, s?ycha?, bij? stronami pioruny. -

Wojna! wojna! Nie by?o w Litwie k?ta ziemi,

Gdzie by jej huk nie doszed?; pomi?dzy ciemnemi

Puszczami ch?op, kt?rego dziady i rodzice

Pomarli nie wyjrzawszy za lasu granice,

Kt?ry innych na niebie nie rozumia? krzyk?w

Pr?cz wichr?w, a na ziemi pr?cz bestyi ryk?w,

Go?ci innych nie widzia? opr?cz sp??le?nik?w -

Teraz widzi: na niebie dziwna ?una pa?a,

W puszczy ?oskot, to kula od jakiego? dzia?a,

Zb??dziwszy z pola bitwy, dr?g w lesie szuka?a,

Rw?c pnie, siek?c ga??zie. ?ubr, brodacz s?dziwy,

Zadr?a? we mchu, naje?y? d?ugie w?osy grzywy,

Wstaje na wp??, na przednich nogach si? opiera

I potrz?saj?c brod?, zdziwiony spoziera

Na b?yskaj?ce nagle mi?dzy ?omem zgliszcze:

By? to zb??kany granat, kr?ci si?, wre, ?wiszcze,

P?k? z hukiem jakby piorun; ?ubr pierwszy raz w ?yciu

Zl?k? si? i uciek? w g??bszem schowa? si? ukryciu.

Bitwa! gdzie? w kt?rej stronie? - pytaj? m?odzie?ce,

Chwytaj? bro?; kobiety wznosz? w niebo r?ce;

Wszyscy, pewni zwyci?stwa, wo?aj? ze ?zami:

"B?g jest z Napoleonem, Napoleon z nami!"

O wiosno! kto ci? widzia? wtenczas w naszym kraju,

Pami?tna wiosno wojny, wiosno urodzaju!

O wiosno! kto ci? widzia?, jak by?a? kwitn?ca

Zbo?ami i trawami, a lud?mi b?yszcz?ca,

Obfita we zdarzenia, nadziej? brzemienna!

Ja ciebie dot?d widz?, pi?kna maro senna!

Urodzony w niewoli, okuty w powiciu,

Ja tylko jedn? tak? wiosn? mia?em w ?yciu.

Soplicowo le?a?o tu? przy wielkiej drodze,

Kt?r? od strony Niemna ci?gn?li dwaj wodze:

Nasz Ksi??? J?zef i kr?l westfalski Hieronim.

Ju? zaj?li cz??? Litwy od Grodna po S?onim,

Gdy kr?l rozkaza? wojsku da? trzy dni wytchnienia.

Ale polscy ?o?nierze mimo utrudzenia

Skar?yli si?, ?e kr?l im marszu nie dozwala;

Tak radzi by co pr?dzej do?cign?? Moskala.

W mie?cie pobliskim stan?? g??wny sztab ksi???cy,

A w Soplicowie oboz czterdziestu tysi?cy

I ze sztabami swemi jenera? D?browski,

Kniaziewicz, Ma?achowski, Giedroj? i Grabowski.

P??no by?o, gdy weszli; wi?c ka?dy, gdzie mo?e,

Zabieraj? kwatery w zamczysku, we dworze;

Skoro dano rozkazy, rozstawiono czaty,

Ka?dy strudzony poszed? spa? do swej komnaty.

Z noc? wszystko ucich?o: oboz, dw?r i pole;

Wida? tylko, jak cienie, b??dz?ce patrole

I gdzieniegdzie b?yskania ognisk obozowych,

S?ycha? kolejne has?a stanowisk wojskowych.

Spali: gospodarz domu, wodze i ?o?nierze;

Oczu tylko Wojskiego sen s?odki nie bierze ;

Bo Wojski ma na jutro biesiad? wyprawi?,

Kt?r? chce dom Soplic?w na wiek wiek?w ws?awi?:

Biesiad? godn? mi?ych sercom polskim go?ci

I odpowiedni? wielkiej dnia uroczysto?ci,

Co jest ?wi?tem ko?cielnem i ?wi?tem rodziny;

Jutro odby? si? maj? trzech par zar?czyny,

Za? jenera? D?browski o?wiadczy? z wieczora,

?e chce mie? obiad polski.

Cho? sp??niona pora,

Wojski zebra? co pr?dzej z s?siedztwa kucharzy;

Pi?ciu ich by?o; s?u??, on sam gospodarzy.

Jako kuchmistrz bia?ym si? fartuchem opasa?,

Wdzia? szlafmyc?, a r?ce do ?okci?w zakasa?;

W r?ku ma plack? musz?, owad lada jaki

Odp?dza wpadaj?cy chciwie na przysmaki;

Drug? r?k? przetarte okulary w?o?y?,

Doby? z zanadrza ksi?g?, odwin??, otworzy?.

Ksi?ga ta mia?a tytu?: Kucharz doskona?y.

W niej spisane dok?adnie wszystkie specyja?y

Sto??w polskich; pod?ug niej Hrabia na T?czynie

Dawa? owe biesiady we w?oskiej krainie,

Kt?rym si? Ojciec ?wi?ty Urban ?smy dziwi?;

Pod?ug niej p??niej Karol Kochanku-Radziwi??,

Gdy przyjmowa? w Nie?wi?u kr?la Stanis?awa,

Sprawi? pami?tn? ow? uczt?, kt?rej s?awa

Dot?d ?yje na Litwie we gminnej powie?ci.

Co Wojski wyczytawszy pojmie i obwie?ci,

To natychmiast kucharze robi? umiej?tni.

Wre robota, pi??dziesi?t no??w w sto?y t?tni,

Zwijaj? si? kuchciki czarne jak szatany:

Ci nios? drwa, ci z mlekiem i z winem sagany,

Lej? w kot?y, skowrody, w r?dle, dym wybucha;

Dw?ch kuchcik?w przy piecu siedzi, w mieszki dmucha.

Wojski, a?eby ogie? tem ?acniej rozpala?,

Rozkaza? stopionego mas?a na drwa nala?

(Zbytek ten dozwolony jest w dostatnim domu).

Kuchciki sypi? w ogie? suche p?ki ?omu.

Inni na ro?ny sadz? ogromne pieczenie

Wo?owe, sarnie, c?bry dzicze i jelenie;

Ci skubi? stosy ptastwa; lec? puch?w chmury,

Obna?aj? si? g?uszce, cietrzewie i kury.

Lecz kur niewiele by?o; od owej wyprawy,

Kt?r? w czasie zajazdu Dobrzy?ski Sak krwawy

Zrobi? na kurnik, k?dy Zosi gospodarstwo

Zniszczy?, nie zostawiwszy sztuki na lekarstwo -

Jeszcze nie mog?o ptastwem zakwitn?? na nowo

S?awne niegdy? ze drobiu swego Soplicowo.

Zreszt? za? mi?s wszelkich by? wielki dostatek,

Co si? zgromadzi? da?o i z domu, i z jatek,

I z las?w, i z s?siedztwa, z bliska i z daleka:

Rzek?by?, ptasiego tylko niedostaje mleka.

Dwie rzeczy, kt?rych hojny pan uczty szuka,

??cz? si? w Soplicowie: dostatek i sztuka.

Ju? wschodzi? uroczysty

dzie? N a j ? w i ? t s z e j P a n n y

K w i e t n e j. Pogoda by?a prze?liczna, czas ranny,

Niebo czyste, woko?o ziemi obci?gni?te,

Jako morze wisz?ce, ciche, wkl?s?o-wgi?te;

Kilka gwiazd ?wieci z g??bi, jako per?y ze dna

Przez fale; z boku chmurka bia?a, sama jedna,

Podlatuje i skrzyd?a w b??kicie zanurza,

Podobne do nikn?cych pi?r Anio?a Str??a,

Kt?ry nocn? modlitw? ludzi przytrzymany

Sp??ni? si?, ?pieszy wraca? mi?dzy sp??niebiany.

Ju? ostatnie per?y gwiazd zamierzch?y i na dnie

Niebios zgas?y, i niebo ?rodkiem czo?a bladnie,

Praw? skroni? z?o?one na wezg?owiu cieni,

Jeszcze smag?awe, lew? coraz si? rumieni;

A dalej okr?g, jakby powieka szeroka,

Rozsuwa si? i w ?rodku wida? bia?ek oka,

Wida? t?cz?, ?renic? - ju? promie? wytrysn??,

Po okr?g?ych niebiosach wygi?ty przeb?ysn??

I w bia?ej chmurce jako z?oty grot zawisn??.

Na ten strza?, na dnia has?o, p?k ogni?w wylata,

Tysi?c rac krzy?uje si? po okr?gu ?wiata,

A oko s?o?ca wesz?o. Jeszcze nieco senne

Przymru?a si?, dr??c wstrz?sa swe rz?sy promienne,

Siedmi? barw b?yszczy razem: szafirowe razem,

Razem krwawi si? w rubin i ???knie topazem,

A? rozl?ni?o si? jako kryszta? przezroczyste,

Potem jak brylant ?wiat?e, na koniec ogniste,

Jak ksi??yc wielkie, jako gwiazda migaj?ce:

Tak po nie?miernem niebie sz?o samotne s?o?ce.

Dzi? posp?lstwo litewskie z ca?ej okolicy

Zebra?o si? przed wschodem woko?o kaplicy,

Jak gdyby na nowego og?oszenie cudu.

Zbi?r ten pochodzi? w cz??ci z pobo?no?ci ludu,

A w cz??ci z ciekawo?ci: bo dzi? w Soplicowie

Na nabo?e?stwie maj? by? jenera?owie,

S?awni dow?dcy owi naszych legijon?w,

Kt?rych lud zna? imiona i czci? jak patron?w,

Kt?rych wszystkie tu?actwa, wyprawy i bitwy

By?y ewangelij? narodow? Litwy.

Ju? przysz?o oficer?w kilku, t?um ?o?nierzy;

Lud ich otacza, patrzy, ledwie oczom wierzy,

Ogl?daj?c rodak?w mundury nosz?cych,

Zbrojnych, wolnych i polskim j?zykiem m?wi?cych.

Wysz?a msza. Nie obejmie ?wi?tynia male?ka

Ca?ego zgromadzenia; lud na trawie kl?ka,

Patrz?c we drzwi kaplicy, odkrywaj? g?owy:

W?os litewskiego ludu, bia?y albo p?owy,

Poz?aca? si? jako ?an dojrza?ego ?yta;

Gdzieniegdzie kra?na g??wka dziewicza wykwita,

Ubrana w ?wie?e kwiaty albo w pawie oczy

I wst?gi rozplecione, ozdoby warkoczy,

?r?d g??w m?skich, jak w zbo?u b?awat i k?kole.

Kl?cz?cy r??nobarwny t?um okrywa pole,

A na g?os dzwonka, niby na wiatru powianie,

Chyl? si? wszystkie g?owy jak k?osy na ?anie.

Wie?niaczki dzi? na o?tarz Matki Zbawiciela

Nios? pierwszy dar wiosny, ?wie?e snopki ziela;

Wszystko wko?o ubrane w bukiety i w wianki:

O?tarz, obraz, a nawet dzwonnica i ganki.

Czasem poranny wietrzyk, gdy ze wschodu wionie,

Zrywa wianki i rzuca na kl?cz?cych skronie,

I rozlewa jak z mszalnej kadzielnicy wonie.

A gdy w ko?ciele by?o po mszy i kazaniu,

Wyszed? przewodnicz?cy ca?emu zebraniu

Podkomorzy, niedawno przez powiatu stany

Zgodnie konfederackim marsza?kiem obrany.

Mia? mundur wojew?dztwa: ?upan z?otem szyty,

Kontusz gredyturowy z fr?dzl? i pas lity,

Przy kt?rym karabela z g?owni? jaszczurow?;

Na szyi ?wieci? wielk? szpink? brylantow?;

Konfederatka bia?a, a na niej p?k gruby

Drogich pi?rek; by?y to bia?ych czapel czuby

(Na fest k?adnie si? tylko kitka tak bogata,

Kt?rej ka?de pi?reczko kosztuje dukata).

Tak ubrany, na wzg?rek wst?pi? przed ko?cio?em,

Wie?niacy i ?o?nierstwo ?cisn??o si? ko?em.

On rzek? :

"Bracia! Og?osi? wam ksi?dz na ambonie

Wolno??, kt?r? Cesarz-Kr?l przywr?ci? Koronie,

A teraz Litewskiemu Ksi?stwu, Polszcze ca??j

Przywraca; s?yszeli?cie rz?dowe uchwa?y

I zwo?uj?ce walny sejm uniwersa?y.

Ja tylko mam s??w par? przem?wi? do gminy

W rzeczy, kt?ra si? tycze Soplic?w rodziny,

Tutejszych pan?w.

Ca?a pomni okolica,

Co tu zbroi? nieboszczyk - pan Jacek Soplica;

Ale kiedy o grzechach jego wszyscy wiecie,

Czas i zas?ugi jego og?osi? na ?wiecie:

Obecni tu s? naszych wojsk jenera?owie,

Od kt?rych us?ysza?em wszystko, co wam mowi?.

Ten Jacek nie by? umar? (jak g?oszono) w Rzymie,

Tylko odmieni? ?ycie dawne, stan i imi?;

A wszystkie przeciw Bogu i Ojczy?nie winy

Zg?adzi? przez ?ywot ?wi?ty i przez wielkie czyny.

On to pod Hohenlinden, gdy Ryszpans jenera?

Na p?? pobity ju? si? do odwrotu zbiera?,

Nie wiedz?c, ?e Kniaziewicz ci?gnie ku odsieczy,

On to Jacek, zwan Robak, ?r?d grot?w i mieczy

Przenios? od Kniaziewicza listy Ryszpansowi,

Donosz?ce, ?e nasi bior? ty? wrogowi.

On potem w Hiszpaniji, gdy nasze u?any

Zdoby?y Samosiery grzbiet osza?cowany,

Obok Kozietulskiego by? ranny dwa razy!

Nast?pnie, jak wys?aniec, z tajnemi rozkazy

Biega? po r??nych stronach ducha ludzi bada?,

Towarzystwa tajemne wi?za? i zak?ada?;

Na koniec w Soplicowie, w swem ojczystym gnie?dzie,

Gdy gotowa? powstanie, zgin?? na zaje?dzie.

W?a?nie o jego ?mierci nadesz?a wiadomo??

Do Warszawy w t? chwil?, gdy Cesarz Jegomo??

Raczy? mu da? za dawne czyny bohaterskie

Legiji Honorowej znaki kawalerskie.

Owo? te wszystkie rzeczy maj?c na uwadze,

Ja, reprezentuj?cy wojew?dztwa w?adz?,

Moj? konfederack? og?aszam wam lask?:

?e Jacek wiern? s?u?b? i cesarsk? ?ask?

Zni?s? infamiji plam?, powraca do cze?ci

I znowu si? w rz?d prawych patryjot?w mie?ci;

Wi?c kto b?dzie ?mia? Jacka zmar?ego rodzinie

Wspomnie? kiedy o dawnej, zag?adzonej winie,

Ten podpadnie za kar? takiego wyrzutu

Gravis notae maculae, wedle s??w Statutu

Karz?cych tak militem, jak i skartabela,

Co by sia? infamij? na obywatela;

A ?e teraz jest r?wno??, wi?c artyku? trzeci

Obowi?zuje r?wnie i mieszczan, i kmieci.

Ten wyrok marsza?kowski pan pisarz umie?ci

W aktach jeneralno?ci, a wo?ny obwie?ci.

Co si? tycze Legiji Honorowej krzy?a,

?e p??no przyszed?, nic to s?awie nie ubli?a;

Je?li Jackowi nie m?g? s?u?y? ku ozdobie,

Niech s?u?y ku pami?tce, wieszam go na grobie.

Trzy dni tu b?dzie wisia?, potem do kaplicy

Z?o?y si? jako wotum dla Boga Rodzicy".

To powiedziawszy, order wydoby? z pokrowca

I zawiesi? na skromnym krzy?yku grobowca

Uwi?zan? w kokard? wst??eczk? czerwon?

I krzy? bia?y gwia?dzisty ze z?ot? koron?;

Przeciw s?o?cu promienie gwiazdy zaja?nia?y

Jako ostatni odb?ysk ziemskiej Jacka chwa?y.

Tymczasem lud na kl?czkach Anio? Pa?ski mowi,

Upraszaj?c o wieczny pok?j grzesznikowi;

S?dzia obchodzi go?ci i wiejsk? gromad?,

Wszystkich do Soplicowa wzywa na biesiad?.

Ale na przy?bie domu usiedli dwaj starce,

Maj?c u kolan pe?ne miodu dwa p??garce;

Patrz? w sad, gdzie w?r?d p?czk?w barwistego maku

Sta? u?an jak s?onecznik w b?yszcz?cym ko?paku

Strojnym blach? z?ocist? i pi?rem koguta;

Przy nim dziewcz?, w zielonej sukience jak ruta

Pozioma, wznosi oczki b??kitne jak bratki

Ku oczom ch?opca; dalej panny rwa?y kwiatki

Po ogrodzie, umy?lnie odwracaj?c g?owy

Od kochank?w, ?eby im nie mi?sza? rozmowy.

Ale starce mi?d pij?, tabakierk? z kory

Cz?stuj?c si? nawzajem, tocz? rozhowory.

"Tak, tak, m?j Protaze?ku" - rzek? klucznik Gerwazy.

"Tak, tak, m?j Gerwaze?ku" - rzek? wo?ny Protazy.

"Tak to, tak!" - powt?rzyli zgodnie kilka razy,

Kiwaj?c w takt g?owami; wreszcie Wo?ny rzecze:

"I? proces nasz sko?czy si? dziwnie, ja nie przecz?;

Wszak?e by?y przyk?ady; pami?tam procesy,

W kt?rych si? dzia?y gorsze ni? u nas ekscesy,

A intercyza ca?y zako?czy?a k?opot:

Tak z Borzdobohatymi pogodzi? si? ?opot,

Krepsztulowie z Kup?ciami, Putrament z Pikturn?,

Z Ody?cami Mackiewicz, z Kwileckimi Turno.

Co m?wi?! wszak Polacy miewali zamieszki

Z Litw? gorsze ni?eli z Soplic? Horeszki,

A gdy na rozum wzi??a kr?lowa Jadwiga,

To si? bez s?d?w owa sko?czy?a intryga.

Dobrze, gdy strony maj? panny albo wdowy

Na wydaniu: to zawsze kompromis gotowy.

Najd?u?szy proces zwykle bywa z duchowie?stwem

Katolickiem albo te? z bliskiem pokrewie?stwem,

Bo wtenczas sprawy sko?czy? nie mo?na ma??e?stwem.

St?d to Lachy z Rusami w sporach niesko?czonych,

Id?c z Lecha i Rusa, dwu braci rodzonych;

St?d si? tyle proces?w litewskich ci?gn??o

D?ugo z ksi??mi Krzy?aki, a? wygra? Jagie??o.

St?d na koniec pendebat d?ugo przed aktami

S?awny ?w proces Rymsz?w z dominikanami,

A? wygra? wreszcie syndyk klasztorny ksi?dz Dymsza,

Sk?d jest przys?owie: Wi?kszy Pan B?g ni? pan Rymsza;

Ja za? do?o??: lepszy mi?d od Scyzoryka".

To m?wi?c, p??garc?wk? przepi? do Klucznika.

"Prawda! prawda! - rzek? na to Gerwazy wzruszony. -

Dziwne? to by?y losy tej naszej Korony

I naszej Litwy! wszak to jak ma??onk?w dwoje!

B?g z??czy?, a czart dzieli, B?g swoje, czart swoje!

Ach, bracie Protaze?ku! ?e to oczy nasze

Widz?! ?e znowu do nas ci Koronijasze

Zawitali! S?u?y?em ja z nimi przed laty,

Pami?tam, dzielne by?y z nich konfederaty!

Gdyby nieboszczyk pan m?j Stolnik do?y? chwili!

O Jacku! Jacku! - lecz c?? b?dziemy kwilili?

Skoro dzi? znowu Litwa ??czy si? z Koron?,

To? tem samym ju? wszystko zgodzono, zg?adzono".

"I to dziw - rzek? Protazy - ?e o tej to Zosi,

O kt?rej r?k? teraz nasz Tadeusz prosi,

By?o przed rokiem omen, jakoby znak z nieba!"

"Pann? Zofij? - przerwa? Klucznik - zwa? j? trzeba,

Bo ju? doros?a, nie jest dziewczyn? maluczk?,

Przy tym z krwi dygnitarskiej, jest Stolnika wnuczk?".

"Owo? - ko?czy? Protazy - by? to znak proroczy

O jej losie, widzia?em znak na w?asne oczy.

Przed rokiem tu siedzia?a w ?wi?to czelad? nasza

Pij?c mi?d, ali? patrzym: p?c, pada z poddasza

Dw?ch wrobl?w bij?cych si?, oba samcy stare,

Jeden, m?odszy cokolwiek, mia? podgarle szare,

Drugi czarne; dalej?e t?uc si? po podw?rzu,

Przewraca? kulki, ?e a? zaryli si? w kurzu;

My patrzym, a tymczasem szepc? sobie s?ugi,

?e ten czarny niech b?dzie Horeszko, a drugi

Soplica; wi?c ilekro? szary by? na g?rze,

Krzycz?: <>

A gdy spada?, wo?ali: <>

Tak ?miej?c si? czekamy, kto kogo pokona;

Wtem Zosie?ka, nad ptastwem lito?ci? wzruszona,

Podbieg?a i nakry?a r?czk? te rycerze;

Jeszcze si? w r?ku bili, a? lecia?o pierze,

Taka by?a zawzi?to?? w tem male?kiem lichu.

Baby, patrz?c na Zosi?, gada?y po cichu,

?e pewnie przeznaczeniem b?dzie tej dziewczyny

Pogodzi? dwie od dawna zwa?nione rodziny.

A widz?, ?e si? dzisiaj zi?ci? omen babi.

Prawda? to, ?e naonczas my?lano o Hrabi,

Nie za? o Tadeuszu".

Na to Klucznik rzecze:

"Dziwne s? sprawy w ?wiecie; kto wszystko dociecze!

Ja te? powiem Waszeci rzecz, cho? nie tak cudn?

Jak ?w omen, a przecie? do poj?cia trudn?.

Wiesz, i? dawniej rad bym by? Soplic?w rodzin?

W ?y?ce wody utopi?; a tego ch?opczyn?,

Tadeusza, od dziecka nie?mierniem polubi?.

Uwa?a?em, ?e gdy si? z ch?opi?tami czubi?,

Zawsze ich zbi?; wi?c ilekro? do zamku biega?,

Jam go zawsze do trudnych imprez?w pod?ega?.

Wszystko mu si? uda?o; czy wydrze? go??bie

Na wie?y, czy jemio?? oberwa? na d?bie,

Czyli z najwy?szej sosny z?upi? wronie gniazdo,

Wszystko umia?; my?li?em: pod szcz??liw? gwiazd?

Urodzi? si? ten ch?opiec; szkoda, ?e Soplica!

Kt?? by zgad?, ?e w nim zamku powitam dziedzica,

M??a panny Zofiji, mej Wielmo?nej Pani!"

Tu sko?czyli rozmow?, pij? zadumani,

S?ycha? tylko niekiedy te kr?tkie wyrazy:

"Tak, tak, Panie Gerwazy". - "Tak, Panie Protazy".

Przyzba tyka?a kuchni, kt?rej okna sta?y

Otworem i dym jako z po?aru bucha?y,

A? z k??b?w dymu, niby bia?a go??bica,

Mign??a ?wiec?ca si? kuchmistrza szlafmyca.

Wojski przez okno kuchni, ponad starc?w g?owy

Wytkn?wszy g?ow?, milczkiem s?ucha? ich rozmowy

I poda? im nareszcie fili?anki spodek

Pe?en biszkokt?w, m?wi?c: "Zak??cie wasz miodek.

A ja wam te? opowiem histori? ciekaw?

Sporu, kt?ry mia? bitw? zako?czy? si? krwaw?,

Gdy poluj?cy w g??bi nalibockich las?w

Rejtan wyp?ata? sztuk? ksi???ciu Denass?w.

Tej sztuki omal w?asnem nie przyp?aci? zdrowiem;

Jam k??tni? pan?w zgodzi?, jak to wam opowiem".

Ale Wojskiego powie?? przerwali kucharze

Pytaj?c, komu serwis ustawia? rozka?e.

Wojski odszed?, a starcy, zaczerpn?wszy miodu,

Zadumani zwr?cili oczy w g??b ogrodu,

Gdzie ?w dorodny u?an rozmawia? z panienk?.

W?a?nie u?an uj?wszy jej d?o? lew? r?k?

(Praw? mia? na temlaku, wida?, ?e by? ranny),

Z takiemi odezwa? si? s?owami do panny:

"Zofijo, musisz to mnie koniecznie powiedzie?,

Nim zamienim pier?cionki, musz? o tem wiedzie?.

I c??, ?e przesz?ej zimy by?a? ju? gotowa

Da? s?owo mnie? Ja wtenczas nie przyj??em s?owa:

Bo i c?? mi po takiem wymuszonem s?owie?

Wtenczas bawi?em bardzo kr?tko w Soplicowie;

Nie by?em taki pr??ny, a?ebym si? ?udzi?,

?em jednem mem sp?jrzeniem mi?o?? w tobie wzbudzi?.

Ja nie fanfaron; chcia?em m? w?asn? zas?ug?

Zyska? twe wzgl?dy, cho?by przysz?o czeka? d?ugo.

Teraz jeste? ?askawa twe s?owo powt?rzy?;

Czym?e na tyle ?aski umia?em zas?u?y??

Mo?e mnie bierzesz, Zosiu, nie tak z przywi?zania,

Tylko ?e stryj i ciotka do tego ci? sk?ania;

Ale ma??e?stwo, Zosiu, jest rzecz wielkiej wagi;

Rad? si? serca w?asnego, niczyjej powagi

Tu nie s?uchaj, ni stryja gro?b, ni nam?w cioci;

Je?li nie czujesz dla mnie nic opr?cz dobroci,

Mo?em te zar?czyny czas jaki? odwleka?;

Wi?zi? twej woli nie chc?, b?dziem, Zosiu, czeka?.

Nic nas nie nagli, zw?aszcza ?e wczora wieczorem

Dano mi rozkaz zosta? w Litwie instruktorem

W pu?ku tutejszym, nim si? z mych ran nie wylecz?.

I c??, kochana Zosiu?"

Na to Zosia rzecze,

Wznosz?c g?ow? i patrz?c w oczy mu nie?mia?o:

"Nie pami?tam ju? dobrze, co si? dawniej dzia?o;

Wiem, ?e wszyscy m?wili, i? za m?? i?? trzeba

Za Pana; ja si? zawsze zgadzam z wol? Nieba

I z wol? starszych". Potem, spu?ciwszy ocz?ta,

Doda?a: "Przed odjazdem, je?li Pan pami?ta,

Kiedy umar? ksi?dz Robak, w ow? burz? nocn?,

Widzia?am, ?e Pan jad?c ?a?owa? nas mocno:

Pan ?zy mia? w oczach; te ?zy, powiem Panu szczerze,

Wpad?y mnie a? do serca; odt?d Panu wierz?,

?e mnie lubisz; ilekro? m?wi?am pacierze

Za Pana powodzenie, zawsze przed oczami

Sta? Pan z temi du?emi, b?yszcz?cemi ?zami.

Potem Podkomorzyna do Wilna je?dzi?a,

Wzi??a mi? tam na zim?, alem ja t?skni?a

Do Soplicowa i do tego pokoiku,

Gdzie mnie Pan naprz?d w wiecz?r spotka? przy stoliku,

Potem po?egna?; nie wiem, sk?d pami?tka Pana,

Co? niby jak rozsada w jesieni zasiana,

Przez ca?? zim? w mojem sercu si? krzewi?a,

?e jako m?wi? Panu - ustawniem t?skni?a

Do tego pokoiku i c?? mi szepta?o,

?e tam zn?w Pana znajd?, i tak si? te? sta?o.

Maj?c to w g?owie, cz?sto te? mia?am na ustach

Imi? Pana - by?o to w Wilnie za zapustach;

Panny m?wi?y, ?e ja jestem zakochana:

Ju?ci, je?eli kocham, to ju? chyba Pana".

Tadeusz, rad z takiego mi?o?ci dowodu,

Wzi?? j? pod r?k?, ?cisn?? i wyszli z ogrodu

Do pokoju damskiego, do owej komnaty,

K?dy Tadeusz mieszka? przed dziesi?ci? laty.

Teraz bawi? tam Rejent, cudnie wystrojony

I us?ugiwa? damie, swojej narzeczon?j,

Biegaj?c i podaj?c sygnety, ?a?cuszki,

S?oiki i flaszeczki, i proszki, i muszki;

Weso?, na pann? m?od? patrzy? tryumfalnie.

Panna m?oda ko?czy?a robi? gotowalni?;

Siedzia?a przed ?wierciad?em, radz?c si? b?stw wdzi?ku;

Pokojowe za? - jedne z ?elazkami w r?ku

Od?wie?aj? nadstyg?e warkocz?w pier?cionki,

Drugie kl?cz?c pracuj? oko?o falbonki.

Gdy si? tak Rejent bawi ze sw? narzeczon?,

Kuchcik stukn?? do? w okno: kota postrze?ono!

Kot, wykrad?szy si? z ?ozy, prze?mign?? po ??ce

I wskoczy? w sad pomi?dzy jarzyny wschodz?ce;

Tam siedzi, wystraszy? go ?acno z rozsadniku

I uszczu?, postawiwszy charty na przesmyku.

Bie?y Asesor, ci?gn?c za obr?? Soko?a,

Po?piesza za nim Rejent i Kusego wo?a.

Wojski obu z chartami przy p?ocie ustawi?,

A sam si? z plack? musz? do sadu wyprawi?.

Depc?c, ?wiszcz?c i klaszcz?c, bardzo ?wierza trwo?y:

Szczwacze, trzymaj?c ka?dy charta na obro?y,

Ukazuj? palcami, sk?d zaj?c wyruszy,

Cmokaj? z cicha; charty nadstawi?y uszy,

Wytkn??y pyski na wiatr i dr?? niecierpliwie,

Jak dwie strza?y z?o?one na jednej ci?ciwie.

Wtem Wojski krzykn??: "Wycz-ha!"

Zaj?c smyk zza p?otu

Na ??k?, charty za nim, i wnet bez obrotu

Sok?? i Kusy razem spadli na szaraka

Ze dw?ch stron w jednej chwili, jak dwa skrzyd?a ptaka.

I z?by mu jak szpony zatopili w grzbiecie.

Kot j?kn?? raz, jak nowo narodzone dzieci?.

?a?o?nie! Bieg? szczwacze: ju? le?y bez ducha,

A charty mu sier? bia?? targaj? spod brzucha.

Szczwacze pog?askali psy, a Wojski tymczasem

Doby? no?yk strzelecki wisz?cy za pasem,

Oderzn?? skoki i rzek?: "Dzi? r?wn? odpraw?

Wezm? pieski, bo r?wn? pozyskali s?aw?;

R?wna ich by?a r?czo??, r?wna by?a praca;

Godzien jest pa?ac Paca, godzien Pac pa?aca,

Godni s? szczwacze chart?w, godne szczwacz?w charty;

Oto? sko?czony sp?r wasz d?ugi i za?arty;

Ja, kt?rego?cie s?dzi? zak?adu obrali,

Wydaj? wreszcie wyrok: oba?cie wygrali.

Wracam fanty, niech ka?dy przy swoim zostanie,

A wy podpiszcie zgod?".

Na starca wezwanie

Szczwacze zwr?cili na si? rozja?nione lice

I d?ugo rozdzielone z??czyli prawice.

Wtem rzek? Rejent:

"Stawi?em niegdy? konia z rz?dem,

Opisa?em si? tak?e przed ziemskim urz?dem,

I? pier?cie? m?j s?dziemu w salaryjum z?o??;

Fant postawiony w zak?ad wraca? si? nie mo?e.

Pier?cie? niechaj Pan Wojski na pami?tk? przymie

I ka?e na nim wyry? albo swoje imi?,

Lub, gdy zechce, herbowne Hreczech?w ozdoby;

Krwawnik jest g?adki, z?oto jedenastej proby.

Konia teraz u?ani pod jazd? zabrali,

Rz?d zosta? przy mnie; ka?dy znawca ten rz?d chwali,

I? jest wygodny, trwa?y, a pi?kny jak cacko:

Kulbaczka w?ska, mod? z turecka kozack?,

Kula na przodzie, w kuli s? drogie kamienie,

Poduszeczka z rubrontu wy?cie?a siedzenie,

A kiedy na ??k wskoczysz, na tym mi?kkim puszku

Mi?dzy kulami siedzisz wygodnie jak w ???ku;

A gdy w galop pu?cisz si? (tu rejent Bolesta,

Kt?ry, jako wiadomo, bardzo lubi? gesta,

Rozstawi? nogi, jakby na konia wskakiwa?,

Potem galop udaj?c powoli si? kiwa?),

A gdy w galop pu?cisz si?, natenczas z czapraka

Blask bije, jakby z?oto kapa?o z rumaka,

Bo tabenki s? g?sto z?otem nakrapiane

I szerokie strzemiona srebrne poz?acane;

Na rzemieniach munsztuka i na u?dzienicy

Po?yskaj? guziki per?owej macicy,

U napier?nika wisi ksi??yc w kszta?t Leliwy,

To jest w kszta?t nowiu. Ca?y ten sprz?t osobliwy,

Zdobyty (jak wie?? niesie) w boju podhajeckim

Na jakim? bardzo znacznym szlachcicu tureckim,

Przyjm, Asesorze, w dow?d mojego szacunku".

A na to rzek? Asesor, weso? z podarunku:

"Ja niegdy? darowane od ksi?cia Sanguszki

Stawi?em w zak?ad moje prze?liczne obr??ki,

Jaszczurem wyk?adane, z kolcami ze z?ota,

I utkan? z jedwabiu smycz, kt?rej robota

R?wnie droga jak kamie?, co si? na niej ?wieci.

Chcia?em sprz?t ten zostawi? w dziedzictwie dla dzieci;

Dzieci pewnie mie? b?d?, wiesz, ?e si? dzi? ?eni?;

Ale ten sprz?t, Rejencie, prosz? uni?enie,

B?d? ?askaw przyj?? w zamian za tw?j rz?d bogaty

I na pami?tk? sporu, co d?ugiemi laty

Toczy? si? i nareszcie zako?czy? zaszczytnie

Dla nas obu. - Niech zgoda mi?dzy nami kwitnie!"

Wi?c wracali do domu oznajmi? za sto?em,

?e si? sko?czy? sp?r mi?dzy Kusym i Soko?em.

By?a wie??, ?e zaj?ca tego Wojski w domu

Wyhodowa? i w ogr?d pu?ci? po kryjomu,

A?eby szczwacz?w zgodzi? zbyt ?atw? zdobycz?.

Staruszek tak sw? sztuk? zrobi? tajemniczo,

?e oszuka? zupe?nie ca?e Soplicowo.

Kuchcik w lat kilka p??niej szepn?? o tem s?owo,

Chc?c Asesora sk??ci? z Rejentem na nowo;

Ale pr??no krzywdz?ce chart?w wie?ci szerzy?:

Wojski zaprzeczy? i nikt kuchcie nie uwierzy?.

Ju? go?cie, zgromadzeni w wielkiej zamku sali,

Czekaj?c uczty, wko?o sto?u rozmawiali,

Gdy pan S?dzia w mundurze wojew?dzkim wchodzi

I pana Tadeusza z Zofij? przywodzi.

Tadeusz, lew? d?oni? dotykaj?c g?owy,

Pozdrowi? swych dow?dc?w przez uk?on wojskowy.

Zofija z opuszczonem ku ziemi wejrzeniem,

Zap?oniwszy si?, go?ci wita?a dygnieniem

(Od Telimeny pi?knie dyga? wyuczona).

Mia?a wianek na g?owie jako narzeczona,

Zreszt? ubior ten samy, w jakim dzi? w kaplicy

Sk?ada?a snop wiosenny dla Boga Rodzicy.

U???a zn?w dla go?ci nowy snopek ziela;

Jedn? r?k? ze? kwiaty i trawy rozdziela,

Drug? sw?j sierp b?yszcz?cy poprawia na g?owie.

Brali zi??ka, ca?uj?c jej r?ce, wodzowie.

Zosia znowu dyga?a w kolej, zap?oniona.

Wtem jenera? Kniaziewicz wzi?? j? za ramiona

I z?o?ywszy ojcowski ca?us na jej czole,

Podnios? w g?r? dziewczyn?, postawi? na stole,

A wszyscy, klaszcz?c w d?onie zawo?ali: "Brawo!" -

Zachwyceni dziewczyny urod?, postaw?,

A szczeg?lniej jej strojem litewskim prostaczym;

Bo dla tych wodz?w, kt?rzy w swem ?yciu tu?acz?m

Tak d?ugo b??kali si? w obcych stronach ?wiata,

Dziwne mia?a powaby narodowa szata,

Kt?ra im wspomina?a i m?ode ich lata,

I dawne ich mi?ostki; wi?c ze ?zami prawie

Skupili si? do sto?u, patrzyli ciekawie.

Ci prosz?, aby Zosia wznios?a nieco czo?o

I oczy pokaza?a; ci, a?eby wko?o

Raczy?a si? obr?ci?; dziewczyna wstydliwa

Obraca si?, lecz oczy r?kami zakrywa.

Tadeusz patrzy? weso? i zaciera? r?ce.

Czy kto? Zosi poradzi? wyj?? w takiej sukience,

Czy instynktem wiedzia?a (bo dziewczyna zgadnie

Zawsze instynktem, co jej do twarzy przypadnie),

Dosy?, ?e Zosia pierwszy raz w ?yciu dzi? z rana

By?a od Telimeny za upor ?ajana,

Nie chc?c modnego stroju, a? wymog?a p?aczem,

?e j? tak zostawiono, w ubraniu prostaczem.

Spodniczk? mia?a d?ug?, bia??; sukni? kr?tk?

Z zielonego kamlotu, z r??ow? obw?dk?;

Gorset tak?e zielony, r??owemi wst?gi

Od ?ona a? do szyi sznurowany w pr?gi;

Pod nim pier? jako p?czek pod listkiem si? tuli.

Od ramion ?wiec? bia?e r?kawy koszuli,

Jako skrzyd?a motyle do lotu wyd?te,

U d?oni skarbowane i wst??k? opi?te;

Szyja tak?e koszulk? obci?niona w?sk?,

Ko?nierzyk zadzierzgniony r??ow? zawi?zk?;

Zauszniczki wyrzni?te sztucznie z pestek wiszni,

Kt?rych si? wyrobieniem Sak Dobrzy?ski pyszni

(By?y tam dwa serduszka z grotem i p?omykiem,

Dane dla Zosi, gdy Sak by? jej zalotnikiem);

Na ko?nierzyku wisz? dwa sznurki bursztynu,

Na skroniach zielonego wianek rozmarynu.

Wst??ki warkocz?w Zosia rzuci?a na barki,

A na czo?o w?o?y?a zwyczajem ?niwiarki

Sierp krzywy, ?wie?em ??ciem traw oszlifowany,

Jasny jak n?w miesi?czny nad czo?em Dyjany.

Wszyscy chwal?, klaskaj?. Jeden z oficer?w

Doby? z kieszeni portefeuille z plikami papier?w,

Roz?o?y? je, o??wek przyci??, w ustach zmoczy?,

Patrzy w Zosi?, rysuje. Ledwie S?dzia zoczy?

Papiery i o??wki, pozna? rysownika,

Cho? go bardzo odmieni? mundur pu?kownika,

Bogate szlify, mina prawdziwie u?a?ska

I w?sik poczerniony, i br?dka hiszpa?ska.

S?dzia pozna?: "Jak si? masz, m?j Ja?nie Wielmo?ny

Hrabio? I w ?adownicy masz tw?j sprz?t podr??ny

Do malarstwa!" - W istocie by? to Hrabia m?ody,

Niedawny ?o?nierz, lecz ?e wielkie mia? dochody

I swoim kosztem ca?y pu?k jazdy wystawi?,

I w pierwszej zaraz bitwie wybornie si? sprawi?,

Cesarz go p??kownikiem dzi? w?a?nie mianowa?:

Wi?c S?dzia wita? Hrabi? i rangi winszowa?,

Ale Hrabia nie s?ucha?, a pilnie rysowa?.

Tymczasem wesz?a druga para narzeczona:

Asesor, niegdy? cara, dzi? Napoleona

Wierny s?uga; ?andarm?w oddzia? mia? w komendzie,

A cho? ledwie dwadzie?cia godzin by? w urz?dzie,

Ju? w?o?y? mundur siny z polskiemi wy?ogi

I ci?gn?? krzyw? szabl?, i dzwoni? w ostrogi.

Obok powa?nym krokiem sz?a jego kochanka,

Ubrana bardzo strojnie, Tekla Hreczeszanka;

Bo Asesor ju? dawno Telimen? rzuci?

I aby t? kokietk? tym mocniej zasmuci?,

Ku Wojszczance afekty serdeczne obr?ci?.

Panna nie nadto m?oda, ju? pono p??wieczna,

Lecz gospodyni dobra, osoba stateczna

I posa?na, bo opr?cz swej dziedzicznej wioski

Sumk? z daru S?dziego powi?ksza?a wnioski.

Trzeciej pary daremnie czekaj? czas d?ugi.

S?dzia niecierpliwi si? i wysy?a s?ugi;

Wracaj?: powiadaj?, ?e trzeci ma??onek,

Pan Rejent, szczuj?c kota, zgubi? sw?j pier?cionek

?lubny, szuka na ??ce; a Rejenta dama

Jeszcze u gotowalni, cho? ?pieszy si? sama

I cho? jej pomagaj? s?u?ebne kobiety,

Nie mog?a w ?aden spos?b sko?czy? toalety;

Ledwie b?dzie gotowa na godzin? czwart?.

[EPILOG]

O tem ?e duma? na paryskim bruku,

Przynosz?c z miasta uszy pe?ne stuku,

Przekl?stw i k?amstwa, niewczesnych zamiar?w,

Za poznych ?al?w, pot?pie?czych swar?w!

Biada nam, zbiegi, ?e?my w czas morowy

L?kliwe nie?li za granic? g?owy!

Bo gdzie st?pili, sz?a przed nimi trwoga,

W ka?dym s?siedzi znajdowali wroga,

A? nas obj?to w ciasny kr?g ?a?cucha

I ka?? odda? co najpr?dzej ducha.

A gdy na ?ale ten ?wiat nie ma ucha,

Gdy ich co chwila nowina przera?a

Bij?ca z Polski jako dzwon sm?tarza,

Gdy im pr?dkiego zgonu ?ycz? stra?e,

Wrogi ich wabi? z dala jak grabarze,

Gdy w niebie nawet nadziei nie widz? -

Nie dziw, ?e ludzi, ?wiat, sobie ohydz?,

?e utraciwszy rozum w m?kach d?ugich,

Plwaj? na siebie i ?r? jedni drugich!

Chcia?em pomin??, ptak ma?ego lotu,

Pomin?? strefy ulewy i grzmotu

I szuka? tylko cienia i pogody,

Wieki dzieci?stwa, domowe zagrody...

Jedyne szcz??cie, kto w szarej godzinie

Z kilku przyjaci?? usiad? przy kominie,

Drzwi od Europy zamyka? ha?as?w,

Wyrwa? si? z my?l? ku szcz??liwym czasom

I duma?, my?li? o swojej krainie...

Ale o krwi tej, co si? ?wie?o la?a,

O ?zach, kt?remi p?ynie Polska ca?a,

O s?awie, kt?ra jeszcze nie przebrzmia?a -

O nich pomy?li? - nie mieli?my duszy!...

Bo nar?d bywa na takiej katuszy,

?e kiedy zwr?ci wzrok ku jego m?ce,

Nawet Odwaga za?amuje r?ce.

Te pokolenia ?a?obami czarne,

Powietrze tyl? kl?twami ci??arne,

Tam my?l nie ?mia?a zwr?ci? lot?w,

W sfer? okropn? nawet ptakom grzmot?w.

O Matko Polsko! Ty tak ?wie?o w grobie

Z?o?ona - nie ma si? m?wi? o tobie!

Ach! czyje? usta ?mi? pochlebia? sobie,

?e dzisiaj znajd? to serdeczne s?owo,

Kt?re rozczula rozpacz marmorow?,

Kt?re z serc wieko podejmie kamienne,

Rozwi??e oczy tyl? ?ez brzemienne

I sprawia, ?e ?za przystyg?a wyp?ynie?

Nim si? te usta znajd?, wiek przeminie.

Kiedy? - gdy zemsty lwie przehucz? ryki,

Przebrzmi g?os tr?by, prze?ami? si? szyki,

Gdy wr?g ostatni wyda krzyk bole?ci,

Umilknie, ?wiatu swobod? obwie?ci,

Gdy or?y nasze lotem b?yskawicy

Spadn? u dawnej Chrobrego granicy,

Gdy cia? podjedz? i krwi? ca?e sp?yn?,

I skrzyd?a wreszcie na spoczynek zwin? -

Wtenczas, d?bowem li?ciem uwie?czeni,

Rzuciwszy miecze, si?d? rozbrojeni

Rycerze nasi! Zechc? s?ucha? pieni!

Gdy ?wiat obecnej doli pozazdro?ci,

B?d? czas mieli s?ucha? o przesz?o?ci!

Wtenczas zap?acz? nad ojc?w losami

I wtenczas ?za ta ich lica nie splami.

Dzi? dla nas, w ?wiecie nieproszonych go?ci,

W ca?ej przesz?o?ci i w ca?ej przysz?o?ci

Jedna ju? tylko jest kraina taka,

W kt?rej jest troch? szcz??cia dla Polaka:

Kraj lat dziecinnych! On zawsze zostanie

?wi?ty i czysty jak pierwsze kochanie,

Nie zaburzony b??d?w przypomnieniem,

Nie podkopany nadziei z?udzeniem

Ani zmieniony wypadk?w strumieniem.

Gdziem rzadko p?aka?, a nigdy nie zgrzyta?,

Te kraje rad bym my?lami powita?:

Kraje dzieci?stwa, gdzie cz?owiek po ?wiecie

Bieg? jak po ??ce, a zna? tylko kwiecie

Mi?e i pi?kne, jadowite rzuci?,

Ku po?ytecznym oka nie odwr?ci?.

Ten kraj szcz??liwy, ubogi i ciasny,

Jak ?wiat jest bo?y, tak on by? nasz w?asny!

Jak?e tam wszystko do nas nale?a?o!

Jak pomnim wszystko, co nas otacza?o:

Od lipy, kt?ra koron? wspania??

Ca?ej wsi dzieciom u?ycza?a cienia,

A? do ka?dego strumienia, kamienia,

Jak ka?dy k?tek ziemi by? znajomy

A? po granic?, po s?siad?w domy!

I tylko kraj?w tych obywatele

Jedni zostali wierni przyjaciele,

Jedni dotychczas sprzymierze?cy pewni!

Bo kt?? tam mieszka?? - Matka, bracia, krewni,

S?siedzi dobrzy. Kogo z nich uby?o,

Jak?e tam o nim cz?sto si? m?wi?o,

Ile pami?tek, jaka ?a?o?? d?uga

Tam, gdzie do pana przywi?za?szy s?uga

Ni? w innych krajach ma??onka do m??a;

Gdzie ?o?nierz d?u?ej ?a?uje or??a

Ni? tu syn ojca; po psie p?acz? szczerze

I d?u?ej ni? tu lud po bohaterze.

I przyjaciele wtenczas pomogli rozmowie,

I do piosnki rzucali mnie s?owo za s?owem -

Jak bajeczne ?urawie nad dzikim ostrowem,

Nad zakl?tym pa?acem przelatuj?c wiosn?

I s?ysz?c zakl?tego ch?opca skarg? g?o?n?,

Ka?dy ptak ch?opcu jedno pi?ro zruci?,

On zrobi? skrzyd?a i do swoich wr?ci?...

O, gdybym kiedy do?y? tej pociechy,

?eby te ksi?gi zb??dzi?y pod strzechy,

?eby wie?niaczki, kr?c?c ko?owrotki,

Gdy od?piewaj? ulubione zwrotki

O tej dziewczynie, co tak gra? lubi?a,

?e przy skrzypeczkach g?ski pogubi?a,

O tej sierocie, co pi?kna jak zorze

Zagania? g?ski sz?a w wieczornej porze,

Gdyby te? wzi??y na koniec do r?ki

Te ksi?gi, proste jako ich piosenki!

Tak za dni moich, przy wiejskiej zabawie,

Czytano nieraz pod lip? na trawie

Pie?? o Justynie, powie?? o Wies?awie.

A przy stoliku drzemi?cy pan w?odarz

Albo ekonom, lub nawet gospodarz,

Nie broni? czyta? i sam s?ucha? raczy?,

I m?odszym rzeczy trudniejsze t?umaczy?,

Chwali? pi?kno?ci, a b??dom wybaczy?.

I zazdro?ci?a m?odzie? wieszcz?w s?awie,

Kt?ra tam dot?d brzmi w lasach i w polu,

I kt?rym dro?szy ni? laur Kapitolu

Wianek r?kami wie?niaczki osnuty

Z modrych b?awatk?w i zielonej ruty.