Guziakiewicz E. EKSCYTOZA

Wobec zagadek UFO i Tr?jk?ta Bermudzkiego

Ta mikropowie?? jest jeszcze jedn? — tym razem literack? — pr?b? wyja?nienia okrzyczanych zagadek UFO i Tr?jk?ta Bermudzkiego. Wspomniana tematyka nie przestaje by? dla paraj?cych si? fantastyk? prowokuj?cym wyzwaniem, chocia? nie wszyscy j? podejmuj?, mog?c przebiera? w morzu pomys??w i si?ga? po rozmaite wzory. Autor «Przylot?w na Ziemi?» ?artobliwie si? z ni? mierzy, wprowadzaj?c czytelnika w meandry ?ycia obcych i zawi?o?ci ich losu. Jego bohaterowie ze styraca?skiej Ary borykaj? si? z rozmaitymi trudno?ciami, nie zawsze r??nymi od ludzkich. Ale to ju? tamta strona os?awionego Tr?jk?ta...
Z perspektywy przepot??nego, wielogalaktycznego i wielorasowego imperium to, co dzieje si? na zagubionej w kosmosie dalekiej Ziemi, wydaje si? zupe?nie bez znaczenia. Wyprawa dw?jki agent?w imperialnych tajnych s?u?b na t? planet? mo?e jednak okaza? si? konieczna. Zw?aszcza gdy proste z pozoru sprawy bardzo si? skomplikuj?. Si?gn? tu bowiem — ku ich zdumieniu — nici intrygi, na kt?r? przypadkiem natrafili.Mikropowie?? ukaza?a si? drukiem w 2000 roku nak?adem autora, a nast?pnie znalaz?a si? w tomie «Przyloty na Ziemi?», wydanym w Chicago (USA) w 2006 roku.

Cz??? pierwsza

Niepokoj?ce impulsy pochodzi?y z peryferyjnego uk?adu gwiezdnego, usytuowanego na dalekich obrze?ach pankosmicznego imperium. Kimi wy?owi?a je z monotonnego kosmicznego szumu nie bez pewnej konsternacji i za?enowania. Poczu?a si? raptem podminowana. W monitorowanych przez ni? cz?stotliwo?ciach rzadko kiedy pojawia?o si? co? zajmuj?cego, nie licz?c kwitowanego skrzywieniem ust kosmicznego ?miecia, w zwi?zku z czym jej ?mudna praca nale?a?a do bezbarwnych i usypiaj?cych. Brakowa?o nawet efemerycznych ?piewaj?cych gwiazd. Subtelnym solarnym symfoniom ze skupieniem przys?uchiwano si? w s?siedniej sekcji. Teraz co? z cicha zako?ata?o w sprawnie dzia?aj?cym mechanizmie.

— Si?demka do komputera — niepewnie wyg?ga?a. — Prosz? o sprz??enie zwrotne!

Sygna?y by?y tak s?abe, ?e z powodzeniem mog?a je zignorowa?, nie odnotowuj?c emisji w podr?cznej neksotece. Maj?c ju? mentaln? kontrol? nad terminalem, z lekka je wzmocni?a, a na ekranie pojawi?y si? pulsuj?ce krzywe, za? obok nich kolumny cyfr. „Kto? nieostro?ny naruszy? imperialne prawo!” — wykoncypowa?a, ze wzgard? wydymaj?c wargi. Jednak nie zlekcewa?y?a tej transmisji. Kto? inny nie przej??by si? ni?, bagatelizuj?c ledwo uchwytny przekaz — ale nie ona, Jenarekitka z krwi i ko?ci. Zamar?a w bezruchu, wstrzymuj?c oddech. Serce zacz??o wali? jej jak m?ot, gdy sobie uzmys?owi?a, jaki numer mo?e wywin??.

Ukradkiem zerkn??a na Albrumutora, kt?ry z przymkni?tymi oczyma posapywa? przy s?siednim stanowisku. Co rusz rozmywa?y mu si? rysy twarzy. Nudy na pudy. Nale?a? do zmiennokszta?tnych, ci za? rozp?ywali si?, kiedy zasypiali, za? ich cia?a obraca?y si? w metaliczn? niby-ciecz, do z?udzenia przypominaj?c? rt??. Nie przepada?a za jego pod?ym towarzystwem. No i nie znosi?a, kiedy obrzydliwie skapywa? na posadzk?. Fuj! Nic gorszego ni? wdepn?? nog? w takie ?liskie ?wi?stwo. A poza tym fatalnie si? wys?awia?, ostentacyjnie lekcewa??c styraca?sk? sk?adni?. Nieco dalej czuwa? Babtunor, kt?remu w przeciwie?stwie do jej najbli?szego s?siada zale?a?o na aparycji. Nale?a? do niejakich przystojniak?w, o ile w jego przypadku mo?na by?o u?y? tego okre?lenia. Ale c?? z tego? Kanony urody Geomon?w z Szesnastej Galaktyki r??ni?y si? od jenarekickich. Nie m?g? wi?c by? kim? na miar? jej marze?. A poza tym przedstawiciele jego gatunku zwykle nale?eli do nosicieli. Kryli w swych cia?ach inteligentne d?ugowieczne symbionty, a to utrudnia?o za?y?o??. W gruncie rzeczy nie by?o wiadomo, z kt?rym z tych typk?w si? konwersuje — z tym, kt?rego mia?o si? przed oczyma, czy z tym, kt?ry gnie?dzi? si? w ?rodku.

?aden z poziewuj?cych przy monitorach dot?d si? nie zorientowa?, ?e Kimi wykry?a ?ladow? emisj? i ?e skrycie g?owi si? nad tym, jak przy tej okazji upiec w?asn? piecze?. Od dawna w czasie jej dy?ur?w w g?rnej konsoli nikt si? nie pali? do ?adnej roboty. Nie by?o do czego. Tylko jak wyrwa? si? z marazmu bez nara?ania na szwank reputacji? Nie znios?aby cierpkiego przytyku, ?e wystrzeli?a na wiwat. Opar?a si? wygodniej i z niejak? obaw? zacz??a duma? nad tym, czy nie rzuca si? z motyk? na s?o?ce. Bi?a si? z my?lami. Mia?a opini? perfekcjonistki, jak prawie wszyscy reprezentanci jej dumnej rasy, a przy tym nie cierpia?a partactwa. Bylejako?? jej nie poci?ga?a. Smutnawo obejrza?a si? za siebie, jakby w l?ku, ?e kto? j? podgl?da i przyci??kawo westchn??a.

Potem znienacka dmuchn?? jej wiatr w ?agle i momentalnie si? zmobilizowa?a.

— Ju?... Nic si? nie b?j, g?upia... — doda?a sobie otuchy. — Nie masz nic do stracenia!

By?a szybka jak b?yskawica. Zdecydowanym ruchem wcisn??a pomara?czowy przycisk programu alarmowego. Czerwonego nie tkn??a. Op?ta?czo zawy?o. Powietrze wype?ni? jazgot, kt?ry podni?s?by na nogi nawet zmar?ego.

— Koledzy, ocknijcie si?, do dzie?a! Zg?aszam naruszenie bezpiecze?stwa w kontrolowanym sektorze. Natrafi?am na zakazan? prawem emisj? — zaterkota?a jak nie maj?ca wyczucia pocz?tkuj?ca agentka, z byle powodu wpadaj?ca w histeri?. — Przesy?am do centrum mi?dzygalaktycznego polecenie w??czenia dodatkowych echosond — bezceremonialnie obwie?ci?a, raptem urastaj?c we w?asnych oczach. — Obowi?zuje nadzwyczajny tryb post?powania.

Dokumentnie zaskoczeni zerwali si? z foteli, by niecierpliwie przyjrze? si? jej g?wnianemu odkryciu. Bo by?o g?wniane. W ich oczach migota?y z?e b?yski i zapewne tak jednemu jak drugiemu przysz?o od razu do g?owy, ?e s?odka Jenarekitka postrada?a zmys?y. Ale? da?a plam?! No, ale nie mogli kaza? jej wy??czy? tego wariactwa. Pomara?czowy alert nie mia? wstecznego biegu. Co? tam pulsowa?o na jej ekranie i czy chcieli, czy nie, musieli ruszy? dupska i w piorunuj?cym tempie zabra? si? do rutynowych analiz. I to godzin? przed ko?cem dy?uru. Niechybnie tracili czas, ale kogo to obchodzi?o. Wysiadywali tam po to, ?eby si? zajmowa? takimi absurdalnymi wyzwaniami.

— Zaskorupia?a formalistka! — warkn?? ze z?o?ci? Albrumutor, ale Babtunor zaraz klepn?? go ostrzegawczo w rami?.

— Cicho, sza! — z?owieszczo sykn?? mu do ucha. — Chcesz si? narazi??

Wpatrzona w ekrany, chyba tego nie s?ysza?a. Synchronizowa?a echosondy. Z pozoru zachowa?a si? dok?adnie tak, jak to przewidywa? rozdmuchany do niemo?liwych granic regulamin. No, ale przepisy by?y przepisami, a ?ycie ?yciem! Doskonale si? orientowa?a, ?e za jej niewybaczalnym wyskokiem kry?y si? wzgl?dy natury osobistej. Je?eli umia?a to zamaskowa? przed tamtymi, to jednak nie przed sob?. Jej p?oche my?li pobieg?y ku Mitosowi, kt?ry powinien by? teraz siedzie? na miejscu Albrumutora. „Raz, dwa, trzy, gonisz ty!” Od kilkunastu dni nie zamieni?a z nim ani jednego s?owa. Pod?y dra? zr?cznie kluczy? i lawirowa?, dbaj?c o to, by ich drogi si? nie skrzy?owa?y. Nie nale?a? do jej gatunku, ciesz?cego si? mocn? pozycj? w przeogromnym mocarstwie. Szczerze m?wi?c, nie mo?na go by?o przypisa? do ?adnej znanej w kosmosie rasy. Orygina?! Takich jak on w konfederacji galaktyk by?o nieledwie kilku i dawa?o si? ich w?a?ciwie policzy? na palcach jednej r?ki.

— Popieprzone unikalne egzemplarze, szlag by to trafi? — mrukn??a z przek?sem. Stara?a si? z nim zaprzyja?ni?, ale bezskutecznie. I nie rozumia?a, dlaczego tak uparcie jej si? wymyka?.

Pierwsza faza operacji polega?a na skrupulatnym zbieraniu informacji o odkrytej anomalii — i t? mia?a ju? wkr?tce za sob?. Zreszt? tamci dwaj jej pomogli. Powoli wraca?a jej r?wnowaga wewn?trzna. Kiedy wychodzi?a z szumem w g?owie, wiedzia?a dok?adnie tyle, ile chcia?a wiedzie?. Wychwyci?a co?, co w intergalaktycznym s?owniku nazywa?o si? ekscytoz?.

W ?luzie mign??o seledynowe ?wiat?o.

— Ekscytoza — b?ogo pie?ci?a w my?lach t? nazw?. Napawa?a si? ni? z rado?ci? jak ma?y dzikus z nietkni?tej planety, umiej?cy cieszy? si? byle czym. Na przyk?ad lataj?cymi nad nim ptakami lub rybami, kr???cymi pod powierzchni? wody w zakolu potoku. — Eks-cy-to-za!

Rych?o dotar?a do kana?u komunikacyjnego, w kt?rym panowa? niewielki ruch.

Z rozkosz? powt?rzy?a to s?owo jeszcze kilka razy, a potem zreflektowa?a si? i usi?owa?a si? opanowa?. Nie powinna by?a ulega? emocjom. Transporter ni?s? j? powoli do centrum paroli i w skupieniu zastanawia?a si? nad tym, co by?o ?r?d?em wykrytej emisji. Mog?y by? za ni? odpowiedzialne nadmiernie dociekliwe istoty rozumne, usi?uj?ce powo?ywa? do ?ycia sztuczne inteligencje. Rzadko kiedy skutecznie ekranowano tej klasy eksperymenty, z powodzeniem podejmowane w r??nych zak?tkach imperium. Ale w gr? mog?y te? wchodzi? inne, bardziej prozaiczne przyczyny. A je?li nikt tu nie zawini?? Je?eli to by? tylko przypadek? Poczu?a przykre uk?ucie w sercu, gdy sobie to uzmys?owi?a. Liczy?a na co? wi?cej. Na to, ?e uda si? jej kogo? z?apa? za r?k? i nakry? na gor?cym uczynku. G??boko westchn??a i odepchn??a od siebie zw?tpienie. Nie nale?a?a do tych, kt?rzy z byle powodu si? za?amuj?.

Po po?udniu miejscowego czasu jej nieodgadnieni i nieprzewidywalni szefowie doszli do zaskakuj?cego wniosku, ?e si?demka zachowa?a si? jak nale?y. Dziwnym trafem j? rozgrzeszyli, usprawiedliwiaj?c jej wybryk. Mia?a podj?? t? misj?. Spad? jej kamie? z serca i mog?a ju? oficjalnie nawi?za? kontakt z pokazuj?cym jej plecy Mitosem. Skwapliwie powr?ci?a do siedziby sekcji, by skorzysta? ze s?u?bowych ??cz. Zgodnie z wymogami procedury czeka?o j? teraz kompletowanie zespo?u interwencyjnego. Wystarcza? jej w zupe?no?ci jeden agent do pomocy i nie zamierza?a ci?gn?? za sob? ca?ej armii.

Mia?a sw?j styl, a mo?e troch? j? ponios?o, i z rozp?du zaproponowa?a temu malkontentowi, by spotka? si? z ni? na pancernej pow?oce, na zewn?trz stacji, w atmosferze planety, zamiast w przytulnych pomieszczeniach sekcji. By?o to cokolwiek przewrotne z jej strony — zdradza?a si? bowiem przed nim z tym, ?e nad podziw dobrze zna jego nawyki i ?e doskonale wie, gdzie i w jaki spos?b ten ekscentryk sp?dza wolny czas. P??niej zacz??a ?a?owa?, ?e nie zdecydowa?a si? na co? innego, mniej zwariowanego. Nie powinna by?a wystawia? nosa z paroli. Rzadko kiedy po martwym pokryciu pl?tali si? szanuj?cy si? mieszka?cy dysku, gdy? nie by?o tam niczego ciekawego. Chyba, ?e kogo? chorobliwie zajmowa? widok sun?cych po niebie bia?ych ob?ok?w, ciemnych chmur deszczowych, burz z gwa?townymi wy?adowaniami atmosferycznymi lub rysuj?cych si? nisko w dole zielonych wy?yn i nizin dziewiczej planety bazy, kt?rej nikt nigdy nie skolonizowa?.

Barwi?ca szkar?atem niebo ciemniej?ca kula Rumulusa kry?a si? za poszarpan? lini? horyzontu, a przy um?wionej burcie Mitos z niezwyk?ym skupieniem kontemplowa? zach?d s?o?ca. Panowa?a b?oga cisza. Na tej wysoko?ci ca?y dzie? wia? ?wiszcz?cy wiatr, jednak tu? przed zmierzchem ustawa?. ?ajdak wyczu? obecno?? agentki, ale nawet nie drgn??. Nie odwr?ci? si?, ?eby si? upewni?. Zreszt? kt?? inny m?g?by si? pojawi? obok niego na tej pustej g?adzi?

My?lami nieobecny i stercz?cy jak ko?ek, wydawa? si? j? ze wzgard? odpycha? i Kimi w mig si? zorientowa?a, ?e zapowiada si? dr?twa wymiana zda?. Nadawa?a na zupe?nie innej fali i nie mog?a liczy? na mi?? pogaw?dk?. Nie bawi?a si? wi?c w powitania i z samozaparciem przesz?a do rzeczy. Niewinnie zacz??a tak, jakby powraca?a do przerwanej przed chwil? rozmowy.

— Nie mog? sobie uzmys?owi?, kt?ry z wybitnych Styracyd?w odkry? to osobliwe zjawisko i dlaczego nazwa? je ekscytoz? — rzek?a z udawan? swobod?, jak to sobie zaplanowa?a, markuj?c przy tym odrobin? konsternacji. — Ale mo?e to nie jest wa?ne?.. — ust?pi?a mu placu, pozostawiaj?c prowokuj?cy znak zapytania.

Sw? wyj?ciow? kreacj? sprytnie dobra?a. Pasowa?a do tego nijakiego miejsca, mimo ?e Mitos — jak si? orientowa?a — raczej za takimi egzotycznymi os?onami nie przepada?. Upodobni?a si? do efemerycznych systyk z?ocistych, gatunku ?yj?cego na kilku gor?cych planetach w Dziewi??dziesi?tej Sz?stej Galaktyce i przypomina?a du?? kropl? ?ywej cieczy o wysokim poziomie wewn?trznej organizacji. Ruchliwa powierzchnia mieni?a si? wszystkimi barwami t?czy. Unosi?a si? swobodnie w powietrzu, nie dotykaj?c pod?o?a i leniwie ta?cz?c.

Skrzywi? si?, ale nie oderwa? wzroku od zachodz?cego s?o?ca, kt?re wydawa?o si? dzia?a? na niego dziwnie hipnotycznie. Prymitywne cywilizacje oddawa?y cze?? ja?niej?cym na firmamencie cia?om niebieskim, uznaj?c je za emanacje b?stw.

— Chodzi ci o Remagnusa IV. Swe odkrycie og?osi? w 6592 roku — ochryple odpowiedzia?. — A potem z rozwag? pokiwa? g?ow?. — Masz racj? — nieoczekiwanie zgodzi? si? z Jenarekitk?. — Nazwa nie jest wa?na, diab?a tam! I ca?a ta wycyzelowana oprawa historyczna — kto, kiedy, z kim i w kt?rej galaktyce. Wystarczy, ?e nie traci si? z oczu istoty zjawiska.

By? zab?jczo przystojny i m?ski. Sta? pewnie na przypominaj?cej z dala wielki dysk szarej p?aszczy?nie paroli, daj?c Kimi do zrozumienia, ?e fascynuje go si?a grawitacji. Rzadko kt?ry gatunek by? od niej wolny. W przeciwie?stwie do agentki pozwala?, by kr??y?y mu wok?? g?owy kryszta?y informacyjne. Odpowiada?a mu obecno?? tych mikroskopijnych stwor?w, powsta?ych ze skrzy?owania sztucznej inteligencji ze ?wiatem drobnych owad?w z w?a?ciwym im instynktem przetrwania. Paradowa? z nimi wsz?dzie, gdzie si? tylko da?o. Przesz?o jej przez my?l, ?e to dow?d samotno?ci, bezradno?ci i zagubienia. Chyba jeszcze si? nie odnalaz? w nowym dla siebie ?wiecie, w kt?rym tkwi? od niedawna, a na pewno kr?cej ni? ona.

W takich momentach mu wsp??czu?a. Na kr?tk? chwil? wy?oni?a si? z kropli cieczy, eksponuj?c g?adk? twarz. Chcia?a nak?oni? Mitosa do wsp??pracy i wykrzesa? z niego cho?by iskr? zapa?u. I ostro si? do tego zabra?a, ale z niew?a?ciwej strony.

— Natrafi?am dzi?, Mitosie, wyobra? sobie, na rzadkie indywiduum, posiadaj?ce wybitne umiej?tno?ci psychokreatywne — podzieli?a si? z nim swym odkryciem, tworz?c dla? od razu ideologiczn? otoczk?. — Wydaje mi si?, ?e kto? bezprawnie wtargn?? na terytoria imperialne, przyczai? si? i przygotowuje si? do ataku, wywieraj?c niedopuszczalny wp?yw na umys?y istot rozumnych — sk?adnie obja?ni?a, jednak mocno przesadzaj?c z ocen? zagro?enia.

Sykn??, gdy us?ysza? jej ostatnie zdanie, brzmi?ce jak wyzwanie i z nag?a si? odwr?ci?. Obrzuci? j? niech?tnym spojrzeniem, dopiero teraz ze zdumieniem sobie uzmys?awiaj?c, ?e upodobni?a si? do systyk. Samice tego gatunku mia?y p??prze?roczyste otuliny, te jednak ciemnia?y, kiedy w pobli?u pojawia?y si? samce. Je?li chcia?by j? sobie lepiej obejrze?, musia?by si? odrobin? cofn??.

Ruszyli powoli brzegiem paroli, maj?c wci?? przed sob? gasn?ce s?o?ce. On stawia? wywa?one kroki, ona swobodnie p?yn??a obok niego.

— Eee... Nonsens. Nie s?dz?... — wzgardliwie wzruszy? ramionami. — Galaktyki s? pod dobrym nadzorem — dr?two zripostowa?. — Nikt nie jest w stanie przekroczy? naszych granic i nie zwr?ci? na siebie uwagi. A uzbrojone po z?by patrolowce?

Chmara drobnych ptak?w przefrun??a obok paroli.

— Tak ci si? tylko m?wi, Mitosie — odci??a si?, zezuj?c na niego spoza ?wietlistej zas?ony. — Za?o?ono przed wiekami, ?e uk?ady gwiezdne s? znakomicie strze?one, to prawda — cierpliwie ci?gn??a — ale cz?stk? tego za?o?enia by?o b??dne prze?wiadczenie, ?e w g??b naszego imperium mog? si? wdziera? jedynie s?absze rasy, zatem dysponuj?ce ubo?sz? technik?. Czy nie s?dzisz — zwr?ci?a si? do niego — ?e wcze?niej czy p??niej mo?emy nadzia? si? jak na widelec na cywilizacj?, przewy?szaj?c? nas poziomem rozwoju, a przy tym wcale nie nastawion? pokojowo?

Kr???ce wok?? g?owy Mitosa kryszta?y skupi?y si? przy jego uchu, przekazuj?c mu piln? wiadomo??. Przystan??, w skupieniu marszcz?c brwi. Potem ruszy? dalej. Znamienitej spo?eczno?ci styraca?skiej nie cechowa? kompleks ni?szo?ci. Od stuleci pompatycznie uznawano, ?e powsta?e imperium jest tworem najdoskonalszym we wszech?wiecie i — jak dot?d — nic nie by?o w stanie zachwia? tym prze?wiadczeniem.

Parskn?? z niech?ci?.

— A zatem mamy do czynienia z inwazj?? Z pocz?tkiem nowej wojny po wiekach niebia?skiego pokoju? — spyta? z niejak? ironi?. — Mo?e jeste?my od dawna inwigilowani, lecz o tym nie wiemy, a wr?g skutecznie opanowa? nasze systemy zarz?dzania, dopiero teraz nierozwa?nie si? demaskuj?c?

Kropla cieczy poruszy?a si? jak uderzona i zacz??a zmienia? barwy. Dra? zaczyna? si? z ni? k??ci?. By? spi?ty, a przez to nadpobudliwy. Jenarekitka jednak nie przypuszcza?a, by jej partner umia? prawid?owo odczyta? mimowolnie wysy?ane przez ni? sygna?y. Nie zna? przecie? ?wietlnego j?zyka systyk z?ocistych.

Stali tu? przy kraw?dzi dysku, zerkaj?c ciekawie w przepa??. Milcz?co posz?a za jego gniewnym spojrzeniem. Na b??kitnym niebie znaczy?y si? ju? dwa ksi??yce, oba w nowiu, a wkr?tce mia? wzej?? trzeci. Nie wiedzia?a, ?e cz?sto bywa? na jednym z nich. Powierzchnia paroli by?a nagrzana s?o?cem. Materia?, z kt?rego zosta?a wykonana, oddawa? teraz ciep?o do atmosfery przy akompaniamencie cichych i melodyjnych pogwizdywa?. Oblane czerwieni? ob?oki kusz?co zach?ca?y do akrobacji. Kilkunastu ?mia?k?w z przyczepionymi do ko?czyn miniaturowymi technograwami popisywa?o si? w oddali. Tu? nad horyzontem znaczy?y si? zarysy s?siedniej paroli i zapewne z niej pochodzili.

— By? mo?e, przesadzam w ocenie tego zjawiska — niby to ust?pliwie rzek?a Kimi, zmieniaj?c nagle taktyk?. Nie chcia?a, by czupurnie skaka? jej do oczu. — Ale skoro w??czy?am ju? pomara?czowy program alarmowy, a ciebie wyznaczy?am do tego zadania, nie pozostaje ci nic innego, jak ochoczo zabra? si? do pracy... — po kobiecemu uci??a, przywo?uj?c go do porz?dku.

W obliczu takiej argumentacji musia? ulec. Z ?alem po?egna? w my?lach ci?gn?cy si? pod parol? pot??ny masyw g?rski. Strzelaj?ce ku niebu majestatyczne szczyty pokrywa?a wieczna zmarzlina. Uwielbia? ten zak?tek planety i kilka razy sp?yn?? na d??, by odwiedzi? dzikie prze??cze. W?a?nie po jednym ze zboczy ruszy?a ?nie?na lawina i ta na chwil? przyku?a jego uwag?.

— Trudno — niech?tnie mrukn??. — Da?em si? wrobi? w rol? agenta si? imperialnych, wi?c nie mam wyboru. Musz? wywi?zywa? si? z obowi?zk?w. Gdybym si? jeszcze raz decydowa?... — zawiesi? g?os, nie ko?cz?c.

Popad? w chwilow? zadum?. Wiedzia? o tym, ?e silnych oddzia?ywa? telepatycznych nie wolno lekcewa?y?. Pochodz?cy z Szesnastej Galaktyki Euremerowie pos?ugiwali si? dawniej t? z?o?liw? broni? w walce z innymi gatunkami. Na orbitach planety, kt?r? zamierzali podbi?, umieszczali najpierw no?niki z silnie dezorientuj?cymi programami psychicznymi. Wywo?ywali chaos, a gdy ju? dosz?o do zbiorowej histerii, a w rezultacie do ca?kowitej dezorganizacji ?ycia spo?ecznego, l?dowali w kr??ownikach na powierzchni, przejmuj?c w?adz? i bezwzgl?dnie dyktuj?c rzuconej na kolana rasie swoje prawa. Niekiedy obywa?o si? bez jednego wystrza?u.

Zdecydowali si? na powr?t do paroli. Goni?ce wok?? g?owy Mitosa kryszta?y jakby czeka?y na t? chwil?. Wpad?y do ledwo widocznego otworu w p?aszczy?nie dysku. Szare pod?o?e natychmiast si? za?ama?o, a mi?kki ci?g pola si?owego sprawi?, ?e agenci znale?li si? bezpiecznie w kanale komunikacyjnym.

Rola bezpo?redniego kontrolera przypad?a w udziale Eukalipanusowi. Ten by? pogodnym Zelusem, otwartym i ?yczliwie nastawionym do otoczenia. Nie mia? zadatk?w na k??liwego i zgry?liwego starca, czerpi?cego rado?? z zatruwania innym ?ycia. Kimi skrycie si? ucieszy?a, gdy dowiedzia?a si?, ?e tego w?a?nie dostojnika wyznaczono, by czuwa? nad jej pochopnym przedsi?wzi?ciem. Chocia? nale?a? do Najwy?szej Rady, to jednak w?adza nie przewr?ci?a mu w g?owie, a podleg?ym sobie agentom z regu?y pozostawia? woln? r?k?, pozwalaj?c im dzia?a? wed?ug w?asnego uznania. Tego dnia zrezygnowa? z zamiaru odwiedzenia g?rnej konsoli, zwykle to czyni? przed ka?d? akcj?, a zamiast tego wezwa? Kimi i Mitosa, by stawili si? w jego prywatnych apartamentach. W szacownej osi paroli mie?ci?y si? najwa?niejsze instytucje. Zaskoczeni zaproszeniem, wybrali si? tam z dusz? na ramieniu, licz?c na to, ?e wp?ywowy dygnitarz ograniczy si? do kr?tkiej kurtuazyjnej rozmowy i ?e na tym poprzestanie. Nie byli nawykli do sk?adania wizyt w tak wysokich progach. Zabiegaj?cych o obywatelstwo niby to w dobrej wierze p??g?bkiem przestrzegano, by kr?c?c si? w pobli?u tego pilnie strze?onego pionu na siebie uwa?ali, gdy? ci kt?rzy powa?? si? tam lekkomy?lnie wej??, mog? ju? nie wr?ci?, ale na do?wiadczonych agentach takie kpiarskie opowiastki nie robi?y wra?enia. Nie brali ich strachliwie za dobr? monet?. Tym niemniej licho nie spa?o. Tylko kto? nierozwa?ny narzuca?by si? imperialnym prominentom i zak??ca? ich spok?j.

Jak dobrych znajomych przyj?? ich poufale w zaciszu domowego niby-sanktuarium, daj?c tym samym subtelnie do zrozumienia, ?e darzy ich niejakimi wzgl?dami. Kimi uzna?a to za sprzyjaj?c? wr??b?. Gdyby im si? przypadkiem podwin??a noga, mogli liczy? na to, ?e dyskretnie stanie w ich obronie. Jak wszyscy Zelusowie, wygl?dem przypomina? sporawego pomarszczonego grzyba. Jego g?owa rozszerza?a si? u g?ry, tworz?c szeroki kapelusz. Du?e br?zowe oczy spogl?da?y otwarcie i szczerze.

Pozwoli? im usi???. Przy portalu mocy migota?o czerwone ?wiate?ko.

— M?wicie zatem, ?e dosz?o do ekscytozy? — zapyta? ?agodnym ?piewnym g?osem, kt?ry wydawa? si? troch? nie pasowa? do jego topornej postury. Podci?gn?? szerokie r?kawy purpurowej szaty. I nie czekaj?c na potwierdzenie, zacz?? niespiesznie dzieli? si? posiadan? wiedz? — jakby po to, by udowodni? dw?jce agent?w, ?e trzyma r?k? na pulsie i ?e jest przygotowany do nadzoru nad t? misj?: — Ekscytoza jest stanem zdradliwego pobudzenia, kt?remu ulega organiczne otoczenie emituj?cego obiektu. Okazuje si? szczeg?lnie niebezpieczna dla istot o silnie rozwini?tym systemie nerwowym, takim jak my, zatem podatnym na r??ne koniunkturalne wp?ywy. Kto si? w por? nie zabezpieczy, mo?e straci? kontrol? nad sob? i wyczynia? r??ne cuda. Odk?d wiemy, ?e te silne oddzia?ywania telepatyczne s? uchwytne — mi?dzy innymi — na poziomie subprzestrzennym, odt?d analizuj?c ?r?d?a emisji uwzgl?dniamy r?wnie? bardzo odleg?e obiekty. Zdaje si?, ?e Kimi na jedno takie niezdrowe medium natrafi?a...

Jenarekitka milcz?co przytakn??a. Faktycznie, Eukalipanus orientowa? si?, co zasz?o. By?o jej to na r?k?. Mia?a cich? nadziej?, ?e Mitos nie b?dzie wtr?ca? si? do wywodu cz?onka Najwy?szej Rady, ale si? pomyli?a. Dowcipni? musia? si? popisa?.

— Zdradliwa? Niebezpieczna? Niezdrowa? Ekscytoza nie musi by? gro?na — jej partner parskn?? niecierpliwie, zabieraj?c g?os w najmniej odpowiednim momencie. — To zale?y od tego, ku czemu zmierza ?w silnie emituj?cy podmiot. A niekiedy wchodz? w gr? godne pochwa?y intencje... — zerkn?? na poblad?? Kimi, kt?ra zrobi?a wielkie oczy i wreszcie ugryz? si? w j?zyk.

Nie nale?a?o nachalnie przerywa? cz?onkowi Najwy?szej Rady i kwestionowa? jego punktu widzenia. „Wi?cej taktu, m?ocie!” To by?o niefortunne, Mitos miewa? pomys?y z piek?a rodem, jednak Eukalipanus nie poczu? si? ura?ony. Nie usi?owa? okaza?, ?e dotkn?? go ten afront. Cichute?ko si? roze?mia?, ods?aniaj?c rz?dy per?owych z?b?w, a jego kapelusz zacz?? kiwa? si? na wszystkie strony.

— He, he, he... Jaka szkoda, ?e nie tworzymy ja?ni kolektywnej — z ubawieniem i wirtuozeri? odbi? pi?eczk?. — Mo?e wtedy nie skakaliby?my sobie do oczu!

Riposta by?a celna i jego rozm?wca dziwnie si? skurczy?. Przed laty Mitos by? przecie? cz?onem ja?ni zespolonej, do czego wstydzi? si? przyznawa? przed otoczeniem. Przelewaj?cy si? galaretowaty m?zg wype?nia? niecki zagubionej planety i tworzy? jej g?ste morza i oceany. Niemal ca?a aktywno?? tego zagubionego w kosmosie my?l?cego tworu o niewiadomym pochodzeniu wi?za?a si? z kreacjami r??nych wewn?trznych modeli rzeczywisto?ci. Powstawa?y one i gin??y, niby pod r?k? kapry?nego demiurga, dostarczaj?c podniet pi?ciu przenikaj?cym si? monadom, kt?rych w og?le nie zajmowa? ?wiat zewn?trzny. Po interwencji Styracyd?w psychocz?ony rozdzielono i nasycono wiedz? o kosmosie. Mia? wystarczaj?ce predyspozycje psychiczne, by osta? si? w mi?dzygalaktycznej spo?eczno?ci. Zosta? oficjalnie wypromowany przez w?adze i nadano mu obywatelstwo. Pozosta?e monady spotka? zreszt? podobny los.

— No tak. Wyg?upi?em si?. Przepraszam! — wyj?ka?, godz?c si? z tym, ?e momentami brakuje mu taktu.

Eukalipanus skin?? wielkodusznie. M?g? sobie pozwoli? na wspania?omy?lno??, bo dysponowa? druzgocz?c? przewag?, o czym dobrze o tym wiedzia?. Z?o?y? d?onie w ge?cie, kt?ry mia? wyra?a? zastanowienie.

— Wybierzecie si? we dwoje do... Galaktyki Sto Siedemdziesi?tej Pi?tej, by przyjrze? si? z bliska temu zjawisku — skwitowa?, nie maj?c ju? ochoty na kontynuowanie wyk?adu. — I przypuszczam, ?e b?dzie to dla was bardzo pouczaj?ca wyprawa. Co m?wi?, ekscytuj?ca wycieczka... — doda? z lekkim przek?sem, kt?ry tym razem odnosi? si? do Kimi. — Przyjrzycie si? temu intruzowi, a potem zdacie mi relacj? z tego, do czego ?e?cie doszli — zako?czy?, dostojnie podnosz?c si? z miejsca i wyg?adzaj?c d?oni? fa?dy szaty. — Szczeg??y strategii ju? mnie nie obchodz?, to wasza sprawa. I oby nikt si? na was nie skar?y?, bo by?bym w nie lada k?opocie — przewiduj?co dorzuci?. — No i ?eby?cie sami nie wpadli w stref? wp?yw?w tego maszkarona. Chyba wszystko jasne, nie?..

Zgodzili si? z nim bez s?owa i podnie?li si?, k?aniaj?c si? ceremonialnie.

— Niech moc b?dzie z wami! — rzuci? na po?egnanie, odprowadzaj?c ich do wyj?cia.

Cz??? druga

Dawno min??y czasy maj?cych posmak legendy krucjat Styracyd?w, tak charakterystycznych dla wczesnego okresu istnienia ich federacji. Ich dumn? ras? trawi?a gor?czka podr??y, spe?niali si? wi?c, pr?c naprz?d i zach?annie si?gaj?c po nowe terytoria. Ci?gn?li z eufori? z planety na planet?, najpierw penetruj?c rodzimy uk?ad s?oneczny, by nast?pnie w fascynuj?cych porywach si?gn?? gwiazd odleg?ych o kilka, kilkana?cie i kilkadziesi?t lat ?wietlnych. Zwi?zany z post?pem nauki wielki technologiczny prze?om przyni?s? nowe superszybkie kr??owniki, a wyposa?eni w nie Styracydzi szybko dotarli do granic w?asnej, a potem s?siednich galaktyk. Imperium rozrasta?o si? i pot??nia?o, toczy?o zwyci?skie wojny i ujarzmia?o s?absze cywilizacje. Czer? nieba podnieca?a dzielnych pogromc?w i triumfalnych zdobywc?w. Rzucanym na kolana przegranym gatunkom nie?li przes?anie o swej wyj?tkowo?ci. Wszystko jednak mia?o sw?j kres. Po stuleciach udanych podboj?w szlachetna rasa zacz??a bowiem wyzbywa? si? potrzeby ekspansji, stopniowo wypala?a si? i traci?a impet. Starza?a si?, co nieuchronnie przek?ada?o si? na jej oficjaln? doktryn?, uznawane systemy warto?ci i propagowane teorie etyczne. Powsta?o przeogromne imperium, zdaj?ce si? nie mie? granic, wi?c dalsze podboje nie mia?y sensu. Traci?y racj? bytu. Styraca?scy ideolodzy zabrali si? zatem za odkurzanie nauk dawnych mistrz?w. Wydobywali z lamusa pogl?dy, wcze?niej odrzucane ze wzgard? lub bagatelizowane. Ostro?nie odwo?ywali si? do tego, co by?o na pocz?tku. To poranek by? wa?ny, nie zmierzch. A w rezultacie tego zacz?li dezawuowa? podr??e kosmiczne. W nowej ontologii zmiana by?a czym? wt?rnym, mniej doskona?ym od ?wi?tej flauty, od wszechw?adnego boskiego spokoju, od stanu b?ogiej i doskonalej r?wnowagi, a przemieszczanie si? w przestrzeni — dowodem bolesnego wytr?cenia i u?omnego ze?lizgni?cia si? na ni?szy poziom percepcji ?wiata. Ruch by? przejawem s?abo?ci, wynikiem t?umionego l?ku przed ?r?d?em prawdziwej wiedzy i ucieczk? w iluzoryczne doznania zmys?owe. Wszech?wiat w oczach nowych nauczycieli w?a?ciwie si? nie liczy? — wsz?dzie taki sam, bezgranicznie ja?owy, nijaki, nieefektowny i w?a?ciwie nie maj?cy niczego cennego do zaoferowania. Tworzy?y go bezkresne mro?ne pustki ze znacz?cymi si? tu i ?wdzie — niby samotne wyspy — ?enuj?co ubogimi ?ladami ?ycia organicznego, kaprysami ewolucji. Dostojny m?drzec nie wybiera? si? nigdzie w drog?, nie p?dzi? przed siebie na ?eb na szyj?, ale wi?d? spokojny ?ywot w rodzinnej enklawie, w zaciszach ogrod?w oddaj?c si? medytacjom nad tym, co godziwe. Szuka? odpowiedzi na pytanie o sens ?ycia nie w dali, na obrze?ach imperium, ale w sobie, w swoim umy?le, w sferze uczu?, odruch?w i pragnie? oraz w przemo?nej woli istnienia.

— Wszystko jest marno?ci?... — w zadumie szepn??a Kimi. — Tylko my?l si? liczy. I ten zadziwiaj?cy rytm, zwi?zany z regularnym biciem serca i spokojnym oddechem.

Dosy? dobrze zna?a to miejsce, wi?c nie liczy?a na to, ?e na mieszcz?cej si? na samym dnie paroli quasi-stacji przywita j? o?ywiony ruch. I nie omyli?a si?, bo wybieraj?cych si? w drog? mo?na by?o w?a?ciwie policzy? na palcach. Kilku tajnych agent?w w myl?cych kombinezonach s?u?by porz?dkowej leniwie si? kr?ci?o wok?? czarnego prostok?ta jednego z przej?? i od razu wpad?a na to, ?e ci dranie urz?dzili sprytn? zasadzk?. Z pewno?ci? przyczaili si?, cierpliwie czekaj?c na paraj?cego si? przemytem naiwnego Sambit?, za? sz?sty zmys? jej podpowiedzia?, ?e ten zafajdany oferma jak nic nied?ugo wpadnie im w ?apy i ju? si? im nie wywinie. Uzmys?owi?a sobie, ?e je?li kto? chcia? zajmowa? si? pok?tnie kontraband?, powinien by? jak ognia unika? najwa?niejszych parol. A szczeg?lnie tej nobliwej, z numerem pierwszym, w kt?rej troska o ?ad by?a oczkiem w g?owie Najwy?szej Rady. W rozci?gni?tym na setki gwiazdozbior?w imperium nie by?o trudno o stosunkowo bezpieczne punkty przerzutowe i kto by? cwany, a przy tym pazerny, ten z nich ochoczo korzysta?, dorabiaj?c sobie na boku z my?l? o wy?szym standardzie ?ycia. Przy wylotach do najbardziej odleg?ych galaktyk ?wieci?o pustkami. Nie ujrza?a tam w?a?ciwie nikogo, je?li nie liczy? dw?ch dystyngowanych Geomon?w, kt?rzy na ni? nie zwr?cili uwagi. Dumnie kroczyli, a za nimi cicho sun?? automat z baga?ami. Gnie?d??cy si? w prawie wszystkich parolach przedstawiciele tej przedziwnej rasy raz do roku pielgrzymowali do miejsc, z kt?rych si? wywodzi?y ich symbionty, z czym wi?za?y si? wyrafinowane rytua?y. Opu?ci?a sm?tny hol, nie wiadomo, dlaczego taki wielki, i uda?a si? w stron? pomieszcze? obs?ugi, mijaj?c jeszcze po drodze trzech pokrytych g?st? szczecin? Rodont?w i jedn? urocz? Marokitk?. Tamtej ostatniej dyskretnie si? przyjrza?a, podziwiaj?c jej niezwyk?? kreacj?. Pierwszy raz tak? widzia?a i przysz?o jej do g?owy, ?e sama nie?le by si? w niej prezentowa?a. Naturalnie, po kilku drobnych przer?bkach.

W wype?nionym paruj?c?, b?otnist? mazi? i otoczonym nisk? balustrad? niewielkim basenie nurza? si? stw?r, przypominaj?cy alifaratana. K??by mg?y przys?ania?y widok, jednak domy?li?a si?, ?e to Sarof we w?asnej osobie. Ten, gdy tylko dostrzeg? swego go?cia, szybko wydosta? si? na brzeg. Ale? on wygl?da?? Cz?apa?, pozostawiaj?c mokre ?lady. Przeszed? przez kabin? oczyszczaj?c?, kt?ra zmy?a z niego szlam. Sk?r? mia? pomara?czowo-???t?, z charakterystycznymi czarnymi c?tkami, ?apy mocne, postaw? wyprostowan?, a w razie potrzeby podpiera? si? sporawym ogonem.

Przyj?? pozycj? prawie na baczno??, zatrzymuj?c si? tu? przed ni? zgodnie z wymogami regulaminu. Nie przestraszy?a si? jego smoczego pyska. Zaraz te? przeszed? na „spocznij” i lizn?? j? przyja?nie swoim d?ugim j?zorem.

— Mi?o mi, Kimi, ?e tu zajrza?a?, o rany, jestem do twojej dyspozycji. Domy?lam si?, ?e skoro tu si? pojawi?a?, to wybierasz si? gdzie? w drog?. To dok?d tym razem? — z niek?amanym zainteresowaniem zapyta? swoim nieco chrypliwym g?osem. — Ale? ty masz ?ycie! Pewnie czeka ci? arcyciekawe polowanko z nagonk? — sam sobie odpowiedzia?. — B?dziecie p?dzi? za ?ajdackim uciekinierem przez kilka galaktyk, dop?ki nie sko?czy mu si? paliwo? Co za rado??, mkn?? przez kosmiczne pr??nie! A mo?e znowu jakiej? ma?o znanej rasie ukradkiem zw?dzono planet? i jej przera?eni delegaci na kolanach b?agaj? was o interwencj?? Albo trzeba zrozpaczonego desperata wyci?ga? z czarnej dziury?

Ich dy?ury operacyjne zbiega?y si? ze sob?, wi?c dobrze zna? jej imi? i nie musia? go wygrzebywa? z zakamark?w pami?ci. Agenci z g?rnej konsoli pojawiali si? u niego raczej regularnie. W gruncie rzeczy tylko ich zajmowa?o to, co dzia?o si? na antypodach, bo przeci?tnego mieszka?ca paroli raczej to nie interesowa?o. Warowali w centralnym punkcie rozci?gni?tej na ca?e mocarstwo i wra?liwej na ka?de drgnienie wywiadowczej paj?czyny. A w razie potrzeby wyprawiali si? tam, gdzie srebrna ni? niespokojnie dygota?a, zdradzaj?c zawirowania i nieporz?dek.

— Ech, Sarofie, ?eby tak! Na razie nigdzie nie lec? — wyprowadzi?a go z b??du. — Nic z tego. I wiesz, jak jest. Czekam na mojego ?limacz?cego si? partnera. Na szesnastego. Nad wyraz dobrze znasz tego kolesia, wi?c nie powiniene? si? dziwi?. To na niego w pierwszej kolejno?ci trzeba by zapolowa?. I da? mu niez?y wycisk, ?eby sobie pewne rzeczy wbi? w g?ow?. Czy zdarzy?o si?, ?eby si? kiedykolwiek nie sp??ni?? — zapyta?a z niejakim wyrzutem w g?osie. — Je?li si? nie przytarga, co jest wysoce prawdopodobne, od?o?ymy wypad na jutro. No i tym razem — sm?tnie skwitowa?a — nikt nie porwa? ?adnego globu. Nie zapowiadaj? si?, wyobra? sobie, ?adne atrakcje.

By? bardziej przyst?pny ni? Mitos, mimo odpychaj?cego wygl?du, wi?c chwil? z nim jeszcze pogaw?dzi?a, a potem opu?ci?a zaplecze. Niestety, jej nieprzewidywalnego kompana nadal nie by?o wida?. Bezmy?lnie kr?ci?a si? po pustawych peronach i w rezultacie tego zacz?? si? jej udziela? nastr?j panuj?cego tam przygn?bienia. Agenci w kombinezonach s?u?by porz?dkowej dawno znikli, zapewne ci?gn?c ze sob? przera?onego Sambit?. Wola?a sobie nie wyobra?a?, co tego biedaka mog?o teraz czeka?, o ile faktycznie go z?apali na gor?cym uczynku. Zwykle cia?o takiego palanta patroszono, a jego nagi m?zg wlepiano na pi??dziesi?t lat w system zarz?dzania mieszcz?cej si? w jakiej? g?uszy kopalni. Kary za przemyt by?y okrutne, gdy? mia?y odstrasza? i dzia?a? prewencyjnie.

Zia?o nud?, a bezczynno?? by?a nie do zniesienia.

— Zero! Ono by?o zawsze najdoskonalsz? liczb?... — w pewnej chwili wyszepta?a, doznaj?c niejakiego ol?nienia. — Dlaczego nie jestem zerem?

Myli?a si?. By?a zerem. Ca?kowicie zb?dnym elementem w hierarchicznej uk?adance zarz?dzania imperium. Nikt nigdy nie stuka? palcem w ten sensor. Uprzytomni?a to sobie z b?lem, bezmy?lnie wystaj?c przy jednej z g?adkich ?cian. I dobrze wiedzia?a, dlaczego. Kult grup szybkiego reagowania dawno ju? wygas?, bowiem w czasach niebia?skiego pokoju ?wiat?emu mocarstwu nie byli potrzebni dzielni wojownicy i bohaterscy obro?cy. Bez takich pionk?w jak ona, si?dma w specjalnym tajnym zespole, z powodzeniem mog?o si? ono oby?. I, co gorsze, faktycznie si? obywa?o, cho? wmawia?a sobie, ?e tak nie jest.

Us?ysza?a kr?tki charakterystyczny d?wi?k, winda grawitacyjna niespodziewanie wyplu?a kolejnego pasa?era i z wra?enia zabi?o jej mocniej serce.

— Jeste?, draniu jeden! — szeroko si? u?miechn??a, cho? sobie zaplanowa?a, ?e b?dzie wynios?a i osch?a jak przysta?o na szefa zespo?u. Przytelepa? si? i poj??a, ?e nie pomyli?a si? w swoich rachubach. Mia?a go teraz tylko dla siebie. Przynajmniej na pewien czas.

Mitos by? pe?en energii i rado?ci ?ycia, jakby si? raptem odrodzi? jak rajski ptak z popio??w. Nie pali? si? jednak do rozm?w z agentk? i od razu pogna? do centrum odpraw, by przywita? si? z Sarofem. Depresja, kt?r? poprzedniego dnia straszy? Kimi na dachu paroli, znik?a bez ?ladu. Widocznie potrzebowa? odmiany, a dzi?ki nowej misji nieoczekiwanie j? znalaz?.

Z dy?uruj?cym przywita? si? wylewnie. U?cisn?? kordialnie jego prawic?.

— I tobie ko?czy si? ju? zapas cierpliwo?ci, bracie? — ?artobliwie go zapyta?, nie bacz?c na to, ?e ci?gn?ca za nim jak cie? Kimi wszystko s?yszy. — Nie spodziewali?my si?, ?e a? tak sobie z nas zakpi?, kiedy decydowali?my si? na t? pod?? promocj?. Obiecywali nam z?ote g?ry i dali?my si? z?apa? na lep ich pi?knych s??w — wali? prosto z mostu. — Mia?y nas czeka? atrakcyjne posady, a rzucono nam jakie? och?apy. To oszuka?cze mocarstwo jest nie dla takich jak my...

Pu?ci?a t? impertynenck? wi?zank? mimo uszu. Pra? imperialne brudy. Nie interesowa?y j? kulisy polityki. Pami?ta?a, ?e Sarof by? podobnie jak Mitos cz?onem ja?ni kolektywnej na Psyfarozie, zagubionej planecie w Trzysta Siedemnastej Galaktyce. Kiedy? wi?c wiele ich ??czy?o, a i p??niej zapewne z racji wsp?lnych wspomnie? nie mieli przed sob? ?adnych tajemnic. Wyczu?a, ?e swobodniej b?dzie im si? gaw?dzi? bez obecno?ci niewygodnego ?wiadka. A poza tym, wola?a nie s?ysze?, o czym tam sobie szepcz? do ucha. Tak by?o bezpieczniej.

Odesz?a wi?c na chwil?, pozwalaj?c, by si? sob? zaj?li. Przystan??a na ko?cu d?ugiego korytarza przed ?wiec?cymi na ?cianach kolorowymi tablicami pierwiastk?w, wyst?puj?cych w przyrodzie. Pierwsza zawiera?a wszystkie, kt?rymi dysponowa?a natura, natomiast druga i trzecia te, kt?re stworzyli Styracydzi w swych laboratoriach naukowych. Znalaz?a wzrokiem sydon, z kt?rego by?y zbudowane pow?oki parol, a tak?e pancerze statk?w kosmicznych, zastanawiaj?c si? nad tym, jak uzyskano tak wysok? twardo??, odporno?? na uderzenia i przeci??enia grawitacyjne oraz wytrzyma?o?? termiczn?.

Wr?ci?a, gdy poczu?a, ?e jest znowu potrzebna.

— Dok?d wi?c tym razem si? wybieracie? — zapyta? ?yczliwie Sarof, trzymaj?cy po kumotersku ?ap? na ramieniu Mitosa. Nagada? si? z nim do syta.

— Udajemy si? na planet? Meafluori?, znajduj?c? si? w Galaktyce Sto Siedemdziesi?tej Pi?tej — powiedzia?a. — Sprawa z pozoru b?aha — k?tem oka zerkn??a na partnera — ale nie na tyle, ?eby?my mogli j? zlekcewa?y?. Wiesz, te nasze regulaminowe zadania. Musimy wyeliminowa? jakiego? dokuczliwego smutasa. O ile nie zapadnie si? gdzie? pod ziemi?, bo i tak si? mo?e zdarzy?...

Niespiesznie poprowadzi? ich do kabin teleportacyjnych, wybieraj?c w?a?ciwy peron. Wyrecytowa?a mu z pami?ci kod celu. Skorzysta? z terminala ?ciennego, by wprowadzi? dane. B?yska?y ?wiate?ka.

— Brykacie tam oficjalnie czy incognito?

— Incognito.

— Ooo, to w takim razie w czasie emisji ulegnie zmianie wasz wygl?d zewn?trzny. Czy jeste?cie do tego przygotowani?

Poda? im wygl?daj?ce jak ?uki chipy podr??ne. Mitos przy?o?y? male?ki procesor do przedramienia, a ten z nag?a o?y? i wtopi? si? w sk?r?, nie zostawiaj?c ?ladu.

— A jak my?lisz? — impulsywnie rzek?a Kimi. — Przecie? wiesz, ?e jako agenci jeste?my po solidnym treningu sytuacyjnym. Potrafimy bezb??dnie wcieli? si? w rol? przedstawiciela ka?dej znanej w naszym mocarstwie rasy...

Niepotrzebnie si? unios?a. Przy Sarofie nie musia?a si? che?pi?.

— No, wiadomo, wiadomo... — natychmiast uspokajaj?co odpowiedzia?. — Ostrzegam, bo to nale?y do moich naj?wi?tszych obowi?zk?w. Nigdy nie ?mia?bym w?tpi? w twoje umiej?tno?ci.

— He, he... umiej?tno?ci... — uszczypliwie zachichota? stoj?cy za nim Mitos.

— Hi, hi!.. — nieoczekiwanie zawt?rowa? mu Sarof, zapominaj?c o powadze chwili.

Kpili sobie z niej w ?ywe oczy, ale si? nie obrazi?a.

— Dowcipnisie! — parskn??a. — Te? mi co??

Raptem u?wiadomi?a sobie, ?e Mitos pod jej kr?tk? nieobecno?? zd??y? ju? z powodzeniem obrobi? jej ty?ek. Jednak sp?yn??o to po niej jak woda po kaczce. Pewna siebie ulokowa?a si? na pode?cie kabiny, sprawdzaj?c k?tem oka, czy partner znalaz? si? na s?siedniej. Przeczuwa?a, ?e i tak b?dzie g?r?, bo radzi?a sobie w ka?dych okoliczno?ciach. Zabierali ze sob? odzienie i bro?. Nie stch?rzy?, co zdarza?o si? tylko pocz?tkuj?cym agentom. W subiektywnym odczuciu transfer trwa? nieledwie kilka sekund, ale mimo tego nie nale?a? do szczeg?lnie przyjemnych.

— A zatem do zobaczenia — rzek?a do Sarofa, staraj?c si? ukry? rosn?ce podniecenie. — O wszystkim z detalami ci opowiemy, gdy tylko wr?cimy.

Za ka?dym razem mu to obiecywa?a, lecz potem o tym zapomina?a. Ale nie mia? o to do niej pretensji.

Ze wszystkich stron otacza?a go senna d?ungla. Wita?a go leniwie, z cicha o czym? poszeptuj?c. By?o parno, a tu i ?wdzie przy poszyciu znaczy?y si? ob?oki g?stej mg?y. Chmury komar?w unosi?y si? nad pokrytymi kroplami rosy pierzastymi ?odygami paproci. Przez nieuporz?dkowan? pl?tanin? lian i bluszczy o osobliwych kszta?tach li?ci i kwiat?w z trudem przeziera?o blade ?wiat?o s?o?ca. Mokre pnie drzew pi??y si? ostro w g?r?, tworz?c u szczytu gin?ce w p??mroku sklepienie. Mi?dzy rozros?ymi skrzypami jaka? niby-?ma rozpostar?a ogromne skrzyd?a, a w chwil? p??niej znik?a w g?stwinie.

Z zaniepokojeniem rozgl?da? si? za Kimi, kt?ra powinna by?a wynurzy? si? obok niego z czerni nadprzestrzeni. Niestety, nigdzie jej nie dojrza?. W tej zamglonej g?uszy by? sam jak palec.

— Hej, hej, gdzie jeste?? — odwa?y? si? i zakrzykn??, sk?adaj?c w tr?bk? zielone r?ce. Nie mia? poj?cia, w kt?r? stron? wo?a?. — Gdzie ci? ponios?o? — zagrzmia?, ?wi?tokradczo naruszaj?c niemal sakraln? cisz? tego dzikiego zak?tka i niepokoj?c kryj?ce si? w p??mroku demony. Reaguj?ce na d?wi?ki ruchome pn?cza obraca?y si? w jego stron? kielichami kwiat?w, zdaj?c si? go z zaciekawieniem obserwowa?. Tu wszechpot??na przyroda kierowa?a si? w?asnymi prawami i czu? przez sk?r?, ?e dla w?asnego bezpiecze?stwa powinien je respektowa?. — Kiiii-miii, odezwij si?! — jeszcze raz si? rozdar?, coraz bardziej podminowany. — Nie kryj si?, id? ci? szuka?!

Nast?pnie sprawdzi?, czy nie zgin??a mu bro?.

— Tuuu... — d?ungla przynios?a mu z oddali przyt?umion? odpowied?. — Utkn??am — chmurnie odkrzykn??a. — Do diab?a, chod? i pom?? mi!

B??dzi? z wysi?kiem po niewielkiej polanie, ton?c po kolana w poro?ni?tym zielonym mchem grz?skim gruncie. Chlup, chlup! M?g? j? obej??. Przedar? si? przez szeroki pas drobnych ???tych kwiat?w, kt?rych ci?gn?ce si? ?ody?ki by?y wyposa?one w ostre kolce. Zaszele?ci?o w pobli?u, cho? nie by?o wiatru. Nieopodal niego zafalowa?y krzewy.

— He, he, he! — roze?mia? si?, uspokojony, gdy rozgarn?? zaro?la. Agentka na dobre ugrz?z?a. Nieporadnie pr?bowa?a wypl?ta? si? z porost?w. Zaborcze ziele nie chcia?o jej wypu?ci?. Szarpa?a si? z przyczepnymi k??czami. — To scenka, godna uwiecznienia, trzeba mie? szcz??cie, ?eby co? takiego zobaczy? — u?ywa? sobie, ale by? rad, ?e j? odnalaz?. — Si?demka wpad?a w zielon? pu?apk?. Nale?y o tym czym pr?dzej powiadomi? Eukalipanusa — kpi? sobie z partnerki. — Nie, z?apa? w kadr i pokaza? we wszystkich parolach. — A gdy nieco och?on??, doda? ju? z nieco wi?ksz? rozwag?: — Wydaje mi si?, ?e Sarof co? przeoczy?. Ciep?e kluchy. M?g?by by? bardziej skrupulatny i z wi?ksz? uwag? sczytywa? dane.

Pom?g? jej, podnios?a si? i otrzepa?a z traw, mch?w i rozgniecionych cuchn?cych grzyb?w. By?a odrobin? ni?sza ni? przedtem, no i dawa?a po oczach w?ciek?? zieleni? meafluoria?skiej sk?ry. Troch? si? wstydzi?a nowej fizys.

— Nie zapomn? mu tego... Co za podst?pny drab, uwa?am, ?e uczyni? to z?o?liwie — wyb?ka?a roz?alona. — A i ty, Mitosie nie r?b sobie ze mnie po?miewiska!

Pr?bowa? odgoni? od siebie uparcie bzycz?ce owady, kt?re nieustannie kr??y?y mu wok?? g?owy, dop?ki nie poj??, ?e jego kryszta?om informacyjnym r?wnie? przydano nowe wyrafinowane kszta?ty. Mistyfikacja by?a doskona?a — jak przysta?o na wszystko, co mia?o na sobie metk? imperium.

— Tu jest przej?cie... — us?u?nie jej pokaza?.

Poda? jej d?o?, przeprowadzaj?c przez barykad? z po?amanych ga??zi. Jaka? gadzina mia?a tu niegdy? nocne legowisko.

— Dzi?ki! — odrzek?a, gdy si? wydosta?a.

Stan??a wreszcie przed nim w ca?ej fluoria?skiej krasie. Oj, by?o co ogl?da?! Uszy mia?a spiczaste, nos zwisaj?cy jak tr?bka, a na jej czole znaczy?y si? wypustki, kt?re niechybnie pe?ni?y rol? zmys?u powonienia. Natura na Meafluorii dobra?a w taki spos?b proporcje cia?a, aby ono nieodparcie wywo?ywa?o po??danie.

Kimi r?wnie? z uwag? go lustrowa?a. Wreszcie wymownie zachichota?a. Przez moment mia? wra?enie, ?e agentka myli go z pal?cym si? do sp??kowania zg?odnia?ym tubylczym samcem, kt?ry w poszukiwaniu ch?tnej samicy nieomylnie trafi? na t? bagnist? le?n? polan?.

— Co? ?le wygl?dam? — zaniepokoi? si?, lustruj?c wzrokiem sw?j korpus i ko?czyny. Nie pali? si? do ob??dnego ta?ca godowego.

Przesta?a chichota?.

— Na szcz??cie, nie jeste?my ociekaj?cymi truj?cym ?luzem ohydami, jak rabatynice na Aprobatarii — wyja?ni?a z du?? pewno?ci? siebie. — Okazale si? prezentujesz, nie martw si? — doda?a pojednawczo. — Przecie? nie b?dziemy wiecznie tkwi? na tej ?pi?cej planecie. Zrobimy swoje i zmykamy.

Nie?piesznie za?o?yli sk?rzane stroje, kt?re wyci?gn?li z niezb?dnik?w, a gdy byli gotowi, Jenarekitka przej??a inicjatyw?.

— Czeka nas odrobina improwizacji — oznajmi?a, rozgl?daj?c si? z namys?em dooko?a. — Musimy znale?? drog? do naszej bazy. Ten ?obuz, Sarof, wyrzuci? nas obok punktu zerowego. Trzeba wzi?? na to poprawk?. Gdzie? tu nieopodal sytuuje si? tubylczy gr?d, do kt?rego mieli?my trafi?. Ani chybi, mamy t? osad? tu? pod nosem. Tylko z kt?rej strony?

Przez jaki? czas szli na azymut. P??mrok d?ungli powoli ust?powa?, a teren stawa? si? mniej grz?ski. Ubywa?o zwisaj?cych konar?w, za? korony drzew przepuszcza?y wi?cej s?o?ca. Omijali zdradliwe k?py mch?w, w kt?re ?atwo by?o si? zapa??.

— Miejmy nadziej?, ?e nie skompromitujemy si? przed tutejszymi — z lekk? zadyszk? odnotowa? Mitos, gdy dojrza? wreszcie przed sob? w?sk? wydeptan? ?cie?k?. Trwo?liwie podskoczy?, bo spod jego n?g wyprys? obrzydliwy jaszczur. W g?stwinie pewnie czai?y si? podobne stwory.

— Nie jest gro?ny — popisa?a si? znajomo?ci? tutejszej fauny Kimi, ?api?c go jednak w panicznym l?ku za rami?.

Kryszta?y tworzy?y dwa skupiska, jedno — przy Mitosie, a drugie — przy Jenarekitce. W paroli nie musia?a ona korzysta? z ich pomocy, kiedy jednak rusza?a w drog? by?a zmuszona zabiera? je ze sob?. Misje agent?w wymaga?y przewidzianych regulaminem zabezpiecze?.

Trakt, do kt?rego w mig dotarli, okaza? si? brukowany. Bieg? brzegiem lasu, prowadz?c ku rysuj?cym si? w oddali murom grodu. Kiepsko ociosane, lu?no u?o?one kamienie stanowi?y pod?o?e, po kt?rym mogli porusza? si? du?o szybciej ni? w d?ungli. Po drugiej stronie drogi grunt by? zdradliwie podmok?y i przechodzi? w po?yskuj?ce w s?o?cu, poro?ni?te przy brzegach ro?linno?ci? stawy i niewielkie jeziorka.

— Nie jest tak ?le. To niczego sobie planeta — orzek?a Kimi, zatrzymuj?c si? na chwil?, ?eby odsapn??. — Raczej przyjazna. — Otar?a pot z czo?a. — A rozumni na niej pono? bezkonfliktowi i ?yczliwi. — Z zaciekawieniem obejrza?a si? za siebie, s?ysz?c jakie? ha?asy. — O, rany! Pierwsze spotkanie z kosmitami — paln??a troch? na wyrost.

Z ty?u za nimi ?a?o?nie pobekiwa?o juczne zwierz? z d?ugim ryjem, pop?dzane przez dw?jk? tubylc?w, odzianych podobnie jak oni.

Mitos oboj?tnie wzruszy? ramionami.

— Troch? za gor?co, jak na m?j gust — odpowiedzia?. — Wol? ch?odniejsze ustronia.

My?lami umkn?? na dziewicz? Ar?, z kt?rej w?a?nie przygna?o ich przez gwiezdne bezdro?a. Na tamtej pokrytej bujn? ro?linno?ci? planecie, z jasnob??kitnym niebem zdobionym szarymi dyskami Styracyd?w, nie pojawi? si? w wyniku ewolucji ?aden gatunek rozumny. Sk?adaj?c wizyty w uroczych g?rskich kotlinach i l?duj?c w niewielkiej kapsule na za?nie?onych prze??czach, m?g? wi?c zachwyca? si? ni?, w my?lach bra? j? w wy??czne posiadanie i w dojmuj?cej samotno?ci kontemplowa? jej pi?kno. W zasadzie Ara do nikogo nie nale?a?a i nikt nie ingerowa? w to, co si? na niej dzia?o. Natomiast Meafluoria nie by?a opustosza?ym globem. Fluorianie, Epimeryci i Mealanie czuli si? jej faktycznymi suwerenami. Na kilka dni na niej zago?ci?, zmuszony do tego, by liczy? si? z jej dysponentami. Odwiedza? nale??ce do nich ziemie. Ogl?daj?c si? na pod??aj?c? ich ?ladami dw?jk? zielonych, w nag?ym przeb?ysku uprzytomni? sobie, ?e w przeciwie?stwie do nich nie ma prawdziwego domu i ?e bardzo mu brakuje po?egnanej na zawsze Psyfarozy.

Przez uchylon? bram? weszli do miasta, przez nikogo o nic nie indagowani i wmieszali si? w uliczn? gawied?. Ogl?dani przez nich Fluorianie stroje mieli nieokaza?e i odziewali si? bez przepychu. Mijane kobiety skromnie spuszcza?y oczy na widok obcych, jednak przyzwyczajone do tego, ?e tacy co rusz tu si? kr?c?. Frontony budynk?w zdobi?y p?askorze?by z kamienia, a drzwi do domostw cieszy?y oczy mistern? pl?tanin? wzor?w w drewnie. Tubylcy przywi?zywali du?? wag? do estetyki i pi?kna, co dobrze o nich ?wiadczy?o, ale na pewno nie znali jeszcze elektryczno?ci, nie m?wi?c o takich rzeczach, jak wi?zania atomowe czy r?wnania na pole grawitacji. Byli prymitywni. Ta rasa mog?a liczy? na wej?cie do mi?dzygalaktycznego imperium na prawach cz?onka z g?osem doradczym w Najwy?szej Radzie nie wcze?niej ni? za kilka tysi?cy lat. Daleko by?o tej planecie nawet do tego, by obj?? j? programem promocji pojedynczych wybitnych osobnik?w.

Willa Hagusa mie?ci?a si? w sporawym ogrodzie, kt?ry okala? solidny mur z dobrze spojonych ze sob? niby-cegie?. Zatrzymali si? na moment przed na g?ucho zatrza?ni?t? furt?, na kt?rej nie zawieszono ko?atki. Kryszta?y nie mia?y jednak ?adnego k?opotu z pokonaniem przemy?lnych zabezpiecze?. Masywne drzwi w te p?dy ust?pi?y i nie czekaj?c na niczyje usilne zaproszenie w?lizgn?li si? na zastrze?ony teren.

Hagus bezsprzecznie oczekiwa? przybycia agent?w, nie by? wi?c zaskoczony tym, ?e dwoje obcych poradzi?o sobie z zamkni?ciem i ?e wdar?o si? do jego w?o?ci. Jednak chyba nie trafili na sprzyjaj?cy moment, bowiem wcale nie uradowa? si? na ich widok. Wygl?da? podobnie jak Sarof w stacji podr??y nadprzestrzennych, bo r?wnie? pos?ugiwa? si? postur? alifaratana. Ujrzawszy ich, skry? si? natychmiast we wn?trzu domostwa, jakby chcia? uciec.

Mitos z odrobin? niepokoju ?ypn?? na Kimi, dziwi?c si? taktyce stra?nika Meafluorii. Ten post?pi? ma?o dyplomatycznie. Zmieszany stan?? jak wryty, nie wiedz?c, co pocz??.

— Na moce styraca?skich niebios — zawarcza? pod nosem. — To tak si? wita go?ci z planety matki?

Zaraz jednak Hagus naprawi? sw?j b??d. Powr?ci?, tyle tylko, ?e w odmienionej postaci. Podobnie jak Kimi i Mitos by? teraz do przesady zieloniutkim tubylcem, g?ruj?cym jednak nad przyby?ymi wiekiem i tusz?. Tak przygotowany, szeroko roz?o?y? r?ce i wylewnie przywita? si? z nimi. Czu?o si? jednak przez sk?r?, ?e za jego niby to serdeczno?ci? i przychylno?ci? kryj? si? przewrotno?? i fa?sz. Zachowywa? si? na pokaz, nazbyt ceremonialnie i ob?udnie. Niedom?wienia od samego pocz?tku wisia?y w powietrzu, zwiastuj?c burz?, kt?ra wcze?niej czy p??niej musia?a nadej??.

Stali w cieniu stercz?cej niczym maczuga wysokiej ska?y, odziani w szaty podr??ne. ???tawa pustynia ci?gn??a si? a? po horyzont, ?ar la? si? z nieba, a oczy razi? o?lepiaj?cy blask s?o?ca. Ta niewielka planeta od niedawna mia?a atmosfer?, lecz nadal by?a bezludna. Kto? zacz?? j? zagospodarowywa?, ale potem porzuci? podj?ty projekt. Na odleg?ym wzniesieniu znaczy?y si? zarysy przypominaj?cej zamczysko surowej budowli. Strzela?y w g?r? niby-baszty. Wykonane z prawie prze?roczystego sydonu dwa niepoka?ne pojazdy kosmiczne spoczywa?y nieopodal, oczekuj?c na powr?t gaw?dz?cych ze sob? dostojnik?w.

— Nie przypuszczam, ?eby na Meafluorii dosz?o do czego? niepokoj?cego, co uzasadnia?oby to larum — nie?piesznie cedzi? Eukalipanus, debatuj?cy z Feoorontem, kt?ry ju? trzeci? kadencj? pe?ni? funkcj? przewodnicz?cego Najwy?szej Rady. — Zupe?nie nie pojmuj?, co si? sta?o z t? zdyscyplinowan? agentk?, Kimi. By?a zawsze taka zr?wnowa?ona. Instrukcje instrukcjami, a regulamin regulaminem, jednak nikt przy zdrowych zmys?ach nie wszczyna?by alarmu z powodu jakiej? b?ahostki. To by?a ledwo uchwytna i przypadkowa emisja. Po co stawia?a sekcj? na nogi?

Feooront by? rdzennym Styracyd?. Tylko tacy zreszt? mogli kierowa? Rad?. Przytakn?? z namys?em. Mru??c oczy, wpatrywa? si? w dal.

— To fatalny skutek za daleko id?cych promocji — wykoncypowa?. — Wesz?o nam w krew wyr??nianie byle kogo. W dobie wielkich konfrontacji musieli?my si? wspiera? na ni?szych rasach, to smutna prawda, trudno by?o swoich rzuca? do walki. A stuletnia wojna te? sporo nas kosztowa?a i teraz musimy za to p?aci? — cmokn??. — Ech, ci??ko wykorzeni? stare nawyki! — st?kn?? z niezadowoleniem. — Niejednemu z wypromowanych nie trafia do g?owy, ?e otrzyma? znacznie wi?cej ni? mog?a mu da? jego planeta. Takich jest zreszt? coraz wi?cej. Nie potrafi? tego doceni? i utyskuj?. Wydaje im si?, ?e dostali za ma?o. Co za pech? Nie rozumiej? ducha styraca?skiej kultury — raptem si? zaperzy?, zapominaj?c na moment, kim jest. — Zach?anni i nienasyceni barbarzy?cy! — wyrwa?o mu si? w zacietrzewieniu i wzburzeniu. Jeszcze chwil? sapa?, t?umi?c rosn?ce podniecenie, potem poirytowanie przesz?o mu jak r?k? odj??. By? znowu panuj?cym nad sob? i uderzaj?cym dobroci? wysokim rang? dostojnikiem.

Zelus gorliwie przytakn??. Poprawi? nakrycie g?owy, spogl?daj?c na ???ty piasek pod stopami.

— Nale?a?o te prymitywne, ?mierdz?ce globy pozostawi? ich losowi i nie wtr?ca? si? w to, co si? na nich dzia?o — cynicznie skonstatowa?.

Jego rozm?wca z przek?sem si? roze?mia?, bo z czym? zabawnym mu si? to skojarzy?o.

— Niewykluczone, ?e wcze?niej czy p??niej powr?cimy do szczytnych idei, kt?re w zamierzch?ej przesz?o?ci g?osi? szlachetny Efemerydan. Zale?a?o mu na tym, by powsta?o silne pa?stwo, ale z?o?one tylko ze Styracyd?w. Sugerowa?, a?eby porzuci? zamys? rozbudowywania i podtrzymywania rozleg?ej federacji, a pozwoli?, by we wszystkich skupiskach gwiazd potworzy?y si? niezale?ne od siebie i s?abe o?rodki w?adzy.

Eukalipanus znowu przytakn??.

— Masz racj?, wszak?e na d?u?sz? met? takie rozwi?zanie mog?oby okaza? si? niebezpieczne. Kto wie? — rzuci? do swoich my?li. — A co by si? sta?o, gdyby oni wszyscy sprzymierzyli si? przeciw Styracydom? — pytanie by?o retoryczne, chocia? dotyczy?o nieb?ahej kwestii. — A wracaj?c do tych nadmiernie gorliwych agent?w, Mitosa i Kimi... — zapyta?. — Mo?e by... jako? ostudzi? ich zapa?y?

Przewodnicz?cy Rady si? skrzywi?.

— Nie ma powodu — zawyrokowa?. — Ich dy?ury bowiem i tak wkr?tce si? sko?cz?. Potem wypada im znale?? mniej eksponowane zaj?cia, aby nie mogli si? wi?cej czupurnie popisywa?. Nale?y ich odsun??, ale dyskretnie.

Wracali do pozostawionych pojazd?w kosmicznych.

— Obawiam si?, Feooroncie, ?e promowani wcze?niej czy p??niej wyrw? si? spod kontroli i ?e przyjdzie im ochota, aby narzuci? nam swoje prawa. Mog? si? zbuntowa? i rozsadzi? od wewn?trz ca?e mocarstwo. Nie jest to weso?a perspektywa... — rzek? Zelus. — Stare cywilizacje, takie jak twoja czy moja, powinny si? wspiera? i trzyma? si? razem.

Przewodnicz?cy taktownie nie odpowiedzia?. Dotkn?? szczup?? d?oni? nagrzanej pokrywy w?azu.

— Milutka ta planeta — roztropnie zauwa?y?. — Dobre miejsce do wypoczynku i kontemplacji. Powinni?my si? tu cz??ciej spotyka?. Nikt tu nie jest w stanie nas nakry? i pods?ucha?. — Potem dorzuci? z namys?em: — Cichy alians Styracyd?w i Zelus?w? Czemu nie? To warte przemy?lenia.

Cz??? trzecia

Meafluoria?skie s?o?ce skry?o si? ju? za poszarpan? lini? horyzontu, a na niebie zab?ys?y pierwsze gwiazdy. Po ca?ym dniu, wype?nionym nudnawymi zaj?ciami, kt?rymi bez ?adu i sk?adu zarzuca? ich z lekka podminowany Hagus, pragn?cy, ani chybi, op??ni? nieuchronn? katastrof?, mogli wreszcie rozsi??? si? w przestronnej altanie i z ulg? rozprostowa? ko?ci. Tamtemu zabrak?o w ko?cu konceptu. By? ju? najwy?szy czas, ?eby wyrzec si? zabawy w kurtuazj? i docisn?? ?ruby wy?lizguj?cemu si? grubasowi. Nale?a?y mu si? baty. Dra? pogna? ich prawdziw? ?cie?k? zdrowia. Niby to w ramach oficjalnego protoko?u powitalnego zmusi? ich w pierwszej kolejno?ci do dok?adnego obejrzenia si?gaj?cej g??boko w ziemi? bazy. Poziom za poziomem. Kog?? to, do diaska, obchodzi?o? Budynek tylko z pozoru wyszed? spod r?k miejscowych architekt?w — wznie?li go Styracydzi, skrycie w nim instaluj?c wymy?ln? aparatur?, s?u??c? celom wywiadowczym i militarnym. Zabezpieczali si? tak wsz?dzie, gdzie tylko mogli, w ca?ym imperium. Kiedy z tym si? upora?, naci?gn?? ich na zwiedzanie miasta. Zachowywa? si? jak lokalny w?adyka, nie wywi?zuj?cy si? z kontrybucji i teraz robi?cy ze strachu w gacie. Cwaniak mia? w grodzie wp?ywy i przewidzia? szereg niby to atrakcji, a w tym zawody w lokalnych dyscyplinach sportu. Musieli nawet obejrze? co?, co mog?o kojarzy? si? z domem uciech cielesnych, za? kulminacyjnym punktem programu dnia okaza?y si? zapasy miejscowych osi?k?w. ?a?osne popisy trwa?y ca?e popo?udnie. Kimi przez ca?y czas gra?a rol? bardzo oficjalnej i wr?cz niedost?pnej. By?a zimna jak g?az, czym wprawia?a tamtego w prawdziwy pop?och, a Mitos dawno jej takiej nie ogl?da?.

Przyparty do muru Hagus podj?? wreszcie niechciany temat. Zapad?a z?owr??bna cisza i byl zmuszony j? przerwa?.

— Nie mia?em powodu, ?eby po?wi?ca? czas tej nie zwracaj?cej na siebie uwagi parze osobnik?w — zacz?? niemrawo i m?tnie. — Pewnie nie uwierzycie, ale mam wiele innych wa?niejszych spraw na g?owie. Alarm? Nie! Larum z powodu jakiej? b?ahostki? Ot, dwie zab??kane istoty opu?ci?y g?stwiny ci?gn?cej si? nieopodal puszczy — i tyle. Przywarowa?y na brzegu lasu. S? przera?one, wi?c nie wejd? nikomu w drog?. Nic tu nie znacz?, wi?c dlaczego mia?yby nam miesza? szyki?

Kimi przesta?a kr?ci? nosem i Mitos mimochodem odnotowa?, ?e zsun??a si? nagle z wysokiego piedesta?u. Gruby ta?czy? wreszcie jak mu zagra?a.

— Dw?ch tubylc?w? — zapyta?a z udawan? ?yczliwo?ci?. Zrobi?a si? raptem tak s?odka, ?e przy??? do rany.

— Dwoje — wyduka? Hagus po chwili namys?u. — Oni s?... obcy — ostro?nie doda?. — To znaczy... eee... na pewno nie s? Meafluorianami.

— Pi?knie, a co ze sob? przytargali? Mo?e no?nik z silnie emituj?c? inteligencj?? — Kimi ci?gn??a go za j?zyk, uk?adnie podsuwaj?c odpowiedzi.

Hagus czu? si? coraz bardziej nieswojo. O pewnych rzeczach wola?by nie m?wi?. Jego ton?ce w t?uszczu oczka czujnie ich lustrowa?y, gotowe wychwyci? ka?d? zmian? nastroju.

— My?l?, ?e dojd? do tego, co to jest. Powolutku. Wiem, ?e chodzi wam o paranormalne zdolno?ci tego obiektu. Inaczej nie powiadamia?bym o tym w?adz na Arze... — urwa? i skwapliwie poci?gn?? ze szklanicy tutejszego piwa, kt?rego oni jeszcze nie tkn?li. — Tyle tylko, ?e nie s?dzi?em — cmokn?? i rozwodzi? si? dalej — i? tak banalna sprawa kogo? w centrali do ?ywego poruszy. I ?e osobi?cie pofatyguj? si? do tego za?cianka agenci spod skrzyde? Najwy?szej Rady. To dla was za niskie progi. I nie jest przy tym wcale tak, jak my?licie — uni?s? pulchn? d?o?, nie pozwalaj?c Kimi doj?? do s?owa. — Przez kilka ostatnich kadencji nikt z Pierwszej Galaktyki nie raczy? tu zajrze? cho?by na chwilk?, by rzuci? okiem na to, co tu si? dzieje — ob?udnie si? ?ali?. — Wszystko zwalano na moj? g?ow?, nie przejmuj?c si?, co z tego wyniknie. Musia?em wi?c zdawa? si? na improwizacj?. I nie zawsze ogl?da?em si? na obowi?zuj?ce procedury. Tych zreszt? jest bez liku i trudno z g?ry przewidzie?, kt?re z nich oka?? si? wa?ne, a kt?re nie. I kogo za co poci?gn? w efekcie do odpowiedzialno?ci. Wierzcie mi, mo?na w nich uton?? jak w bagnie.

Kimi gwa?townie si? poruszy?a.

— Nie od ciebie uzyskali?my informacj? o ekscytozie. Obudzi?e? si? dopiero wtedy, kiedy otar?o si? o twe parszywe uszy, i? co? ju? wiemy... — zasycza?a jak ?mija, znienacka porzucaj?c rol? s?odkiej idiotki.

— Zaraz, zaraz, nie pojmuj? — Mitos tar? w zamy?leniu czo?o. — O czym wy m?wicie? Do licha, oni nie s? tubylcami? Nie pochodz? z Meafluorii? Na moce niebios, kim zatem s? i sk?d przybyli? — zaniepokoi? si? nie na ?arty. — Czy?by spoza granic imperium?..

Hagus by? zafrasowany, a jego w?ciekle zielona sk?ra jeszcze bardziej pozielenia?a. Rozmowa w altanie nie przebiega?a po jego my?li. Nie spodziewa? si?, ?e jego go?cie b?d? a? tak dociekliwi i drobiazgowi. Wiercili mu dziur? w brzuchu. By?o wida?, ?e musi si? usprawiedliwi?.

— To moja wina — wyduka? przepraszaj?co, uderzaj?c si? d?oni? w piersi. — Moja, a raczej mojego poprzednika na Meafluorii, Gibausara. Chodzi o to, ?e ani on, ani ja nie powiadomili?my na czas centrali o tym, ?e tu, w pobli?u — w tym uk?adzie solarnym — znaczy si? drobna osobliwo?? kosmologiczna. Ot, taka sobie niewielka autogeniczna szczelina w tym, no... w przestrzeni. Jako? tak wysz?o. Male?ki ba?aganik w dokumentacji. Tyle spraw na g?owie, wi?c o takich drobnostkach si? nie pami?ta. A archiwum i tak si? rozrasta, wi?c ma?o kto potem... eee...

— Otwarta czy zamkni?ta? — szybko zapyta?a Kimi. Wydar?a Hagusowi z gard?a bezcenn? informacj? i to j? wyra?nie uspokoi?o. Gdyby nie wyprawi?a si? na Meafluori?, nie us?ysza?aby o tym wstydliwym sekrecie bycz?cego si? na niej darmozjada. Odpr??y?a si?, a nawet u?miechn??a si? do Mitosa. Jej promienne oczy zdawa?y si? m?wi?: „Widzisz? Warto by?o tu wyskoczy?. A ty przecie? nie mia?e? ochoty!” C??, triumfowa?a. Dowiod?a, ?e intuicja jej nie myli?a. Jenarekici nie pope?niali ra??cych b??d?w.

— Nie, nie zosta?a zamkni?ta — niech?tnie wyjawi? Hagus, gdy tylko poradzi? sobie z napadem konwulsyjnego kaszlu, kt?ry go m?czy? dobr? chwil?. Znowu umoczy? usta w tutejszym piwie. — Nie wpadli?my na to, ?eby zasklepi? ten mierny prze?wit. M?j poprzednik, Gibausar, doszed? do przekonania, ?e t? drog? nic gro?nego nie mo?e wedrze? si? w granice naszego wspania?ego pa?stwa. Oby boskie imperium trwa?o wiecznie! I chyba si? nie pomyli?. Co prawda, nie mia? kompetencji, by o tym rozstrzyga?, ale mnie z kolei jako? niezr?cznie by?o mu to z?o?liwie wytyka? — przedstawia? swoje racje. — Przecie? to drobne potkni?cie. Postawi?bym go w k?opotliwej sytuacji — duka?, poc?c si? — gdybym podj?? jakie? kroki zaradcze. A przy tym wyszed?bym na pod?ego donosiciela. Niestety, rzecz w tym, ?e od czasu do czasu jakie? kosmiczne ?mieci przez t? szczelin? wpadaj?... — wychrypia?.

— Skandal — warkn?? Mitos, kt?ry natychmiast zaanga?owa? si? emocjonalnie. — Tego nie b?dzie mo?na ukry?. Niech to piek?o poch?onie! — Sprawa wygl?da?a powa?nie. — Zaraz, zaraz... — co? sobie uprzytomni?. — A dok?d wiedzie ta szczelina?

Hagus bezradnie roz?o?y? r?ce. Wydawa?o si?, ?e za chwil? padnie na kolana przed agentami z Pierwszej Galaktyki, by b?aga? o lito?? i wybaczenie.

— Do przestrzeni kosmicznych, odleg?ych od granic naszego imperium o wiele milion?w lat ?wietlnych. Niczego tam nie ma, wierzcie mi. Szkoda fatygi. A przynajmniej niczego, co mog?oby zainteresowa? tak ?wiat?ych i przenikliwych agent?w jak wy. Nawet najmniejszych ?lad?w wrogiej cywilizacji!

Kimi nie by?a zaciekawiona dalszymi kr?tactwami Hagusa. ?ga? jak naj?ty i robi? uniki. To, co dot?d us?ysza?a, w zupe?no?ci jej wystarcza?o. Dyskretnie ziewn??a, przys?aniaj?c sobie usta. Potem z ulg? si? podnios?a.

— Do obcych, kt?rzy tu si? nieopatrznie znale?li, wy?lemy kryszta?y informacyjne — zdecydowanie rozstrzygn??a. — Niech ustal?, co jest z t? ekscytoz?. My za? we troje — obwie?ci?a z triumfem — spenetrujemy t? diabelsk? szczelin?. Obejrzeli?my sobie baz?, zwiedzili?my gr?d, przygl?dali?my si? pracom i rozrywkom zielonosk?rych Fluorian, teraz za? rzucimy okiem za kulisy teatru Hagusa. Innymi s?owy, przypatrzymy si? temu, czego nie chcia? nam pokaza?. S?dz?, ?e czeka nas przednia zabawa — zako?czy?a k??liwie.

Tamten otworzy? szeroko usta, jakby chcia? zaprotestowa?, ale niczego nie wyb?ka? na swoj? obron?. Przygarbi? si? i wydawa?o si?, ?e b?dzie potrzebowa? kostura, by podnie?? si? i tch?rzliwie powlec za Kimi i za jej towarzyszem. Mia? pecha i przegra? z kretesem. Dobiega? ju? ko?ca jego drugi dy?ur na Meafluorii, bo o pozostawienie go tu po pierwszym sam prosi? zwierzchno?? na Arze. Nie spodziewa? si?, ?e nagle znajdzie si? na r?wni pochy?ej.

Gn?c si? w uk?onach, opu?ci? agent?w, by zaj?? si? przygotowaniami do podr??y. Do?? d?ugo nie wraca?, grzeba? si? jak mucha w smole, wreszcie b?ysn??o przyt?umione ?wiat?o, a na pode?cie, kt?ry wy?oni? si? spod ziemi, pojawi? si? gotowy do odlotu niewielki pojazd. Maszyna przypomina?a odwr?cony spodek. W centralnych galaktykach tego typu ?rodki transportu, nadaj?ce si? do kosmicznych eskapad w obr?bie kilkudziesi?ciu minut ?wietlnych, dawno ju? wysz?y z u?ycia. Na peryferiach sporo ich jednak pozosta?o. Tam si? jako? przydawa?y.

— O, zgrozo! — rzek?a do siebie Kimi, nie kryj?c zdziwienia. — Jak ?yj?, nigdy nie siedzia?am w takim gruchocie. Czy to dziwo nie rozleci si? po starcie?

Nie zrezygnowa?a jednak z zaplanowanej wyprawy.

Tajemnicza szczelina w przestrzeni, dziw natury, mia?a kszta?t wyd?u?onego tr?jk?ta i wygl?da?a jak ?lad po ci?ciu ostrym narz?dziem do fechtunku. Mo?na by?o sobie od biedy wyobrazi?, ?e przed milionami lat kosmiczny gigant z nieznanego wymiaru trenowa? tu, zajmuj?c si? transfiguracjami wierzchniej warstwy wszech?wiata, tn?c przej?cia i tworz?c po??czenia odleg?ych stron. Kimi pr?bowa?a si? otrz?sn?? i odsun??a od siebie te zamazane obrazy. Grubas by? zaj?ty pilotowaniem maszyny, a Mitos z uwag? ?ledzi? tor lotu.

— Jakim cudem uda?o si? wam j? odkry?? — zapyta?a.

Oderwali si? ju? od powierzchni Meafluorii, przebili si? przez atmosfer? i osi?gn?li zamierzon? orbit?. Prze?wit by? ledwo widoczny, ale stra?nik trafi? na? bez trudu, a ich miniaturowy kosmolot w okamgnieniu przebi? si? do nieznanego gwiazdozbioru. Znale?li si? w wykonuj?cej powolne obroty spiralnej galaktyce. Mieli przed sob? s?o?ce, przeci?tn? ???taw? gwiazd?, usytuowan? w pobli?u wewn?trznego brzegu jednego z ramion spirali. Tu? pod nimi ja?nia?a obca planeta.

— Z?o?y?y si? na to dwie przyczyny — tamten p??g?bkiem odpowiedzia?, gdy upora? si? z manewrem przej?cia. Poza granicami imperium czu? si? pewniej, ale i tak by?o wida?, ?e nawet na torturach nie zdradzi wszystkiego, co wie. — Systemy kontrolne na Meafluorii odnotowywa?y obecno?? meteor?w niewiadomego pochodzenia, a Gibausar usi?owa? dociec, sk?d pochodz?. A poza tym w lasach meafluoria?skich zalega?y wraki r??nych maszyn, kt?rych nie zbudowali tubylcy. To mu dawa?o do my?lenia.

Mitos ogl?da? z g?ry now? planet?. By?a wi?ksza od Psyfarozy, a pod pewnym wzgl?dem przypomina?a Ar?. Zeszli na ni?sz? orbit? i systemy nawigacyjne ich lataj?cego wehiku?u wy?owi?y liczne ma?e satelity, s?u??ce g??wnie do cel?w naukowych i informacyjnych.

— Sporo kr???cego z?omu... — mrukn??. — Nie s? w stanie tego jako? uporz?dkowa?? — zdziwi? si?. A potem zwr?ci? si? do Hagusa: — Zaskakujesz nas na ka?dym kroku. Ciekawie sobie poczynasz, to prawda, nie zmienia to jednak w niczym faktu, ?e wik?asz si? w niebezpieczn? gr?. Zatem mieszka?cy tego globu ju? wielokrotnie odwiedzali Meafluori??

W??czy?y si? samoczynnie niezb?dne zabezpieczenia i mogli wej?? lotem ?lizgowym w g?rne warstwy bogatej w azot i tlen atmosfery, ca?kowicie niewidoczni dla naziemnych system?w obserwacyjnych.

— Od czasu do czasu kogo? przerzuca — wyjawi?. — Ruchliwo?? tej szczeliny jest widoczna. Niekiedy wi?c obie planety, Gea i Meafluoria, niemal si? stykaj? — t?umaczy? zrezygnowanym g?osem. — Jednak?e temu niecodziennemu zjawisku nie towarzysz? ?adne wyczuwalne oddzia?ywania grawitacyjne.

Majestatycznie p?yn?li nad p??kul? po?udniow?, ogl?daj?c sporawy kontynent, pokryty bia?ymi lodowcami i wieczn? zmarzlin?. Planeta obfitowa?a w wod?. Mitosowi skojarzy? si? ten widok ze skrz?cymi si? w pogodne dni w s?o?cu za?nie?onymi g?rami na Arze.

— Jak Fluorianie i ich pobratymcy reaguj? na obcych? — zapyta?a Kimi. — Poluj? na nich, zabij? ich i po?eraj?, czy te? obchodz? si? z nimi bardziej humanitarnie? Odnotowuj? chyba ich obecno???

Hagus odchrz?kn??.

— No, nie, nigdy ich nie mordowali — g?os mia? nadal ?a?osny, cho? stara? si? wywo?a? wra?enie, ?e nie przejmuje si? kl?sk?. — Nie wiedzieli, sk?d oni pochodz?, a to sprawia?o, ?e przyjmowali ich jak przybyszy z niebios. Prawo go?cinno?ci jest tam silne i respektuj? je wszystkie plemiona na Meafluorii.

Ich kosmiczna bryka zmieni?a kierunek lotu i wkr?tce pojawi?y si? pod nimi archipelagi wysp i wysepek. Zmierzali w stron? r?wnika.

— Nic tu po nas — rozstrzygn??a naraz Kimi. — Wracamy.

Stra?nik skwapliwie podporz?dkowa? si? poleceniu. Chyba odetchn?? z ulg?. Lataj?cy spodek zawr?ci? i pomkn?? w g?r?, by po pewnym czasie oddali? si? od zamieszka?ego globu.

— Mam nadziej? — rzek? gro?nie Mitos — ?e nigdy nie l?dowa?e? na tej planecie, nie ujawnia?e? si? przed istotami rozumnymi, kt?re na niej si? rozwin??y, ani nie ingerowa?e? w ich ?ycie?

— Nie, nie l?dowa?em — odpowiedzia? potulnie. — Po co mia?bym to czyni?? Docieraj?cy na Meafluori? bladolicy sami dostarczali wielu informacji — obja?ni?, staraj?c si?, by brzmia?o to wiarygodnie.

— A jak oni wygl?daj?? — zapyta?a Kimi. — S? humanoidami?

— Najbardziej przypominaj? Terocyp?w z Dziewi??dziesi?tej Drugiej Galaktyki. Ot, tacy sobie, ma?o oryginalni — ci?gn?? Hagus. — S? wy?si od Fluorian, maj? kr?tkie nosy i kr?tkie uszy, no i bardzo jasn? cer?, chocia? nie wszyscy. Na tej planecie jest kilka ras, zr??nicowanych pod wzgl?dem koloru sk?ry.

— A jak przekraczaj? szczelin?? Czy o niej wiedz??

Ogl?dali teraz naturalnego satelit? Gei. By? martwy i pozbawiony atmosfery, a jego powierzchnia nosi?a liczne ?lady uderze? meteor?w.

— W?a?ciwie nie s? ?wiadomi tego, ?e maj? do czynienia z osobliwo?ci? kosmologiczn?. Tajemniczy obszar, w kt?rym najcz??ciej dochodzi do zagini??, nazywaj? Tr?jk?tem Bermudzkim. To teren morski, rozci?gaj?cy si? mi?dzy po?udniow? Floryd?, wyspami Bermudami i wysp? Puerto Rico — bez k?opotu rzuca? lokalnymi nazwami geograficznymi. — Znikaj? tam ich statki, a tak?e maszyny lataj?ce, zwane samolotami. Ziemianie nie umiej? tego wyja?ni? naukowo. Niemniej z du?ym zainteresowaniem badaj? to zjawisko oraz wszystkie towarzysz?ce mu okoliczno?ci. Takie jak gwa?towne burze z wy?adowaniami atmosferycznymi, ?ciany mlecznej mg?y czy zak??cenia w dzia?aniu przyrz?d?w nawigacyjnych i urz?dze? elektrycznych. Szczelina jest do?? ruchliwa, jak ju? wcze?niej powiedzia?em, wi?c styczne mi?dzy ich a naszym ?wiatem pojawiaj? si? w bardzo r??nych miejscach. Czasami gin? nawet ludzie z ulic du?ych miast...

Kosmolot Hagusa dotar? do niewidocznego progu osobliwo?ci i ?agodnie wp?yn?? w prze?wit. Ponownie zmieni?a si? mapa wszech?wiata. Znajdowali si? znowu w obr?bie imperium, widz?c przed sob? ja?niej?c? Meafluori?.

— Nielicho narozrabia?e? — Mitosowi nie mie?ci?o si? to w g?owie. — Post?powa?e? tak, jakby te strony by?y twoim prywatnym ranczem. Prawdopodobnie b?dziesz odpowiada? przed Najwy?sz? Rad? z kanonu o ukrywaniu informacji o znaczeniu strategicznym dla imperium. Ostatnio publikowane instrukcje wyra?nie precyzuj?, co w tym zakresie jest dopuszczalne, a co nie. Nie powiesz, ?e ich nie wertowa?e?. Na pewno nie?le skopi? ci ty?ek — snu? domys?y, puszczaj?c wodze fantazji. — Mo?e zdegraduj? ci?, odbior? zwi?zane z promocj? przywileje i ska?? na banicj??

Kimi milcza?a, a Hagus te? ju? si? nie odzywa?. Nie chcia? tych pogr??ek komentowa?. Wbi? wzrok w ekrany, jakby tam kry?o si? dla niego wybawienie.

Agentowi nagle zrobi?o si? go ?al. Przez kr?tk? chwil? wyobra?a? sobie, ?e sam znalaz? si? na jego miejscu — i w rezultacie tego poczu? si? raptem jak zaszczute zwierz?. Niewyra?nie zamrucza? co? pod nosem. A? do l?dowania ma?ego pojazdu w ogrodzie Hagusa medytowa? nad tym, czy nie przesadzi? z oskar?eniami. Wina by?a win?, niemniej przy ocenie post?pku stra?nika planety nale?a?o wzi?? pod uwag? liczne okoliczno?ci ?agodz?ce. Ka?dy mia? prawo do obrony.

Ich kosmiczna taks?wka osiad?a na ledwo widocznym pode?cie, a potem szybko zapad?a si? pod ziemi?, trafiaj?c do hangaru bazy. Wydostali si? wind? na g?r?. By?a ciep?a noc i ?wieci?y gwiazdy. ?piewa?y meafluoria?skie ptaki.

Kimi zagapi?a si? na czarne niebo, na kt?rym znaczy? si? blady sierp ksi??yca.

— Nie przeholowa?em z zarzutami? — zapyta? jej partner.

Obejrza?a si? i oboj?tnie wzruszy?a ramionami.

— To si? jeszcze oka?e. Zobaczymy, co nam przynios?y wys?ane do obcych kryszta?y — gard?owo powiedzia?a. — Chyba czas, by i to zbada?, nie s?dzisz?

?wieci?o z?ote s?o?ce, na niebie nie by?o chmur i zapowiada? si? pogodny dzie?. ?ciana lasu zbli?a?a si? coraz bardziej, znacz?c si? wyrazist? g?stwin? krzew?w i drzew. Wybrali si? do obcych na piechot?, decyduj?c si? na niezobowi?zuj?c? porann? przechadzk?. Mitos kroczy? przed siebie z uwag?, co rusz zezuj?c w stron? Kimi. Przypominaj?ce skupisko goni?cych si? w powietrzu owad?w kryszta?y us?u?nie wskazywa?y drog?. Chodzi?y mu po g?owie r??ne zwariowane my?li. Mimochodem wyobrazi? sobie, ?e jest tutejszym kmiotkiem i ?e wybra? si? w niedalek? podr?? w towarzystwie ?wie?o po?lubionej ?ony. Czy Jenarekitka nadawa?a si? do takiej roli? Hagus z markotn? min? oci??ale ci?gn?? za nimi. Nie mia? za grosz ochoty na spotkanie z bladolicymi. Wygl?da? fatalnie i agenci domy?lili si?, ?e niewiele spa? ostatniej nocy. Wed?ug kryszta??w w pobli?u fluoria?skiego miasta pojawi?o si? nie dwoje, lecz troje Ziemian. Byli to m??czyzna, kobieta i dziecko. To w?a?nie ono, stanowi?c ?r?d?o zarejestrowanej a? na Arze zdumiewaj?co silnej emisji, ?ci?gn??o na Meafluori? agent?w z Pierwszej Galaktyki.

— Dzieciak — z niedowierzaniem mrukn?? do siebie Mitos. — Szkrab. Sk?d si? takie bior?? I dlaczego ten tak mocno emituje?

Zaledwie trzy lub cztery razy w ?yciu natkn?? si? na bawi?cych si? maluch?w. Rzecz zrozumia?a, na Psyfarozie nie by?o dzieci, za? w styraca?skim imperium reprodukcja dawno znik?a z obszaru spo?ecznych zainteresowa?. Owszem, powo?ywano do ?ycia pojedynczych przedstawicieli r??nych gatunk?w — w miar? tego, jak najstarsi decydowali si? na ostateczne odej?cie. Pos?ugiwano si? najcz??ciej wybranymi technikami klonowania, jednak kreuj?c g??wnie dojrza?ych osobnik?w. Zasadniczym sposobem pozyskiwania nowych obywateli imperium by?a promocja wybitnych reprezentant?w ni?ej stoj?cych w rozwoju gatunk?w i ras. Na smyk?w natrafia? Mitos jedynie w czasie wypraw, w kt?rych uczestniczy? jako agent specjalny. Niezmiernie go intrygowa?y — jednak nie na tyle, by si? m?g? nimi d?u?ej zajmowa?. Gromada brudnych i byle jak odzianych berbeci p?dzi?a za nimi poprzedniego dnia, kiedy pod okiem Hagusa zwiedzali miasto. Budzi?y jego wsp??czucie.

— Co zrobimy z tym maluchem? — zapyta? partnerki.

Kimi nie ulega?a sentymentom.

— Nale?y go odes?a? na Ziemi? — szczekn??a bez wahania. — A szczelin? zablokowa?.

Sp?oszony przytakn??, godz?c si? bez sprzeciwu. By?o to jedyne mo?liwe do przyj?cia rozwi?zanie.

Cz??? czwarta

Znale?li si? na miejscu. Obro?ni?ta mchem, przekrzywiona i chyl?ca si? ku ziemi chatynka, przed kt?r? stan?li, nie zas?ugiwa?a na miano domostwa. Zapadaj?ca si? strzecha straszy?a dziurami. Hagus z?o?y? d?onie w tr?bk? i gromko zakrzykn??, czym koczuj?cych w rozsypuj?cej si? ruderze poderwa? na r?wne nogi. Skrzypn??y chyboc?ce si? resztki drzwi i z p??mroku niepewnie wynurzy?o si? dwoje zal?knionych bladolicych. Struchleli z przera?enia przygl?dali si? tajemniczym zielonym istotom, ?ywcem nie z tego ?wiata. Posiwia?y m??czyzna trzyma? na r?ku kilkuletni? ciemnow?os? dziewczynk? o ciekawych wszystkiego szeroko otwartych oczach.

Kimi wysun??a si? do przodu. Mitos i Hagus pozostali jednak przezornie z ty?u, nie kwapi?c si? do pogaw?dki z obcymi.

Nie bawi?a si? w ceremonialne powitania.

— A czyje to dziecko? — pad?o jej pierwsze, surowe pytanie.

Ciesz?ca si? sylwetk? modelki m?odziutka kobieta, kt?ra kry?a si? dot?d za plecami starszego m??czyzny, odwa?y?a si?, s?ysz?c angielski jak z translatora i dr??cym z przej?cia g?osem wyzna?a:

— Moje i Nicolasa Fishera.

Na konkretne pytanie pad?a wi?c r?wnie konkretna odpowied? — tyle tylko, ?e nie rzucaj?ca ?adnego ?wiat?a na badan? spraw?. Agenci z Pierwszej Galaktyki nie mieli przecie? zielonego poj?cia, kt?? to taki ten Nicolas Fisher.

— Nie wiecie, ?e w naszym imperium nie ma miejsca dla kreator?w? — karc?co rzek?a Kimi, obrzucaj?c gro?nym spojrzeniem male?k? Ziemiank?. Na dziewczynce jej odpychaj?ce grymasy nie zrobi?y ?adnego wra?enia, a wr?cz przeciwnie. Przypad?a jej od razu do gustu ta dziwaczna kosmitka, przypominaj?ca kubek w kubek plastikow? zabaweczk? z supermarketu — i ku zdziwieniu obecnych wyci?gn??a do niej r?czki, darz?c j? promiennym u?miechem.

Bladolicy nie zrozumieli jej kolejnego pytania. Starszawy m??czyzna zacz?? wi?c z innej beczki.

— Nie pojmujemy, jak tu trafili?my — zabra? si? za niesk?adnie wyja?nienia. — Najedli?my si? strachu. Byli?my w?a?nie na Czterdziestej Drugiej Ulicy, gdy zrobi?o si? ciemno jak oko wykol — ci?gn?? powoli, starannie dobieraj?c s?owa i jakby si? obawiaj?c, ?e jego intencje nie zostan? w?a?ciwie odczytane. — Co? ogromnego przys?oni?o s?o?ce i w pierwszej chwili przel?k?em si?, ?e to wylew. Tu jest prawie jak na zwariowanym planie filmowym w hollywoodzkim stylu. Na ?ycie po?miertne to nie wygl?da. Przecie? nie wykorkowali?my i nie opu?cili?my realnego ?wiata. Mo?e wy nam zdradzicie, co si? nam przytrafi?o? I gdzie ?e?my si? znale?li?

Postawi? ma?? na trawie, a ta — ku oszo?omieniu agent?w — natychmiast podesz?a do zielonej kosmitki. ?mia?o stan??a przy niej jak przy dobrej znajomej z s?siedztwa. Mo?e uzna?a, ze ta nadaje si? na jej niani?? Mitos nie dostosowa? si? do powagi sytuacji. Dra? parskn?? t?umionym ?miechem.

— Nie musimy wam niczego t?umaczy?. To zreszt? bez znaczenia — odrzek?a Kimi. — Co si? sta?o, to si? sta?o. Zale?y nam na tym, by?cie bezzw?ocznie wynie?li si? na Ge?. Jeste?my tu po to, ?eby zabra? was st?d i odstawi? z powrotem na Ziemi?.

Obejrza?a si? i obrzuci?a ponaglaj?cym wzrokiem oblicze Hagusa, kt?ry w te p?dy odgad?, o co jej chodzi. Mia? za zadanie ?ci?gn?? tu zdalnie gruchota, kt?rym ju? raz pokonali tajemnicze ci?cie w przestrzeni.

— Mamy wi?c opu?ci? to miejsce? — skwapliwie upewnia? si? Ziemianin, gotowy na wszelkie ust?pstwa, gdy tylko us?ysza? o powrocie do domu. — Pozostawili?my... w tej chacie... kilka naszych drobiazg?w.

Ze zrozumieniem skin??a g?ow?.

— Mo?ecie je zabra? — zgodzi?a si? bez wahania. I ulegaj?c jakiemu? atawistycznemu odruchowi, wpatruj?c? si? w ni? z zachwytem dziewczynk? pieszczotliwie pog?aska?a po g??wce. By? to ?enuj?cy, niegodny agentki gest, kt?rego natychmiast si? powstydzi?a. Na szcz??cie dla niej jej kompani udawali, ?e tego nie dostrzegli.

Kiedy bladolicy ponownie wychylili si? z rudery, nad poblisk? ??k? znaczy? si? schodz?cy do l?dowania wehiku? Hagusa.

M??czyzn? zamurowa?o. Cofn?? si? z wra?enia i otar? r?k? zroszone czo?o.

— To UFO — wyduka?, nie kryj?c oszo?omienia. — Nie chce si? wierzy?. Do diab?a! Jednak to kosmici nas porwali.

Mitosa, kt?ry poziewywa? stercz?c przy drzwiach, uderzy?a ta osobliwa reakcja Ziemianina. Pob?ogos?awi? styraca?skie moce za chwil? ol?nienia.

— Znacie ten ?rodek lokomocji? — od niechcenia zwr?ci? si? do modelki, dowodz?c, ?e te? potrafi pos?ugiwa? si? jej mow?.

Ta zarzuci?a na rami? niewielk? sk?rzan? torb? na d?ugim pasku i poprawi?a swe ciemne w?osy. Spogl?da?a na agenta z pewn? doz? nieufno?ci i niedowierzania. Dlaczego pyta? o rzeczy oczywiste?

— A jak, pewnie, ?e znamy! — fukn??a na odczepne. Trzyma?a w r?ku okulary przeciws?oneczne. — Te lataj?ce spodki od czasu do czasu pojawiaj? si? na Ziemi. Niekiedy l?duj?. A wtedy wysiadaj? z nich istoty takie jak wy, ca?kiem zielone. I z dziwnymi antenkami na g?owach.

Kiedy to do niego dotar?o, z oburzenia zaniem?wi?. Nast?pnie z poirytowaniem zwr?ci? si? do Hagusa:

— Na styraca?skie moce — hukn??, przechodz?c na fluoria?ski, a potem na uniwersalny imperialny. — To dra?stwo! Jak mo?esz nas tak bezczelnie oszukiwa?? — skoczy? mu do oczu. — Zgrywasz si? na niewini?tko, robisz dobr? min? do z?ej gry, a tu si? okazuje, ?e od dawna jak nic urz?dujesz sobie na tej planecie. Co za pacan ze mnie! Stara?em si? jak mog?em, ?eby ci? usprawiedliwi? i jak ostatni idiota szuka?em okoliczno?ci ?agodz?cych. I po co? Naruszy?e? jeden z podstawowych kanon?w naszego prawa. Nie wolno nikomu na w?asn? r?k? nawi?zywa? kontakt?w z obcymi cywilizacjami. Jeste? sko?czony, ?ajdaku, rozumiesz? Sko?-czo-ny!

Hagus zzielenia? do reszty. Tu ju? nie chodzi?o o szczeni?ce figle i niewinne wyg?upy, kt?re dawa?o si? zatuszowa?. Stawka by?a wysoka. Butnie si? wyprostowa?, nie kryj?c niech?ci i zagra? w otwarte karty:

— A co my?lisz, palancie? — wyzywaj?co warkn?? do swego rozm?wcy. — Na wszystkich styraca?skich planetach jest potwornie nudno. W?a?ciwie w ca?ym imperium jest jak w starym, sypi?cym si? grobowcu. Je?eli kto? na w?asn? r?k? nie znajdzie sobie absorbuj?cego zaj?cia, grozi mu, ?e wykorkuje z nadmiaru wolnego czasu. I tylko taki cymba? jak ty mo?e o tym nie wiedzie? — z impetem wyrzuci? z siebie to, co go gryz?o. — Trzeba by? wyj?tkowo naiwnym, by s?dzi?, ?e promocja jest nagrod? i zaszczytem. Przywileje dla niedo??g?w — wali? prosto z mostu. — Te? mi wyr??nienie — gorzko ironizowa? — tkwi? w jakiej? popieprzonej paroli niby w zamkni?tej puszce i obnosi? si? g?wnian? rol? agenta si? specjalnych. To dobre dla czubk?w!

Uderzenie by?o frontalne i Mitos z wra?enia zaniem?wi?. W gruncie rzeczy nie uwa?a?, ?eby Hagus si? myli?. Podobnie utyskiwano w wielu kr?gach. Tyle tylko, ?e zazwyczaj krytyczne opinie wyra?ano pow?ci?gliwie i ogl?dnie. Mitos sam przecie? p??g?bkiem formu?owa? zbli?one s?dy o imperium i panuj?cych w nim stosunkach, zawsze jednak wobec zaufanych os?b i z w?a?ciw? sobie przezorno?ci? — nigdy publicznie i nigdy wobec prze?o?onych. Pytaj?co spojrza? na Kimi, ale ta nie zamierza?a si? wtr?ca?. Skrzywi?a si? i oboj?tnie wzruszy?a ramionami — daj?c mu do zrozumienia, ?e wcale jej nie zaskakuje taki punkt widzenia. Jednak w niczym nie usprawiedliwia? on nierozwa?nego stra?nika planety. Pyskowa? i pieni? si?? Pal licho! To uchodzi?o p?azem. Podejmowanie wyrachowanych dzia?a? na szkod? imperium by?o czym? znacznie bardziej niebezpiecznym. Jedynie szaleniec m?g? si? na co? takiego decydowa?, lekcewa??c konsekwencje.

— Nie chcia?o ci si? ruszy? dupska i wybra? ze mn? na t? planet?, pami?tasz? — od niechcenia wtr?ci?a swoje trzy grosze. — A wierz mi, ja si? rzadko myl?.

Ziemianie nie mieli poj?cia, o co spieraj? si? zacietrzewieni kosmici. Nowojorczyk z dusz? na ramieniu zbli?y? si? do pojazdu kosmicznego, kt?ry z bliska nie wygl?da? gro?nie. Filowa? ku otwartemu wej?ciu, z niek?amanym zaciekawieniem zagl?daj?c do ?rodka.

— Co za szajs — uspokajaj?co mrukn?? do siebie. — ?adna rewelacja. To taka tam sobie kosmiczna taks?wka... Jak z film?w w telewizji...

— Wiesz, papciu? — jego c?rka za nim poci?gn??a. — Oni m?wi? j?zykiem, kt?ry kojarzy mi si? z japo?skim — szepn??a. — Dziwny jaki?. I bardzo szybki.

Tamten nie chcia? tego komentowa?. Uj?? wnuczk? za r?k?.

— Jest szybki, bo si? k??c? — prychn?? jej przy uchu. — I to zajadle. M?j Bo?e — westchn?? — mam ju? tego dosy?. Znowu skoczy mi ci?nienie. Oby to si? dla nas ?le nie sko?czy?o!

Na rozleg?ym prostok?cie dachu jednego z drapaczy chmur Manhattanu by?o wyj?tkowo cicho i przytulnie, cho? jednocze?nie nawet tu dawa? si? mocno we znaki sierpniowy upa?. Tego dnia wiatru prawie si? nie czu?o. Ma?a oaza zieleni oddziela?a l?dowisko dla helikoptera od miejsca, w kt?rym urz?dzi? si? zapracowany Nicolas Fisher. Kr?lowa?y pokryte kwiatami egzotyczne krzewy. Przyku? jego uwag? ekran monitora, wi?c nie chodzi?y mu po g?owie dost?pne na najwy?szym pi?trze rozkosze, ani niewielki basen z podgrzewan? wod?, ani obficie zaopatrzony barek na k??kach. Nie zauwa?a? nawet stoj?cej w zasi?gu r?ki wysokiej szklanki z sokiem pomara?czowym. S?o?ce przesun??o si? i wydoby?o jego plecy z cienia. Odruchowo zdj?? granatow? marynark? i powiesi? j? na oparciu, a nast?pnie rozlu?ni? krawat. Chcia?o mu si? pi?, ale to, co dzia?o si? na gie?dzie, za bardzo go zajmowa?o, ?eby m?g? my?le? o czym? tak przyziemnym jak pragnienie. Nie zwr?ci? wi?c uwagi na osobliwy wehiku?, kt?ry nieoczekiwanie przep?yn?? nad dachem wie?owca, znacz?c sw? obecno?? cichym ?wistem powietrza. Dopiero gdy nieziemska maszyna ?agodnie osiad?a na kwadracie dla ?mig?owc?w, co? go tkn??o i instynktownie zerkn?? za siebie. Potem zerwa? si? jak oparzony i przetar? ze zdumienia oczy.

— C?? to? — wyrwa?o mu si? z ust. — Przecie? to niemo?liwe... — wyj?ka?.

Sta? jak sparali?owany i przysz?o mu do g?owy, ?e powinien czym pr?dzej uszczypn?? si? w policzek, by upewni? si?, ?e mu si? to nie przy?ni?o.

Z lataj?cego spodka, kt?ry opad? na l?dowisko, wytoczy?o si? w towarzystwie jego m?odej ?ony, c?rki i te?cia troje zielonych kosmit?w z d?ugimi, odstaj?cymi uszami, nosami jak tr?bki i wypustkami na czo?ach.

— Jak babci? kocham! — j?kn??. — To prawdziwi obcy...

Serce wali?o mu jak m?ot, mia? za sob? drzwi windy i korci?o go, ?eby da? dyla, ale nogi raptem odm?wi?y mu pos?usze?stwa. Nie m?g? ruszy? si? z miejsca.

Jedna z tych istot by?a bezsprzecznie p?ci ?e?skiej, a przynajmniej na tak? wygl?da?a. Ta natychmiast wy?uska?a go wzrokiem, spokojnie zbli?y?a si? do niego, uk?oni?a si? i p?ynnie rzek?a po angielsku:

— Mi?o nam pana pozna?, panie... Fisher. Zapewne dziwi pana nasza wizyta, ale zosta?a ona podyktowana niejak? konieczno?ci?. Pozwolili?my sobie odes?a? cz?onk?w pa?skiej rodziny. Niefortunnie dla siebie znale?li si? oni przypadkiem na naszym odleg?ym terytorium. Si?a wy?sza! Przepraszamy za to niezapowiedziane naj?cie. Mamy te? nadziej?, ?e podobny incydent nigdy wi?cej si? nie powt?rzy...

Nicolasowi zabrak?o j?zyka w g?bie, chocia? nale?a? do wygadanych facet?w. Potrafi? zab?ysn?? w czasie oficjalnych spotka?, posiedze? rady nadzorczej lub podczas raut?w. Umia? wznie?? toast przy zastawionym stole i wprawi? w b?ogie zadowolenie kontrahenta. Nikt go jednak nigdy nie uczy?, jak nale?y wymienia? uprzejmo?ci z przybyszami z kosmosu, nie maj?cymi ?adnych k?opot?w z angielskim i pos?uguj?cymi si? nim z du?? swobod?. Tacy przecie? nie istnieli. Sta?, og?upia?y do reszty, nie wiedz?c, co pocz??. Na moment przyku?a jego uwag? ci?gn?ca si? za kosmitk? i prze?wietlona s?o?cem chmara niby-muszek. Pozostali dwaj przybysze z ostentacyjn? flegm? spacerowali wzd?u? balustrady, oboj?tnie lustruj?c wszystko, co wpada?o im w oczy. Czuli si? na szczycie wie?owca zapewne jak w egzotycznym muzeum z wyj?tkowo rzadkimi okazami. Nie stwarzali wra?enia uzbrojonych i gro?nych, co nie znaczy?o, ?e tacy nie byli. Potem jeden z nich pokaza? mu plecy, z zaciekawieniem ch?on?c widoczn? z tej wysoko?ci panoram? Nowego Jorku.

— Wracamy! — rzuci?a kr?tko Kimi, ukontentowana spotkaniem z facetem z Nowego Jorku, mimo ?e ten — sztywny jak diabli — wydusi? z siebie nieledwie kilka oderwanych sylab.

Na znak agentki zieloni grzecznie uk?onili si? Nicolasowi i pozosta?ym bladolicym. Bez po?piechu zawr?cili do piekielnej maszyny, by znowu zaj?? w niej miejsca.

W?az zamkn?? si? bez jednego szmeru i lataj?cy spodek uni?s? si? w g?r?. Zaja?nia? na chwil? ostrym ?wiat?em, a potem poszybowa? z przyspieszeniem, kt?rego nie powstydzi?by si? ?aden szanuj?cy si? pilot na Ziemi. Rozp?yn?? si? na tle b??kitnego nieba mi?dzy k??biastymi cumulusami i postrz?pionymi cirrusami.

Nicolas Fisher odzyska? wreszcie g?os. Czu?, ?e ust?puje m?cz?cy go parali?.

— Co tu si? dzieje, do cholery? — histerycznie krzykn?? do swojej ?ony. — Gdzie byli?cie ca?y weekend? Nie odbiera?a? telefon?w. Nigdzie nie mog?em was znale??!

Spojrza?a mu prosto w oczy i zarzuci?a mu r?ce na szyj?, pr?buj?c go uspokoi?. Cmokn??a go delikatnie w usta.

— Sam widzia?e?. Porwa?o nas UFO. Tylko tyle wiemy. Byli?my gdzie? daleko, na pewno poza nasz? planet?. P??niej nas z powrotem tu podrzucili.

Nicolas z?apa? si? za g?ow?, niczego nie rozumiej?c.

— Zalatuje od was... smrodem — ze zdziwieniem wymamrota?. — Tarzali?cie si? w odchodach zwierz?cych, czy co?

— Tam tak by?o — skwapliwie si? wyt?umaczy?a. — Okropnie... Wiesz, zaczepili?my si? w wal?cej si? ruderze, w kt?rej wcze?niej gnie?dzi?y si? jakie?... podejrzane stwory. Ze skrzyd?ami nietoperza. Ani myd?a, ani ciep?ej wody...

Poj??, ?e za du?o pracuje, nie szcz?dz?c si? i ?e fatalnie to si? na nim odbija. Postanowi?, ?e wybierze si? do swego psychoanalityka, by na wygodnej kozetce opowiedzie? mu o tym, co tutaj zasz?o. Zaraz jednak zrezygnowa? z tego chybionego pomys?u. Ramiona mu opad?y. Tamten cwaniak nie uwierzy?by przecie? ani jednemu jego s?owu.

— Najwa?niejsze, ?e jeste?cie cali i zdrowi, i ?e nic z?ego wam si? nie sta?o. Co tam UFO... — powiedzia? zoboj?tnia?y.

Przyku?y jego uwag? rz?dy liczb, kt?re pojawi?y si? na ekranie. Rzuci? si? natychmiast do klawiatury.

— Rad?cie sobie jako?, tam dalej jest barek. W?a?nie na to czeka?em — usprawiedliwi? si? wstydliwie przed te?ciem. — Albo skorzystajcie z windy.

Zapomnia? w jednej chwili o lataj?cym spodku, zielonych ludzikach i tym wszystkim, co na niego spad?o. Kursy akcji by?y najwa?niejsze.
Tym razem to ma?om?wny Mitos poprosi? Kimi o spotkanie, czym j? bardzo zaskoczy?, bowiem po ka?dej wsp?lnej akcji znika? na pewien czas, zaszywaj?c si? w przys?owiowej mysiej dziurze, by stopniowo odzyska? r?wnowag? i nabra? dystansu do tego, co go z niej wytr?ci?o. Nurtowa? go niepok?j i dziwnym trafem nie uzna? meafluoria?skiej sprawy za zamkni?t?. W cicho?ci ducha si? ucieszy?a, bowiem to dowodzi?o, ?e jej sekretny scenariusz by? bez zarzutu. Krok po kroku, nieust?pliwie d??y?a do celu, kt?ry sobie wyznaczy?a. Postanowi?a przyj?? go w urz?dzonej ze smakiem aulolii, wzorowanej na gustownych wn?trzach zadbanych rezydencji, wznoszonych przez Jenarekit?w na poro?ni?tych niskimi krzewami s?onecznych wzg?rzach Attinidy. Czternastej Galaktyce zawdzi?cza?y surowe w swym wyrazie parole wiele rewelacyjnych rozwi?za? estetycznych. Ch?tnie te? odwo?ywano si? do tamtejszych kanon?w urbanistycznych. Te zreszt? by?y w nieustannej modzie.

Agent nie byczy? si?, nie leniwi?, ale dwoi? si? i troi?. Najpierw wybra? si? do cichego o?rodka reprodukcyjnego, w kt?rym dojrzewa?o w sterylnych warunkach kilku osobnik?w z Terocypii, planety z Dziewi??dziesi?tej Drugiej Galaktyki. Musia? polecie? do s?siedniej paroli. Byli uderzaj?co podobni do Ziemian i w?a?nie to sprawi?o, ?e zdecydowa? si? tam wdepn??. Podobnie jak bladolicy byli pozbawieni ow?osienia, a ich cia?a pokrywa?a g?adka i wyj?tkowo cienka sk?ra, nad wyraz podatna na uszkodzenia. W stonowanym ?wietle sali inkubator?w do?? d?ugo studiowa? ich niezwyk?e rysy twarzy. Chcia? si? ponadto jak najwi?cej dowiedzie? o Hagusie i rasie, kt?r? ten n?dznik reprezentowa?. Tamten by? zdzicza?ym Erioonem, ci za? okupowali kilka odartych z zieleni planet w Sto Pi?tej Galaktyce. Prawie ca?e ?ycie sp?dzali pod ziemi?, ryj?c labirynty nor i gnie?d??c si? w mrocznych jaskiniach, co sprawia?o, ?e mimo licz?cej si? inteligencji rzadko kiedy otrzymywali obywatelstwo. Niewiele wiedziano o ich ponurych obyczajach. Kontakt z nimi utrudnia?o to, ?e mieli za nic przyjmowane bez zastrze?e? przez inne rasy normy wsp???ycia mi?dzygatunkowego. Kiedy si? z nimi pertraktowa?o, nale?a?o odwiesi? na ko?ek og?lnie znane wyobra?enia o elementarnych regu?ach etycznych. Do ?adnych si? nie stosowali.

Kimi wypromowano wcze?niej ni? jej partnera, wi?c g?rowa?a nad nim obyciem i pewno?ci? siebie. Wyprawa na Meafluori?, a nast?pnie na kryj?c? si? poza granicami imperium Ge?, sprawi?a, ?e ich kruchutkie wi?zi nieco si? wzmocni?y. Pierwszy raz ujrza? j? w podkre?laj?cym kobiec? urod?, a zarezerwowanym dla m??dek etnicznym stroju i wodz?c za ni? wzrokiem musia? uzna?, ?e nie brakuje jej powabu i czaru. Emanowa?a dziwnym spokojem i ciep?em, kt?re mu si? rozkosznie udziela?y. A poza tym budzi?a w nim u?pione zmys?y, zdaj?c si? skrycie obiecywa? ca?? gam? ekscytuj?cych dozna?. Wyci?gni?ty w wygodnej lo?y i relaksuj?cy si? w jej towarzystwie ?a?owa? teraz, ?e nie da? si? nam?wi? i ?e nie skusi? si?, by z?o?y? jej wcze?niej kurtuazyjn? wizyt?. A przecie? mia? po temu rozliczne okazje. C??, strzeg? zazdro?nie pami?ci o Psyfarozie niby o ognisku domowym, za? w rezultacie tego niech?tnie anga?owa? si? w ?ycie towarzyskie i nie szuka? nowych znajomo?ci. Gdyby troch? si? przy?o?y? i pomyszkowa?, z pewno?ci? znalaz?by przyjaci??.

Agentka r?wnie? nie pr??nowa?a, cho? nikt jej nie zmusza? do tego, by nadal zajmowa?a si? t? spraw?.

— Wyobra? sobie, ?e po kilku nieudanych pr?bach w?ama?am si? wreszcie do systemu pami?ci w o?rodku informacyjnym Hagusa na Meafluorii. Tak z ciekawo?ci. Troch? mnie to kosztowa?o. Jak s?dzisz, do czego si? dogrzeba?am? — zapyta?a z b?yskiem w oku. — Nie uwierzysz! Po przeciwnej stronie planety na terenach, zamieszka?ych przez Mealan?w grubas potajemnie stworzy? niewielki rezerwat, w kt?rym przetrzymywa? bladolicych z Gei — w zaufaniu mu zdradzi?a. — T? wysepk? suchego gruntu otaczaj? nieprzebyte bagna. Popatrz, nie pomy?leli?my, ?eby go sprawdzi? od tej strony. Jacy? byli?my naiwni! — m?wi?a. — Koszmarna lista obejmuje wiele imion i nazwisk. S? na niej Ziemianie, przewa?nie m?odzi, tak m??czy?ni jak kobiety. G??wnie Amerykanie. ?udzili?my si?, ?e na trzech osobnikach sprawa si? zamknie — z niedowierzaniem pokr?ci?a g?ow?. — Wi?zi? on ich tam i modelowa? ich psychiki. Innymi s?owy: pra? im m?zgi. Nie uda?o mi si? dot?d ustali?, jaki cel mia?y jego pokraczne manipulacje i co przy ich pomocy chcia? osi?gn??.

Mitos z rozwag? przytakn?? i wyci?gn?? r?k? po nap?j, kt?rym pocz?stowa?a go Kimi. Jenarekickie loco-loco w du?ym st??eniu dzia?a?o narkotycznie. Spr?bowa?, delektuj?c si? niezwyk?ym smakiem.

— Chyba si? domy?lam, w co gra ten palant — rzuci? ostro?nie. — I w?a?nie z tym pofatygowa?em si? dzisiaj do ciebie. Sprawa jest niezmiernie delikatna, ale i zarazem ogromnie bulwersuj?ca. B?dziesz zaskoczona. Zaniepokoi? mnie na Ziemi pewien drobiazg. Kiedy rozmawia?a? z Nicolasem Fisherem na dachu tego wysokiego budynku, przeprowadzi?em — tak od niechcenia — analiz? pochodzenia biologicznego tej dziewczynki. I co si? okaza?o? Ten bladolicy, Nicolas Fisher, wcale nie by? jej ojcem. Oczywi?cie, w pierwszej chwili zbagatelizowa?em to odkrycie. Z tego, co ju? wiemy, Ziemianie ??cz? si? w pary w celach prokreacyjnych. Jednak nie zawsze o to im chodzi. Czasami dzieci pochodz? z innych, wcze?niejszych zwi?zk?w, tak formalnych jak nieformalnych. Mog? by? ponadto adoptowane.

Kimi zgodzi?a si? z Mitosem i dojrza? w jej oczach podziw. Jej partner naprawd? natrafi? na interesuj?cy ?lad.

— Po powrocie do paroli jeszcze raz przejrza?em dane w analizatorze — zach?cony jej spojrzeniem ci?gn?? Mitos — por?wnuj?c wszystkie charakterystyki, Fishera, jego ?ony, te?cia i dziecka. — Wyj?? male?ki no?nik, podaj?c go Kimi. — Wniosek by? niewiarygodny. Ta ma?a, ?r?d?o silnej emisji, nie do ko?ca nale?y do gatunku Homo sapiens. Jest genetycznym... eee... miesza?cem. Zapisy na poziomie kom?rkowym dowodz?, ?e pochodzi spoza Ziemi i ?e reprezentuje zupe?nie nam nieznan? ras? — podsumowa?. — Jest ona bardziej rozwini?ta ni? ziemska, bowiem na poziomie DNA wida?, ?e niekt?re geny — u?ywa? terminologii z tamtej planety — zosta?y po mistrzowsku obrobione...

Poruszy? tym Kimi do g??bi. Pomy?la?a o Eukalipanusie, kt?remu wraz z Mitosem mia?a zrelacjonowa? przebieg wyprawy, a kt?ry ju? dwukrotnie przesun?? termin spotkania, nerwowo zas?aniaj?c si? wa?niejszymi sprawami. Si?gn??a po nap?j, a potem w?o?y?a dysk do odtwarzacza. Skupi?a ca?? uwag? na barwnych liniach, widocznych na wirtualnym ekranie projektora.

— A wi?c to inwazja! — szepn??a z nabo?nym l?kiem. Wychyli?a puchar do dna. W jej pi?knych oczach ujrza? Mitos b?ysk przera?enia. — Powinni?my byli od razu wpa?? na to, ?e typowy bladolicy, mieszkaniec Gei, nie jest za silnym ?r?d?em emisji.

U?miechn?? si? w duchu, zadowolony z jej reakcji. By?a to szokuj?ca hipoteza, niemniej dop?ki jej nie potwierdzono, dop?ty nie mog?a si? specjalnie liczy?. Nie nale?a?o szar?owa?, zw?aszcza je?li nie dysponowa?o si? niezbitymi dowodami.

— Owszem, jest prawdopodobne, ?e jaka? wroga nam rasa skrycie ingeruje w ?ycie na Ziemi, a wykorzystuj?c istnienie szczeliny i ?atwowierno?? Hagusa, usi?uje niezauwa?enie przenikn?? w g??b naszego imperium, a tam si? zainstalowa? — przedstawia? sw?j punkt widzenia. — Ten tok my?lenia sk?ania?by ku prze?wiadczeniu, ?e mamy do czynienia z cich? i wyrafinowan? inwazj?. Jednak rozwi?zanie tej zagadki — z drugiej strony patrz?c — nie musi by? w?a?nie takie, jak w pierwszym odruchu za?o?y?em. By? mo?e, chodzi tu o pewn? osobliwo?? genetyczn? w obr?bie gatunku Homo sapiens. A do transmutacji w kom?rkach dosz?o przypadkowo. A je?li tak w?a?nie przebiega ewolucja tej rasy, skokowo, poprzez nag?e progresje? — g?o?no duma?, zastanawiaj?c si?. — Te ostatnie charakteryzuje przecie? brak ci?g?o?ci w czasie...

Kimi podnios?a si? i krokiem ?wiadomej swej urody Jenarekitki majestatycznie przesz?a przez ca?e proscenium aulolii. Nape?ni?a puste puchary napojem. Wr?ci?a i usiad?a tu? przy Mitosie, tak blisko, ?e gdyby zechcia? m?g?by j? w?a?ciwie obj?? ramieniem i przytuli? do siebie.

— Nale?a?oby to sprawdzi? — rzek?a z namys?em. — Tak, aby wyzby? si? w?tpliwo?ci. No i z?o?y? sprawozdanie Eukalipanusowi — westchn??a. — Nie wiadomo, jak to przyjmie. Nie s?dz?, ?eby go to szczeg?lnie uradowa?o...

Zapad?o wielce wymowne milczenie. Mo?na si? by?o domy?le?, ?e wkr?tce czeka ich nowa wyprawa na Meafluori? i na Ziemi?. Jednak o tym decydowali ich prze?o?eni. Od nich zale?a? nast?pny ruch w tej niejasnej grze, kt?ra zdawa?a si? nie mie? ko?ca i wci?ga? ich jak wir w odm?ty.

Cz??? pi?ta

Pod pomarszczonym nosem nieobecnego duchem Eukalipanusa b??ka? si? blady u?miech, a jego my?li b??dzi?y gdzie? w oddali. Nie?wiadomie b?bni? br?zowymi palcami po marmurowym blacie kandy, a potem po stylizowanej por?czy. Cierpliwie siedz?ca naprzeciw niego Kimi odwa?y?a si? i przerwa?a pos?pne milczenie, sprowadzaj?c go na ziemi?:

— Co nasz? dw?jk? czeka w tej sytuacji? Wszystko jest takie pogmatwane...

Kapelusz grzyba znienacka zacz?? si? ko?ysa? na wszystkie strony i Jenarekitka przerazi?a si?, ?e cz?onek Najwy?szej Rady za chwil? oka?e rozdra?nienie i irytacj?. Ba?a si?, ?e podniesie g?os i zacznie jej wymy?la?. Nie znios?aby jego krzyku. Gniew w nim stopniowo narasta? i szuka? uj?cia. ?wiec?ce nad parol? ciep?e s?o?ce zdawa?y si? w?a?nie przys?ania? ci??kie o?owiane chmury. Jednak?e dostojnik szybko si? opanowa?. Umia? pow?ci?ga? emocje.

— Uwa?am, ?e powinni?cie uda? si? do obozu Hagusa po drugiej stronie Meafluorii, lecz zachowuj?c pe?n? dyskrecj? — sucho zawyrokowa?. — Zatem udaj?c mieszka?c?w Gei. Hagusa wezwiemy na Ar?, gdzie udzielimy mu zwyczajowej nagany. Mo?e liczy? z naszej strony na reprymend?. Zlecimy mu, by sam zablokowa? szczelin?, lecz nie b?dziemy sprawdza?, czy wywi?za? si? z tego, czy nie. Nie damy mu pozna?, ?e co? wiemy o jego machinacjach. Niech sobie dalej spiskuje, nie trac?c poczucia bezkarno?ci! — odchrz?kn??, skupiaj?c wzrok na Kimi. — Wy za? oboje, ty i tw?j partner, zostaniecie dodatkowo zaprzysi??eni. Utworzycie tajny zesp??, wyj?ty spod kurateli si? specjalnych i bezpo?rednio podleg?y Najwy?szej Radzie. To na wypadek przecieku. By? mo?e, kto? tu na g?rze po cichu wspiera tego ?obuza. Ca?a operacja — niespiesznie ci?gn?? — musi by? perfekcyjnie przygotowana. Dlatego te?, nim udacie si? do obozu, w kt?rym Hagus przetrzymuje bladolicych, polecicie na Ziemi?, by przyjrze? si? jej mieszka?com. Musicie ich dobrze pozna?, ?eby potem z powodzeniem odegra? na Meafluorii rol? os?b, kt?re przypadkowo tam trafi?y przez szczelin?. Czeka was wi?c sporo pracy. Przyswoicie sobie wiedz? Ziemian, j?zyk i spos?b my?lenia, rozszyfrujecie g??wne systemy warto?ci. Macie si? z tym jak najszybciej upora?, rozumiesz?

Kimi pos?usznie przytakn??a.

— Rozumiem, dostojny Eukalipanusie! — odrzek?a.

Jeszcze raz obrzuci? j? badawczym spojrzeniem.

— Masz pytania?

— Nie mam — roztropnie odpowiedzia?a.

Zastanawia? si? przez chwil?, ci??ko westchn??, a potem rozstrzygn??:

— A zatem do dzie?a!

Podni?s? si? sztywno z fotela, skrzywi? si? jakby go zabola?o w krzy?ach i wskaza? jej drog? do wyj?cia.

W sali by?o dusznawo, klimatyzacja kiepsko dzia?a?a, w powietrzu unosi?y si? k??by dymu z papieros?w, miga?y r??nokolorowe ?wiat?a, a wymian? zda? uniemo?liwia?a ha?a?liwa muzyka. Kimi znakomicie czu?a si? w roli ziemskiej kobiety w m?odym wieku i by?a w swoim ?ywiole. Tego dnia zrobi?a si? na wampa. Z wdzi?kiem poddawa?a si? po?udniowym rytmom. Nie mia?a ochoty schodzi? z parkietu, jednak nie przysz?a do tego przybytku sama, lecz z partnerem, wi?c nie mog?a poprzesta? na solowych popisach. Usi?owa?a zach?ci? Mitosa, by z ni? si? pokr?ci?. Z trudem odci?gn??a go od bufetu, przy kt?rym nudzi? si? jak mops, siedz?c nad niedopitym drinkiem i bezmy?lnie gapi?c si? na kolorowe etykietki butelek. Puszczony samopas, zachowywa?by si? pewnie jak filmowy Jasio Fasola.

— Ruszaj si?! — krzykn??a mu do ucha, widz?c, ?e grzebie si? jak mucha w smole. — Ta?cz, przecie? potrafisz!

Ten jednak znieruchomia? na parkiecie z r?kami w kieszeniach, z nietajonym obrzydzeniem przygl?daj?c si? jej wyczynom.

— Straszne wariactwo, c?? to za przyjemno??, podrygiwa? w takim ?cisku... — mrukn?? z nut? ironii w g?osie. — Trzeba nie mie? oleju w g?owie.

Czu? si? na przegranej pozycji. Jednak naglony poczuciem obowi?zku zacz?? na odczepne wykonywa? jakie? chaotyczne ruchy, maj?ce znamionowa? taniec. Wszystko to w ?limaczym tempie. Przest?powa? z nogi na nog? i niby to wybija? rytm zgi?tymi w ?okciach r?kami. By? odziany w kolorow? koszul? z kr?tkimi r?kawami, wypuszczon? na wierzch i jasne spodnie w kroju bermud?w. Podobne wygibasy widzia? poprzedniego dnia w telewizji w wykonaniu komicznego grubasa w garniturze w krat? i teraz nieudolnie usi?owa? p?j?? w jego ?lady. Musia? sobie przecie? przyswoi? ca?? gam? typowych ludzkich odruch?w i zachowa?.

Ujrza? w jej ciemnych oczach b?ysk uznania.

— Nawet dobrze ci idzie — pochwali?a na wyrost poruszaj?cego si? jak nied?wied? agenta. Inn? partnerk? pewnie skr?ca?oby ze ?miechu.

Skrzywi? si? pod nosem.

— Tobie o niebo lepiej — odbi? pi?eczk?, sil?c si? na kurtuazj?, ale bez przekonania. Pami?ta?, ?e Ziemianie uwielbiali prawi? sobie drobne uprzejmo?ci. Komplementy by?y na porz?dku dziennym i nale?a?y do rytua?u prawie ka?dej rozmowy. Wymuszali je przez okazywanie nadmiernej skromno?ci. Totalna beznadzieja. Zachowywali si? irracjonalnie, uwa?aj?c, ?e s? dzi?ki temu oryginalni. I trajkotali bez ko?ca. Zw?aszcza kobiety.

— Co?! — nie dos?ysza?a, wi?c przysun??a si? do niego. Omal nie przyklei?a si? do Mitosa swym rozgrzanym cia?em, co wywo?a?o w nim dziwne dr?enie. Owia? go zapach jej silnych perfum. Musia? j? ogarn?? ramieniem, wi?c przesta? ?miesznie podrygiwa?.

— Ty te? ?wietnie ta?czysz! — rykn?? jej przy uchu.

Kilku zapoconych facet?w si? obejrza?o, ale ?aden nie zatrzyma? na nim d?u?ej spojrzenia. Tu wolno by?o wszystko lub prawie wszystko. A poza tym kt?? odwa?y?by si? zadrze? z takim jak on olbrzymem? Jego gorylowate kszta?ty odstrasza?y. By? g?r? mi??ni i troch? przypomina? Arnolda Schwarzeneggera.

Od trzech dni przebywali w Nowym Jorku, wi?c to i owo wiedzieli ju? o tym mie?cie. Najpierw ich kapsu?a zawis?a na wysoko?ci oko?o stu kilometr?w nad Long Island. Sp?dzili w niej ze dwie doby, zbieraj?c dane i przyswajaj?c sobie multum informacji o metropolii. Nast?pnie zeszli ni?ej i niewidoczni dla ludzkich oczu ostro?nie ?lizgali si? nad alejami. P??niej zdecydowali si? przenie?? na ruchliwe ulice, pozostawiaj?c kapsu?? nad sob?. By?a dobrze zamaskowana i nie mog?y jej wykry? ?adne tutejsze systemy radiolokacyjne. Transferowali si? z niej do zielonego Central Parku, l?duj?c p??n? noc? tu? przy cichym stawie z kaczkami. Zapobiegliwie wyposa?yli si? w skopiowane przez kryszta?y szeleszcz?ce banknoty dolarowe. Te nie r??ni?y si? niczym od prawdziwych, o czym przekonali si? przy pierwszych zakupach w supermarkecie. Mieli ich ca?y worek, nie wiadomo po co a? tyle.

Oko?o p??nocy wyrwali si? oboje z zat?oczonego lokalu na prawie pust? ulic?, ?api?c woln? taks?wk?. Kropi? letni deszcz. Kazali si? zawie?? do hotelu. Przywita? ich odziany w liberi? portier. Hol jeszcze t?tni? ?yciem. Kilka os?b wysypa?o si? z restauracji. Przy kontuarze recepcjonista podawa? klucze elegancko ubranej czarnej kobiecie, przy kt?rej sta?o kilka sk?rzanych walizek. Za jej plecami czeka?o us?u?nie dw?ch baga?owych. Agenci z Ary skorzystali z windy, kt?ra wyrzuci?a ich na siedemnastym pi?trze. Tam rozeszli si? do s?siaduj?cych ze sob? apartament?w.

Kimi jednak po kilku minutach niecierpliwie zastuka?a do drzwi Mitosa. Wpu?ci? j?, wy??czaj?c wcze?niej telewizor i dok?adnie zamykaj?c drzwi od ?azienki.

— Jest superowo — pewna siebie o?wiadczy?a, ?aduj?c si? krokiem amazonki do saloniku, zapadaj?c si? w g??bokim fotelu i si?gaj?c po camele, le??ce na b?yszcz?cym blacie ?awy. — Idzie nam ca?kiem dobrze. I ze wszystkim jeste?my na bie??co. Eukalipanus nie m?g?by nam niczego zarzuci?. — Przysun??a sobie metalow? popielniczk?, zapali?a jednego, wymachuj?c zapa?k? i odwa?nie si? zaci?gn??a. Zd??y?a si? ju? przebra?. Mia?a na sobie sk?p? bluzeczk? i kr?tk? obcis?? sp?dniczk?. Wypu?ci?a k??by dymu. — Pierwszy dzie?, biblioteki — g?o?no mu uzmys?owi?a. — Drugi dzie?, zwiedzanie muze?w i ogl?danie zabytk?w. Byli?my przy Statui Wolno?ci. Trzeci dzie?, zakupy i rozrywka — sumowa?a zgodnie z harmonogramem. — U?ywki te? mamy za sob?, kaw?, alkohol i papierosy. Tutejsze narkotyki — nieznacznie si? skrzywi?a — jako? na nas nie dzia?aj?. S? widocznie za s?abe. A na jutro mamy zaplanowane... — wstrzyma?a oddech — seks, mi?o?? i rodzin?.

W jej ostatnich s?owach zabrzmia?y jakie? z lekka ?widruj?ce, niepokoj?ce tony i Mitos instynktownie pr?bowa? si? broni?. Zachowywa? si? jak nie?mia?y m?odzik, nie maj?cy jeszcze za sob? ?adnych do?wiadcze? seksualnych. Nie przypuszcza? te?, by mog?o do nich rych?o doj??. Sprawy bieg?y za szybko i poczu? si? przyparty do muru.

— Obejrza?em sobie noc? w telewizji kilka film?w erotycznych z ostr? akcj? — wyduka? wstydliwie jak pryszczaty uczniak. — My?l?, ?e na razie to mi wystarczy.

K?ama? jak naj?ty. Przezornie nie doda? tego, ?e poprzedniego dnia ?ci?gn?? z kiosku z gazetami kilka grubych magazyn?w pornograficznych, z kt?rymi nast?pnie zaszy? si? w ?azience. Lektura ?wierszczyk?w niebywale go wci?gn??a, wywo?uj?c wypieki na twarzy. Ziemianie uprawiali seks w szalenie wyrafinowanych pozycjach i przegl?daj?c z zapartym tchem barwne fotki, doszed? do bolesnego wniosku, ?e niekt?rym pewnie by nie podo?a?.

Wyd??a z niesmakiem usta. To ona przecie? rozstrzyga?a o tym, co nale?y robi?, a czego nie. By?a kierownikiem zespo?u mi?dzygalaktycznego. Zgasi?a papierosa.

— Nie mamy czasu — przes?dzi?a, t?umacz?c mu jak rozkapryszonemu dziecku. — I nie mo?emy tu tkwi? bez ko?ca. Czeka nas Meafluoria. Musisz z kim? si? przespa? — zagra?a ostro, ale doskonale wiedzia?a, ku czemu d??y. — Ja zreszt? te?... — dorzuci?a, chc?c wywo?a? zazdro?? w partnerze. — Ty z jak?? atrakcyjn? m?od? kobiet?, a ja z dobrze zbudowanym facetem. Mo?emy si? ponadto za?apa? na seks grupowy... — wierci?a mu dziur? w brzuchu, widz?c jego z nag?a poblad?? twarz

Poj??, ?e nie ?artuje i ogarn??o go koszmarne przera?enie. To nie by?y przelewki.

— Mo?e najpierw... zrobimy prawo jazdy? — ostro?niutko zaoponowa?, pr?buj?c odwie?? agentk? od jej ?mia?ych i wr?cz nieobliczalnych zamiar?w. — Kilka poradnik?w ju? kupi?em — ospale wskaza? za siebie na stos ksi??ek, rozrzuconych przy ogromnym oknie. Leniwie kr??y?y nad nimi kryszta?y informacyjne, przewracaj?ce zadrukowane stronice. — Wynajmiemy sportowy samoch?d i pobrykamy sobie troch? po mie?cie — kusi? j? jak sztubak, namawiaj?cy niezdecydowan? szkoln? kole?ank? na szalone wagary.

— Samochody mamy zaplanowane na sobot? — postawi?a kropk? nad i. A potem zaszar?owa?a jak inteligentna i jadowita czarna arrara ze Stomantyrii: — Je?eli boisz si? Ziemian, poeksperymentuj ze mn?. I tak przecie? na Meafluorii b?dziemy wyst?powa? jako ma??e?stwo. — I szybko doda?a, nie kryj?c przek?su: — Nie powiesz mi, ?e nie masz na to ochoty. Przecie? widz?, jak za mn? wodzisz wzrokiem. Momentami omal mnie nie po?erasz!..

Zabrzmia?o to ma?o romantycznie, a Mitosowi przysz?o do g?owy, ?e powinni sobie najpierw zafundowa? nastrojow? kolacj? przy ?wiecach w wykwintnej restauracji i pota?czy? przy d?wi?kach cichej muzyki. Zapanowa?o k?opotliwe milczenie. Mimowolnie por?wna? goni?ce za klientami nachalne prostytutki z przeurocz? Jenarekitk? w narodowym stroju, kt?ra w aulolii siedzia?a tu? obok niego przy napoju loco-loco. Tamta chwila mocno utkwi?a mu w pami?ci. Przeszy?a go wtedy my?l, ?e agentka by?aby w stanie wype?ni? samotno??, dr?cz?c? go nieustannie od czasu opuszczenia Psyfarozy, o ile by tego naprawd? chcia?a. Niestety, tu, na Gei, usi?owa?a wcieli? si? w rol?, kt?ra go niepokoi?a. Tam, w aulolii, mia? j? ochot? delikatnie obj?? i poca?owa?, ale na drodze stan??y mu sztywne zasady styraca?skiej etykiety towarzyskiej. Tu, na Gei, one nie obowi?zywa?y, a Kimi jako Ziemianka by?a r?wnie atrakcyjna i poci?gaj?ca. Dlaczego jednak nagle zapragn??a osi?gn?? cel tak szybko, a jednocze?nie w spos?b tak prymitywny i wulgarny?

— Skoro tak uwa?asz... — rzek? zniech?cony, lecz serce mu mocniej zabi?o. Zaraz jednak uprzytomni? sobie, ?e to nie jego serce wali jak m?ot, ale serce ?licznej partnerki. Dostrzeg? w jej oczach nieme znaki zapytania. Wygl?da?a czaruj?co w tym, co mia?a na sobie i poj?? wreszcie, ?e jest nie mniej ni? on sam przej?ta. Podni?s? si? z pewnym za?enowaniem, oci??ale — lecz o?ywi? si?, gdy znalaz?a si? wreszcie w jego ramionach. Pragn??a go jak szalona i nie mia? ju? co do tego ani cienia w?tpliwo?ci. By? atrakcyjnym m??czyzn? i Ziemianki na ulicach Nowego Jorku rzuca?y za nim g?odne spojrzenia. Delikatnie dotkn?? grubymi wargami jej zmys?owych ust. Sta?a jednak sztywno i nie odwzajemni?a poca?unku. Z przera?enia by?a zimna jak l?d.

Kryszta?y informacyjne nieoczekiwanie roz?adowa?y jej napi?cie. Drzwi od ?azienki uchyli?y si? jak zaczarowane, a te, kt?re tam zamkn??, wtargn??y nagle do saloniku, unosz?c si? w powietrzu i zabawiaj?c si? frygaj?cymi kartkami otwartego ?wierszczyka. Podfrun??y z nim do Kimi. Zrobi?a wielkie oczy, a jej parali? w jednej chwili ust?pi?. Przeszed? jej jak r?k? odj??. Rozbierana scenka, kt?r? dojrza?a na rozk?ad?wce roz?mieszy?a j? do ?ez.

— Ty draniu, to tak? — chichota?a jak naj?ta. — Jaki ?wi?ty!.. Patrzcie go. Seks, nie! Kto by pomy?la??

Niefortunnie ods?oni? si? przed ni? i nie mia? ju? wyboru. Zosta?o mu zagra? w otwarte karty.

— Kocham ci?! — bezradnie wyskam?a?. — Jednak l?ka?em si?, ?e mnie wy?miejesz i odrzucisz. Przecie? nie jestem Jenarekit?. A tak naprawd? — wyzna? uczciwie i szczerze — to w tym piekielnym imperium przypad?a mi tylko rola nic nie znacz?cego zera... — w jego oku nieoczekiwanie zakr?ci?a si? ?za.

Odetchn??a z g??bok? ulg?. Ju? nie by?a despotyczn? agentk?, bezwzgl?dnie dyktuj?c? partnerowi, co mu wolno, a co nie. Pog?aska?a go czule po policzku.

— Ty g?uptasku, nie rozklejaj si? tak. Chod?!.. — wyszepta?a.

Potem, gdy osi?gn?li spe?nienie, le?eli przytuleni do siebie, ws?uchuj?c si? w odg?osy nocy. Byli wreszcie dw?jk? prawdziwych przyjaci??, kt?rych nic ju? nie dzieli.

Tego dnia Eukalipanus spotka? si? nie z jednym, lecz z dwoma przedstawicielami Wielkiej Rady — przewodnicz?cym, Feoorontem, i jego zast?pc?, Lizopolodusem. Min? mia? raczej kwa?n?, bowiem Styracydzi zaci?gn?li go na jaki? opuszczony ksi??yc w Sto Pi?tnastej Galaktyce. Za?o?yli lekkie kombinezony pr??niowe i prze?roczyste he?mofony, by potem jak ostatni g?upcy skaka? po wystaj?cych ska?ach i rozkoszowa? si? nik?? grawitacj?. W ko?cu ta zabawa znudzi?a si? obu dostojnikom. Ci?gn?cy za nimi Eukalipanus te? mia? jej do??. Ci??ko dyszeli. Zatrzymali si? na kr?tki wypoczynek, przysiadaj?c na g?adkich kamiennych p?ytach.

— Jak tam nasi agenci, wzi?li si? do roboty? — ?yczliwie zapyta? Feooront.

— Owszem — odpar? Zelus. — S? obecnie na Gei. Wkr?tce jednak udadz? si? na Meafluori?. Tam przyjrz? si? z bliska poczynaniom Hagusa.

Lizopolodus wiedzia?, o czym gaw?dz?.

— To zdumiewaj?ce, jak dalece nowo wypromowani oddalili si? od nas, Styracyd?w... — tradycyjnie zacz?? od utyskiwa?. Potem jednak od razu przeszed? do rzeczy, czuj?c, ?e wszelkie zwyczajowe wst?py s? zb?dne. — Czego chcia? ten Hagus? Nie widz? sensu w porywaniu i wi?zieniu reprezentant?w obcej rasy...

— Nie wszyscy — stan?? w obronie swych agent?w i wiernych nowo wypromowanych grzybiasty Eukalipanus. — Hagus?..

— Faktycznie, nie wszyscy — potwierdzi? przewodnicz?cy. — Je?li za? chodzi o Hagusa, musz? rzec, ?e niezmiernie zbulwersowa? moich doradc?w. Stworzyli kilkana?cie hipotez, z nim zwi?zanych. Dominowa?o prze?wiadczenie, ?e chcia? raz na zawsze opu?ci? nasze imperium, a wykorzystuj?c szczelin? zainstalowa? si? na sta?e na Gei. No i przej?? w?adz? nad t? planet?. To wszystko — oczywi?cie — po cichu.

Zelus przyjrza? si? z uznaniem przewodnicz?cemu Rady.

— A to ciekawe. A wi?c po to szkoli? bladolicych, kt?rzy mimowolnie i chyba z przera?eniem przekraczali szczelin?.

Przewodnicz?cy podni?s? d?o?.

— Och, nie. To tylko hipoteza, nic wi?cej!..

Zapad?o milczenie.

— Przemi?y ten ksi??yc — rzek? z zadum? Feooront. — Czy wiecie, ?e sp?dzi?em tu kilka dni w latach mojej m?odo?ci? Pr?bowa?em sobie udowodni?, ?e jestem samodzielny i zaradny...

— I co? Uda?o si?? — zapyta? Lizopolodus.

— Owszem — odrzek?. I doda? z ?alem. — Ale? to by?y pi?kne czasy! — Obejrza? si? na pozosta?ych cz?onk?w Wielkiej Rady. — A mo?e w to nie wierzycie? — podejrzliwie zapyta?.

Zaprzeczyli.

— Ale? wierzymy, wierzymy!.. — skwapliwie potwierdzili, wpadaj?c sobie w s?owa.

Nie pomog?o.

— Kilka krok?w st?d — zdradzi? im w zaufaniu — jest pieczara, w kt?rej szuka?em schronienia. U jej wyj?cia wyry?em na kamieniu moje imi?. Powinno jeszcze tam by?.

Ruszyli za nim, sadz?c susy. Feooront poprowadzi? ich w?skim kr?tym w?wozem mi?dzy strzelaj?cymi w g?r? ska?ami. Znalaz? poszarpany owal wej?cia. Na granitowej bryle znaczy?y si? ko?lawo wykute litery.

— A nie m?wi?em? — powiedzia? z nieskrywan? dum? w g?osie, pokazuj?c im ten niezgrabnie wyr?bany napis. Min? mia? przy tym tak?, jakby prezentowa? im wybitne dzie?o sztuki.

Ob?z, w kt?rym Hagus bezprawnie przetrzymywa? bladolicych, ?wieci? pustkami. Sforsowali ogrodzenie, przebijaj?c si? przez niewidoczne pole si?owe. S?dz?c po liczbie prycz z brudn? po?ciel?, w prymitywnych parterowych barakach nad brzegiem strumienia stra?nik planety wi?zi? ostatnio co najmniej stu pi??dziesi?ciu przel?k?ych Ziemian. Tych zapewne nie tak dawno st?d zabrano, ka??c im raz na zawsze po?egna? si? z niego?cinnym globem. Zmuszono ich do po?piechu, bo porzucili cz??? osobistych rzeczy. Nikt tu nie posprz?ta?. Ogl?dali plastikowe butelki i puszki po piwie. Dalej le?a? pozbawiony obiektywu aparat fotograficzny. Z rozdartej kosmetyczki wystawa?a szczotka do w?os?w. Mitos omin?? rozsypane kostki domina. Pochyli? si? i podni?s? z polepy b?yszcz?c? tu? przy pi?trowej pryczy dziesi?ciocent?wk?.

— Dow?d rzeczowy — cmokn?? ze znawstwem. — Ani chybi, maglowano tu obywateli USA — oznajmi?, migaj?c monet? przed oczyma zadumanej Kimi.

Oboje wygl?dali dok?adnie tak, jak przysta?o na nowojorsk? par?, kt?ra wybra?a si? w?a?nie na Times Square na zakupy lub na spacer po Broadwayu. Pobie?nie zlustrowali stoj?ce w dw?ch rz?dach baraki, przechodz?c nast?pnie do omsza?ego kamiennego budynku, w kt?rym odkryli podejrzane laboratorium. Stra?nik Meafluorii nie zd??y? zatrze? po sobie ?lad?w. Jenarekitka bez trudu z?ama?a kod wej?ciowy, uchyli?a wierzeje i przespacerowa?a si? z zaciekawieniem po salach zabiegowych, rozmieszczonych po obu stronach d?ugiego korytarza.

— To niewyobra?alny horror. Na moce, co on tu wyrabia?? — nie kry?a przej?cia, gdy po d?u?szej chwili wr?ci?a do Mitosa. — Ten dra? dysponowa? niezgorszym sprz?tem medycznym. Po cichu ?ci?ga? rzadkie urz?dzenia, od niedawna znane w parolach. Ale po co? No, w?a?nie — g?o?no si? dziwi?a. — Nie zamierza? bynajmniej leczy? bladolicych. Chod?, co? ci poka??! — poci?gn??a ros?ego agenta za r?kaw flanelowej koszuli.

Ten powl?k? si? za ni?, porzucaj?c wy?wietlacz z list? imion i nazwisk na ekranie.

— Wiesz, co m?wili w Nowym Jorku? — niemrawo podzieli? si? swym domys?em. — Podobno Elvisa Presleya porwali kosmici.

Nie skomentowa?a tej rewelacji. Doprowadzi?a Mitosa do srebrzystego silosu do klonowania.

— Hagus trudzi? si? nad genami wi??ni?w, wyposa?aj?c wybra?c?w w przymioty, kt?rych zazwyczaj nie posiadali ludzie. Ach, ju? wiem — uprzytomni?a sobie. — Pami?tasz t? zabawn? dziewczynk?, c?rk? Nicolasa Fishera? Wdrukowywa? w ich systemy nerwowe zdolno?? ekscytozy. — Uruchomi?a aparatur? kontroln? i przyjrza?a si? barwnym liniom, migaj?cym na ekranach. — Potem za? biedzi? si? nad ich ?wiadomo?ci?, wpisuj?c jakie? zamaskowane imperatywy i ukryte polecenia — skonstatowa?a. Przesz?a do nast?pnego pomieszczenia, znowu szarpi?c Mitosa za r?kaw. — Za? na samym ko?cu czy?ci? ich pami?? z wybranych wspomnie? — pokaza?a mu fotel psychotroniczny, wykorzystywany do leczenia powstrz?sowego. — Wracali na Ziemi? jako jego pos?uszne media. I nie wiedzieli, ?e tu byli.

Mitos natrafi? na urz?dzenie, kt?re go zaintrygowa?o. Z tak wygl?daj?cym elektronicznym pulpitem nigdy wcze?niej si? nie zetkn??. Stercza? przed nim dobr? minut?, przest?puj?c z nogi na nog?, a potem w??czy? zasilanie. Cicho zacz?? pracowa? generator, mieszcz?cy si? gdzie? w g??bokich piwnicach budynku, kt?ry w?a?nie z Kimi przekopywali.

— Na moce, to pot??ne pole maskuj?ce — poj??, gdy tylko wymy?lna aparatura zacz??a dzia?a?. Podrapa? si? za uchem. — Je?eli eksperymentowa? z silnymi systemami emisji psychicznej, musia? mie? stuprocentowo pewne ekranowanie. Inaczej w lot zosta?by wykryty.

Agentka podesz?a do Mitosa, badawczo przygl?daj?c si? maszynie.

— Na jenarekickie treonty! — parskn??a. — Wkopa? si? dopiero wtedy, kiedy ta dziewczynka dosta?a si? ponownie na Meafluori?. Co za zbieg okoliczno?ci? Nie by? w stanie przewidzie?, ?e do tego dojdzie. — Agent musia? uzna?, ?e jego urocza partnerka ma znowu przeb?yski geniuszu. — Zapewne ta ma?a przebywa?a ju? wcze?niej w tym obozie — tyle tylko, ?e tego nie pami?ta?a — domy?li?a si? Kimi.

Mitos z zadowoleniem zatar? r?ce, czuj?c ogarniaj?ce go podniecenie. Ich gra by?a warta ?wieczki i wiedzia?, ?e powr?c? na Ar? z prawdziwymi rewelacjami. Potem jednak zoboj?tnia? i popad? w zadum?.

— Szczwany lis z tego Hagusa. Zapewne zaszy? si? dobrze na Gei, a ci porwani bladolicy, kt?rych niew?tpliwie porozrzuca? wed?ug jakiego? klucza po ca?ej planecie, wcielaj? ju? w ?ycie jego chorobliwe plany.

— Pewnie si? nie mylisz, m?j misiaczku — wyrazi?a ciep?o swe zdanie Jenarekitka. — Nic tu zatem po nas — spu?ci?a z tonu. Potem jednak si? zawaha?a. — Chyba, ?e?.. — domy?lnie zawiesi?a g?os i zabrzmia?y w nim jakie? niepokoj?ce nuty.

Mitos g??boko zajrza? w jej br?zowe oczy i w lot poj??, co mia?a na my?li. Ten glob wydawa? si? z cicha prowokowa? do rzeczy, kt?re w srebrzystoszarych parolach nie by?y najlepiej widziane. Frywolnie przyci?gn?? Kimi do siebie, obj?? j? i delikatnie cmokn?? w zmys?owe usta. ?aden magnes tak nie dzia?a? jak magnes pi?knego kobiecego cia?a. Nowojorskie lekcje nie posz?y na marne.

— Jeszcze nie kochali?my si? na Meafluorii — szepn?? jej do ucha. — Zreszt?, nie tylko tutaj — dorzuci?, jak?? cz??ci? swego ja wracaj?c na u?amek chwili na Psyfaroz?, a p??niej na prze??cze i kotliny w g?rach Ary. — Jest tyle uroczych miejsc w kosmosie, w kt?rych ch?tnie bym to z tob? zrobi?...

— Och. Mmm!.. — potwierdzi?a, mrucz?c jak kotka i zarzucaj?c mu r?ce na szyj?. — Nie spiesz si? tak. Trzeba najpierw uwolni? kryszta?y, by zinwentaryzowa?y wszystko, co odkryli?my w tym koszmarnym obozie — zaoponowa?a, jednak?e jako? sennie i bez wi?kszego przekonania. — No i sprawdzi?, czy nie ma gdzie? w pobli?u l?dowiska dla maszyn lataj?cych Hagusa.

— P??niej — szepn?? znowu, pieszcz?c j? j?zykiem za uchem. — Tam, przy ko?cu korytarza chyba powinno si? znajdowa? jakie? zaplecze dla obs?ugi — szepn?? domy?lnie. — Z wygodnym pos?aniem. Choood?, wyli?? ci cipeczk?!

— Z wygodnym pos?aniem... — powt?rzy?a jak echo. — Faktycznie, jest tam co? takiego — uzmys?owi?a sobie po kr?tkiej chwili. — Rozbestwi?e? si?, ?obuziaku — skarci?a go za t? ostatni? propozycj?. — Robisz si? wulgarny i wstr?tny. Nie jeste?my kieruj?cymi si? instynktem dzikusami. Wi?cej romantyzmu, kochany! — ciep?o go pouczy?a, daj?c si? jednak bez oporu poci?gn?? w tamt? stron?.