Guziakiewicz E. GENESIS

Zabieraj?c si? do tego utworu, autor opar? si? na jednej ze swoich miniaturowych zagadek kryminalnych. Kilka takich napisa? i opublikowa? pod pseudonimem w latach dziewi??dziesi?tych. Rzeczona nosi?a tytu? «?mier? pi?knej tancerki». Zarysowana na pierwszych stronach akcja — zgodnie z tym punktem wyj?cia — ma wi?c charakter kryminalny. W Pary?u ginie pi?kna prostytutka. Usi?uj?cy wpa?? na trop jej mordercy komisarz, Jean Delorme, nie ma zielonego poj?cia, ?e ta z pozoru prosta sprawa policyjna powa?nie go przerasta, bowiem natrafi? na ?lad ukrywaj?cego si? na Ziemi kosmity. Nie wie te?, ?e nurt wydarze? wci?gnie go w najwi?ksze sekrety NASA prze?omu XX i XXI wieku.
«Genesis» nale?y do do prezentowanego w Necie tomu «Przyloty na Ziemi?», kt?ry doczeka? si? druku w 2006 r. Autor pisa? t? mikropowie?? od grudnia 2004 r. do marca 2005 r., zatem odwiedzaj?cy w tym okresie ten serwis internauci mogli na bie??co ?ledzi? post?py prac nad tekstem.
Kolejne zamieszczane tu fragmenty mikropowie?ci s? datowane. Utw?r w formacie msR mo?na ?ci?gn?? z serwisu e-Booki za free.

CZ??? PIERWSZA

Na zakryte kartonami martwe cia?o natkn?? si? nad ranem szukaj?cy resztek po?ywienia trz?s?cy si? ?ebrak — na tyle uczciwy, czy raczej a? tak przera?ony, ?eby powiadomi? policj?. Biedak skorzysta? z mieszcz?cej si? przy g??wnej ulicy budki telefonicznej, dr??c? r?k? wybieraj?c numer. Noc? nieco kropi?o, a przed ?witem dawa? si? we znaki dojmuj?cy ch??d. Wyci?gni?ty wczesn? por? z ???ka komisarz ze skupieniem przygl?da? si? delikatnej twarzy z co nieco rozmazanym makija?em. Takie s?odkie kociaki ogl?da?o si? na ok?adkach ilustrowanych magazyn?w. Przesz?o mu przez my?l, ?e najlepiej prezentowa?y si? na tle luksusowych woz?w. Dziewczyna wygl?da?a na prostytutk?, bior?c pod uwag? jej sk?pe jaskrawe ciuchy — ale je?li w istocie robi?a w tej bran?y, to z takim seksapilem by?a warta krocie. Mog?a mie? g?ra dwadzie?cia dwa lata. Nawet po ?mierci by?a pi?kna. Obna?one bosko zgrabne nogi wywo?ywa?y niedwuznaczne skojarzenia. Dla platynowych blondynek w jej typie nadziani faceci w podesz?ym wieku szybko tracili g?owy i ci?gn?li do nich jak g?upie ?my do p?omienia ?wiecy. Szli jak w dym.

— Wszystko kr?ci si? po staremu — mrukn?? pod nosem, spogl?daj?c na zegarek. — Co za ?wiat? Ohyda. Hej, masz ochot? na kolacj? ze ?niadaniem? Czemu nie? Je?li jeste? przy szmalu... — A przecie? mog?aby taka mie? m??a i dzieci.

Z niezwyk?ym okrucie?stwem podci?to jej gard?o ostrym narz?dziem, ani chybi brzytw?. T? zakrwawion? znale?li wkr?tce ch?opcy z ekipy w s?siednim w?skim przetoku mi?dzy ?cianami kamienic w metalowym pojemniku na ?miecie. Sprawca z pewno?ci? usun?? ?lady linii papilarnych, chyba, ?e nie mia? pouk?adane w g?owie.

Pon?tna m??dka trudni?a si? w ulokowanym przy g??wnej ulicy klubie nocnym z ma?o rzucaj?cym si? w oczy wej?ciem — i to uda?o si? od r?ki ustali?. Zezna? tak jeden z gapi?w, kt?rzy mimo wczesnej pory powolutku si? gromadzili, przyci?gni?ci widokiem niuchaj?cych gliniarzy. Ten akurat by? do?? dobrze zorientowany, bo pracowa? w ochronie pobliskiego supermarketu. Pami?ta? wszystkich sta?ych klient?w, a sprz?tni?ta laska zagl?da?a tam prawie codziennie. Zna? nawet jej ksyw?. By? to pierwszy wyra?ny trop i pomy?la?, ?e z mety wybierze si? do jaskini rozpusty, by dowiedzie? si? czego? wi?cej. Intuicja go nie myli?a i okaza?o si?, ?e jeszcze tam jest otwarte.

Genesis nie mia?a alfonsa. Tam zezna? ?ysawy barman, kt?ry mimo tego, ?e zbli?a? si? ranek, kr?ci? si? wci?? po klubie. Ko?czy? wymienia? spalone ?ar?wki. Twarz mia? zm?czon? i by?o wida?, ?e chce czym pr?dzej przy?o?y? g?ow? do poduszki. Zrobi? wielkie oczy, gdy dowiedzia? si?, ?e dziewczyna nie ?yje. Dla pewno?ci komisarz mu j? dok?adnie opisa?. Wieczorami ta?czy?a, robi?c striptiz, a po p??nocy umawia?a si? na ci?g dalszy, je?eli pali? si? na to jaki? ch?tny. R??nie to bywa?o i zazwyczaj ko?czy?o si? w pobliskim hoteliku, gdzie mia?a wynaj?ty pok?j. Widywano j? w towarzystwie starszego starannie ubranego i zamo?nego m??czyzny, kt?ry kaza? si? tytu?owa? hrabi?, a tak?e w asy?cie czterdziestokilkuletniego kupca z Dzielnicy ?aci?skiej. Ostatnio uderza? te? do niej obiecuj?cy rze?biarz artysta. Ten by? najm?odszym z jej gach?w. Barman zna? ich nazwiska oraz adresy i bez opor?w udost?pni? je gliniarzowi. Pewnie dla jego firmy nie by?a to wielka strata. Striptizerki przychodzi?y i odchodzi?y. W tej bran?y nale?a?o pami?ta? o rotacji, liczy? si? z przykrymi zaj?ciami, no i dba? o dobre stosunki z policj?.

— Danse macabre — szepn?? komisarz, nieruchomiej?c za kierownic? wys?u?onego wozu. Za?o?y? mi?kkie sk?rzane r?kawiczki. By?a pe?na ?ycia, ?miej?ca si? i z ikr?, pewnie z planami na przysz?o??, dop?ki nie znalaz?a si? w upiornym tanecznym korowodzie ze wstr?tnym chichocz?cym ko?ciotrupem na czele. Pod?y los nie szcz?dzi? raz?w i ka?dego to czeka?o, ale przecie? nie nale?a?o si? z tym spieszy?. A ju? tym bardziej z paranoiczn? gorliwo?ci? dopomaga? przeznaczeniu. Ruszy? z miejsca, uzmys?awiaj?c sobie, ?e bardzo mu zale?y na tym, ?eby znale?? zwyrodnialca, kt?ry t? ?liczn? m??dk? wys?a? na tamten ?wiat.

Hrabia by? wynios?y i nieomal lodowaty. Spogl?da? na komisarza z majestatycznym spokojem. Przyj?? go w kwiecistym m?skim szlafroku w wy?o?onym perskimi dywanami wielkim salonie z meblami w stylu empire. Zaczesane do ty?u szpakowate w?osy podkre?la?y wysokie czo?o.

— Genesis? — zmarszczy? brwi, bij?c si? z my?lami. Szuka? natchnienia. Dobre p?? minuty trzyma? wypiel?gnowan? d?o? na s?uchawce aparatu telefonicznego w ge?cie, kt?ry kaza? si? domy?la?, ?e za chwil? wybierze numer gabinetu ministra spraw wewn?trznych lub innej r?wnie ustosunkowanej osobisto?ci, a wreszcie si? skrzywi?, ostatecznie uwalniaj?c si? od w?tpliwo?ci. — Genesis — powt?rzy? z rozmys?em. Rozpar? si? w fotelu i potwierdzi?, ?e zna tancerk?. Wykoncypowa?, ?e nie ma powod?w, aby si? jej wypiera?. Doda?, ?e nie ?ywi do niej g??bszych uczu?. — To przelotna znajomo?? — oznajmi? z opanowaniem. I zaraz z niepokojem zapyta?: — Chyba niczego nie ukrad?a? — A widz?c zdumienie w oczach komisarza, dorzuci?, jakby si? usprawiedliwiaj?c: — Efektowna, to jasne, ale ma przewr?cone w g?owie. Jest zafascynowana arystokracj?, jednak nie znajdzie si? w wy?szych sferach ze swoj? reputacj?. Gubi? j? wyniesione z p???wiatka fatalne nawyki — gorzko podsumowa?. — Dzieci? marginesu...

— Niestety, to dzieci? nie ?yje. Zw?oki odkryto dzisiaj nad ranem — rzuci? z dojmuj?cym ch?odem, nie spuszczaj?c z tamtego wzroku.

D?gni?cie by?o celne. Hrabiemu nie drgn?? ?aden musku?, potrafi? si? doskonale maskowa?, lecz przed do?wiadczonym glin? nie umia? ukry? tego, co dzia?o si? w jego duszy. Chyba nikt nigdy nie zada? mu silniejszego ciosu. Mo?na by?o odnie?? wra?enie, ?e w?a?nie przegra? w ruletk? wszystko, co mia?. Calutki maj?tek. Nie. Po prostu straci? najbli?sz? sercu osob?.

Komisarz chwil? siedzia? w k?opotliwym milczeniu, po czym z atencj? si? podni?s?, szykuj?c si? do wyj?cia. Niepewnie podni?s? oczy. Jego nos m?wi? mu, ?e rozm?wca nie mo?e mu pom?c w ?ledztwie. Zreszt? tamten chcia? zosta? sam.

— Czy mia?a rodzin?? — zapyta? prawie na obchodne.

— Nie.

— Mo?na zatem liczy?, ?e... — zawiesi? na moment g?os.

— Tak — tamten wiedzia?, o co mu chodzi. — Podejm? si? identyfikacji — wychrypia?. Zestarza? si? nagle o kilka lat. — Prosz? tylko powiedzie?, kiedy i gdzie.

Po?egnali si? prawie bez s?owa. ?a?owa?, ?e musia? si? wcieli? w rol? zwiastuna z?ych nowin. Zst?powa? po szerokich schodach z uporczyw? my?l?, ?e okaza? si? ma?o taktowny, bo przeoczy? nale?ne kondolencje. W tym przepi?knie po?o?onym pa?acyku w?a?nie umar? kto? z niby-rodziny. Ale straszliwie zakpi?by sobie z hrabiego, gdyby pr?bowa? mu je z?o?y?.

— Szlag by to trafi?! — warkn??, gdy zasiad? za kierownic?.

Si?gn?? po paczk? papieros?w. Zapali? jednego, wydmuchuj?c k??by dymu. Wsp??czu? tamtemu. Nale?a?o go dawno temu przestrzec. Facet nie powinien by? pochopnie otwiera? serca przed panienk? lekkich obyczaj?w — cho?by nie wiadomo jak si? klei?a i cho?by nie wiadomo jak rozpaczliwie szuka?a w nim ojca, kt?rego los posk?pi? jej w dzieci?stwie. Ale na cenne rady by?o za p??no. Ruszy? z miejsca z zas?pionym obliczem. Sam przed laty pope?ni? podobny b??d. Nie?le si? naci?? i pewnie dlatego zosta? starym kawalerem. Za dobrze go rozumia?.

29 grudnia 2004 r.

Oty?y kupiec by? wrednym typem, co od razu wpad?o komisarzowi w oczy, przynosz?c mu niejak? ulg?. Taki grubosk?rny palant nie cierpia? z powodu kurewek, kt?re ?egna?y si? z tym ?wiatem. I na tym polega?a jego przewaga nad starszym od niego nieuleczalnym romantykiem, kt?ry w samotno?ci liza? teraz rany.

— Genesis jest ?asa na szmal — mi?kko obja?nia? komisarzowi, gdy ten zjawi? si? na zapleczu sklepu z konfekcj?. Omal nie mrucza? jak kot i nie ociera? si? pieszczotliwie o glin?. — Dla forsy jest gotowa na wszystko. Mimo to — moim skromnym zdaniem — ma go??bie serce — konfidencjonalnie dzieli? si? z nim posiadan? wiedz?, markuj?c opieku?czo?? i ?yczliwo??, ale by?o wida?, ?e ??e jak pies. Mia? g??boko w dupie t? striptizerk?. Tyle dla niego znaczy?a, co manekin w witrynie. — To dobra dziewczyna, ale zepsuta przez ?rodowisko. Gdyby tak posz?a na studia... — cmokn?? w pewnej chwili, doprowadzaj?c do absurdu sw?j k?amliwy wyw?d. — Na przyk?ad na Sorbon?? — Na pewno nie da?by na to ani centa.

Komisarzowi przesz?o przez my?l, ?e dra? najwyra?niej nie zap?aci? jej za kilka ostatnich nocy i g??wkuje, jak si? z tego wywin??. I pewnie korci go, by pod?apa? ch?tn? studentk? z d?ugimi nogami.

— Ach, tak? — nieznacznie si? zdziwi?. — Biedaczka nie ?yje — powiedzia?.

— Co? S?odka Genesis nie ?yje? — tamten zrobi? wielkie oczy, skupiaj?c wzrok na gliniarzu i nieruchomiej?c na d?u?sz? chwil?. — W g?owie si? nie mie?ci — wymamrota? z niesamowitym zdumieniem. — I pomy?le? — paln?? bez namys?u — ?e widzia?em si? z ni? jeszcze przedwczoraj...

Wydawa?o si? komisarzowi, ?e kupiec z ulg? odetchn??. Wiadomo, zmarli nie upominali si? o got?wk?. Nie pyta? go o alibi, bo uzna?, ?e nie warto.

Trzeci z kandydat?w na morderc? mieszka? w Montmartre. W drodze komisarz po??czy? si? z prosektorium, by porozmawia? z lekarzem, a jego pierwsze niejasne domys?y si? potwierdzi?y. Mia?o si? to oko. Zgon nast?pi? oko?o drugiej w nocy. Nie by?o oznak gwa?tu. Morderca przewi?z? zw?oki i porzuci? je w pobli?u klubu. Zupe?na amatorszczyzna. Widocznie liczy? na to, ?e im dalej znajd? si? od miejsca zbrodni, tym b?dzie dla niego bezpieczniej. Gdyby mia? wi?cej oleju w g?owie, postara?by si? o to, ?eby cia?o znik?o bez ?ladu.

— Z?udne nadzieje! — mrukn??, przyspieszaj?c. Przez chwil? czu? si? tak, jakby by? bohaterem komiks?w w stylu "A prendre avec des gants". Potem ju? tylko rozgl?da? si? za miejscem do parkowania.

Rze?biarz przyj?? komisarza w obszernym atelier w otoczeniu pos?g?w i popiersi. Jego dzie?ka nie nale?a?y do okrzyczanych, ale zdoby? ju? sobie mark? dobrze zapowiadaj?cego si? artysty, kt?rego k?opoty finansowe nie b?d? si? ima?. Szczup?y i wysoki, mia? d?ugie rozczesane na ?rodku g?owy w?osy i kr?tko przyci?t? br?dk?. Do obcis?ych d?ins?w za?o?y? ???t? koszul?.

— Genesis? — d?onie tamtego nie przypomina?y rak kamieniarza i trudno je by?o sobie wyobrazi? z zakrwawion? brzytw?. — Spotyka?em si? z ni?, to prawda — spokojnie obja?nia?, bawi?c si? niewielkim d?utem. — To rzadko?? w tej bran?y. ?adna tam przypadkowa z ulicy. By?a ma?? cudown? istot?, wprost stworzon? do mi?o?ci. Zarazem niewinnym anio?em i gro?n? nieobliczaln? panter?. Zaraz, zaraz, kiedy j? ostatnio widzia?em? — usi?owa? sobie przypomnie?. — Pewnie ze trzy dni temu... A co si? sta?o?

Glina wr?ci? do komisariatu. Zgodnie z telefonicznym poleceniem, Filip niucha? ju? za podejrzanymi w archiwach policyjnych.

— To robota hrabiego de la Potterie — zacz?? bez ogr?dek, gdy tylko ujrza? komisarza. — Przed kilku laty by? ju? zamieszany w ?mier? prostytutki, ale ?ledztwo umorzono z powodu braku dowod?w. C??, nale?y do elity i ma swoje doj?cia do...

— Nie, to nie on... — przerwa? mu szef, kwituj?c jego sugesti? skrzywieniem ust i wymownym ruchem r?ki. — Nie uwierzysz, ale poszlaki wskazuj? na tego artyst?... — zaduma? si?, gryz?c si? z my?lami. — Co? — zapyta?, widz?c zdumienie w jego oczach. — Aha! Dlaczego? — wstydliwie odchrz?kn??. — Presumpcja jest z rz?du tych, kt?rych si? nie powa?a — i pewnie ka?dy s?dzia wy?mia?by mnie, gdybym pr?bowa? powo?ywa? si? na co? takiego. To dobre w tanich krymina?ach. Tylko ten ?ajdak m?wi? o niej w czasie przesz?ym — wydusi? z siebie, omal si? przy tym nie rumieni?c. Wyci?gn?? chusteczki higieniczne, by przetrze? sobie nos. — W pass? compos?... — po chwili dorzuci?.

Tamten zerkn?? z ?alem na papiery, nad kt?rych zgromadzeniem siedzia? przesz?o godzin?. Gorliwo?? nie pop?aca?a. Przynajmniej nie w policji. Przy?o?y? si? do zb?dnej pracy.

— Wiedzia?, skurwiel, ?e jego laska nie ?yje... — rzek? w zamy?leniu, jak?? cz??ci? swego ja godz?c si? z wywodem szefa, kt?rego zdanie sobie ceni?. Marzy? o tym, ?eby mu z czasem dor?wna?. Inna nadal niez?omnie broni?a hipotezy o winie hrabiego.

— A co z nakazem rewizji w jej mieszkaniu? — ockn?? si? Delorme.

Filip zerkn?? na zegarek.

— B?dziemy go mie? za jak?? godzin? — odpowiedzia?.

— Ufff, chwila przerwy — odetchn??, zagl?daj?c do swojego portfela i sprawdzaj?c, czy ma karty kredytowe. — W takim razie r?b kaw?, a potem wyrwiemy si? na ?niadanko — zadecydowa?. — Do naszego bistra. A w mi?dzyczasie przejrz? te papiery — odkaszln?? w d?o?, rozsiadaj?c si? za biurkiem. Troch? zmarz? z samego rana i teraz to z niego wychodzi?o. — M?wisz, ?e ten hrabia ma ju? na swoim koncie podobny numer? — zaciekawi? si? utytu?owanym seniorem.

Tamten przytakn??, podaj?c mu teczk?, a komisarz otworzy? j? i zag??bi? si? w lektur? wycink?w prasowych sprzed lat. Wertowa? je kilka minut.

— Czy on przypadkiem nie by?... powi?zany ze s?u?bami specjalnymi? — rzuci? niby to incydentalne pytanie, podnosz?c wzrok i rozgl?daj?c si?, ale nikt mu nie raczy? odpowiedzie?. Filip bowiem utkn?? przy ekspresie do kawy. Pewno podrywa? ?obuz sekretark?, bo dotar?y do jego uszu ?michy-chichy i strz?py urywanej rozmowy. — Ech, te lata dziewi??dziesi?te... — z namys?em pokiwa? g?ow?, zag??biaj?c si? w kolejne dokumenty. Obejrza? fotki tamtej prostytutki. — Czarno-bia?e! — skrzywi? si?, wpatruj?c si? w jej lekko zamazane oblicze. — Nie, nie by?a podobna do Genesis — rozs?dzi? z odrobin? zawodu. Potem podpar? si? ?okciami i odda? medytacjom, pozwalaj?c my?lom biec w t? stron?, w kt?r? chc?. Skrycie g??wkowa? nad tym, czy nie powinien za kilka dni wskoczy? w czarny garnitur i wyl?dowa? na pogrzebie tej ukatrupionej lali.

D?wi?k telefonu wdar? si? w cisz?. Dobijano si? do niego z prosektorium. Z minut? rozmawia? p??g?osem, a potem od?o?y? s?uchawk?.

— Co? nie tak z t? tancereczk? — niefrasobliwie rzuci? do swego zast?pcy, gdy ten wreszcie wr?ci?, stawiaj?c przed nim fili?ank? paruj?cej kawy. — Stary Marc wzi?? j? pod mikroskop. Twierdzi?, ?e jej kom?rki nie s? martwe. Ju? nawet wys?a? pr?bki do centralnego laboratorium. Musimy tam wdepn??, gdy tylko uporamy si? z jej mieszkaniem. Ma co?, co mu si? nie mie?ci w g?owie i chcia?by si? z nami tym podzieli?.

13 stycznia 2005 r.

Konsjer?ka podejrzliwie im si? przygl?da?a. Taksowa?a ich wzrokiem jak intruz?w. W tej nijakiej pracy szybko obrasta?o si? sad?em. By?a rozty?? blondyn? oko?o pi??dziesi?tki ze znacz?cymi si? na twarzy resztkami dawnej urody. Przesadza?a z makija?em.

— Na pewno z policji?

Przytakn?li. Rozszerzonymi oczyma wpatrywa?a si? w trzymane przed ni? legitymacje. Za ni? na pokrytej tapet? w kwiaty ?cianie wisia?y jakie? dyplomy.

— Zw?dzi?a co?? — zapyta?a z babsk? dociekliwo?ci?.

Filip z cicha si? roze?mia?, ale zaraz spowa?nia? skarcony spojrzeniem szefa.

— Nie, nie ?yje! — sucho odrzek? komisarz.

Tamta nie ruszy?a si? zza kontuaru. Jeszcze raz ich zlustrowa?a wzrokiem, w kt?rym kry?o si? niedowierzanie.

— Ale? panowie, co te? opowiadacie — obruszy?a si?. — Jak mo?ecie wciska? ludziom takie brednie? Wysz?a z mieszkania przed pi?cioma minutami. Przecie? nie mam bielma na oczach... — wyrzuci?a z siebie z oburzeniem.

Zabi?a im ?wieka tym wyznaniem.

— Nie myli si? pani? — komisarz uni?s? brwi. — To by?a ona? Nikt inny? Nie mia?a siostry bli?niaczki? Sobowt?ra? — usi?owa? si? dopyta?.

— A za kog?? mnie macie? — konsjer?ka poczu?a si? dotkni?ta do ?ywego. — Kpi pan sobie, monsieur, czy co? — zamilk?a na chwil?, nie spuszczaj?c z nich wzroku. Wykoncypowa?a, ?e wprawi?a ich w zak?opotanie i to j? uspokoi?o. Mia?a przewag? nad tymi pata?achami z policji. ?owili ryby w m?tnej wodzie. Brali szmal, a nie potrafili powiedzie?, ile jest dwa razy dwa. — Nie nocowa?a tu, tego si? domy?lam — nabra?a tchu i poci?gn??a ten w?tek. — Przyjecha?a taks?wk? jakie? dwadzie?cia minut temu, zap?aci?a i wysiad?a — zacz??a dzieli? si? tym, co widzia?a. — Nawet zapami?ta?am numer. By?a w dziwnych ?achach — owini?ta popielatym m?skim prochowcem, o wiele za ni? za du?ym. Schowa?a do kieszeni m?ski portfel. Podwin??a sobie r?kawy. Cz?apa?a w takich ?miesznych gumowych butach, jakie nosz? w rze?niach. Co? si? musia?o okropnego wydarzy?, bo zawsze by?a taka zadbana. I chyba pod spodem nie mia?a halki ani desu, nie m?wi?c o biustonoszu. Spieszy?a si?, nerwowo pobieg?a do windy, a zwykle przymilnie m?wi mi "dzie? dobry". Nigdy o tym nie zapomina. By?a u siebie g?ra kwadrans, mieszka na pierwszym pi?trze, w lot si? przebra?a i zjecha?a z powrotem. W?o?y?a gustowny czerwony kostium. Targa?a ze sob? torb? podr??n?. Wrzuci?a j? do baga?nika swojego citroena, kt?ry sta? tu od dw?ch dni i szybko odjecha?a. Chyba bardzo jej si? spieszy?o...

Komisarza zamurowa?o na amen.

— Cholera, nie powinni?my byli tak d?ugo siedzie? w tym bistro, zachcia?o si? nam rozkoszy porannej pras?wki — mrukn??, intensywnie g??wkuj?c. — A ten prochowiec? — zapyta?. — Nie mia? przypadkiem mocno naderwanej lewej kieszeni?

Konsjer?ka przytakn??a.

— Nie wiem, czy akurat lewej, ale wpad?o mi w oczy, ze jedna kiesze? ledwo si? trzyma?a. By?a na agrafce.

Komisarz zagulgota? jak indor. Jego twarz sta?a si? czerwona.

— P?dzimy do prosektorium — raptem wychrypia?. — Do diaska, ona by?a w okryciu Marca. I pewnie w jego gumowcach — ?piesznie wyt?umaczy? si? przed Filipem. — Prosz? nikogo nie wpuszcza? do jej mieszkania — krzykn?? do konsjer?ki. — A i samemu tam nie wchodzi?. Jeszcze tu wr?cimy!

Wskoczy? do samochodu tak energicznie, jakby mu nagle uby?o lat. Zapali?y mu si? oczy.

— Wystaw koguta, p?dzimy na sygnale. I dzwo? do Robala. Niech migiem kogo? tam wy?le, ?eby sprawdzi?, co si? sta?o. To jaka? paranoja!

19 stycznia 2005 r.

CZ??? DRUGA

Na znieruchomia?ej w przed?miertnym skurczu twarzy Marca rysowa?o si? koszmarne przera?enie. Nienaturalnie zwini?te zw?oki le?a?y wci?ni?te w k?t mi?dzy szafkami z narz?dziami.

— Niech pan popatrzy! — Filip pokaza? komisarzowi otw?r w skroniach, wielko?ci monety. — "To" chyba wyssa?o mu p?aty czo?owe — rzek? domy?lnie, chc?c pochwali? si? przenikliwo?ci?. — I pewnie wcze?niej przetr?ci?o kr?gos?up.

Delorme pochyli? si? nad tym, co zosta?o z zaprzyja?nionego patologa.

— Do diaska, za kilka miesi?cy mia? przej?? na emerytur? — wyst?ka? z niek?amanym ?alem. — A teraz pokroj? go tak, jak innych kroi?.

B?yska? policyjny flesz.

— Hej, zobacz! — Robal osobi?cie si? pofatygowa? do prosektorium, by obejrze? t? krwaw? jatk?. — Dyktafon si? osta?.

— No i co? — komisarz si? odwr?ci?, a potem zrobi? dwa ostro?ne kroki do przodu i zaj?? inne miejsce, nie chc?c sta? plecami do zmar?ego przyjaciela.

Tamten uruchomi? urz?dzenie. Twarz mia? tak?, jakby go kto? obla? ?rodkiem ?r?cym i pewnie st?d to przezwisko, kt?re przylgn??o do niego przed laty. Nikt nie pyta?, co ten dobry glina robi? w m?odo?ci, bo pewnie nie us?ysza?by prawdy.

— Wszystko si? nagra?o. Pos?uchaj!

Stary Marc zdawa? beznami?tn? relacj? z przebiegu podejmowanych czynno?ci. "Temperatura zw?ok si? podnios?a. Ten wirus, czy co to tam jest, powoduje, ?e organy denatki nadal wydaj? si? by? ?ywe. Os?uchuj? jej serce. — Przez jaki? czas nie by?o nic s?ycha?, chocia? ta?ma si? przesuwa?a. — Jest, jest, jedno s?abe uderzenie na minut?! — o?ywi? si? Marc. — Sk?ra si? lekko zar??owi?a — opisywa?. — Czy?by ta ma?a mia?a zamiar powr?ci? do ?ycia? W g?owie si? nie mie?ci! Jeszcze takiego przypadku nie mia?em w karierze. Krew w ranie na szyi wyp?yn??a, zmieni?a kolor na ?wie?y i wydaje si?... eee... bulgota?. ?lad po ci?ciu brzytw? powoli zanika. Przyspieszona regeneracja. O, nie, nie uciekaj, kr?lewno! — raptownie rzuci? do zw?ok. — To si? potem skasuje — sucho zawyrokowa?, widocznie nie chc?c, by pozosta?a na ta?mie ta bezprzyk?adna odzywka. — Ponowna gwa?towna utrata czynno?ci ?yciowych... — ci?gn?? ju? dalej spokojnie. — Ona dopiero teraz umiera — doda? z b?lem. — Cia?o kurczy si?, kruszy i ciemnieje, jakby w piorunuj?cym tempie ulega?o rozk?adowi i wysycha?o. Zamienia si? w co?, co przypomina... eee... mumi? egipsk?. Tak?, jakie mo?na obejrze? w Luwrze. Czaszka przekr?ci?a si? na bok. Co? Pochylam si? nad zw?okami. Niemo?liwe! Jezu, omyli?em si?. Denatka nadal ?yje. Otwiera oczy — jego relacja raptem przesz?a w pe?en l?ku dramatyczny szept. — Ten potw?r spogl?da na mnie. Ci??ko si? podnosi. ???te ?lepia... Nieee!" — rozpaczliwie rozdar? si? stary Marc, przerywaj?c relacj?. By?o s?ycha? odg?osy kr?tkiej szamotaniny, stukot przewracaj?cego si? sto?u i wal?cych si? z hukiem na posadzk? metalowych narz?dzi. Zawy?a na moment elektryczna pi?a do ci?cia ko?ci. Ukoronowaniem by? kr?tki zduszony ryk dzikiego zwierz?cia, a nastepnie trwaj?ce dobre trzy minuty osobliwe mlaskanie.

— Potem ju? nic nie ma — oznajmi? Robal. — Ju? raz to przes?ucha?em — zdradzi?, delikatnie odk?adaj?c wy??czony dyktafon. Trzyma? go w r?kach przez chusteczk?.

Komisarz otar? pot z czo?a. Czu? si? rozpalony, chocia? w prosektorium panowa? ch??d.

— Co to by?o? — wpatrzy? si? z przera?eniem w swojego szefa. — Przecie? Marc nie m?g? zwariowa?.

Tamten uciek? wzrokiem gdzie? w g?r?. Zainteresowa?a go geografia plam na suficie. Nie odpowiedzia?.

— Wi?c m?wisz, ?e ta konsjer?ka widzia?a j? ?yw?? — przerwa? wreszcie cisz?.

Delorme odkaszln?? i przytakn??.

— Rzuci?em z przyzwyczajenia okiem na to, co mia?e? na biurku. I chyba dobrze zrobi?em. Kiedy tu przyjecha?em, dotar? do mnie kolejny meldunek. Ten tw?j artysta rze?biarz nie ?yje. Rewelacja! Zatelefonowa?a jego sprz?taczka. Gdy wchodzi?a, sprzed jego pracowni odje?d?a?a zielonym wozem jaka? m?oda kobieta w czerwonym kostiumie. Masz jakie? skojarzenia?

Delorme wyj?? papierosa.

— Tu nie wolno pali?! — parskn??a osch?a trzydziestoletnia brunetka, ze znawstwem ogl?daj?ca zw?oki Marca. Brakuj?cego patologa ?ci?gni?to w piorunuj?cym tempie z centralnego laboratorium.

— Wyjdziemy na ?wie?e powietrze — stan?? w jego obronie Robal.

Przed wej?ciem komisarz zapali? i zaci?gn?? si?, wydmuchuj?c z rozkosz? k??by dymu.

— Wygl?da na to, ?e ta Genesis zmartwychwsta?a — stwierdzi? — pojecha?a do mieszkania si? przebra?, a potem zat?uk?a faceta, kt?ry wczoraj poder?n?? jej gard?o... Uwierzy?by? w to?

— Nie — odpowiedzia? Robal po chwili zastanowienia. — Nie uwierzy?bym. W naszej robocie nie mo?emy si? zas?ania? upiorami Luwru. Przecie? nikomu nie powiesz, ?e to Belphegor w damskim wydaniu. Musi by? bardziej racjonalne wyt?umaczenie.

Nie wy?uszczy?, jakiego konkretnie si? spodziewa, bo zadzwoni? mu w kieszeni telefon. Odebra?, chwil? s?ucha?, a potem odrzek? zrezygnowanym g?osem:

— Ma si? rozumie?, je?li inaczej nie mo?na...

— Co? nowego? — z zaciekawieniem zapyta? go Delorme, gdy ten schowa? kom?rk?.

— Taaa... — jego szef chwil? milcza?. — Ju? nie prowadzimy tej sprawy — w zaufaniu zdradzi? komisarzowi, krzywi?c si? z niech?ci?. — W?a?nie mi to oznajmiono. Przejmuje j? jaka? specjalna kom?rka Interpolu. I kto? z NASA. Od tej prostytutki mamy si? teraz trzyma? z daleka.

Stali i patrzyli. Wygl?dali tak, jakby kto? ich wypatroszy?. Fotograf w?a?nie wyszed?, ?aduj?c aparat z lamp? b?yskow? do swojego bmw, wi?c pewnie robota ekipy zmierza?a ku ko?cowi. Mia? na sobie zgrabn? kr?ciutk? kurteczk? ze ?ci?gaczami. Takie podoba?y si? komisarzowi, nawet kiedy? jedn? mierzy? w jakim? sklepie, ale by? za t?gi, by co? takiego nosi?. Musia?by pozby? si? tuszy.

— Co? mi zaczyna ?wita? w g?owie... — rzuci? naraz Delorme z r?kami w kieszeni. Wcze?niej rozgni?t? czubkiem buta tl?cego si? peta.

Tamten dziwnie mu si? przypatrywa?. Jego lewa brew niebezpiecznie pow?drowa?a w g?r?, widomy znak, ?e jest wkurzony. Co? mu le?a?o na w?trobie.

— To horror, trafili?my na jakiego? popieprzonego mutanta — zachrypia?. — Chocia? tacy nie istniej?. — Czu? si? o?mieszony. — A mo?e na... wynaturzonego kosmit? — prze?ama? si? i wyrzuci? z siebie to, co go gryz?o.

Komisarz wzgardliwie wzruszy? ramionami. Skrycie si? ucieszy?, ?e Robal to g?o?no powiedzia?.

— A c?? innego, je?li grzebie w tym NASA? — potwierdzi?. — Takie rzeczy si? zdarzaj?, nie ?am si?. No i w?a?nie przypadkiem na nas pad?o... — usi?owa? podnie?? go na duchu. — Pechowe szcz??cie.

28 stycznia 2005 r.

By?a szczuplutk? brunetk? o w?skich biodrach i wydatnych piersiach. Gdyby nie ten czarny s?u?bowy kostium i przyciemnione okulary ? la FBI, mo?na by od biedy przyj??, ?e jest s?odk? lal? z reklam telewizyjnych. Sekundowa? jej chudy jak szczapa rudy ch?opak, przypominaj?cy raczej studenta jednej z renomowanych ameryka?skich uczelni ni? agenta tajnych s?u?b, a widz?c ich Jean Delorme uczu? nieprzyjemne uk?ucie w okolicy serca. Pomy?la?, ?e zatrudniaj? teraz coraz m?odszych — zdolnych, b?yskotliwych, ?wietnie przygotowanych i b?yskawicznie si? dostosowuj?cych do ka?dej zaskakuj?cej sytuacji. Przy nich starsi, z garniturem sztywnych nawyk?w i przyzwyczaje? sprzed lat, z kretesem przegrywali. Zas?ugiwali na miano dinozaur?w.

Zdj??a te okularki przeciws?oneczne i u?miechn??a si? do niego. Poczu? si? odrobin? lepiej. "Zero zadufania. Bezpo?rednio?? i szczero??" — skwapliwie odnotowa? w duchu. Na pewno nie ocierali si? na co dzie? o tych wy?szych rang? funkcjonariuszy wywiadu, kt?rzy starali si? zwykle wywo?a? wra?enie, ?e s? wszystkowiedz?cy.

— Mo?e przejdziemy na ty? — zaproponowa?a. Zachowywa?a si? jak nastolatka, witaj?ca nowego koleg? z college'u. I zaraz ciep?o doda?a: — M?w mi Betty.

Jej kumpel poda? mu r?k? na powitanie.

— Hej, mam na imi? Robert — powiedzia?. W?osy mia? kr?ciutko przystrzy?one.

Nie pr?bowali siada?. Rudzielec leniwie opar? si? o ?cian?, wygl?daj?c przez okno, a ta m?odziutka lala zakr?ci?a okularkami. Byli jak koty. Nie zanosi?o si? na d?u?sze przes?uchanie.

— Wiesz, gdzie ona teraz jest? — zapyta?a.

— Nie — pokr?ci? przecz?co g?ow?.

— Zostawi?a swojego citroena na parkingu przy Gare du Nord. Kupi?a bilet do Warszawy, p?ac?c swoj? kart? kredytow?. Ma?o rozs?dnie — skomentowa?a jej nag?? decyzj?.

— Zdejmiecie j?? — rzuci? domy?lnie.

Skrzywi?a si?.

— Nie teraz — odrzek?a. — Nasi poprzednicy, kt?rzy pr?bowali w Kalifornii takich metod, ju? nie ?yj?. Nie chcemy powtarza? ich katastrofalnych b??d?w. A poza tym mo?e w poci?gu zmieni? to?samo??. A wi?c wedrze? si? w cia?o innej pasa?erki. Trudno b?dzie ustali? od r?ki, w czyje. Szczerze m?wi?c, wcale nie jeste?my pewni, czy nadal jest t? sam? Genesis, kt?rej zw?oki ogl?da?e?. Tym poci?giem jedzie obecnie... 56 os?b, tak pasa?er?w jak obs?ugi. Lec?cy nad nim ?mig?owiec wy?owi? dok?adnie tyle ?lad?w na podczerwieni. Ju? za kilka minut dw?ch naszych agent?w wsi?dzie do tego sk?adu i po cichu sfotografuje wszystkich po kolei. Nasi ludzie b?yskawicznie skataloguj? te dane. To na wypadek, gdyby nam si? wymkn??a.

— To nie ma na ni? mocnych?

— Czemu? S? sposoby — nieco ironicznie wtr?ci? studencik. — Mo?emy odstawi? ten poci?g na boczny tor, wyko?czy? migiem wszystkich ?rodkiem chemicznym, zgarn?? trupy do zamkni?tego wojskowego prosektorium i poczeka?, a? kt?ry? zacznie si? rusza? i wstawa?. Zreszt?, to wysz?oby wcze?niej z pr?bek krwi. A win? zawsze mo?na zrzuci? na terroryst?w... — zako?czy? pewny siebie.

Betty przytakn??a, a widz?c z nag?a poblad?? twarz komisarza, doda?a:

— Nie dziw si?, mamy takie uprawnienia.

To nie by?a b?azenada. Utkn?? w tym po uszy. Ten smarkacz naprawd? go nastraszy?.

— Mog? zapali?? — odwa?y? si? zapyta? z min? skaza?ca.

Zach?caj?co kiwn??a g?ow?.

— Pal, jeste? u siebie. — Poczeka?a, a? zaci?gnie si? dymem. — Widzisz, nie o to nam chodzi. Czy zastanawia?e? si? nad tym, dlaczego ona wybra?a w?a?nie Warszaw??

Zach?ysn?? si? i wydawa?o si?, ?e za chwil? si? ud?awi. Nad wyraz szybko kojarzy?.

— Faktycznie, mo?na rzec, ?e... jestem Polakiem — wychrypia?. Ale? go nakryli? — Moi rodzice dotarli na p??noc z armi? genera?a Maczka, potem zostali na Zachodzie. Po ?mierci ojca matka wysz?a ponownie za m?? za Francuza. St?d to nazwisko. Mam je po ojczymie. S?dzicie, ?e to m?j wp?yw?

Przytakn??a.

— Silnie reaguje na zwi?zki emocjonalne. To rodzaj empatii. Udzielaj? si? jej oczekiwania najbli?szego otoczenia. Twoi starzy wywodz? si? z Warszawy?

— Tak — potwierdzi?. — Przed wojn? mieszkali na Starym Mie?cie.

— Zatem pewnie tam si? zatrzyma.

— Instynktownie szuka rodzic?w? — mia? chwil? ol?nienia.

— Dok?adnie! — wyrazi?a wzrokiem sw?j podziw dla niego.

— Stary Marc te? by? Polakiem — usi?owa? nieudolnie usun?? si? w cie?. — Czy jego influencje nie by?y silniejsze? Ona chyba wyssa?a mu m?zg.

Betty szeroko si? roze?mia?a, ods?aniaj?c pi?kne bia?e z?by, a w jej policzkach pojawi?y si? ?mieszne do?eczki. Stoj?cy za ni? rudzielec te? s?ania? si? ze ?miechu. "Co za popieprzeni g?wniarze!" — przesz?o mu przez my?l.

Opar?a si? d?o?mi o jego biurko.

— Ta rasa w ten spos?b nie zdobywa sobie informacji — wyprowadzi?a go z b??du. — Sondowanie m?zgu pokonanego przeciwnika jest przypuszczalnie archaicznym obrz?dem, rodzajem zabiegu rytualnego i chyba niczemu praktycznemu nie s?u?y. A gdyby ten patolog tak na ni? dzia?a?, jak s?dzisz, wybra?aby si? raczej za Atlantyk. Jego rodzice wychowywali si? w Chicago.

— To czego w?a?ciwie ode mnie oczekujecie? — zapyta? z dusz? na ramieniu, nieco przy tym wyprowadzony z r?wnowagi. Wyczu?, ?e nie maj? ochoty go sprz?tn??. Raczej czeka?y go do?ywotnie galery.

Betty spojrza?a znacz?co na swego partnera, a on na ni?.

— Wywar?e? na ni? silny wp?yw — rzek?a. — Pod?wiadomie ci zaufa?a. I jako? uleg?a. Chcemy, ?eby? pojecha? za ni? do Polski i nawi?za? z ni? kontakt. Bez wzgl?du na to, czy zmieni to?samo??, czy nie.

Zrobi? wielkie oczy.

— Moi? A Varsovie? Impossible!

— Ty — potwierdzi?a. — Nic ci? tu nie trzyma. Nie masz ?ony, ani dzieci — dorzuci?a. Znowu obejrza?a si? na Roberta. — Wsi?dziesz do poci?gu w Berlinie. Masz wystarczaj?co du?o czasu, ?eby si? przygotowa?.

2 lutego 2005 r.

Ruszy? o 17. 55 i z ulg? odetchn??a, ?egnaj?c Pary?. Nie zamierza?a wraca? nad Sekwan?. Korpulentny konduktor, kt?ry przytoczy? si? w niespe?na kwadrans, nie na ?arty j? wkurzy?. Dar? mord?, ?e ma niewa?ny bilet, bo nie wetkn??a go przed wej?ciem do kasownika na peronie. "Composteur! Vous ne savez pas?" — upar? si?, prostak i cham. Nie mia?a ochoty nabywa? nowego, a wygl?da?o na to, ?e musi to zrobi?. Wnet jednak przesta? si? stawia?, bo uj??a si? za ni? starsza zadbana Walonka z Brukseli — krewka matrona, kt?ra natychmiast skoczy?a mu do gard?a. Przez d?u?sz? chwil? wiesza?a na nim psy. Takie nieprzyjemne sceny nie powinny by?y mie? miejsca w mi?dzynarodowym sk?adzie. Przecie? nie wszyscy pasa?erowie znali obowi?zuj?ce na francuskich stacjach obyczaje.

Po jakim? czasie si? odczepi?, widz?c, ?e nic nie wsk?ra i Genesis mog?a w spokoju zaj?? si? lektur?. Zacz??a czyta? zabran? ze sob? "D?um?" Alberta Camusa. Wreszcie poczu?a, ?e jest g?odna i wybra?a si? do bistra pok?adowego. Same kalorie i t?uszcz, i skleroza, i goodbye! Ale si? nie przejmowa?a. Jej s?siadka do niej si? przyklei?a, widocznie nudzi?o si? jej w podr??y, wi?c musia?a ws?ucha? si? w d?ug? jak spaghetti histori? jej rodziny. Grzecznie przytakiwa?a, godz?c si? z tym, ?e jej zi?? z Namur niepotrzebnie naby? trzeci sklep, a wnuk wybra? niew?a?ciwy kierunek studi?w. Powinien by? p?j?? na medycyn?, a zdecydowa? si? na farmacj?. Zreszt? starsza pani wysiada?a w Brukseli, wi?c wkr?tce pozosta?a sam na sam ze swoimi my?lami.

Poci?g mkn?? w stron? Kolonii. Zatrzyma? si? w Li?ge. Oddala?a si? od Pary?a, ale nie od swojej przesz?o?ci. Ta powraca?a w p??ne wieczory i pewnie dlatego nie lubi?a ich sp?dza? w samotno?ci. W ramionach m??czyzn zapomina?a o tym, kim jest. Ooron milcza? jak zakl?ty.

— Bo?e, to ju? tyle lat! — westchn??a.

Ten niewielki komunikator mia? si? odezwa?, gdyby kto? si? wreszcie po ni? pojawi? na tej odleg?ej planecie. Pami?ta?a pierwsze chwile po awaryjnym l?dowaniu. Kr??ownik Arvotar?w ?ciga? ich a? do powierzchni Ziemi. Ich statek dymi?, matka ju? nie ?y?a, a ojciec rozpaczliwie pr?bowa? j? uratowa?. "Uciekaj! — poucza? c?rk?. — Skryj si?! Nie mog? ci? znale??!"

Gna?a w zupe?nych ciemno?ciach, przewracaj?c si? i gubi?c si? w obcym dla siebie terenie, wreszcie wpad?a w g?sty las, a tam natrafi?a na jakie? zwierz?. Wdar?a si? w jego cia?o. Arvotarzy pocz?tkowo jej szukali, ale szybko pojawili si? tutejsi. Rozp?ta?a si? wojna. Usi?owali wreszcie odlecie?, lecz ich statek run?? i zap?on??. Przyby?o trup?w.

Ziemskie zwierz? j? uratowa?o. P??niej dowiedzia?a si?, ?e to by? wilk. Lupus lupus. Ci, kt?rzy jej szukali, pochodzili z NASA. Nie umia?a si? od nich uwolni?. Deptali jej po pi?tach, mimo kolejnych wciele?. Dopiero w Pary?u zgubili trop.

Do K?ln dotar?a p??nym wieczorem. Tam przesiad?a si? na sun?cy z Hagi sypialny do Berlina. Mia?a nadziej?, ?e gdy si? obudzi, przywita j? pogodny dzie?.

olne? — facet, kt?ry to powiedzia?, by? w jej typie, wi?c sama sobie nie wierz?c u?miechn??a si? do niego, a nawet wykona?a zach?caj?cy gest. Poza t? starsz? babk? z Brukseli nikt w?a?ciwie w czasie podr??y nie pr?bowa? otwiera? do niej ust. Totalna nuda. Ten by? seksy mimo swojego wieku. Laskom na sam? my?l o takich mimowolnie rozk?ada?y si? nogi.

Odwzajemni? u?miech, usiad? i rozpostar? porann? berli?sk? gazet?. Ekspres do Warszawy ruszy? z Berlin Ostbf o 6. 42. Troch? si? wyczeka?a, bo mia?a p??tora godziny przerwy, ale dzi?ki temu mog?a si? od?wie?y?. Przebra?a si? i wskoczy?a w sportowe d?insy i polar. Czu?a, ?e do niej zagada, ale nie chcia?a na niego naciska?. Mia?a wra?enie, ?e facio dobrze zna angielski. W podr??y i tak bardzo szybko nawi?zywa?o si? znajomo?ci.

Sko?czy? czyta?, niespiesznie z?o?y? gazet? i dyskretnie ziewn?? kilka razy. Potem wsta? i si?gn?? po sw?j neseser.

— Nie b?dzie pani przeszkadza?, je?li zjem co? na dzie? dobry? Nie lubi? je?dzi? na czczo...

Przytakn??a, ale nie by?a zachwycona. Wyj?? kanapk? z zimnym kurczakiem i sa?at?. Dra?, nie rwa? si? do pogaw?dki i czy chcia?a czy nie musia?a przej?? inicjatyw?. Okazja nadarzy?a si? zadziwiaj?co szybko. Nie mia? niczego do popicia i dosta? czkawki.

— Musi pan podej?? do restauracyjnego — skwapliwie podpowiedzia?a. — Najlepsza by?aby czarna kawa. A przy okazji mo?e pan mnie zaprosi?. Te? bym si? czego? napi?a, a nie lubi? pl?ta? si? sama...

— Tak? — ucieszy? si?. — Mia?em ochot? na to samo, ale nie wiedzia?em, czy wypada mi si? narzuca?.

W p?? godziny p??niej, gdy wr?cili, przypi?li si? razem do planu Warszawy. Byli ju? prawie za pan brat. Gaw?dzili po francusku. ??czy? ich ten sam cel. Musieli si? zorientowa?, jak sobie poradzi? w du?ym obcym mie?cie, w kt?rym mieli si? znale?? po raz pierwszy w ?yciu.

— Niech pani na to popatrzy... — pokazywa? palcem.

— "Popatrz na to..." — poprawi?a go, ?wiadoma tego, ?e w restauracyjnym przeszli na ty.

Nieznacznie skin?? g?ow?.

— Popatrz na to, Genesis. Z Dworca Centralnego jest do tego hotelu dos?ownie kilka krok?w. Zrobi?em dwie rezerwacje, wi?c mog?... ci jedn? odst?pi?.

— Dlaczego dwie? — zaciekawi?a si?. Przysun??a si? do niego, nie spuszczaj?c oczu z planu. Dawa? jej poczucie bezpiecze?stwa. Bez ?adnych opor?w wspar?a si? na jego ramieniu.

Pod jego nosem zago?ci? p??u?miech.

— Zawsze robi? dwie. Jak mi si? jeden pok?j nie spodoba, bior? drugi — pochwali? si? przed dziewczyn?.

— He, he, he, pomys?owe! — roze?mia?a si?.

— To jest Pa?ac Kultury i Sztuki, czyli taka ich Wie?a Eiffla — jecha? palcem po planie stolicy. Te? zaraz obok Dworca Centralnego. A to — Star?wka. Gdzie? tu w pobli?u mieszkali przed wojn? moi rodzice. Chyba przy Bernardy?skiej. Moja matka by?a nauczycielk? polskiego w gimnazjum.

Manipulowa? przez chwil? planem, uk?adaj?c go na kolanach na nowo, a potem z nag?a obj?? j? ciep?o ramieniem, ?eby lepiej widzia?a. Nie spodziewa? si?, ?e to zrobi.

— Nie posuwam si? za daleko? — dla pewno?ci wymrucza?.

Uda?a, ?e tego nie us?ysza?a.

— Jest tam jaka?... wy?sza uczelnia? — zapyta?a.

— Ha! — przejecha? palcem w stron? Nowego ?wiatu. — Uniwersytet Warszawski — odpowiedzia?.

4 lutego 2005 r.

CZ??? TRZECIA

THALYS, NachtZug, EuroCity — rzuci? Robert, nie odrywaj?cy wzroku od monitora laptopa. — Kupa zb?dnej roboty, a przecie? nic si? nie sta?o.

— Nigdy nie m?w "hop", dop?ki nie przeskoczysz! — odpar?a, mimochodem zerkaj?c na zegarek. — Powinni wysi??? o 12. 30. O ile si? nie sp??ni.

Chwil? milcza?a, wygl?daj?c przez okna kawiarenki przy Alejach Jerozolimskich. By?a niewyspana i przygn?biona.

— Ale jajca — poderwa? si? rudzielec. — Zobacz! Artur przys?a? fotki z poci?gu. Nie chce si? wierzy?, jakie go??bki... Te s? z restauracyjnego, a te...

Skwapliwie przysun??a sobie krzes?o i wpatrzy?a si? w ekran.

— Mon Dieu, on j? obejmuje — wyrzek?a, nie wierz?c w?asnym oczom.

— Uda?o ci si? — pochwali? partnerk?. — W roli swatki jeste? bezb??dna. Tylko nie pal si? do tego, ?eby tu odta?czy? taniec zwyci?stwa. Nie mo?emy zwraca? na siebie uwagi.

Opar?a si? i g??boko odetchn??a. Mia?a na sobie ciuchy ? la Britney Spears z p?pkiem na wierzchu.

— Co za jako??? Moj? cyfr?wk? z supermarketu takich nie zrobi?.

— To co? Odwo?a? tych twardziel?w od mokrej roboty? — zapyta?.

Pokr?ci?a przecz?co g?ow?.

— Jeszcze nie. Musz? by? zdolni do ostatniej chwili do ostrego ci?cia. Gotowo?? bojowa. Dop?ki ta dw?jka nie wysi?dzie.

— Dobra. Ale wpisuj? tu godzin? 12. 30.

— Wpisz 13. 00 — poprosi?a go. By?a przewiduj?ca i przezorna. — W tym kraju poci?gi si? sp??niaj?.

— P?jdzie w b?oto nast?pnych kilkaset tysi?cy dolar?w — pr?bowa? j? przestrzec przed kolejnym pochopnym krokiem. — W dwa dni wydali?my tyle, ile wynosi kwartalny bud?et sekcji. Wpisa?em 13. 30 — oznajmi?, id?c jej na r?k?. Oderwa? d?onie od klawiatury. — Czy zg?osi?a?, ?e potrzebujemy szmalu? Ksi?gowy nas wyko?czy.

Przytakn??a.

— Powiadomi?am Hybryd? — przyzna?a si?, ale bez entuzjazmu.

— Jaka suma wchodzi w gr?? — usi?owa? j? delikatnie wysondowa?.

— Eee... dwadzie?cia razy wi?ksza ni? sugerowa?e? — rzek?a opieszale.

— Jezuuu! — z?apa? si? za g?ow?. — Nie kpisz? Serio? — zrobi? wielkie oczy. — Powiedz?, ?e mamy nier?wno pod dachem. Wezm? nas za debil?w do entej pot?gi... — by? wstrz??ni?ty takim ryzykiem. — Zmiot? nas z powierzchni ziemi, je?li co? nam nie wypali.

By?a uparta i zna? j? na tyle, ?eby wiedzie?, ?e si? nie cofnie. Sz?a jak kamikadze. I pewnie dlatego do tej roboty brali takie przebojowe m?ode babki. Faceci si? asekurowali, tch?rzliwie chowaj?c si? za przepisy.

— Genesis MUSI by? nasz? ??czniczk? — wyb?ka?a, pewna swych racji. — Tamci trzej sprz?tni?ci Namayowie do tego si? nie nadawali. Nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak dalece ona jest ju? Ziemiank? — wyk?ada?a swoje karty na st??. — Znalaz?a si? na tej planecie, kiedy mia?a cztery lata i tu sp?dzi?a dzieci?stwo i m?odo??. Stanie po naszej stronie.

— Sadzisz, ze Delorme j? przekona? — nie do ko?ca by? prze?wiadczony o skuteczno?ci takiej strategii.

— Dok?adnie. Ale najpierw musz? ze sob? poby? dzie? lub dwa... — cichutko westchn??a i przez kr?tk? chwil? Robertowi si? wydawa?o, ze Betty najch?tniej zaj??aby miejsce tamtej laski u boku komisarza. No, ale skoro uwa?a?a, ?e facet jest seksy... — My?l?, ?e kiedy ujrzy statek kosmiczny, kt?rym przed laty tu przylecia?a, wyzb?dzie si? resztek oporu. We?miemy j? do Arizony i poka?emy, na czym stoimy — snu?a ?mia?e plany.

Chyba j? rozumia?. Posz?a na ca?ego. Uczestniczy? w akcji jej ?ycia.

— Egzotyczny kraj — zmieni? nagle temat. Do kawiarenki zajrza? jaki? ?ebrak i kelnerka go wyprosi?a. — Bieda tu chyba du?o wi?ksza ni? w Grecji.

Spojrza?a na niego jako? dziwnie. Potem zerkn??a na zegarek.

— Pilnujesz mnie, ?ebym nie zasn??a?

— A c?? mamy teraz do roboty? — opar? si? wygodnie i rozkosznie ziewn??, przeci?gaj?c si? i szeroko rozk?adaj?c ramiona. — Mo?emy tylko czeka?... i rozmawia?. Chyba wiem, dlaczego tu jest taka n?dza. Po?owa Polak?w pod kresk?. Bezrobotni bez zasi?k?w...

Wzruszy?a ramionami. Akurat na tym polu czu?a si? pewnie.

— Stereotypy polityczne — przedstawi?a sw?j punkt widzenia. — Polacy g?osuj? wed?ug klucza ?wiatopogl?dowego. Katolicy na swoich, a czerwoni na swoich. I rozliczaj? ich nie z rezultat?w ekonomicznych, ale ze stopnia wierno?ci afirmowanym ideom. ?arliwie oddana partii i jej lewicowym has?om polityczna szycha b?dzie zawsze tu mile widzianym kandydatem. I to bez wzgl?du na to, ile odprowadzi do w?asnej kieszeni... Bo i tak ci szaraczkowi pozostan? g??boko przekonani, ?e ujawniane przez komisje ?ledcze szwindle by?y robione z my?l? o bli?ej nieokre?lonym dobru ich prawdziwej matki, Rosji.

Pokr?ci? przecz?co g?ow?.

— To nie o to chodzi. Widz? b??dy innego rodzaju. Czysta matematyka.

— Jakie? — zainteresowa?a si?.

— W ci?gu pi?tnastu lat o?miokrotny spadek si?y nabywczej z?otego w stosunku do walut zachodnich. Ta tendencja uleg?a ostatnio zahamowaniu w stosunku do dolara, ale nie do euro. Rezygnacja z podstawowej warto?ci ?ycia spo?eczno-ekonomicznego, jak? jest uczciwa indeksacja zarobk?w. Idiotyczne podatki...

— Aha, lecisz za Instytutem Adama Smitha. Do kt?rego? tam czerwca czy lipca Polacy pracuj? na utrzymanie pa?stwa. Potem dla siebie...

Zbli?a?a si? kelnerka w bia?ym fartuszku i natychmiast przeszli na polski. Byli kameleonami.

— Jak oblej? ten ostatni egzamin — rozpaczliwie j?kn?? Robert — to si? powiesz?. Nie znosz? Warszawy we wrze?niu, do kurwy n?dzy.

— Poradzisz sobie — pocieszy?a go dziewczyna. — W zimowej posz?o ci ca?kiem nie?le.

— Co? pa?stwu poda??

— Kawa by?a niez?a. Gdyby pani by?a tak mi?a i przynios?a nam jeszcze raz po jednej. Te? z ekspresu. A poza tym... po tym p?czku z budyniem. Widzia?em tam w barze.

— A mo?e po drinku? — ?yczliwie podpowiedzia?a.

Skrzywi? si?.

— To nie na nasz? kiesze? — wyzna? z zab?jcz? szczero?ci?. — Zreszt?, mamy w akademiku du?o ta?sze. Chocia? ostatnio kolega podni?s? cen?, bo cukier zdro?a?...

— Te? mi zabawne, zachowuj si?! — fukn??a na niego dziewczyna.

8 lutego 2005 r.

Z mi?dzynarodowego sk?adu powoli wysypywali si? podr??ni. Oczekuj?cy wy?uskiwali wzrokiem swoich krewnych i znajomych. Kilka os?b wylewnie si? wita?o. B?bni?y przez g?o?niki zapowiedzi przyjazd?w i odjazd?w.

— Ufff! Koniec podr??y — oznajmi?a podekscytowana Francuzka. Z wdzi?kiem wy?lizgn??a si? z wagonu. — Osiemna?cie godzin w drodze. To wystarczy.

Delorme wynurzy? si? za ni? jak cie?. Zatrzyma? si? na b?yszcz?cej posadzce peronu, z roztargnieniem rozgl?daj?c si? wok?? siebie. Min??o ich dw?ch ha?a?liwie rozprawiaj?cych Niemc?w. M?ody roze?miany Szwajcar z przystrzy?on? na je?yka fryzurk?, kt?ry przyczepi? si? na kr?tko do Genesis tu? za Poznaniem, pomacha? jej r?k? na po?egnanie.

— Po tych schodach do g?ry! — Jean zarz?dzi? jak wytrawny przewodnik, przejmuj?c inicjatyw?. A potem z trosk? zapyta?: — Ponie?? tw?j baga??

— Co? ty? Moja torba nie jest ci??ka — nie zgodzi?a si?. W sportowych ciuchach przy ros?ym komisarzu wygl?da?a jak jego c?rka.

Korytarzami dotarli do wysokiego holu z kasami, a nast?pnie wydostali si? z budynku dworca. S?o?ce razi?o oczy, a temperatura powietrza si?ga?a 20 stopni Celsjusza.

— City niczego sobie — mimochodem zauwa?y?. — I ciep?y dzie?. B?d? musia? zdj?? t? tweedow? marynark?. Tamt?dy! — pokaza? drog?, pilotuj?c dziewczyn?. — O, wida? ten hotel. Mogli?my przej?? do?em, nie wychodz?c na powierzchni?. Witaj? nas Aleje Jerozolimskie.

— Tamten? — zatrzyma?a si?, zadzieraj?c g?ow?. — Co ty? Chyba jest potwornie drogi — j?kn??a, ogl?daj?c si? na niego. — Nie sta? mnie na taki luksus... — wyzna?a z niepokojem.

Nie spodziewa? si? takiego uniku. W jednej chwili zawis? nad przepa?ci? bez dna. Przypomnia? sobie, jak to przed laty w austriackich Alpach toczy?a si? wprost na niego gro?na lawina.

— Genesis, nie ?artuj sobie, dobrze? Chcesz mnie pu?ci? kantem w takim ogromnym mie?cie? — pr?bowa? obr?ci? wszystko w ?art. — Kevin sam w Warszawie?

Poprawi?a w?osy i niepewnie poci?gn??a nosem. Ta metropolia dziwnie j? przyt?acza?a i obezw?adnia?a. Wszystko tu by?o obce.

— Zosta?abym bez szmalu.

Nie waha? si? ani chwili. Rankiem w Berlinie mile go zaskoczy? przypadkowy bankomat, do kt?rego si? przypi??, by wyj?? co? na drog?. Znik? debet, a na jego rachunku wyros?a ?licznie zaokr?glona sumka. Ponad pi?tna?cie tysi?cy euro. Nie wierzy? w?asnym oczom. Cacy!

— Nie ma sprawy, zafunduj? ci hotel — zaofiarowa? swoj? pomoc. — To tylko dwie, trzy doby, ?eby si? zaczepi? — rozpaczliwie dorzuci?. — Nosz? si? z zamiarem poszukania czego? skromniejszego. Te? nie chc? tu by? sam.

Nie wiedzia?a, ?e dla niej by? gotowy sp?dzi? noc nawet pod mostem. Z rezygnacj? wzruszy?a ramionami i si?gn??a po torb?, postawion? na chodniku.

— To chod?my! — odrzek?a z nut? melancholii, wyzbywaj?c si? przy tym resztek oporu. — Ale pod warunkiem, ?e za??dasz najta?szych... — z naciskiem doda?a, z trudnym do ukrycia oddaniem zagl?daj?c mu w oczy. — Nic dla VIP-?w...

10 lutego 2005 r.

Pochyli? si? nad agentk?, delikatnie klepi?c j? po policzku.

— Obud? si?, pajacyku! — ciep?o j? zach?ca?. — No, ju?! Wstawaj ?piochu! Rusz si?!

Zamrucza?a co? niewyra?nie i za nic maj?c jego cierpliwe zabiegi przewr?ci?a si? na drugi bok. Nie pozostawi?a mu wi?c wyboru. Jego d?o? sprytnie wsun??a si? pod kraciasty studencki koc i pieszczotliwie prze?lizgn??a si? po ods?oni?tym g?adkim brzuchu. Usi?owa? wymaca? kolczyk, zdobi?cy jej p?pek. To poskutkowa?o.

Wrzasn??a i poderwa?a si? z poduszki. Dla wi?kszego bezpiecze?stwa odskoczy?.

— Nigdy nie r?b tego wi?cej! — gro?nie go ostrzeg?a, przecieraj?c zaspane oczy. A potem jej wzrok pow?drowa? w stron? okna akademika. — Co? Ju? prawie ciemno? — rzuci?a z przera?eniem. — Mia?e? mnie, pod?y draniu, budzi? co godzin? — j?kn??a w stanie bezgranicznej rozpaczy. — Wiesz, co uczyni?e??

Przysiad? przy swoim laptopie.

— Nie dzia?o si? nic ciekawego. Nudy na pudy — odpowiedzia?. — A poza tym pr?bowa?em ci? postawi? na nogi ju? ze dwa razy.

?ga? jak naj?ty. Chcia?, ?eby wypocz??a

— Pr?bowa?e?? A kt?ra godzina? — zapyta?a, szukaj?c swojego zegarka na r?k?.

— Min??a dwudziesta.

— I czym si? oni teraz zajmuj?? — gramoli?a si? ze studenckiego ???ka. Rozkosznie ziewa?a.

— S? na kolacji. Przy ?wiecach. Wybrali z karty to, co najdro?sze, wi?c kelnerzy gn? si? w pas. I jak wytrawni koneserzy racz? si? najlepszym winem.

— Mon Dieu, przespa?am... sze?? godzin. W g?owie si? nie mie?ci...

— Id? si? ogarn??, wskocz sobie pod prysznic, a potem powiem ci, czym wype?nili czas.

Pos?ucha?a go i pocz?apa?a do ?azienki. Wr?ci?a po dziesi?ciu minutach w p?aszczu k?pielowym i z okr?conymi r?cznikiem w?osami. Wyci?gn??a z plecaka suszark?.

— M?w! — zarz?dzi?a.

Suszarka pracowa?a cicho, wi?c m?g? bez przeszk?d opowiada?.

— Spa?a? ju?, gdy wybrali si? na Star?wk?. Artur kr?ci? si? ko?o nich. By? tak bezczelny, ?e poprosi? Delorme'a, ?eby pstrykn?? mu z ni? zdj?cie na tle jednej z kamienic. Pami?ta?a go z poci?gu, a poza tym widzieli si? ju? w hotelu. Zajmuje pok?j na tym samym pi?trze.

— Fatalnie, ona zacznie co? podejrzewa?... — wyrazi?a swe obawy.

— Te? o tym pomy?la?em, ale z drugiej strony patrz?c Artur nigdy dot?d nie wpad?. Jest tak przekonuj?cy i tak naturalny, ?e nikomu przez my?l nawet nie przejdzie, i?...

— W porz?dku, co dalej?

— No wi?c nasza przyszywana pokoj?wka przejrza?a jej rzeczy. I znalaz?a co?, co skojarzy?o si? jej z Arizon?. Przeskanowa?a ten bibelot, nasi to obw?chali i zawyrokowali, ?e Genesis jest w posiadaniu namayskiego komunikatora.

— Niesamowite!

— Ten egzemplarz pochodzi ze statku, kt?rym przed laty przylecia?a. Ma jego oznaczenia. Nasi za?o?yli ju? pods?uch, ale z rejestru wynika, ?e nigdy na Ziemi nie by? u?ywany.

— Po co wi?c go trzyma? To jaka? pami?tka? Jakby talizman? — zapyta?a, ale nie uzyska?a odpowiedzi.

— Delorme du?o jej opowiada? o swoich rodzicach — ci?gn?? Robert — a Artur to dyskretnie nagrywa?. Potem wr?cili do hotelu. Komisarz poszed? si? zdrzemn??, a ona wybra?a si? na ma?e zakupy. Kupi?a sobie czarn? koronkow? haleczk? i majteczki. I kilka innych babskich drobiazg?w. Jakie? kosmetyki.

— Mo?esz mi to pokaza??

— Co?!

— T? haleczk?.

W katalogu sklepowym znalaz? numer produktu.

— Nie zapisywa?em tego u siebie, bo nie s?dzi?em, ?e to b?dzie wa?ne.

— Bo nie jest wa?ne.

Wy??czy?a suszark? i przez dobr? chwil? przygl?da?a si? fotce produktu.

— Prawie tak? sam? mia?a w mieszkaniu w komodzie — oznajmi?a. — W?a?ciwie kilka niemal identycznych. Kiedy przyjmowa?a w Pary?u klient?w, wk?ada?a co? takiego na siebie. Dobrze jest jej w czarnej bieli?nie.

— M?wisz serio? To znaczy, ?e co?.. — domy?lnie spojrza? na Betty. — ?e co? si? szykuje?.. — Z mety zasznurowa?a usta i z powrotem w??czy?a suszark?, wi?c ci?gn?? dalej. — Kiedy si? k?pa?a?, dos?ownie przed chwil?, dowiedzia?em si? o tym czujniku. Przez kom?rk?. Wyobra? sobie, ?e Walter ma ju? co? takiego. Za ?ywe pr?bki podzi?kowa?, ale ich nie wykorzysta?. Odda? je do laboratorium. Zdradzi?, ?e opar? si? na zasobach arvotarskich. Mieli na pok?adach taki wykrywacz, ale rzadko kiedy go u?ywali. W kosmosie ma?o przydatny. Poza tym o niewielkim zasi?gu. Oko?o 400 kilometr?w. Prze?o?y? to na j?zyk naszej technologii i powsta? male?ki modu?, w kt?ry mo?na wyposa?y? samoloty, wykonuj?ce loty szpiegowskie. Wystarczy wcisn?? p?ytk? do standardowego zaczepu. I pyta, gdzie to ma podrzuci?.

Jej oczy zab?ys?y.

— Nareszcie — odetchn??a z prawdziw? ulg?. — Ub?dzie nam... eee... po?owa roboty. Szczerze m?wi?c liczy?am raczej na satelit?. — Chwileczk? si? zastanawia?a. — Ma si? rozumie?, kupujemy to. W ten spos?b b?dziemy zawsze wiedzie?, gdzie jest, nawet gdyby nam w k??ko zwiewa?a i wiele razy pod rz?d zmienia?a to?... — raptem zamilk?a w p?? s?owa. — Do diab?a! — warkn??a, uderzona nag?ym skojarzeniem. — Z zasob?w arvotarskich? — zakwili?a.

Nie mog?a ukry? przed rudzielcem za?enowania.

— I tu jest pies pogrzebany — powiedzia? z naciskiem, wiedz?c, o co jej chodzi. — Mogli?my wpa?? na ten pomys? ju? dwa lata temu. Wcale nie jeste?my takimi geniuszami, za jakich nas bior?.

— Nie zwalaj na nas — twardo si? broni?a. — Kto? to zawali? dobrych par? lat temu. Na d?ugo przed nami.

Wypu?ci? z ulg? powietrze.

— To tylko zas?uga Waltera, ?e si? do tego dogrzeba? — rzuci? pojednawczo. — Czysty przypadek. Na pok?adach arvotarskiego kr??ownika jest przecie? niesko?czenie wiele takich element?w. I chyba nikt w pojedynk? nie ogarnia ca?o?ci — wyja?ni?. — A poza tym wcale si? nie dziwi?, ?e olewali ten trend. Mieli wa?niejsze sprawy na g?owie. Przecie? Arvotarzy nie mog? pl?ta? si? po Ziemi. Ten nadmiar tlenu w powietrzu rozwali?by im p?uca. A ci nieliczni Namayowie nie s? a? tak gro?ni, ?eby z ich powodu za ka?dym razem wpada? w panik?. Dobrze wiemy, ?e liczy si? to, co dzieje si? w kosmosie, a nie tu.

— To prawda — rzek?a po zastanowieniu. — Nie ma co rozdziera? szat. Kiedy mog? to zainstalowa??

— Je?li zale?y ci na tempie, to jeszcze tej nocy.

— Klawo, dzwo? do niego. Niech to zrobi?. Nie m?wi? nic o szmalu? — zapyta?a podejrzliwie.

— Co ty? On? Przecie? dot?d byli?my wyp?acalni.

— Zatem ju? nie b?dzie mog?a nam si? wymkn??. Kamie? spad? mi z serca. Jutro przekonamy Delorme'a, ?eby z ni? pogada?. Powie jej, co i jak. — Uchyli?a okno i ws?ucha?a si? w dobiegaj?ce z do?u akademika przyt?umione d?wi?ki. — Co to za muzyczka? Dyskoteka?

Bezmy?lnie kiwn?? g?ow?.

— Przypuszczam, ?e tak — odrzek?, nie odrywaj?c wzroku od schematu komunikatora.

— To w takim razie p?jd? si? pokr?ci?. Musz? si? jako? odreagowa? — rzek?a z werw?, dziel?c si? z nim niespodziewanym postanowieniem.

— Sama?! — zrobi? wielkie oczy.

— Sama — potwierdzi?a zadziornie.

— Nie wolno ci — postawi? si?. — To brawura. Skr?c? ci? o g?ow?. W czasie akcji — i to w dodatku w obcym kraju — pod ?adnym pozorem nie mo?emy si? rozdziela?.

— Pieprz? to! — nienawistnie sykn??a. Wpada?a w trans.

— Baby, opanuj si?, musimy ich monitorowa? — usi?owa? by? doros?y. — Zrezygnujesz z takiej atrakcji? Przecie? w tym hotelu zapowiada si? ekstra noc po?lubna...

— Guzik mnie to obchodzi — odrzek?a z samozaparciem. — I nie m?w do mnie "baby".

Pomy?la?, ?e jej katolickie wychowanie robi swoje.

— No, dobra — postanowi? ust?pi?. — Widzisz ten kolorowy plakat na drzwiach? Je?li ze swojego ???ka trafisz sztyletem tamtego przystojniaka mi?dzy oczy, pozwol? ci zej?? na d??.

Chwil? wa?y?a podany jej n?? w d?oni. Potem lekko si? unios?a i cisn??a. Stwarza?a wra?enie pasywnej, ale w pewnych sytuacjach zamienia?a si? w jaguara.

— I co? — nonszalancko zapyta?a.

Podszed? tam i wyrwa? sztylet.

— Perfekcyjnie! — rzek? z podziwem. — Jak ty to robisz?

Oboj?tnie wzruszy?a ramionami. Zrzuci?a w?a?nie p?aszcz k?pielowy i wci?ga?a za jego plecami spodnie.

— Po prostu... — ta?czy?a na jednej nodze — regularnie... chodz?... na... treningi... A ty... nie?

Posmutnia?.

— Mog? si? ju? odwr?ci?? — zapyta?. Ko?czy?a zak?ada? biustonosz. — Ostatnio jako? si? zaniedbywa?em...

12 lutego 2005 r.

CZ??? CZWARTA

Us?ysza? um?wione stukni?cie i cicho skrzypn??y w kiepsko naoliwionych zawiasach otwierane drzwi. Mimowolnie obejrza? si? za siebie. Uni?s? brwi.

— Tylko p?? godziny? — zapyta? z nut? ironii. — Aha, nie by?o Supermana.

Wesz?a do pokoju ze skwaszon? min?. ?wietnie si? prezentowa?a w obcis?ej bluzeczce w paski.

— Dr?twi jacy?. Bez polotu. Pewnie si? rozkr?c? dopiero oko?o p??nocy. Zero fantazji.

Wr?ci? do klawiatury.

— Doskonale trafi?a? — pocieszy? agentk?. — Intuicja ci? nie zawiod?a. W?a?nie uporali si? z kolacj? i id? do siebie.

Zatrzyma?a si? za jego plecami.

— Przynios?am ci puszk? coca-coli — wymamrota?a. — A tu z powrotem te dwie dychy — poda?a mu przez rami? wymi?ty banknot.

Wzi?? i niespiesznie schowa? do wydobytego portfela.

— O, s? ju? w ?rodku — oznajmi?. — Zapali?y si? boczne ?wiat?a.

— To jego apartament? — pr?bowa?a si? upewni?.

— Uhm! — potwierdzi?.

— Zadzwo? do Artura i zapytaj, czy nie zapomnia? o afrodyzjaku.

— O czym? — zrobi? wielkie oczy.

— Nie m?wi?am ci? Dosta?am ten ?rodek od Waltera. Dzia?a w bukiecie od?wie?aj?co-zapachowym, kt?ry wk?ada si? do kontaktu.

— Serio? Nie m?wi?a?. Teraz ju? za p??no, ?eby mu o tym przypomina?. Ale jak go znam, to na pewno tego nie przeoczy?. — Uderzy? si? r?k? w czo?o niby to w nag?ym ol?nieniu. — Co? takiego i mnie by si? przyda?o — rzek? z o?ywieniem.

— Akurat — wycedzi?a z przek?sem. — Tobie? Wiem, co by? z tym zrobi?.

— He, he, he! — zarechota?. — Na wszelki wypadek posprawdzaj gniazdka elektryczne.

Odesz?a od niego i szeroko otworzy?a okno. Do pokoju wdar?o si? wieczorne powietrze. Z oddali dobiega? trel s?owika.

— To jest zawsze najlepszy spos?b — popisa?a si? pomys?owo?ci?. — ?wie?utki ?yk tlenu.

Opar?a si? ?okciami o parapet i zapatrzy?a si? w ciemne niebo. Widnia? na nim blady sierp ksi??yca.

— Jasny gwint, zaczyna si?... — Robert oderwa? j? od wieczornych medytacji. — ?wie?e powietrze w Warszawie? Ca?uj? si?!

Odwr?ci?a si? od okna.

— Nie b?d? na to patrze? — m??nie postanowi?a. — Ty mi kr?tko m?w, co si? tam dzieje.

Rypn??a ca?ym cia?em na ???ko i u?o?y?a si? wygodnie, podk?adaj?c sobie poduszk? pod g?ow?. Zacz??a si? bawi? pozostawionym sztyletem.

— No wi?c... excusez du peu... kilka ciasnych figur. Obejmuj? si? i pieszcz?. On j? zaczyna roz-bie-ra?... — ch?odno relacjonowa?. — Zero tremy przed wyst?pem. Musieli w siebie wla? morze wina.

— Ma pod spodem czarn? haleczk??

— A jak... — cmokn?? z uznaniem. — Szczuplutka, ale z seksapilem. Ha! — po chwili dorzuci? z dum?, odsuwaj?c si? od laptopa. — Dali mi to wreszcie na ca?y ekran. Jak w telewizji. Klasa! Z trzech kamer. No... — znacz?co gwizdn??. — Ona ukl?kn??a przed nim i... Bo?e ty m?j!.. — jego g?os przeszed? w teatralny szept. Uda?, ?e w niewiarygodnym zawstydzeniu zas?ania sobie oczy, lecz nadal patrzy? przez roz?o?one palce. — Ale? on ma wielkiego ptaka... Nie widzia?em takiego, jak ?yj? — wychrypia? z zachwytem. — Niespotykana anomalia...

Nie wytrzyma?a i zwinie zerwa?a si? z ???ka, staj?c mu za plecami. Rzuci?a okiem na to, co dzia?o si? na ekranie.

W jednej chwili si? po?apa?a.

— Ty wredny ?wintuchu! — parskn??a ze z?o?ci?. — Podpu?ci?e? mnie, chamie jeden. Normalnego ma, do diab?a! — Wr?ci?a tak gwa?townie na ???ko, ?e a? j?kn??y spr??yny. — Zr?b mi jeszcze raz taki numer, cwaniaku, a wyfruniesz przez okno — ostrzeg?a go. — Z oberwanymi jajami — pogrozi?a mu ostrym sztyletem. Lecz ju? po chwili du?o spokojniej dorzuci?a, nie kryj?c determinacji: — Doskonale si? orientujesz, ?e seks b?d? uprawia? tylko z facetem, kt?ry zostanie moim m??em. Nigdy wcze?niej. Wi?c mnie nie prowokuj!

Mimowolnie przytakn??, nie przywi?zuj?c do jej wybuchu wi?kszej wagi.

— Teraz zaczynaj? na ostro — oznajmi?. Nagle ziewn??, opar? si? o krzes?o i z ulg? za?o?y? r?ce za g?ow?. Spowa?nia?. — No, nie, nie chcia?em ci depta? po odciskach — zacz?? si? usprawiedliwia?. — Dobrze wiesz, ?e ci? szanuj? i tak dalej. Ale w ka?dym siedzi taki psotliwy chochlik, kt?ry czasami...

— Taki ma?y skurwysynek — wpad?a mu w s?owa — kt?ry musi sprawdzi?, czy nie da si? rozwali? zabawki, na kt?r? starzy wydali krocie...

— Dok?adnie — potwierdzi? po chwili. — Ju? sko?czyli. B?yskawicznie si? z ni? upora?. Teraz zwl?k? si? z ???ka i cz?apie do ?azienki. Szkoda, ?e nie by?o g?osu...

— Oj, krasnalu, krasnalu... Gdyby? mnie nie ceni? — pobieg?a my?lami za jego kr?tk? spowiedzi? — by?by z nas zesp?? do kitu. Na tym stoimy od dw?ch lat.

Pochyli? si? nad ekranem.

— Mam zbli?enie na jej ?liczn? bu?k? — k?apn??. Zabawnie przekrzywi? g?ow?. — Wydaje si?... taka ludzka i... heh... szcz??liwa.

14 lutego 2005 r.

Oparty r?kami o umywalk?, ci??ko dysza?, poma?u si? uspokajaj?c. By?a zadziwiaj?co uleg?a i nie pojmowa?, dlaczego pot leje si? z niego strumieniami. W?skie stru?ki p?yn??y po twarzy, po piersiach i plecach, docieraj?c do posadzki. Czu? si? tak, jakby w?a?nie samotnie zdoby? Mount Everest. Triumfowa?. Genesis nie zamieni?a si? w potwora. Da?a mu to, czego od wczesnej m?odo?ci bezskutecznie oczekiwa? od kobiet, nie znajduj?c odd?wi?ku i zrozumienia. Nigdy w ?yciu nie zazna? takiej rozkoszy.

Wzi?? prysznic, wytar? si? ogromnym r?cznikiem i wr?ci? do ???ka. Przytuli?a si? do niego.

— By?o ci dobrze? — zapyta?a.

— Mhm! — wymrucza?.

— Teraz p?jd? do siebie, bo nie m?g?by? zasn??. Rankiem si? spotkamy — cmokn??a go w czo?o. — Dobranoc! — wyrzek?a.

— Dobranoc! — potulnie si? zgodzi?.

Pozbiera?a swoje rzeczy i bezszelestnie opu?ci?a jego apartament.

16 lutego 2005 r.

By?a ciemna noc. Wskaz?wki zegara pokazywa?y pierwsz? dwadzie?cia cztery. Delikatnie pie?ci? jej pon?tne g?adkie rami?, wystaj?ce spod kraciastego koca.

— I znowu musz? ci? budzi?, ?piochu — szepta? jej przy uchu. — Wstawaj, s?odka Esmeraldo. Czeka nas ???ty alarm. Ca?y nasz misterny plan poszed? w drzazgi.

Unios?a si? na ?okciu, prawie nie otwieraj?c oczu. Kurczowo z?apa?a go za nadgarstek, chc?c czym pr?dzej znale?? si? na powr?t w jego bezlitosnym, ale realnym ?wiecie. Przy?ni?o si? jej, ?e jeszcze chodzi do college'u i ?e wybra?a si? z przyjaci??kami na rozkoszn? pla?? w Miami. A wcze?niej je?dzi?y na wrotkach.

Nie zapala? ?wiat?a. Monitor laptopa rzuca? s?aby blask. By? nieomal Orfeuszem, wyprawiaj?cym si? po Eurydyk? do Hadesu.

— Co si? sta?o, Quasimodo? — wymamrota?a. W tamtym sennym ?wiecie nie by?o koszmarnych obcych z Syriusza.

— Osun??a si? lawina. Dziesi?? minut temu odezwa? si? ten popieprzony namayski komunikator — wyzna? z przygn?bieniem. — Mamy cholernego pecha — dorzuci? z ?alem. — W?a?nie czekam na t?umaczenie.

— A co si? z ni? dzieje?

— Artur m?wi?, ?e wpad?a w panik?. Totalnie jej odbi?o. Rzuca si? po numerze hotelowym i omal nie chodzi po ?cianach. Ale to nie wszystko — odkaszln??. — Centrala informuje, ?e jeden z namayskich patrolowc?w wchodzi w?a?nie w atmosfer?. Chyba jaki? starszy typ. Og?osili u siebie czarny alarm. Z analizy toru lotu wynika, ?e kieruje si? w stron? Warszawy. Poniewa? tu dzia?amy, s? zainteresowani naszymi sugestiami. Zajm? si? nim, je?li to nie wi??e si? z nasz? operacj?. To znaczy: wyko?cz? tych Namay?w i zgarn? ich sprz?t.

Podnios?a si? i zacz??a si? ubiera?.

— Faktycznie, w??cz ???ty alarm! — powiedzia?a ze zniech?ceniem. Kocha?a porz?dek i nie cierpia?a takich nag?ych zwrot?w akcji.

— W??czam ???ty alarm dla ?rodkowo-wschodniej Europy — oznajmi?, szybko uderzaj?c w klawisze. — Musisz tu wpisa? sw?j osobisty kod...

Przysiad?a na jego krze?le w figach i p??koszulce, a on odebra? telefon. Od dzieci?stwa mia? ?wira na punkcie komputer?w i radzi? sobie ze wszystkimi mo?liwymi protoko?ami sieciowymi.

— Artur m?wi, ?e ona ubra?a si? i zje?d?a na d??. Pewnie do gara?y.

— Dobra, niech zmyka. I tak daleko nie ucieknie — mrukn??a z przek?sem. — I co masz?

Ust?pi?a mu miejsca i m?g? ponownie przypi?? si? do klawiatury.

— Jest ta instrukcja. Na wst?pie zwyczajowe pozdrowienia namayskie. Potem tre??: "Zabieramy ci?, siostro, z Ziemi. Wracasz do swoich!" Nast?pnie m?wi?, gdzie ma czeka? i o kt?rej. Dok?adne parametry... — zerkn?? na zegarek. — Dysponuje pewnym zapasem czasu, nie musi si? szale?czo spieszy?. Tylko gdzie to jest? Potrzebna mapa.

— Przysz?o jeszcze co? z centrali — cicho zauwa?y?a.

Odebra? komunikat.

— To takie same indeksy — skonstatowa?. — Wykryty przez naszych NA-13, czyli innymi s?owy UFO, wyl?duje... eee... to jest gdzie? mi?dzy Sulej?wkiem a Halinowem. Godzina te? si? zgadza.

Przetar? zm?czone oczy i zatrzyma? wzrok na agentce. Szykowa?a si? do w?o?enia sportowych but?w na protektorach.

— No, pi?kna, rusz g?ow?. W tobie ratunek. Wci?gn??o nas to bagno po uszy!

Zamar?a w bezruchu, dotykaj?c palcami skroni. Niczym odurzona wyziewami ze szczeliny skalnej Pytia z Delf musia?a zajrze? w przysz?o??.

— Po pierwsze, nadasz do centrali, ?eby nie ruszali tej namayskiej maszyny. Ma bezpiecznie wyl?dowa? i odlecie?... — rzek?a po chwili wahania.

— Chcesz tego cudaka wypu?ci? z r?k? — na jego czole pojawi?y si? dwie poziome bruzdy. — Tyle zachodu i raptem walkower? Poddasz si? bez walki?

Z przekonaniem przytakn??a.

— Nie dramatyzuj. Widz?, ?e umierasz ze strachu. Z dusz? na ramieniu niczego nie dokonasz. Jestem pewna, ?e ona wr?ci. Qui ne risque rien, n'a rien. Ale musi si? sama przekona?, ?e tam ju? nic nie ma. Za wyj?tkiem tych ?a?osnych niedobitk?w ich flotylli w pa?mie planetoid. Kapujesz? Po drugie, niech Artur umo?liwi jej dotarcie do zaplanowanego miejsca l?dowania obcych. Mo?e Genesis b?dzie w stanie zw?dzi? jaki? w?z? Je?li nie, niech jej zaofiaruje kt?ry? z naszych. Stoj? tam chyba ze trzy. On to potrafi.

— Oki!

— Poczekaj, jeszcze chwila. Kiedy ju? si? z tym upora, niech ?ci?gnie z ???ka komisarza i zabierze go ze sob? na l?dowisko. Niepostrze?enie polecimy za ni? naszym ?mig?owcem.

— Z tym francuskim glin?? Po co?

— To wa?ne. Musi na w?asne oczy ujrze?, ?e jego urocza laska daje dyla z Ziemi. Jest w niej zadurzony, wi?c nam nie uwierzy. B?dzie mu chodzi?o po g?owie, ?e?my j? sprz?tn?li. A powinni?my go mie? gotowego pod r?k?, kiedy ona wr?ci.

— Aha, rozumiem. Helikopter na kt?re l?dowisko?

— No, bezsprzecznie na to w pobli?u. Na VS2. Niech przyleci dok?adnie o... eee... Oki, za chwil? zgramy czasy... — zaci?ga?a pasek przy spodniach. — Mamy st?d tam pieszo siedem minut.

Roz?o?y? papierow? map?.

— Je?li dorwie sprawny w?z i niczego nie pokr?ci, to pewnie uda si? w stron? Mostu Poniatowskiego, potem pogna Grochowsk?, P?owieck?, Czecha i Traktem Brzeskim. To wylot na Terespol. Poradzi sobie? A mo?e z?apie taks?wk?? — podni?s? wzrok na Betty.

— Pro?ciutka trasa, trudno zab??dzi?. Z jej wewn?trznym kompasem? O tej porze nie ma du?ego ruchu. W Pary?u jako? sobie radzi?a. Ani razu nie mia?a st?uczki, pomin?wszy kilka mandat?w za parkowanie — sumowa?a wcze?niej zdobyt? wiedz?. — O cholera, wreszcie to do mnie dotar?o... Na pewno nie umie ukra?? samochodu. Jeszcze rozwali szyb? i narobi ha?asu, ?ci?gaj?c sobie na kark policj?... Wszystko, tylko nie to...

— Mo?e wiadomymi kana?ami da? cynk, ?eby drog?wka jej nie rusza?a?

— Co ty? Nie. To by?oby r?wnoznaczne z dekonspiracj?...

— Racja!

Za?wieci?y si? jej oczy.

— Otw?rz, znowu masz co? z centrali.

— Pe?na kultura — oznajmi? po chwili. — Co za kurtuazja? Potwierdzili nasze dyspozycje i odwo?ali u siebie czarny alarm. Widzisz, jak? masz w?adz?? — z podziwem rzek? do agentki. — Dozgonne b?ogos?awie?stwo NASA. Og?osz? ci? ?wi?t? za ?ycia.

— Z?udzenia — mrukn??a, mimo to z ulg? odetchn??a. — Koreluj czasy i wynosimy si? st?d — zadecydowa?a. — Momencik — powstrzyma?a go. — Zaczekamy na to, co ona zrobi...

18 lutego 2005 r.

Zjecha? wind? do gara?y i jakby przecz?c prawom fizyki w te p?dy znalaz? si? na ?rodku parkingu. Zacz?? gwizda? pod nosem i omal nie stepowa?, nonszalancko pr?buj?c zwr?ci? na siebie jej uwag?. Szcz??liwym zrz?dzeniem losu od razu wpad?a mu w oczy.

— La marquise sortit ? cinq heures — ironicznie mrukn?? do siebie, mimowolnie nawi?zuj?c w my?lach do historycznego manifestu surrealizmu. Tak wygl?da? stereotypowy pocz?tek konwencjonalnej powie?ci. W rzeczywisto?ci min??o p?? do drugiej, a Genesis nie by?a markiz?, ale kosmitk?. A do tego kurewk?. — Witaj, ?liczna Pary?anko! — z szeroko rozpostartymi ramionami tubalnie zawo?a?, olewaj?c zasady konspiracji i nie licz?c si? z tym, ?e jest ?rodek nocy. — Klaustrofobia? Nie mo?esz zasn?? w nowym miejscu? — Z mety podp?yn?? do niej, jakby intymne t?te-?-t?te z t? w?a?nie niedawno poznan? madonn? mia?o by? jego przeznaczeniem.

Bezradna stercza?a za czerwonym volvo w popielatych boj?wkach, wygodnych p??butach i jakim? lu?nym swetrze. Obesz?a zaparkowane wozy, maj?c p?onn? nadziej?, ?e kt?ry? z kierowc?w okaza? si? na tyle lekkomy?lny, ?eby zostawi? uchylone drzwiczki lub kluczyki w zamku. Nie szarpa?a klamek, l?kaj?c si?, ?e uruchomi alarm.

— A ty? Co ty tutaj robisz? — nie?yczliwie zapyta?a. — Przyzwoici faceci ju? ?pi?... — fukn??a jak osaczone zwierz?. Zamierza?a pozosta? sama i nie przewidywa?a ?adnego m?skiego towarzystwa. Zreszt? by?a ju? z jednym w ???ku tej nocy.

Mia?a jakie? nieprzytomne spojrzenie, wi?c nie pr?bowa? wdawa? si? w wyja?nienia ani w pertraktacje. Nie odstraszy?a go. ?mia?o do niej si? zbli?y? i z filuternym u?miechem pomacha? jej kluczykami przed oczyma.

— Znam ten b?l — omal nie za?piewa? z przej?cia. — Domy?lam si?, ?e chcesz si? st?d wyrwa?. Te biurowce przyt?aczaj?. We? m?j! — rzek? zach?caj?co. — To tamten ciemny citroen. Bak jest prawie pe?ny.

Na tak? chrupi?c? marchewk? od razu da?a si? z?apa?. Podprowadzi? j? do wozu i zach?caj?co uchyli? przed ni? bramy niby-raju. Zerwa? zakazany owoc i wepchn?? jej do r?k.

— Mam szcz??cie, ?e na ciebie trafi?am — poci?gn??a nosem. Okaza? si? zaczarowan? z?ot? rybk?, spe?niaj?c? jej ?yczenia. — W Pary?u szlaja?am si? bardzo podobnym.

Nerwowo zasiad?a za kierownic? i nagle ust?pi?o m?cz?ce j? napi?cie. W?o?y?a kluczyk do stacyjki.

— Nie ma sprawy — rzuci? niefrasobliwie. — Musimy sobie pomaga?, male?ka. To obcy kraj. A tam w skrytce masz mapk? tej metropolii — skwapliwie doda?. — To na wypadek, gdyby? si? zagubi?a w tym labiryncie...

— Jeszcze raz dzi?ki! — powiedzia?a i zatrzasn??a drzwiczki. — To faktycznie klaustrofobia — rzek?a do niego, opu?ciwszy szyb?. — Nie lubi? si? do tego przyznawa?, ale... — uda?a nadzwyczaj szczer?. Niestety, nie by? jej psychoterapeut?, a przecie? nadawa? si? do tej roli. — Nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo mi pomog?e?.

Ostro?nie ruszy?a, kieruj?c w?z na powierzchni?, a w lusterku w ostatniej chwili zauwa?y?a, ?e facet z Genewy ?yczliwie macha jej r?k? na po?egnanie.

20 lutego 2005 r.

Pozostawili za sob? otulony snem Sulej?wek. ?mig?owiec min?? pokryty drzewostanem teren poligonu wojskowego i powoli zacz?? obni?a? lot. Czer? lasu ust?pi?a ciemnej szarzy?nie ??k. Nisko zawi?li nad sporaw? polan?, otoczon? z trzech strony lini? boru. Zgas?y ?wiat?a sygnalizacyjne. Po drugiej stronie nitki szosy znaczy?y si? po?yskuj?ce w ?wietle ksi??yca stawy. Na ni?szych obrotach silnik pracowa? du?o ciszej.

— Jest jakie?... trzysta metr?w st?d — zawyrokowa? Robert, podaj?c komisarzowi lornetk? z noktowizorem. — Je?li zale?y ci na tym, ?eby jej si? dok?adniej przyjrze?, mo?emy niby to przypadkiem ko?o niej przelecie?. Ma?o prawdopodobne, ?eby zwr?ci?a na nas uwag?. Na pewno sterczy obok wozu i przeczesuje wzrokiem niebo.

Jaki? czas trwa?o, nim w okularach znalaz? w?a?ciwy skrawek gruntu. Zabi?o mu serce. Wy?owi? zastyg?? w bezruchu posta? na tle przechylonego na bocznej bitej drodze samochodu osobowego. Naprowadzi?y go ?wiat?a postojowe.

— To ona — wyszepta?. G?ow? mia?a zadart? do g?ry. Kontemplowa? ten widok d?u?sz? chwil?. — Nie da si? poprawi? obrazu? — zapyta?.

Betty majstrowa?a przy sprz?cie.

— Teraz b?dzie lepiej...

Wzi?? od niej i znowu przy?o?y? do oczu.

— Jeszcze cztery minuty — ostrzeg? go rudzielec. — Powinni by? punktualni. Je?li dot?d nie widzia?e? UFO, to w?a?nie masz okazj?. Przesta? ?ci?ga? j? wzrokiem, a ?led? lornetk? niebo. Przylec? ze wschodu — pokaza? mu kierunek. — Z regu?y si? nie sp??niaj?.

Pos?ucha? go i skierowa? lornetk? wy?ej. Ksi??yc by? ju? nisko.

— Co z czujnikami? — zapyta?a Betty.

Robert podni?s? na ni? wzrok.

— Jak dot?d, nic. M?wi?c o nocy, mieli pewnie na my?li noc u siebie. Czyli po drugiej stronie Atlantyku.

— To prawda — westchn??a.

— Jezu Chryste! — wpad? jej w s?owa Delorme.

Nadlatuj?ca maszyna obcych ros?a w oczach. Maj?cy kszta?ty sporawego spodka pojazd coraz bardziej opada?, a? wreszcie znieruchomia? nad zaparkowanym citroenem. Zachwyca? zapieraj?c? dech w piersiach tajemnicz? symfoni? ?wiate?.

Genesis niby aktor na scenie znalaz?a si? w omiataj?cym grunt jasnym sto?ku z reflektora.

— Maj? j?! — szepn??a Betty.

Oczekuj?ca wyci?gn??a do g?ry r?k? w ge?cie, kt?ry mia? pewnie wyra?a? powitanie. W d?? sp?yn?? niby winda p??przejrzysty r??owawy walec. Uczyni?a ze trzy kroki i da?a si? poch?on?? ?wietlnej toni. Unios?o j? ku otwartemu wlotowi.

— Odrodzi?a si? jak feniks z popio??w i ulecia?a w gwiazdy — ockn?? si? dot?d milcz?cy Artur, poziewuj?c w r?kaw i przypominaj?c o swojej obecno?ci. — Bajeczny ptak — sennie podsumowa? t? przedziwn? lask?. Nie robi?o na nim wra?enia to, co si? tam dzia?o.

W minut? p??niej NA-13 zako?ysa? si? jak lekko wytr?cony z r?wnowagi wiruj?cy b?czek, zgrabnie poderwa? si? do lotu i poszed? w g?r?. A po nast?pnej wtopi? si? w pokryty gwiazdami niebosk?on, zamieniaj?c si? w ?wiec?cy punkt.

— Je?li chcesz, mo?esz zabra? sw?j w?z — niemrawo rzek?a Betty do Szwajcara. — Zmywamy si? st?d, nic tu po nas!

Wtulony w fotel, wyra?nie si? nudzi?. Skrzywi? si?, kiedy to us?ysza?. Nie mia? zamiaru wysiada? ze ?mig?owca, ?adowa? si? za kierownic? samochodu i po nocy rwa? samotnie do stolicy. Niby to by?o tylko 25 kilometr?w, ale...

— A bo ja wiem? — wzruszy? ramionami, ostentacyjnie nie wyjmuj?c rak z kieszeni. — Sk?d mog? wiedzie?, czy pozostawi?a kluczyki w stacyjce? — pr?bowa? si? broni?. — Mo?e je wzi??a ze sob??

— Podlecimy tam i zobaczymy — rozstrzygn??a.

Robert zar?a?. Akurat z ulg? zamyka? laptopa. By? po pracy.

— Zadzwo? do niej i zapytaj! — za?artowa?.

Ten uda?, ?e bierze ten w?tpliwy dowcip za dobr? monet?.

— M?wisz o kom?rce? Ju? jest poza zasi?giem — niby to ze ?mierteln? powag? odbi? pi?eczk?. A potem przes?dzi?: — Rankiem ?ci?gnie mi go pomoc drogowa. Zreszt?, po co zaprz?tasz sobie tym g?ow?? — zwr?ci? si? do agentki. — Przecie? to nie tw?j bud?et.

— Faktycznie — przyzna?a si? do pora?ki Betty.

22 lutego 2005 r.

CZ??? PI?TA

Jego twarz zdradza?a wyra?ne podniecenie. Ukry? kom?rk? w kieszeni i z ukontentowaniem zatar? r?ce.

— Zatelefonowa?a? — Robert niedbale opiera? si? o metalow? balustrad?. Mia? na sobie miarow? granatow? kurtk? z firmowym nadrukiem. Nie by? w stanie swym w?t?ym cia?em zas?oni? kszta?t?w spoczywaj?cego tu gigantycznego arvotarskiego kr??ownika. Z wysoko?ci antresoli krz?taj?cy si? po wykutym w skale olbrzymim hangarze in?ynierowie i technicy przypominali mr?wki. — To ?wietnie. Nie musimy g??wkowa? nad tym, jak uwiarygodni? twoj? obecno?? na Majorce — kiedy to m?wi?, oczy mia? szczere i odrobin? rozbawione.

Delorme odkaszln?? w d?o?.

— Nie wyrzuci?a mojej prywatnej wizyt?wki — usi?owa? wstydliwie usprawiedliwi? Genesis.

Czu? ulg?. Nie spodziewa? si?, ?e kosmitka wr?ci. Od dw?ch dni monitorowano jej wyczyny na Balearach. Pojawi?a si? w towarzystwie trzech Namay?w, kt?rzy po wyl?dowaniu wcielili si? w m?odych Hiszpan?w. Dopadli zabawiaj?cych si? na le?nej polanie turyst?w. Czwarty pozosta? w NA-13, umykaj?c gdzie? w przestrze? kosmiczn?.

— To poszukajmy Betty — rzek? rudzielec. — Zobaczymy, co nam powie.

Komisarz zatrzyma? go na chwil?.

— Wiesz, co? — poprosi?. — Je?eli szykuj? si? jakie? niespodzianki, wola?bym o nich us?ysze? od ciebie, nie od niej — wyzna? ze smutnym grymasem na ustach. — Ona mnie onie?miela.

Tamten wyprostowa? si? i nienaturalnie odrzuci? do ty?u ramiona.

— Serio? Wydaje mi si? przyst?pna. I seksy — nie zgodzi? si? z paryskim glin?. — W?a?ciwie, to nie jestem uprawniony, ale co mi tam... — nieoczekiwanie ust?pi?. — Sprawy maj? si? tak... — zacz?? obja?nia?. — Ci ch?opacy bu?czucznie wymy?lili, ?e przejm? we tr?jk? w?adz? nad Ziemi?. Zupe?ny absurd — na moment pogr??y? si? w zadumie. — S?dz?, ?e drog? kolejnych wciele? i zmian to?samo?ci dotr? do tego, kto w?ada t? planet?. Dlatego jeste? im potrzebny — o?ywi? si?, k?tem oka ?ledz?c przechodz?c? Murzynk? z centrum nas?uchu. — Chc? zacz?? od ciebie. To by? pewnie g??wny pow?d tego, ?e si? nagle odezwa?a.

— Ach, tak? — komisarz nie tego si? spodziewa?. Agent zada? mu cios poni?ej pasa. Liczy? jak sztubak na to, ?e s?odka Genesis odwzajemni jego uczucia. Z ponur? min? obejrza? czubki swoich but?w.

— A poza tym ko?czy im si? szmal — Robert nadal bezlito?nie pozbawia? go z?udze?. — Maj? nadziej?, ?e dorw? si? do twojego konta. — Zajrza? mu w oczy i zaraz dorzuci?: — Tyle wynika z ich niekt?rych rozm?w. Ale trzeba wzi?? poprawk? na ich gr?. Lawiruj?, przywdziewaj? maski i nie s? szczerzy. Nie ufaj? sobie nawzajem. To przecie? istoty, pozostaj?ce od dawna w stanie totalnego zagro?enia. Zatem zdegenerowane. Jakie wi?c s? prawdziwe intencje tej laski — zako?czy? — wywnioskujesz dopiero na wyspie, kiedy j? zobaczysz.

Ruszyli szuka? agentki, ale komisarz znowu z?apa? rudzielca za r?kaw.

— A jak z t? mikrobiologiczn? os?on?, zabezpieczaj?c? organizm przed ich atakiem?

Robert skrzywi? si? przezabawnie.

— Po tych trzech seriach szczepie?, kt?re przeszed?e?, nie powinna zawie??. Nie ma powodu do obaw — klepn?? go w rami? jak starego kumpla, nie chc?c, ?eby bez ko?ca dreptali w miejscu.

Komisarz nadal zwleka?. Nurtowa?y go jakie? w?tpliwo?ci.

— A czy ona?.. Z nimi?.. — wstydliwie wyb?ka?, prze?amuj?c ostatnie opory. W gruncie rzeczy tylko to go niepokoi?o.

Sp?oszony tym pytaniem rudzielec uciek? spojrzeniem gdzie? w bok.

— Z materia?u filmowego wynika, ?e nie — wyklarowa?. — Niemniej jednego wyr??nia. To See. Wczoraj trzymali si? razem za r?ce, id?c na pla??.

28 lutego 2005 r.

Majorka by?a istnym rajem i ?a?owa?a, ?e wcze?niej nie odkry?a tej ?r?dziemnomorskiej wyspy — o klifowym wyko?czeniu na p??nocy i uroczych gajach oliwkowych, pomara?czowych i migda?owych na terenach nizinnych. Majestatyczne g?ry, stare klasztory i ustronne wioski wabi?y ch?tnych wra?e?. Natomiast na po?udniu — na wsch?d od Palmy — szerokim o?miokilometrowym ?ukiem ci?gn??a si? pokryta drobnym piaskiem pla?a, ponad kt?r? wznosi?y si? mnogie hotele. Zaczyna? si? sezon i roi?o si? od turyst?w, dla kt?rych ten uroczy zak?tek globu by? smakowit? przyn?t?. Kawiarnie, restauracje i bary t?tni?y tu ?yciem przez ca?? dob?. Mieni?a si? w s?o?cu b??kitna woda.

Mimo niezliczonych atrakcji, a w tym rozkoszy k?pania si? w ciep?ym morzu, nie udziela?o si? jej urlopowe szale?stwo, za? na jej twarzy malowa?y si? przygn?bienie i udr?ka. Kamraci, kt?rzy z pozoru wspania?omy?lnie zabrali j? z Ziemi, bezlito?nie odarli j? ze z?udze?. ?mia?kowie, kt?rzy odwa?yli si? z ni? tu nast?pnie wyl?dowa?, niefortunnie wcielili si? w prymitywnych hiszpa?skich ch?opak?w — pierwszych Ziemian, na jakich si? natkn?li. Pochopnie wybrali ofiary, deformuj?c sobie ?wiadomo??. Efekty by?o wida? ju? od pierwszego dnia. Od rana do wieczora zajmowali si? wlewaniem w siebie drink?w i rozgl?daniem si? za tanimi panienkami. Lekcewa?yli rudymentarne zasady ostro?no?ci i ostentacyjnie rozmawiali ze sob? po namaysku, ignoruj?c bezpieczny hiszpa?ski. To musia?o fatalnie si? sko?czy?.

Zaduma?a si? nad poznanym w poci?gu Francuzem. Czasami przeznaczenie niby to przypadkiem stawia?o jej na drodze osoby, kt?rych nie mog?a wymaza? z pami?ci. Jean skwapliwie obieca?, ?e przyleci, ale nie by?a przekonana, ?e tym samym uwolni si? od k?opot?w. Czy by? jej przyjacielem? Kr?tki pobyt poza Ziemi? uzmys?owi? jej, jak tragiczny jest jej los. ?a?owa?a, ?e tak lekkomy?lnie porzuci?a go w Warszawie, licz?c na swoich jak na zbawienie. Plu?a sobie w brod?. Okrutni Arvatarzy nie?piesznie pacyfikowali resztki namayskiej flotylli. Rozgniatali ich jak pluskwy, popisuj?c si? wyrafinowaniem i sadyzmem. Za?o?yli baz? na Plutonie i stamt?d regularnie wyprawiali si? w stron? pasma planetoid. By?o oczywiste, ?e maj? zamiar a? do ostatniego wyt?uc wszystkich Namay?w, kt?rzy schronili si? w tym uk?adzie solarnym. Ci, z kt?rymi si? spotyka?a, uwi?zieni na nie posiadaj?cych uzbrojenia patrolowcach, usi?owali o tym nie my?le?. Mamili samych siebie. Wegetowali bez nadziei, udaj?c przed sob? wzajem, ?e nie s? im straszni my?liwi o szkaradnych owadzich twarzach, przed kt?rymi nie umieli si? broni?. Spodziewana cudowna kontrofensywa, o kt?rej przed wielu laty z przej?ciem szepta? jej ojciec, okaza?a si? naiwn? opowiastk? dla grzecznych namayskich malc?w. Nic nie mog?o uratowa? jej gatunku. Ten by? os?dzony, pogrzebany i przekl?ty.

Dosz?a do wniosku, ze powinna zajrze? do kilku sklep?w i wybra? si? do fryzjera. Marzy?a, ?eby wyj?? z tego ca?o. See by? troch? inny i skrycie liczy?a na niego. Gdyby? m?g? sta? si? taki jak Jean! Wykoncypowa?a, ?e jest skazana na improwizacj? i ?e musi zda? si? na intuicj?. Ta za? jej podpowiada?a, ?e nie powinna podejmowa? ?adnej wi???cej decyzji, dop?ki nie zobaczy si? z mi?ym ros?ym Francuzem. Jednak spodziewa?a si? najgorszego.

Mia? na sobie p??koszulek, lu?ne bermudy i jaki? ?mieszny kapelusik na g?owie, a kiedy go ujrza?a, jako? dziwnie zabi?o jej serce. Przylecia? na Baleary, cho? w?tpi?a w to, czy przyjmie jej zaproszenie. Jedna noc w warszawskim hotelu jeszcze nie wystarcza?a, ?eby facet musia? si? czu? zobowi?zany wobec przypadkowo poznanej laski.

— Hej! — przywita? j?, na polsk? mod?? ca?uj?c j? w r?k?. Czeka?a dok?adnie tam, gdzie chcia?, siedz?c przy stoliku pod parasolem przed wskazanym przez telefon bistrem.

— Siemanko! — ucieszy?a si?. Wizyta u fryzjera zrobi?a swoje i prezentowa?a si? okazalej ni? tamta m?oda Francuzka, jad?ca przed dwoma tygodniami poci?giem z Berlina do Warszawy.

Usiad? i od razu zerkn?? na zegarek.

— Nie mamy czasu, bo jutro pojawi? si? tu jacy? agenci wywiadu i b?dzie za du?o oczu — wyjawi?. — A chcia?bym z tob? pogada?.

— Nie interesuje ci?, dlaczego rozsta?am si? z tob? bez po?egnania? — niewinnie zapyta?a, maj?c nadziej?, ?e uda si? jej wcisn?? mu przygotowan? wcze?niej legend?.

— Nie — odpar?. — S? wa?niejsze sprawy... Wyobra? sobie, ?e...

— A mo?e postawisz mi drinka? — przerwa?a mu w p?? zdania.

— To za chwil? — odpar?. — Zatem wyobra? sobie, ?e kiedy w Warszawie nagle znik?a?, dobrali mi si? do sk?ry ludzie z NASA.

Zadr?a?a. Owia? j? ?miertelny ch??d.

— Z NASA? — niepewnie zapyta?a.

— Monitoruj? ci? od lat — w tym miejscu musia? sk?ama?, ale wiedzia?, ?e wywo?a to w?a?ciwy skutek. — Powiedzieli mi, kim jeste? i poprosili mnie, ?ebym przed?o?y? ci ich propozycj?. Pochodzisz z Syriusza...

Podnios?a si? sztywno od stolika, rezygnuj?c z drinka. Pobieg?a my?lami w stron? tr?jki kompan?w.

— Musz? ju? i?? — rzek?a przepraszaj?co. — Mo?e pogadamy jutro...

Nawet nie drgn??.

— Siadaj! — powiedzia?. — Nie uciekniesz z Ziemi. Tamci trzej ?miesznie udaj?cy Kastylijczyk?w Namayowie ju? ci nie pomog?.

Nie zapyta?a, dlaczego, po prostu zrobi?a wielkie oczy.

— Zostali zlikwidowani, kiedy tu wchodzi?em — wyjawi? jej brutaln? prawd?.

Niemrawo si? u?miechn??a i przysiad?a z powrotem. Nie okaza?a irytacji.

— Ale? masz wyobra?ni?? — pr?bowa?a si? broni?. — Kto ci naopowiada? takich bzdur? — rzek?a, niby to usi?uj?c go wysondowa?.

Wyj?? male?ki magnetofon.

— Pos?uchaj tego nagrania, a potem powiem ci, co dalej.

Ci trzej dzielili si? uwagami po namaysku, wiedzia? jednak, o czym peroruj?. Z tego, co ustalali, niedwuznacznie wynika?o, ?e kolaboruj? z Arvotarami. A po wykonaniu zleconego im zadania maj? zamiar zlikwidowa? pi?kn? Genesis. Tej przypada?a rola bezwolnego instrumentu w ich pod?ych r?kach. I to na kr?tko.

— Przekonuje ci? ta pogaw?dka? — w pewnej chwili zapyta?, chc?c nabra? wi?kszej pewno?ci.

Nie mia?a w?tpliwo?ci, co jest tematem rozmowy, bo coraz bardziej blad?a. Rozejrza?a si? doko?a. Przy s?siednich stolikach nie by?o nikogo, a taras z parasolami ocienia? r?wno przyci?ty g?sty ?ywop?ot. Przysun??a si? z krzes?em do niego i pieszczotliwie wspar?a mu r?k? na ramieniu. Poczu? w tym miejscu dziwne mrowienie.

— To jakie? brednie, kochany — niby to ciep?o rzek?a, zagl?daj?c mu wiernie w oczy. Powadzi?a perfidn? gr?. Chcia?a by? jak najbli?ej. W nast?pnej sekundzie ze zwierz?cym charkotem dopad?a jego szyi, usi?uj?c rozora? mu z?bami sk?r?.

Stary do?wiadczony glina by? przygotowany na ten krok.

— Opanuj si?! — rozpaczliwie krzykn??, zrywaj?c si? i z rozmachem daj?c jej w pysk.

Upad?a na beton tarasu, przewracaj?c krzes?o. Momentalnie si? poderwa?a. Jej g?adka twarz traci?a ludzkie rysy, nabieraj?c nienawistnego wyrazu. Nie zamierza?a rezygnowa?. Sz?o o jej ?ycie. Spr??y?cie si? odbi?a i z gibko?ci? pantery w?ciekle skoczy?a mu do gard?a, zwalaj?c go z n?g.

2 marca 2005 r.

Znaburmuszon? min? spoczywa? przygarbiony na s?u?bowym krze?le, r?k? unosz?c na temblaku. Nie chcia? z nikim rozmawia?.

— Odwali?e? kawa? dobrej roboty — jak mog?a pociesza?a go Betty. — To by?a improwizacja, ale ca?kiem skuteczna. Rewelacyjna. Nasi byli zdumieni, ?e tak to fachowo rozegra?e?.

Skrzywi? si? z niesmakiem.

— Gadanie — mrukn?? roz?alony. — Dokumentnie spapra?em spraw?. Mia?o by? ca?kiem inaczej.

Poda?a mu fili?ank? kawy.

— Prosz?! — rzek?a.

Nie ruszy? si? z miejsca, karc?c j? gniewnym spojrzeniem. Pokaza? jej wzrokiem temblak.

— Wsyp dwie ?y?eczki cukru — ?achn?? si?. — I zamieszaj. I po licho ten spodek...

Na jej twarz wype?z? rumieniec.

— Pardon — usprawiedliwi?a si? w te p?dy. — Nigdy nie mia?am zadatk?w na piel?gniark?.

W chwil? p??niej Robert zajrza? do jej boksu.

— Idzie Hybryda — szepn?? konspiracyjnie. — Baczno??!

Agentce nagle uros?y skrzyd?a i z tego wszystkiego komisarzowi udzieli?o si? podniecenie. Z kaw? w r?ce podni?s? si? z krzes?a.

Nadchodz?cy by? t?gim ?ysym facetem o ogromnych odstaj?cych uszach. Garnitur mia? od najlepszego krawca. Dostojnie wkroczy? i z uwag? zlustrowa? Francuza.

— Dobra robota — niemal powt?rzy? s?owa m?odej agentki. — Jeste? przyj?ty. Zaszeregowanie jak u tych dwojga — wskaza? na czarnulk? i Roberta. — Mia?em ci poda? d?o?, ale... — uni?s? ze zdumieniem brwi. — He, he, pierwsze rany na polu bitwy... Na szcz??cie lewa r?ka — zauwa?y?, a na jego surowej twarzy zarysowa? si? ironiczny p??u?miech. Nawet kiedy dowcipkowa?, budzi? respekt.

— Ko?ci s? ca?e, to tylko pot?uczenie — wymamrota? Delorme.

— W porz?dku. To oczekuj? dalszego ci?gu... — w jego oczach pojawi?y si? jakie? weso?e b?yski. — Tamtej czarownicy ju? chyba zmi?k?a rura. Meldujcie mi, czy si? uda.

Odszed?, zaaferowany wa?niejszymi sprawami, kt?re mia? na g?owie, a Betty wezwa?a kilku uzbrojonych agent?w. Z napr?dce uformowanym oddzia?em zjechali wind? na ni?szy poziom. W labiryncie podziemnych korytarzy dziewczyna porusza?a si? z wpraw?, wi?c szybko dotarli do celu.

Wn?ka by?a s?abo o?wietlona i dy?urowali przy niej dwaj poka?ni stra?nicy. Maj?ce po dwa cale grubo?ci pot??ne pionowe i poziome pr?ty oddziela?y poturbowan? Genesis od reszty cywilizowanego ?wiata. Na jej szyi straszy?a stalowa obro?a, a na r?kach — kajdanki. Te by?y ?a?cuchem przytwierdzone do uchwytu w ?cianie.

— I jak si? sprawuje? — przymilnie zapyta?a Betty.

— Je i pije, co jej podamy i znowu rozmawia z nami po angielsku. Wczoraj plot?a tylko po namaysku.

Komisarz podszed? do kraty.

— Heja! — rzuci? pojednawczo.

— Spadaj, palancie! — odszczekn??a, zezuj?c na niego k?tem oka.

— Mumia egipska!

— To, co? Otworzy??

Betty spojrza?a na komisarza.

— Chcesz wej???

Tamten skin?? g?ow?.

— Wyci?gamy ci? st?d — zawo?a?a do kosmitki. — Jeste? sto metr?w pod ziemi? i nigdzie nie uciekniesz. Nie zaw?adniesz ?adnym cia?em, bo wszyscy s? tu szczepieni.

Delorme niczym do?wiadczony treser wparowa? do klatki. Sykn??a, podnosz?c si? z posadzki. Podbite limo jeszcze rzuca?o si? w oczy. Ko?ci zros?y si? jej w kilka godzin, ale nadal utyka?a na jedn? nog?. Utrudnia?o oddech goj?ce si? ?ebro.

— Jezu, jak ty wygl?dasz! Musia?a? si? tak pod?o?y??

Poprzedniego dnia spu?ci? jej na Majorce solidne manto. I to w tak piorunuj?cym tempie, ?e asekuruj?cy go "?o?nierze" nie zd??yli odda? strza?u. Pot??n? dawk? ?rodka parali?uj?cego dosta?a dopiero wtedy, kiedy nie mog?a si? ju? ruszy?. Mi?dzy stolikami wi?a si? z b?lu.

Stra?nik zdj?? z niej kajdany i przez chwil? masowa?a zdr?twiale nadgarstki. Niepewnym wzrokiem obrzuci?a wymierzony w ni? paralizator.

— To co? Idziemy? — Betty nie pokwapi?a si?, by wsadzi? nos do celi. — Poka?emy ci statek, kt?rym z rodzicami przylecia?a? na Ziemi? — mami?a j? s?odkimi obietnicami. — Nasi go posk?adali do kupy. S? na nim nawet twoje dzieci?ce zabawki. A potem ujrzysz z rozmachem urz?dzon? podziemn? fabryk? i powstaj?ce w niej bojowe kr??owniki. Przekonasz si?, ?e naprawd? szykujemy si? do wojny z Arvotarami.

Ciep?e palce ani na chwil? nie przerywa?y koj?cego masa?u. By?a w negli?u. Z afektacj? obejmowa?a udami mocno ow?osione po?ladki wyci?gni?tego na ???ku Jeana. Pod jej d?o?mi czu? rozchodz?ce si? po kr?gos?upie i ?opatkach niepokoj?ce mrowienie. Momentami pochyla?a si? nad nim niby w ekstazie i po namaysku skowycz?c pieszczotliwie gryz?a mu kark.

— Jeszcze! — kiedy to czyni?a, poj?kiwa? z rozkosz?, przymykaj?c powieki.

Kr??y?y jej po g?owie niejasne wspomnienia z dzieci?stwa. Osi?gaj?cy dojrza?o?? Namay, chc?cy zdoby? samic?, nie udawa? romantyka i nie stara? si? o jej wzgl?dy, jak to by?o pokracznie na Ziemi, gdzie chor? sztuk? uwodzenia doprowadzono do absurdu. Musia? j? sobie brutalnie podporz?dkowa?. Liczy?a si? prymitywna si?a. Je?eli z?ama? j? i rzuci? sobie do stop, by?a mu wierna do ko?ca ?ycia.

— Kocham ci?, ty wstr?tny potworze! — ca?kiem po ludzku szepn??a mu za uchem.

Potem ?akomie si?gn??a po pozostawione przy ???ku policyjne kajdanki. Uwielbia?a, kiedy Jean j? nimi skuwa?.

4 marca 2005 r.

KONIEC