|
Guziakiewicz E. PRZERWANY LOTAkcja tej mikropowie?ci SF toczy si? na ogromnym statku pasa?erskim, lec?cym z Ganimeda [ksi??yc Jowisza] na Marsa. To daleka przysz?o??. G??wnym bohaterem jest Bob, agent Wywiadu Solarnego, oddelegowany na Czerwon? Planet? w zwi?zku ze ?wietlistymi, reprezentantami cichej i gro?nej cywilizacji, kt?rej ostro?n? ekspansj? odnotowano w obr?bie Uk?adu S?onecznego, a kt?rej istnienie utrzymywano w tajemnicy. Autor uko?czy? ten utw?r w grudniu 2004 roku. Nale?y on — obok «Afrodyty», «Banity» i «Ekscytozy» — do prezentowanej w Internecie serii «Przyloty na Ziemi?». CZ??? PIERWSZA Zapowiada? si? nudnawy lot. Wprawdzie pora?aj?cy swoj? wielko?ci? okrzyczany "Titanic" nale?a? do komfortowych i luksusowo wyposa?onych kosmicznych statk?w pasa?erskich, istnych gigantycznych hoteli w pr??ni, jednak pech chcia?, ?e tego roku Jowisz i Mars ulokowa?y si? z?o?liwie po przeciwnych stronach S?o?ca — jedna z tych planet by?a w aphelium, a druga w peryhelium. Na pokonanie dziel?cego je koszmarnego dystansu, wynosz?cego ponad miliard kilometr?w, trzeba by?o oko?o miesi?ca. Na t? absurdaln? podr?? decydowali si? wi?c przewa?nie ci, kt?rzy mieli n?? na gardle i z wa?kich powod?w musieli jak najszybciej dotrze? do Czerwonej Planety. Pami?taj?cy o tym Bob straszliwie ziewa? ju? w dniu odlotu. Nie pojmowa?, dlaczego szefowie w?a?nie jego oddelegowali na Marsa. Czy tam nie mieli spec?w od ?wietlistych? Nie omin??o go wra?enie, ?e zosta? z?o?liwie wypchni?ty w pr??ni?. Z gasn?c? nadziej? na odmian? pod?ego losu marudnie si? przygl?da? ostatnim nie?piesznie okr?tuj?cym si? pasa?erom, jednak w?r?d ?aduj?cych si? na pok?ady nie dostrzeg? absolutnie nikogo, z kim chcia?by zawrze? bli?sz? znajomo??. Wreszcie opu?cili statek portowi kontrolerzy zabezpiecze? i zatrza?ni?to w?azy, odcinaj?c mu ostatecznie drog? ucieczki. D?wi?czny gong przypomnia? o kolacji i oddaj?c si? sennej zadumie nad kulisami lotu flegmatycznie poci?gn?? do sali restauracyjnej. Pasa?erowie z kabin o numerach od 201 do 204 dzielili ten sam stolik, wi?c chc?c nie chc?c musia? przysi??? si? do trzech m?odych i ros?ych wojskowych z Si? Kosmicznych Uk?adu. CZ??? DRUGA Dopiero przed po?udniem niby przypadkiem otar? si? o czaruj?c? agentk? z Callista. W?a?ciwie to ona zadba?a, ?eby na siebie wpadli. Przy jednej z ulokowanych na pierwszym poziomie kafejek, ta by?a stylizowana na wyszynk z Dzikiego Zachodu, mie?ci?a si? niczego sobie sala wystawowa, a oddany sztuce pok?adowy kustosz zdecydowa? si? zaprezentowa? seri? oryginalnych dzie? mistrz?w z ksi??yc?w Saturna. Tytu?em zach?ty na ka?dym stoliku znalaz? si? niewielki b?yszcz?cy folder. Wy?ama? si? i zam?wi? francuskie croissanty z bia?? kaw? i d?emem brzoskwiniowym, a p??niej pachn?ce gnochci w aromatycznym sosie ze ?wie?ych pomidor?w i bazylii. Prosto z restauracji owczym p?dem poci?gn?li na Parnas po ?niadaniu wszyscy ch?tni, wi?c i on powl?k? si? w ogonie. Nieuwa?nie lustrowa? cenne zbiory, staraj?c si? przy tym nachalnie nie ziewa?. Nie przepada? za popartem. Uton?? ostatecznie w bardzo niskim prze?roczystym foteliku, kt?ry mu si? w jednej chwili rozpakowa? przed przedstawiaj?cym tyta?skie orchidee znanym p??tnem De Smeta i tam popad? w niejak? zadum?. Noc mia? zarwan?, bo gdy ustawia? "widok za oknem" na mro?ny masyw Herkulesa, zapomnia? zablokowa? temperatur?. W rezultacie tego gdzie? po p??nocy dojmuj?cy ch??d wyrwa? go ze snu. Wia? porywisty wiatr. Dygota? z zimna, zmagaj?c si? z parametrami klimatycznymi, a osch?y i oboj?tny g?os lektora z terminala doprowadza? go do sza?u. By? w?ciek?y jak diabli. Woda zamarz?a w karafce, wi?c musia?o by? w apartamencie poni?ej zera. Dobrze, ?e z sufitu nie sypa? ?nieg. Podni?s? si? i przesun?? lekki fotel pod ?cian?, bo uzna?, ?e b?dzie siedzie? na drodze zwiedzaj?cym. Akurat w jego stron? ci?gn??o kilka os?b. — Orchidee — wycedzi?. Nast?pnie my?lami wr?ci? do wieczornej lektury. Pobie?nie przejrza? pisma logiczne Stagiryty, nosz?ce wsp?lne miano "Organonu". Obejmowa?y one "Kategorie", "O wypowiadaniu si?", "Analityki pierwsze", "Analityki wt?re", "Topiki" i "O dowodach sofistycznych". Przekartkowa? r?wnie? "Hermeneutyk?", a potem zabra? si? ostro za przyniesion? mu przez pok?adowego go?ca "Isagog?". Ksi??eczka by?a niczego sobie, cho? musia? przyzna?, ?e brakuje mu nieco konceptu. Napisano j? ma?o klarownym j?zykiem, lecz na szcz??cie nie zabrak?o w niej obszernych obja?nie? i wnikliwych komentarzy. Zaintrygowa?y go tajemnicze predykabilia. Us?ysza? o nich od dziadka Brunona. Jaki? czas mylnie s?dzi?, ?e wi??? si? one nie z logik?, ale z odleg?ymi asteroidami. "Isagoga" nale?a?a do najpoczytniejszych i najbardziej rozpowszechnionych dzie? w dawnych dziejach kultury. By?a najpowa?niejszym staro?ytnym traktatem logicznym, przekazanym w dziedzictwie ?redniowieczu. Zgodnie z podanymi w niej zasadami "r??nica" ("differentia") wraz z "rodzajem" ("genus"), "gatunkiem" ("species"), "w?a?ciwo?ci?" ("proprium") i "przypad?o?ci?" ("accidens") tworzy?a grup? okre?le?, niezb?dnych przy budowie poprawnej klasycznej definicji rzeczy. A definiowa? umieli staro?ytni jak nikt ju? po nich. — Repetitio est mater studiorum — mrukn?? do siebie, dumny ze swojej ubo?uchnej ?aciny. Chcia? w chwili samotno?ci od?wie?y? sobie to, co przeczyta? i przypomnie? sobie, czemu ka?dy z tych dziwacznych termin?w mia? s?u?y?. Vanessa przerwa?a mu dopiero co podj?t? medytacj?. Jej zgrabne nogi znakomicie si? prezentowa?y na tle okrzyczanego tyta?skiego dzie?a i Bob w nag?ym przeb?ysku sobie uzmys?owi?, ?e Peter De Smet pope?ni? katastrofalny b??d nie umieszczaj?c ich na obrazie. Po?egna?a towarzysz?cych jej staruszk?w, kt?rzy zaj?ci kolejnymi p??tnami olejnymi oddalili si? ku drugiemu kra?cowi sali. Bez przeszk?d mog?a odegra? przed nim rol? g?upiej g?si, kt?ra nie ma zielonego poj?cia o Uk?adzie S?onecznym. — Czy m?g?by mi pan dopom?c? — zwr?ci?a si? do poch?oni?tego my?lami agenta. Z konieczno?ci musia? poderwa? si? z miejsca. — Chcia?abym si? zorientowa?, sk?d pochodz? te orchidee. Zrobi? powa?n? min?, najpowa?niejsz?, na jak? by?o go sta? i zezuj?c w stron? obrazu, odpowiedzia?: — Z Tytana, prosz? pani! — Och, to wiem — g?upia g?? wcale nie by?a a? tak nierozgarni?ta. — Przeczyta?am pod tym p??tnem — pokaza?a mu ?licznie palcem. — Ale gdzie jest ten... Tytan? — jeszcze raz sprawdzi?a nazw?. — Czy to jest ksi??yc Wenus? Czu?, ?e ogarnia go dziwny diaboliczny chichot, ale musia? si? jako? opanowa?. — Ale? nie, prosz? pani, sk?d?e znowu. O ile mi wiadomo, Wenus nie posiada ksi??yc?w, nie licz?c gigantycznych stacji orbitalnych. Tytan jest du?ym satelit? Saturna — obja?ni? z nies?abn?c? powag?. — O Bo?e, ju? wiem — ucieszy?a si?. — To ten kolos z kolorowymi pier?cieniami z kryszta?k?w lodu — papla?a jak naj?ta. — Strasznie wielka planeta. Imponuj?ca swoim ogromem. I tajemnicza. Czyta?am w magazynie dla kobiet, zajmuj?cych si? biznesem. Podobno dzia?a na nas magnetycznie. A ja w to wierz?. Air Callisto Company proponuje m?odym parom miesi?c miodowy na orbicie Saturna, nawet niedrogo, sprawdza?am cen? — entuzjastycznie dzieli?a si? z nim posiadan? wiedz?, omal przy tym nie przewracaj?c oczami. — Podobno ma to widoczny wp?yw na trwa?o?? zwi?zku i nawet kilka moich kole?anek zapisa?o si?, chocia? jeszcze nie wychodz? za m?? — dorzuci?a konfidencjonalnie i umilk?a. Oczarowa?a go swoj? urod? — i w?a?ciwie dopiero teraz poj??, ?e ta idiotyczna rozmowa mog?aby si? toczy?, toczy? i nigdy nie sko?czy?. W kusej r??owej kiecce wygl?da?a pon?tnie i ?wie?o. A poza tym by?a agentem znakomicie wyszkolonym i ciesz?cym si? wysokim ilorazem inteligencji. Kr?tko m?wi?c, mia? szcz??cie. Zale?no?ci s?u?bowe w centrali wywiadu na Callisto nie sprzyja?y kruszeniu lod?w. Tam ponadto jej wdzi?ki przys?ania? nie pozwalaj?cy wyeksponowa? kobiecej urody kombinezon roboczy. Tu za? panowa? luz, a ona z niezaprzeczaln? gracj? paradowa?a w kreacjach niemal?e wprost z ?urnala. Stercza? obok niej jak?? chwil?, przygl?daj?c si? tyta?skiemu dzie?u, a potem niby cie? poci?gn?? za ni? ku nast?pnym p??tnom, ostatecznie rozstaj?c si? z prze?roczystym fotelem. Przy niej got?w by? pokocha? nie tylko popart, lecz tak?e inne zwichrowane kierunki w rze?bie, grafice i malarstwie. — O ile dobrze pami?tam, takie orchidee, rosn?ce i ?ywe, mo?na z bliska obejrze? w ogrodzie botanicznym, kt?ry mie?ci si? na trzecim poziomie — us?u?nie jej podpowiedzia?, przerywaj?c wreszcie cisz?. — Jestem tam ogromna ilo?? ro?lin, zar?wno oryginalnych, pochodz?cych z Ziemi, jak i zmutowanych na innych planetach. Zacz?? jej o nich opowiada?. Nadstawi?a uszu i przytakiwa?a z zainteresowaniem, wi?c chc?c nie chc?c ci?gn?? ten wdzi?czny temat. Na Callisto w centrum agencyjnym nie m?g?by si? tak popisywa?. Wreszcie przerzuci? si? na wystawione obrazy. Staruszkowie przydreptali z powrotem. Czy mieli co? wsp?lnego z wywiadem solarnym? Uzna?, ?e raczej nie. Inaczej nie pl?taliby si? tak niefrasobliwie przy tej rzucaj?cej si? w oczy madonnie. Vanessa s?odko przedstawi?a ich sobie wzajem. — Czy wiecie, ?e ten pan, kt?rego przed chwil? przypadkiem pozna?am — oznajmi?a z zachwytem — doskonale zna si? nie tylko na obrazach, ale tak?e na kwiatach? Wyobra?acie to sobie, mili pa?stwo? Na kwiatach! Pow?ci?gliwie z nim si? przywitali, ?ypi?c na niego z ostro?n? uwag? i decyduj?c si? na chwil? niezobowi?zuj?cej rozmowy. Jednak nie mieli ochoty dalej sekundowa? rozkosznej madonnie i za nic nie rwali si? do wyprawy na wy?sze poziomy. Ich podesz?y wiek mia? swoje prawa. Niby to z towarzyskiego obowi?zku podj?? si? roli przewodnika. Kwiaty by?y w modzie. I to zreszt? od stuleci. Pewnie od czas?w, kiedy to pierwszych osadnik?w na nowych planetach cieszy?a byle ro?linka. Poniewa?, jak w zaufaniu zdradzi? starszej pani, prowadzi? w Nowym Amsterdamie niedu?? kwiaciarni? tu? przy Grand Place, co zreszt? by?o zgodne z prawd?, znakomicie si? do tego nadawa?. Zachowuj?c nale?ny dystans i szacunek wyprowadzi? staruszk?w i dziewczyn? z galerii, nast?pnie za? pok?adowej pi?kno?ci ochoczo wskaza? drog? do windy. Ze stylizowanego na Dziki Zach?d wyszynku wysypa?o si? kilku m??czyzn w kowbojskich kapeluszach na g?owach. Takie by?y te kawiarenki, przysypane kurzem wiek?w i owiane aur? romantyzmu. Mimochodem dojrza?, ?e ci?gnie za sob? kilka zazdrosnych spojrze? i to mu raptem doda?o skrzyde?. Nikt inny opr?cz nich nie kwapi? si?, by wsiada?, wi?c znale?li si? sam na sam w o?wietlonej ???tym ?wiat?em kabinie. Drzwi bezszelestnie si? zasun??y. Owia? go zapach jej perfum. Nigdy nie by? z ni? tak blisko, niemal twarz przy twarzy, i z wra?enia zasch?o mu w ustach. Niepewnie zajrza? w taksuj?ce go niebieskie oczy. — Chyba s? tu r?wnie? windy grawitacyjne — wykrztusi? z siebie, pr?buj?c czym? wype?ni? nag?? grobow? cisz? — ale pewnie korzysta z nich tylko za?oga. Nie wyda?a g?osowego polecenia. Tablica z nawigacj? kry?a si? za jej plecami, z wdzi?kiem si? odwr?ci?a i zr?cznie stukn??a w wybrany przycisk. Winda ospale ruszy?a. Jednak?e nie w g?r?, jak si? spodziewa?, ale w d??. Ju? otworzy? usta, aby uk?adnie zauwa?y?, ?e nie pozbierana m?oda dama pomyli?a kierunki, ale jaki? ledwo wyczuwalny impuls sprawi?, ?e w ostatniej chwili ugryz? si? w j?zyk. Vanessa spojrza?a na niego z takim wyrazem twarzy, ?e od razu straci? ochot? na rozs?dzanie o czymkolwiek bez jej aprobaty. Do?wiadczona agentka z pewno?ci? wiedzia?a, co robi. — A czy orchidee jako gatunek pochodz? z Ziemi, czy te? stworzy? je kto? w koloniach? Mo?e jaki? zakochany w kwieciu genetyk artysta? — niefrasobliwie zaszczebiota?a, dostosowuj?c si? znowu do roli g?upiutkiej g?si. Potar? r?k? czo?o w zamy?leniu. Gra dalej si? toczy?a, czy tego chcia?, czy nie. Przedsi?wzi??a co? bez sensu, bole?nie wyszarpuj?c go ze skorupy nawyk?w i przyzwyczaje?. — O ile wiem, to jednak z Ziemi — potwierdzi? z namys?em. — By?y tam hodowane przed wiekami — nim jeszcze Galileusz odkry? cztery ksi??yce Jowisza i nim rozpocz??y si? loty w kosmos. — Kr?ciutko szpera? w pami?ci, szukaj?c przydatnych informacji. Chodzi?y mu po g?owie tylko te oczywiste. — Orchidee s? nazywane tak?e storczykami. Wi?kszo?? z tych ro?lin jest epifitami. Paso?ytuj? na ga??ziach drzew lub rosn? na ska?ach. S? uprawiane ze wzgl?du na pi?kne i ozdobne kwiaty. Przewa?aj? ???te, chocia? cz?sto mo?na zobaczy? r??owe, fioletowe, br?zowe, zielone i bia?e. Ich kielichy mog? by? przezroczyste, nakrapiane lub pr?gowane. W ostatnich stuleciach uda?o si? wyhodowa? mutacje o niezwykle harmonijnych kszta?tach i czystych barwach. Kiedy? w Ameryce ?rodkowej najbogatsz? flor? orchidei szczyci?a si? Kostaryka. Na jej terytorium zanotowano blisko dwa tysi?ce odmian. — Jaka szkoda — westchn??a z nie udawan? melancholi?. — Niestety, nigdy tam nie by?am. — Nie tylko pani, ja r?wnie? — przyzna? si? bez bicia. — Te? dot?d nie uda?o mi si? odwiedzi? Planety Matki. Jednak?e za jaki? czas b?dziemy j? mija? w pewnej odleg?o?ci. Je?eli komu? si? nie spieszy — pu?ci? wodze fantazji — mo?e przerwa? podr??, po?egna? "Titanica", polecie? na ni? i j? zwiedzi?. A potem skorzysta? z nast?pnego po??czenia z Marsem. Chocia? pono? niewiele zosta?o z tamtych g?stych d?ungli. — A pani sk?d? — zapyta? jak ostatni przyg?up. — Pewnie tak?e z Ganimeda? Winda cicho szcz?kn??a, zatrzymuj?c si?, a drzwi si? rozsun??y. Nie odpowiedzia?a. — No, to znale?li?my si? na trzecim poziomie — zdecydowanie za g?o?no oznajmi?a, ?mia?o wychylaj?c si? na zewn?trz. — Nawet nie trwa?o to d?ugo... W rzeczywisto?ci trafili na jeden z dolnych pok?ad?w kosmicznego kolosa. K?tem oka dostrzeg? ?wiec?c? si? cyfr? "dziewi??" i skrzywi? si? z niesmakiem. Pod nimi kry?y si? ju? tylko zimny reaktor, silnik fotonowy i generator pola grawitacyjnego. Ci??enie by?o ni?sze o jakie? dziesi?? procent i poczu? si? nad wyraz lekko. Migiem poci?gn?? za ni?, l?kaj?c si?, ?e zniknie mu z oczu. W ogromnym pustym holu panowa? tajemniczy p??mrok. Wystaj?ce z posadzki zaczepy zdradza?y przeznaczenie tego pomieszczenia. Pewnie wtedy, kiedy z pozoru nieruchawy gigant rusza? w drog? z kompletem pasa?er?w, ?adowano tutaj baga?e. Pilnie g??wkowa? nad tym, gdzie mog? by? rozlokowane miniaturowe kamery i czujniki termiczne, z kt?rych korzystano w centrum nadzoru, ale nie zd??y? doj?? do ?adnego odkrywczego wniosku. Vanessa niecierpliwie czeka?a na niego kilkana?cie krok?w dalej. Zbli?y? si? do niej i przystan??. Ca?kiem go zaskoczy?a. Z wdzi?kiem uj??a jego d?o?, a potem ?agodnie lecz zdecydowanie poci?gn??a go za sob? do ciemnej niszy tu? obok. Tam nieoczekiwanie zarzuci?a mu na szyj? ramiona i szale?czo wpi?a si? w jego usta, nami?tnie go ca?uj?c. — Mmm?! — ledwo m?g? wykrztusi? z siebie, gdy na kr?tk? chwil? uwolni? si? z jej s?odkich obj??. Wiedzia?, ?e kobiety bywa?y nieprzewidywalne, ale nie spodziewa? si? po agentce tak ognistego wybuchu. Nie oczekiwa? go i przeszy?a go dojmuj?ca my?l, ?e to kolejny element jakiej? zawoalowanej wywiadowczej gry, kt?rej celu i zasad nie pojmuje. Czy kto? perfidny z zimnym rozmys?em zleci? jej, by go uwiod?a i rzuci?a sobie do st?p? — Obejmij mnie — nami?tnie dmuchn??a mu do ucha. — M?j ty Casanovo, nie zdajesz sobie sprawy, jak ci? pragn??am — z rozkoszy oczy mia?a prawie nieprzytomne. — Ju? tam, na Callisto, w centrum wywiadu. To cudowne... ?e przydzielili mnie do tej sprawy. Wiedzia?am, ze wcze?niej czy p??niej znajdziesz si? w moich ramionach. S?ysz?c tak promienne wyznanie, straci? nad sob? kontrol?, podda? si? porywowi, z ?arem przylgn?? wargami do jej ust, a potem obrzuci? poca?unkami jej oczy, czo?o, pachn?ce w?osy i szyj?. By?by ostatnim safandu??, gdyby rozp?omienionej lali z tak? klas? jak przysi?g?y mnich broni? do siebie dost?pu. Przez kr?tk? chwil? m?g? si? bez opami?tania p?awi? w ciep?ym morzu rozkoszy. Jego r?ce pow?drowa?y w stron? kszta?tnych bioder i ud. Uczyni? to, o czym skrycie marzy? ju? na Callisto. — Jakiej... spra... wy?! — wyrzuci? z siebie mi?dzy kolejnymi poca?unkami. Jaka? przyt?umiona na moment cz??? jego "ja" pozosta?a wierna zasadom, kt?re uznawa? i pr?bowa?a dociec, co si? faktycznie sta?o. Usi?owa?a si? jako? opanowa?. Chyba wiedzia?a, ?e przeholowa?a. Tak, to by?o za szybko. G??boko odetchn??a, obci?gn??a sukienk?, kt?ra niebezpiecznie pow?drowa?a do g?ry, u?miechn??a si? i delikatnie pog?aska?a go po policzku. — P??niej ci to wyja?ni?, nied?wiadku. Na razie musimy wraca? — ostatecznie uwolni?a si? z jego obj??. Popisa?a si? tak, jakby by?a jego kochank? od dawna i w?a?nie wpadli z ut?sknieniem na siebie po d?u?szej roz??ce. — Ten zau?ek nie jest monitorowany, sprawdzi?am to dzisiaj wczesnym rankiem, w?amuj?c si? do system?w dowodzenia — pocieszy?a go ze spor? doz? pewno?ci siebie. — Nikt nas tu nie ?ledzi. Niech?tnie opu?ci? ciemn? wn?k?, opieszale ci?gn?c ?ladem agentki. W okamgnieniu da? si? omota?, ale nie mia? powod?w, by tego ?a?owa?. Znale?li si? na powr?t w windzie, ponownie graj?c role dw?jki przypadkowych pasa?er?w, kt?rzy dopiero co si? poznali. — Mon Dieu, jak mog?am si? tak pomyli?? Ale to dziwne, ?e pan nie zwr?ci? na to uwagi. Zawsze z pana taki niezgu?a? Niby to zawstydzony, pocz?? si? t?umaczy?: — Podobnie jak pani, pierwszy raz lec? statkiem z tak ustawion? elektronik?. By? zbudowany na Marsie, a nie w Uk?adzie Jowisza. Oni tam maj? troch? inne systemy, wi?c sporo rzeczy jest tu dla mnie nowych — skonstatowa? ulegle, tym razem osobi?cie wciskaj?c przycisk trzeciego poziomu. Potem jeszcze uwa?nie sprawdzi?, czy faktycznie dobrze trafi? palcem, niewyra?nie mrucz?c po nosem: — Zielone w d??, ???te w g?r?! — Za? gdy winda ruszy?a, zdoby? si? na odwag? i zaszar?owa?: — A skoro dziwnym trafem wyl?dowali?my razem w ciemnej piwnicy, i to ju? w pierwszym dniu lotu, to mo?e przeszliby?my na ty? — wypali? jak przysta?o na pok?adowego don?uana. — Mam na imi? Bob. Chwil? si? boczy?a. — Vanessa — udobruchana, poda?a mu wreszcie w?sk? d?o?. — Ale na drugi raz, gdy wsi?dziesz ze mn? do windy, musisz uwa?a?, Bobie — cierpko go skarci?a. — Wiesz, co by si? sta?o, gdyby ta wyci?garka wyrzuci?a nas poza obr?b tego statku? Ucieszy? si? w duchu, ?e wyst?powa?a pod swoim prawdziwym imieniem. Jednak znowu ogarn?? go sardoniczny chichot. Takie zwariowane numery mog?y robi? obdarzone inteligencj? windy potworki jedynie w filmach dla maluch?w. — To fakt, mieliby?my powa?ne k?opoty — potwierdzi? z pozorowanym przej?ciem. — I pewnie nie mogliby?my tak szybko wr?ci?. Chyba ?e... byliby?my zawini?ci w te sreberka. — W jakie... sreberka? — niepomiernie si? zdziwi?a, lustruj?c go z podejrzliw? uwag?. — No, w te... kombinezony kosmiczne — ze zgry?liw? uprzejmo?ci? dorzuci?. Przypatrzy?a mu si? ch?odno, jakby z ?alem, ?e za wcze?nie pozwoli?a mu przej?? na ty, a potem przeszy?a go tak piorunuj?cym spojrzeniem, i? natychmiast zrozumia?, ?e ze swoimi nonsensownymi pomys?ami powinien p?j?? do wszystkich diab??w. Debil, odbiera? jej rol?. To przecie? ona startowa?a z pozycji nierozgarni?tej blondynki CZ??? TRZECIA Przed obiadem elokwentny kapitan zr?cznie wdrapa? si? na podest dla orkiestry, aby stamt?d podzieli? si? wie?ciami z siedz?cymi ju? przy stolikach rozleniwionymi podr??nymi. Przyszykowa? kilka pobudzaj?cych wyobra?ni? ciekawostek, okraszonych wzmiankami o korwecie, kt?r? dowodzi?. Czyni? wyra?ne gesty w stron? zapatrzonych w niego starszych pa?, z kt?rymi mia? przyjemno?? pozna? si? bli?ej po wieczornym nabo?e?stwie w intencji udanego lotu. — Mi?o mi zakomunikowa?, ?e "Titanic" dwie godziny temu — obja?nia? ze swad? — osi?gn?? niewyobra?aln? pr?dko??, wynosz?c? czterysta kilometr?w na sekund?, a nap?d w zwi?zku z tym zosta? wy??czony. Oczywi?cie, z powodu nag?ej utraty przyspieszenia kieruj?cy lotem komputer zmuszony by? zmodyfikowa? pole grawitacyjne. Obecnie jest ono stabilne. W momencie wy??czenia silnik?w niekt?rzy odczuli zaburzenia r?wnowagi i mogli odnie?? kr?tkotrwa?e wra?enie, ?e pod?o?e hu?ta si? pod ich stopami. Ale nie to jest jedyna rzecz, o kt?rej chcia?bym dzisiaj pa?stwu powiedzie? — odchrz?kn??, podnosz?c pi??? do ust. — Znajdujemy si? obecnie w specjalnym kanale komunikacyjnym o symbolu 00X19, przeznaczonym dla statk?w pasa?erskich — pewnie ci?gn??. — Biegnie on lekkim ?ukiem a? za S?o?ce, wznosz?c si? ponad pasem asteroid?w. Po drodze przycumujemy tylko dwa razy: na stacji Gamma i w porcie pr??niowym St. Petersburg. Gwiazd? i jej przepi?kn? koron? b?dziemy mogli podziwia? z bliska. Miniemy j? w mniej wi?cej takiej odleg?o?ci, w jakiej kr??y wok?? niej Merkury. Nasz kana? komunikacyjny jest bez przerwy patrolowany przez bezza?ogowe maszyny, takie tam kosmiczne odkurzacze lub miot?y, kt?rych zadaniem jest troska o to, by ca?a trasa przelotu by?a czysta. Usuwaj? one z jego obr?bu drobne od?amki skalne, nie m?wi?c — naturalnie — o wi?kszych cia?ach niebieskich. Przy tak du?ych pr?dko?ciach jest to niezmiernie wa?ne. Chcemy unikn?? zderze? naszego statku z przypadkowymi meteorami. Oczywi?cie, niezale?nie od tego na w?asn? r?k? monitorujemy niebo, upewniaj?c si?, ?e nic nam nie grozi. "Titanic" jest wyposa?ony w tzw. p?ugi grawitacyjne, kt?re "orz?" przestrze? przed jego nosem, odrzucaj?c na boki przypadkowe py?y i drobne ziarenka materii. Trzy takie urz?dzenia wystrzelili?my ju? kilka godzin po starcie. Bezpiecze?stwo lotu jest wi?c wysokie. Warto zaznaczy?, ?e pancerz naszej korwety jest solidny i przy obecnej pr?dko?ci wytrzyma?by czo?owe zderzenie nawet z obiektem o masie do jednej tony... W to ostatnie zapewnienie Bob nie za bardzo wierzy? i rozbawiony pochyli? si? do ucha Vanessy, zamierzaj?c je ironicznie skomentowa?. Ta jednak ostrzegawczo sykn??a, zas?uchana bez pami?ci i ?lepo zapatrzona w brodatego kapitana. Przemkn??o mu przez my?l, ?e pewnie poprzedniego wieczora ?ladem starszych pa? podrepta?a skwapliwie na nabo?e?stwo i zaraz po tym uzmys?owi? sobie, ?e dot?d nie wie, gdzie mie?ci si? kaplica. Nie widzia? te? na oczy pastora. Wykoncypowa?, ?e pewnie ten jada z za?og?. Mrukn?? pod nosem "pardon!" i zaj?? si? kart? da?. "Mo?e co? ze specjalno?ci kuchni p??nocnoafryka?skiej? Couscous, to jest to!" Uprzejmie u?miechn?? si? do staruszk?w, kt?rzy szeptem deliberowali nad tym, co kry?y stronice oprawionego w sk?r? menu z napisami, wyt?oczonymi z?otymi literami. To dzi?ki tej cichej parze m?g? si? przenie?? do stolika Vanessy, a przynajmniej tak to mog?o wygl?da? w oczach postronnych os?b w restauracji. Zd?bieli z wra?enia wojacy w szaro-zielonych mundurach poderwali si? jak na komend?, gdy s?odka agentka niby sam szef korpusu z wdzi?kiem do nich si? zbli?y?a. Ona za? wyzywaj?co zaanektowa?a Boba, wykr?tnie si? powo?uj?c na to stateczne ma??e?stwo. "Pa?stwo Bregovi? pragn? — uwodzicielsko papla?a — ?eby kwiaciarz z Nowego Amsterdamu zechcia? im towarzyszy? ze wzgl?du na swoj? wiedz? o tych biednych ro?linkach, kt?re si? ?cina i wstawia do wody". W ?yciu nie s?ysza? bardziej lekcewa??cej i bezceremonialnej oceny zaj?cia, kt?remu po?wi?ca? si? w wolnych chwilach. "Kwiaciarz z Nowego Amsterdamu?" "Biedne ro?linki, kt?re si? ?cina i wstawia do wody?" Ch?opcy z Korpusu Pluton II mieli takie miny, i? prze?kn?liby bez oporu jeszcze bardziej niedorzeczne wyja?nienia. Gdy potem och?on?? i dyskretnie rozejrza? po sali, domy?li? si?, ?e co najmniej kilkunastu innych okupuj?cych okoliczne stoliki m??czyzn ochoczo wskoczy?oby na jego miejsce u boku uroczej modelki. I kt?? by si? temu dziwi?? Liczba zaokr?towanych m?odych kobiet, decyduj?cych si? na kurs na Marsa, nie by?a znowu taka du?a. W?r?d osiemdziesi?ciu trzech pasa?er?w znalaz?o si? co najwy?ej ze trzydzie?ci pa?, po cz??ci w ?rednim i starszym wieku. Zreszt? podr??nych stopniowo ubywa?o. Zapadali si? jak pod ziemi?. Znik?o ju? z dziesi?ciu ponurych Wenusjan, kt?rzy zazwyczaj pierwsi poddawali si? hibernacji. Ponadto pod wzgl?dem urody z Vaness? mog?o w?a?ciwie konkurowa? niewiele przedstawicielek p?ci pi?knej. Do tych ostatnich nale?a?a zachwycaj?ca i roze?miana Jennifer, ale ta by?a jeszcze trzpiotem. Efektowna m??dka podr??owa?a z rodzicami i jak dot?d nie pokaza?a si? nigdzie bez ich stra?y. Strzegli jej jak oka w g?owie. Szlaja?a si? w czym?, co ?ywcem mu przypomina?o ?redniowieczn? w?osiennic?. Niestety, takie ponure stroje by?y ostatnio w modzie. Kilku facet?w z wygolonymi g?owami paradowa?o w pomara?czowych szatach, wzorowanych na odzieniach buddyjskich mnich?w. Nawet Wenusjanie w nich gustowali. Siedzia?a kilka stolik?w dalej w pobli?u podestu dla orkiestry i Bob, kt?ry teraz odruchowo zerkn?? w jej stron?, z os?upieniem odkry?, ?e i ten lekkoduch ma do niego skryty ?al z powodu ostentacyjnych przenosin. Pe?ne gorzkiego wyrzutu spojrzenie, kt?rym go ta ma?a raptem obrzuci?a, m?wi?o samo za siebie. — Draniu jeden — konspiracyjnie sykn??a Vanessa, widz?ca, za kim si? mimochodem ogl?da. — Dam ci ja inne lale... Omal nie poblad? z wra?enia i dyplomatycznie uda?, ?e tego nie us?ysza?. W?a?ciwie mia?a racj?, nie powinien by? narusza? obowi?zuj?cych procedur. Opar? si? wygodnie, rozlu?ni? si?, a potem zerkn?? gdzie? w g?r?, niby szukaj?c dla siebie natchnienia. Pod pokrytym delikatn? ornamentyk? sklepieniem, na kt?rym odwzorowano freski z Kaplicy Syksty?skiej, swobodnie p?ywa?y w powietrzu dziesi?tki kolorowych balonik?w. W podr??y w piorunuj?cym tempie zawiera?o si? znajomo?ci. I tak by?o pewnie ju? w czasach, kiedy najszybszym ?rodkiem lokomocji by? dyli?ans. Kapitan sko?czy? opowiada?, zebra? niemrawe oklaski i mimo pewnej tuszy zgrabnie zeskoczy? z podestu. Pojawili si? pierwsi wyfraczeni kelnerzy. Wi?kszo?? z nich by?a androidami. — To na co si? po?akomimy? — ulegle zapyta? agentki, wlepiaj?c znowu ga?y w kart? da?. Po obiedzie Vanessa bez s?owa porzuci?a agenta z Ganimeda, a szklank? soku pomara?czowego pozostawi?a niedopit?. Usi?owa? ?ci?gn?? j? wzrokiem, ale mu nie wysz?o. Zerwa?a si? i migiem z?apa?a pod r?ce staruszk?w, kt?rzy zd??yli si? ju? podnie??, bo zrezygnowali z deseru. Rozkosznie zaszczebiota?a, przypominaj?c, ?e obieca?a pokaza? im, jak si? obs?uguje wirtualne okna, kt?re by?y pono? sprz??one z pok?adowym multikinem. Odp?yn??a z nimi, doskonale ignoruj?c "kwiaciarza z Nowego Amsterdamu". Ten pozosta? przy ciastku ze s?odkim kremem ananasowym, my?lami wracaj?c z konieczno?ci do w?asnych plan?w na przyd?ugie popo?udnie. Dopadli go zaraz przej?ci ch?opcy z Korpusu Pluton II, z kt?rymi wcze?niej dzieli? stolik, chc?cy si? czego? wi?cej dowiedzie? o Vanessie. Jego akcje posz?y raptem w g?r?. Byli ciekawi, czy boska modelka grywa w tenisa lub w siatk?wk?, bo podobno na drugim poziomie by?y zgrabne korty i boisko z wirtualn? widowni?. Ponadto interesowali si?, czy nie korzysta ze ?cie?ek joggingu. Mieli dziwny akcent i szorstki spos?b wyra?ania si?. Nieco kwadratowa ale szczera twarz Johna wydawa?a mu si? teraz ociupink? naiwna. Rozsta? si? szybko z nimi, obiecuj?c, ?e j? o to zapyta, a potem poci?gn?? do swojego numeru, omal si? nie zderzaj?c w korytarzu z m??dk? z Wenus o bardzo ciemnej i naznaczonej liniami delikatnych ???wich zniekszta?ce?, niemniej ujmuj?cej twarzy. Wcze?niej jako? nie wpad?a mu w oczy. Nawet dobrze wygl?da?a w stylizowanej na grecki chiton przyd?ugiej sukni. Przez kr?ciutk? jak mgnienie chwil? ?a?owa?, ?e ta mi?a istota nie pochodzi?a z bardziej ludzkiej planety. W apartamencie za? z ksi??k? w r?ku zapad? si? w wygodny fotel. "Isagoga" n?ci?a, obiecuj?c prawdziw? uczt? duchow?. W pierwszej kolejno?ci zaj?? si? tzw. drzewem Porfiriuszowym, pozwalaj?cym na uchwycenie zwi?zk?w mi?dzy "gatunkiem" a "rodzajem". Lubi? takie spokojne chwile. Mia? wra?enie, ?e ze wzruszaj?c? drobiazgowo?ci? jak z klock?w sk?ada na nowo swoje ?ycie. Nie pozostawiono go jednak w spokoju, a modulowany sygna? przerwa? dopiero co podj?te medytacje. — To ty? — nie by? w?a?ciwie zaskoczony, widz?c Vaness? na wirtualnym ekranie. — Och, pa?stwo Bregovi? czuj? si? nieco skonsternowani, bo troch? niegrzecznie si? z tob? rozstali w restauracji, zupe?nie bez po?egnania. I chcieliby to naprawi? — papla?a jak naj?ta. — Zapraszaj? ci? wi?c do siebie. A poza tym... — uciek?a gdzie? oczyma, niby nie wiedz?c, jak to wyrazi?. — Masz niejakie k?opoty z uruchomieniem wirtualnego okna — ob?udnie si? domy?li?, bez trudu odgaduj?c, w co gra pi?kna agentka. — Ale? ty jeste? przenikliwy, Bobie?! — ogromnie si? zdziwi?a, obrzucaj?c go wzrokiem pe?nym nieskrywanego podziwu. B?ysk w oku dowodzi?, ?e ceni go znacznie bardziej ni?by to wynika?o z jej ?ywych lecz chaotycznych reakcji. A potem szybciutko dorzuci?a: — Na pewno trafisz, to apartament 46 B. Czw?rka, sz?stka i ta literka z dwoma brzuszkami... Jako? ci??ko mu by?o ruszy? si? z przytulnego saloniku. Uzna? wi?c, ?e nie musi si? ?pieszy? i znalaz? si? u go?cinnych s?siad?w dopiero po dziesi?ciu minutach. Pokaza? staruszkom, jak obs?uguje si? prosty w gruncie rzeczy program steruj?cy hologramami, a nast?pnie jak wybiera si? multifilmy z pok?adowej kinoteki. Nie da? si? jednak nam?wi? na d?u?sz? pogaw?dk? o Nowym Amsterdamie, zach?caj?c ich, aby raczej co? interesuj?cego sobie w spokoju obejrzeli. By? to r?wnie? pretekst dla g?upiej g?si, by po?egna? s?siad?w. Vanessa nie chcia?a im przeszkadza? — tym bardziej ?e starsza pani faktycznie ju? zdecydowa?a si? na projekcj? z jej ulubion? czw?rk? bohater?w z Ziemi, samodzielnie wybieraj?c tytu? z multikina. Zafascynowana umiej?tno?ciami "kwiaciarza" seksbomba nieco wynio?le zaproponowa?a mu, by odwiedzi? r?wnie? jej apartament i w?a?ciwie ustawi? odbi?r program?w. Nie odmawia?o si? damie. Wyszli wi?c oboje na korytarz i przez nikogo nie zauwa?eni przeszli do mieszcz?cego si? tu? obok numeru 44. Tu, gdy tylko zamkn??y si? drzwi, Vanessa rzuci?a z niewymown? ulg?: — Ufff! Nareszcie u siebie. Nie znosz? tych idiotycznych popis?w aktorskich! — Po czym zdj??a z n?g pantofle i usiad?a na brzegu sofy. Zaraz te? uspokajaj?co doda?a: — Tu jest bezpiecznie i mo?esz m?wi?, co chcesz. Sama o to zadba?am. Nie wierz? w ich k?amliwe zapewnienia, ?e w numerach nie ma kamer. Uruchomi?am ekranowanie — wskaza?a palcem stoj?cy na komodzie niby-zegar z regularnie migaj?cym ?wiec?cym oczkiem. Niezdecydowanie rozejrza? si? po zarzuconym damskimi fata?aszkami salonie. Le?a?o tu sporo stroj?w sportowych. Mia? na ni? cholern? ochot?, ale co? mu m?wi?o, ?e s? rzeczy wa?niejsze, z kt?rymi powinien si? najpierw upora?. — Jeste? tego pewna? Na sto procent? — niepotrzebnie pyta?, bo zna? to urz?dzenie. Przytakn??a, masuj?c sobie stopy. — Mia?am p?? godziny na przygotowanie si? do odlotu. Istne wariactwo. Nie ze wszystkim zd??y?am — pr?bowa?a si? wyt?umaczy?. — Te pantofle s? — na przyk?ad — o p?? numeru za ma?e. M?wi?c to, lekcewa??co odrzuci?a je za siebie. Po czym wsta?a i opu?ci?a go na chwil?. Przysiad? w s?siednim fotelu, wcze?niej delikatnie podnosz?c lekki jak mg?a damski kapelusz. — No, w?a?nie — zawo?a? za ni?. — Jestem naprawd? ciekawy, ma si? rozumie?. Jakim cudem tu si? znalaz?a?? Nie by?o ci? przecie? w?r?d pasa?er?w, pakuj?cych si? ze stacji orbitalnej na pok?ad "Titanica". Tego akurat jestem pewny. — Zaraz ci powiem! — odkrzykn??a, wychylaj?c g?ow? z ?azienki. Wr?ci?a w przykr?tkim r??owym szlafroczku. Pewnie nie mia?a nic pod spodem. Sta? przy wirtualnym oknie, wy?wietlaj?cym czarne rozgwie?d?one niebo z pasmem Drogi Mlecznej. Bawi? si? miniatur? pi?ki do siatk?wki, kt?r? znalaz? w rogu salonu. — Dotar?am tu w dziewi??dziesi?t minut po odlocie — niefrasobliwie wyja?ni?a. Odszuka?a szczotk? i kilka razy przeczesa?a rozpuszczone w?osy. — To pasa?erskie bydl? strasznie szybko si? rozp?dza, wi?c czasu mia?am niewiele. Do?wiadczony pilot supermobusa firmy jako? sobie z tym poradzi?. Mamy przecie? teraz te nowe ultraszybkie modele, rozwijaj?ce pr?dko?? do 800 kilometr?w na sekund?. To brzmia?o przekonuj?co. Nurtowa?a go jeszcze jedna my?l. — A jakie przydzielono ci zadanie? — zapyta?. Odkaszln??, zas?aniaj?c sobie usta. Obrzuci?a go uwa?nym spojrzeniem, w kt?rym by?o jednak wyj?tkowo du?o ciep?a. Poci?gaj?co wygl?da?a z bosymi stopami. — Ale? mnie badasz. Nie wyg?upiaj si?, chod?... — usi?owa?a pokona? t? przeszkod?. — Opowiem ci o tym, ale najpierw doko?czmy to, co zacz?li?my na dole. — W jej oczach czai? si? g??d.— Potem ju? chyba nie b?dziesz mie? na to ochoty... — przewiduj?co dorzuci?a. Podnios?a si? i zach?caj?co wyci?gn??a do niego szczup?? d?o?. Odrzuci? pi?k?. Podszed? do niej i ?api?c j? w p?? porywczo przyci?gn?? j? do siebie. Poczu? wywo?uj?cy zawr?t g?owy zapach jej w?os?w. Ogarn??a go fala podniecenia i przez moment toczy? z sob? walk?. — Zaszokowa?a? mnie tam, na dnie kolosa. Przestraszy?em si?, ?e to element jakiej? zawoalowanej gry, w kt?rej jestem tylko pionkiem... — podzieli? si? swoimi obawami. — Gra? Nigdy... — ?cisn??a jego r?k?. — A co? Nie podobam ci si?? — na jej twarzy znaczy? si? b?l. Odnalaz? jej usta. — Owszem, nawet bardzo. Bardziej ni? przypuszczasz — zdradzi? jej to w sekrecie. — No, ale s? konwenanse. — Nie lekcewa?? ich — broni?a si?. — Nie zdajesz sobie sprawy, jakiego mia?am bzika na twoim punkcie — cichutko wyzna?a, ogarniaj?c go ramionami. I ostro?nie zapyta?a: — Pami?tasz o tym niezwyk?ym w?amaniu do twego mieszkania przy Alei S?o?ca, p??tora miesi?ca temu? Nic ci wtedy nie zgin??o... Zmarszczy? brwi w niebotycznym zdumieniu. Ona w roli kobiety-kota? — To by?a? ty?! — nie chcia?o mu si? wierzy?. Potwierdzi?a skinieniem g?owy. — Z domowej kolekcji wykrad?am tylko tw?j dziennik. Zabra?am ze sob? kopi? nagrania. — Ale kt?ry? Ten z zapiskami, dotycz?cymi hodowli kwiat?w? Pokr?ci?a przecz?co g?ow?. — Nie, ten osobisty, dobrze schowany na dysku. Ukry?e? go w folderach z plikami programowymi, stosuj?c dodatkowe zabezpieczenia. No, ale jak kto? z uporem maniaka u?ywa has?a "Vanessa"! Zaszokowa?a go tym wyznaniem. Pozna?a go na wylot i to dlatego by?a g?r?. — No wiesz? Naprawd? ci odbi?o! — to mu si? nie mie?ci?o w g?owie. Spore partie notatnika po?wi?cone by?y spalaj?cej go jak ogie? nami?tno?ci. Dzieli? si? z komputerem swymi chimerycznymi fantazjami erotycznymi, zwi?zanymi z t? czarown? agentk?. — Je?li prze?yjemy, poka?? ci moje zapiski i notatki. Nie r??ni? si? tak bardzo od twoich. I b?dziemy kwita. Te? puszcza?am wodze fantazji. Zreszt?, gdybym nie przeczyta?a twojego dziennika, nie posz?abym na ca?ego. Chyba si? domy?lasz. Przecie? nie jestem pieprzni?ta. Teraz ju? wszystko rozumia?. Delikatnie przygryz? jej ucho. Jednak co? go nadal niepokoi?o. — "Je?li prze?yjemy"?! — powt?rzy? jak echo jej s?owa. Zajrza?a mu w oczy, jakby usi?owa?a dociec, co kryje si? na dnie jego nieco mrocznej m?skiej duszy. — Och, nie musisz si? tak bardzo l?ka?. Opowiem ci o wszystkim z najdrobniejszymi szczeg??ami jeszcze dzi?... — A czemu nie teraz? — zmarszczy? ze zdziwieniem brwi. Dojrza? w jej oczach op?r. Znowu pokr?ci?a przecz?co g?ow?. — Kochany Bobie — z?o?y?a na jego ustach delikatny poca?unek. — Od miesi?cy marzy?e?, ?eby mnie mie?, a ja t?skni?am za tym samym. Nie mia? zamiaru ust?pi?. — No, rozpruj ten worek z sekretami, naprawd? jestem ciekawy! — podpowiedzia?. Teraz ona si? odsun??a. Wydawa?o si?, ?e za chwil? wypr?buje na nim kt?ry? z zaawansowanych technicznie chwyt?w z walki wr?cz, by go nauczy? moresu. Nie post?powa?o si? tak z kobiet?, oferuj?c? swoje wdzi?ki i nieomal podaj?c? siebie na tacy. Wydawa?o si?, ?e za?o?y z powrotem tamt? sukienk?, a potem wyrzuci go z apartamentu. — Okropny jeste?, kobiety maj? racj?, posz?o ci za ?atwo i zaczynasz mnie lekcewa?y?. Typowy facet spod znaku Wodnika — ?achn??a si?. — Mam si? obchodzi? z tob? jak z jajkiem? Je?li tak, to prosz?! Chwileczk? si? zastanawia?a, a potem nagle ust?pi?a. — Skoro tak bardzo ci na tym zale?y... — rzek?a z namys?em. — Ot?? skierowano mnie tu, bowiem w ostatniej chwili okaza?o si?, ?e na pok?ad tej fregaty dosta? si? jeden ze ?wietlistych. Pomiary by?y pono? absolutnie pewne... Poczucie komfortu, kt?re go nie opuszcza?o od chwili wej?cia na pok?ad "Titanica", rozp?yn??o si? gdzie? bez ?ladu. Dojrza?a to w jego oczach, ale innej reakcji si? nie spodziewa?a. — Te szalone stwory sta?y si? ostatnio wyj?tkowo agresywne... — wychrypia? z ?alem. — Ale ?eby tu? Trzeba nie mie? fartu! Lecia? na Marsa po to, by wzi?? udzia? w tajnej akcji, kt?r? starannie zaplanowano w zwi?zku z dwoma buszuj?cymi tam "duchami" z kosmosu. Nie m?g? jednak?e przewidzie?, ?e nim dotrze na miejsce, b?dzie mie? jeszcze pod bokiem trzeciego. Usi?owa? si? pozbiera?. — Dobra, niczego wi?cej nie m?w — rzek?, widz?c, ?e znowu otwiera usta. Przygarn?? j? do siebie. Odetchn??a z g??bok? ulg? i przymkn??a oczy. Pieszczotliwie przeczesa?a palcami jego w?osy. — Chod?! — niecierpliwie poci?gn??a go za sob? do mieszcz?cej si? obok sypialni. CZ??? CZWARTA Przed po?udniem gnu?nia? na p?ywalni. Wybieraj?c si? tam, zabra? ze sob? oprawion? w sk?r? n?c?c? go "Isagog?", jej lektura jednak mu nie sz?a. Ten rozleniwiaj?cy zak?tek statku nie sprzyja? wyrafinowanym analizom intelektualnym. Wygodnie si? wyci?gn??, wystawiaj?c tors i twarz do grzej?cego jak na Majorce wirtualnego s?o?ca, a spod spuszczonych powiek filowa? na dokazuj?c? w wodzie rozpromienion? Jennifer. Pon?tna nastolatka usi?owa?a zwr?ci? jego uwag? i musia?by by? niewiarygodnie ograniczony i t?py, ?eby tego nie zauwa?y?. Przyci?ga?a go do siebie nieomal jak magnes, rozkosznie niepokoj?c i dra?ni?c jego zmys?y. Nale?a? do korzystnie prezentuj?cych si? facet?w, tak przynajmniej s?dzi? w g??bi ducha, wi?c nie mia? podstaw, ?eby szczeg?lnie si? dziwi? z powodu tego, co wyczynia?a. Tylko ta fatalna r??nica wieku... Wskaz?wka kompasu w jego g?owie nerwowo dygota?a, zwracaj?c si? ?ladem kr???cej ?ywej przyn?ty to ku tej, to ku tamtej stronie basenu. Nie wypada?o mu smyrgn?? do wody, by z ni? podokazywa?. Dyskretnie ziewn??, staraj?c si? nie okazywa? tego, ?e jak stary satyr ?lini si? na jej widok. Kilka razy wdrapa?a si? po drabince na si?gaj?c? wysoko trampolin?, aby pochwali? si? przed nim precyzj? skok?w. Porusza?a si? jak urodzona baletnica, a jej wolty by?y godne podziwu. Rozejrza? si? za jej starymi, ale nie wytropi? ich na pustawych trybunach. Mieli z pewno?ci? wa?niejsze sprawy na g?owie ni? ?ledzenie jej harc?w. Ich c?rcia pluska?a si? sama, a co najdziwniejsze nie dotrzymywa? jej towarzystwa ?aden z m?odocianych pasa?er?w kosmicznego kolosa, za? na jej popisy reagowa? jedynie pozuj?cy na trenera dy?uruj?cy tu ros?y ratownik. Czy?by ta ?ywa jak rt?? modelka nie mia?a wielbicieli? Przysz?o mu do g?owy, ?e po tylu dniach lotu, zwa?ywszy urod? i wdzi?k, powinna ci?gn?? za sob? sznur adorator?w. Zmieni? pozycj? na dogodniejsz?. Usi?owa? sobie uzmys?owi?, kim s? jej rodzice i czym si? zajmuj? na Ganimedzie, by wreszcie z mozo?em doj?? do tego, ?e ta nieodrodna tr?jka pochodzi z Marsa. "No, tak, z Czerwonej Planety!" — odkrywczo mrukn?? do leniwie biegn?cych my?li. Smithowie ani chybi wracali do domu. Z ich swobod?, obyciem i pewno?ci? siebie wi?za?o si? co? frapuj?cego, co agentowi z jego rutyn? powinno by?o od razu wpa?? w oczy, ale przecie? nie by? od tego, ?eby maniakalnie ?ledzi? pasa?er?w i z uporem dochodzi? takich rzeczy. Mia? zreszt? inn? misj? — i to o niebagatelnej wadze. Przypomnia? sobie o tym i odruchowo skupi? uwag? na niebezpiecznym obcym. Uczu? lekki b?l, jak zawsze, gdy zaczyna? duma? nad ?wietlistymi i przetar? palcami pokryte kropelkami potu skronie. — Co za pacany — mrukn??. — Szkoda gada?! Nikt nie przypuszcza?, ?e do pierwszych kontakt?w z tajemniczymi przybyszami z kosmosu mo?e doj?? w tak niecodziennych okoliczno?ciach. Natrafiono na nich przypadkowo, a to dzi?ki pracom badawczym nad wpisywaniem no?nych informacji do subkwantowych struktur cz?stek elementarnych, a ?ci?le m?wi?c — dzi?ki wyrafinowanej aparaturze do wykrywania aury subkwantowej. Pierwsze odkrycie zupe?nie zbagatelizowano, zaliczaj?c je pochopnie do zjawisk klasy "psi", lecz kiedy na Plutonie uda?o si? sfilmowa? za jednym zamachem a? cztery "duchy", swobodnie kr???ce po wn?trzu bazy i wnikaj?ce w cia?a trudz?cych si? tam os?b, powa?nie si? nimi zainteresowano. Eksplodowa?y emocje. P?ki co, wszystko to by?o ?ci?le tajne i nikt nie ujawni? publicznie tych informacji. L?kano si?, ?e dojdzie do wybuchu histerii i do ?enuj?cych polowa? na czarownice. Ustalono, i? ?wietli?ci pochodz? spoza Uk?adu S?onecznego. Niezwykle intensywna aura wskazywa?a na to, ?e s? istotami inteligentnymi. Wbrew pozorom nie byli jednak duchami. Bytowali fizycznie i jakkolwiek ich subtelne cia?a by?y pozbawione typowej dla organizm?w ziemskich budowy, egzystowali podobnie jak inne istoty ?ywe. Przekonano si? o tym, gdy wreszcie "z?apano" jednego z nich. W niewoli prze?y? oko?o miesi?ca, a pozbawiony dop?ywu energii, wykorkowa?, pozostawiaj?c po sobie wyschni?ty szkielet o wadze kilkunastu gram?w. Pojawi?o si? wiele znak?w zapytania. Najbardziej przera?aj?ce by?o to, ?e obcy niezwykle destruktywnie wp?ywali na zjadacza chleba, kt?ry znalaz? si? w ich mocy. W zwi?zku z tym niekt?rzy z analityk?w por?wnywali tych niewidzialnych drani do biblijnych demon?w, a ich oddzia?ywanie nazywali wprost op?taniem. Sceptycy ostrzegali jednak przed pr?bami wy?wietlania ich fenomenu przy pomocy staro?ytnej symboliki kulturowo-religijnej. Takie podej?cie metodologiczne powa?nie zaw??a?o obszar bada?, r?wnocze?nie prowadz?c do niebezpiecznych uproszcze?. Nie mo?na by?o jednak wykluczy? tego, ?e ju? w staro?ytno?ci natrafiono na ?lady ich obecno?ci. Zreszt? ich nazwa kojarzy?a si? wyra?nie z imieniem ksi?cia ciemno?ci, Lucyfera. — Diab?a tam ze ?wietlistym — ?achn?? si?, ustawiaj?c le?ak w poziomie i wyci?gaj?c si? na brzuchu. — Jak dot?d dra? si? nie ujawni? — wycedzi? przez z?by z odrobin? niesmaku. Mo?e tego opryszka nie by?o w og?le na statku? Przez pierwsze dni podr??y nie wydarzy?o si? nic takiego, czym zamkni?ta w pow?oce kosmicznego goliata ma?a spo?eczno?? mog?aby si? do g??bi przej?? i na okr?g?o zamartwia?. Kr?tko m?wi?c: brak ?lad?w po srogim przybyszu z kosmosu. A w prawie uko?czonej bazie na p??nocny Plutona czterech ?wietlistych doprowadzi?o do gro?nej rewolty. Tamtejsi spokojni mechanicy i instalatorzy zamienili si? w paranoik?w, zacz?li skaka? sobie do oczu, a potem w bestialski spos?b nawzajem si? mordowa?. Wyr?n?li si? do szcz?tu. — Koszmar! — prychn?? z odraz?. Nie wyobra?a? sobie czego? podobnego na pasa?erskim statku kosmicznym. Nie by?oby weso?o. Wygl?daj?cy jak cygaro "Titanic" z majestatem ci?? przestrze?, wytrwale d???c do wyznaczonego przez pok?adowy komputer celu, zdegustowani pasa?erowie za? leniwie ocierali si? o siebie i poznawali si? wzajem, tworz?c stopniowo mniejsze i wi?ksze kr?gi towarzyskie, przewa?nie oparte na podobie?stwie zainteresowa?. Poniedzia?ek, wtorek, ?roda, czwartek... Jedni lgn?li do kasyn i salon?w rozrywki, inni wysiadywali w bistrach, jeszcze inni sp?dzali czas nad o?wietlon? s?o?cem p?ywalni? lub trenowali w ?wietnie wyposa?onej si?owni. Dawa?o si? nawet poje?dzi? rowerem. Pi?tek, sobota, niedziela, znowu poniedzia?ek... Na drugim poziomie kusi?y luksusowe sklepy, w kt?rych mo?na by?o dokona? niezb?dnych sprawunk?w. Z uznaniem odnotowano sukces Wenusja?czyka, kt?remu w "Las Vegas" uda?o si? rozbi? bank. Ho?ysz zgarn?? tyle ?eton?w, ?e w?a?ciwie do ko?ca ?ycia m?g? ju? byczy? si? i oddawa? przyjemno?ciom. W pi?tym dniu podr??y z zaintrygowaniem ogl?dano spory asteroid, kt?rego tor lotu nieomal krzy?owa? si? z torem "Titanica". Skalny w?drowiec mia? dosy? nietypowe kszta?ty i przy odrobinie wyobra?ni mo?na by?o przyj??, ?e przypomina ogromn? ko??, obgryzion? przez jeszcze wi?ksze psisko, pewnie imponuj?cego buldoga, a nast?pnie wyrzucon? w pr??ni?. Ju? prawie zasypia?, gdy wtem si? ockn??, czuj?c, ?e kto? przy nim sterczy. Uni?s? si? na ?okciach, z os?upieniem ogl?daj?c d?ugonog? ma?olat?. Rozdziawi? g?b?, nie wierz?c w?asnym oczom. Nie s?dzi?, ?e laska podejdzie do niego. Jennifer zdecydowa?a si? wydosta? na brzeg basenu. Trzyma?a w d?oniach niewielki plastikowy balon. — Hej, porzuca?by? ze mn? pi?k?? — za?wiergota?a przymilnie. Zapyta?a w takim tonie, jakby by? jej szkolnym koleg?. Przem?g? w sobie ochot?, ?eby natychmiast si? poderwa? i skwapliwie za ni? pobiec. — Ja? — sapn??. — Serio? To ju? nie ma nikogo m?odszego? Wiesz, ile mam lat? — A co to ma do rzeczy? Ty! — zmys?owa nimfa wodna skin??a g?ow? i roze?mia?a si?, pokazuj?c garnitur ?licznych z?b?w. Z jej oczy wyczyta?, ?e nie powinien si? waha?. Obcis?y kostium k?pielowy uwydatnia? jej poci?gaj?ce kszta?ty. — Tu zreszt? nie ma ?adnego innego interesuj?cego faceta. Z lekka si? skrzywi?. Nie zachwyci? si? rol?, kt?ra usi?owa?a mu narzuci?. Ze?lizgn?? si? wzrokiem na jej mokre stopy, ze skrytym podziwem odnotowuj?c idealnie zrobione pedicure. — Oj, nie, ma?a, wol? si? pogapi?, jak si? pluskasz — rzuci? bez entuzjazmu, nie chc?c jej jednak do siebie zrazi?. Podni?s? oczy na jej bu?k?, omijaj?c wzrokiem piersi. — To o wiele bardziej zajmuj?ce. I mniej m?cz?ce. Jego odmowa nieco j? speszy?a. Nie dawa?o si? kosza takiej madonnie. — Te? co?? — na jej s?odkiej twarzy pojawi? si? grymas niezadowolenia. Nie przewidzia?a, ?e znudzony ?yciem facet oka?e jej jawne lekcewa?enie. Odwr?ci?a si? ze wzgard?, z impetem cisn??a pi?k? i skoczy?a na g?ow? do basenu, wybijaj?c strumienie wody. Pop?yn??a delfinem. Minutk? si? waha?, pr?buj?c sobie uzmys?owi?, co by si? sta?o, gdyby na p?ywalni? zajrza?a Vanessa i nakry?a go na figlach z ma?olat?. Podj?? w mig decyzj?. Poczu? si? niezr?cznie, bo zachowa? si? niegrzecznie. Z up?ywem lat traci?o si? dusz? d?entelmena. Oci??ale podni?s? si? z le?aka. — W porz?dku, id?! — krzykn?? do anielicy w kostiumie k?pielowym, naprawiaj?c sw?j b??d. Ustawi? si? na s?upku i wzi?? zamach. Od razu go rozgrzeszy?a. Woda by?a ciep?a, a w dole znaczy?o si? niebieskawe dno. Jaki? czas si? wyg?upiali, robi?c za dw?jk? zabawnych g?wniarzy. Nie mia? k?opot?w z harcami, nie by? niezdar?, a pi?ka trafia?a tam, gdzie powinna, bo lata treningu robi?y swoje, jednak mimo to pi?kno?? wci?? zmniejsza?a dystans. Wreszcie odrzuci?a balon daleko, ostentacyjnie celuj?c w przeciwleg?y r?g basenu. Znudzi?y si? jej te psoty, dobre dla p?tak?w. — Co to za papierowy buch, kt?ry czytasz? — z zainteresowaniem zapyta?a, unosz?c si? na wodzie jakie? dwa metry od niego. Koniuszkami palc?w st?p co rusz dotyka?a dna, leciutko si? odbijaj?c. Przysun?? si?, sytuuj?c si? naprzeciw niej i z uwag? studiuj?c jej delikatnie rze?bione rysy twarzy. — Ksi??ka? — obejrza? si?. — Ach, to z filozofii. A dok?adnie z logiki. Ma?o ciekawe — skwitowa?. — Faktycznie, ma?o ciekawe — potwierdzi?a. — Ale na kwiatach si? znasz, to s?ysza?am. Podp?yn?? jeszcze bli?ej. Roz?o?y? na wodzie szeroko r?ce, tak jak ona. Raptem poczu?, ?e ma znowu osiemna?cie lat. By?o bosko. — Prowadz? kwiaciarni? w Nowym Amsterdamie. Taki sklepik. Mie?ci si? nieopodal Grand Place — rzuci? z o?ywieniem. — No, jasne jak s?o?ce — odrzek?a. — I dlatego mam do ciebie pro?b?. Wyobra? sobie, ?e... zdoby?am zielnik z kwieciem ziemskich ??k. I w zwi?zku z nim... chcia?abym ci zada? kilka pyta?. Mog? z tym przygna? do ciebie? Zamurowa?o go. Powinien by? odes?a? j? do pok?adowego systemu informacyjnego, w kt?rym by?o wszystko na temat ziemskiej fauny i flory, ale co? mu m?wi?o, ?eby nie pali? za sob? most?w. — Owszem, czemu nie? — nie zg?osi? sprzeciwu. — No to po obiedzie! — rzuci?a si? w wod?, usi?uj?c go opu?ci?. — Ale gdzie? — desperacko za ni? zawo?a?. Zawr?ci?a, wykonuj?c zgrabn? przewrotk?. — Moi starzy nie lubi?, jak si? z kim? spotykam... — rzeczowo obja?ni?a, wci?gaj?c go w swoje babskie sekrety. — Zajrz? wi?c do twojej kabiny, ale tak ?eby ?adnemu baranowi nie wpa?? w oczy — w te p?dy rozwia?a jego niepewno??. Przy ostatnich s?owach na jej twarz nieoczekiwanie wype?z? rumieniec. Da?a nura w wod?, ?eby tego nie by?o wida?, wynurzaj?c si? dopiero kilkana?cie metr?w dalej. Krzykn??a do ratownika, by poda? jej pi?k?. Przysz?o mu do g?owy, ?e gdyby si? z ni? ?ciga?, przegra?by z kretesem. Nie by? a? tak wysportowany. Wydosta? si? na brzeg, ociekaj?c wod?. U?o?y? si? na swoim le?aku, nie mog?c wyj?? z podziwu nad jej strategi?. Jakie? to by?o proste! Um?wi? si? na randk? z ma?olat?. Pomy?la?, ?e dobrze by si? z ni? robi?o interesy, jednak p?ki co przypad?a mu w udziale skromna rola korepetytora. Gracja, powab, urok, styl i ta wytworno?? ruch?w, znamionuj?cych przysz?? dam?. Nie by?a okropn? istot? p?ci ?e?skiej z w??ami zamiast w?os?w jak mitologiczne Gorgony. — Biedny Porfiriusz! — p??szepn?? do swoich wcze?niej rozlatanych my?li, kt?re teraz ju? zgodnie bieg?y w jedn? stron?. Genialny neoplato?czyk przegrywa? z t? zadban? panienk?. Kurczy? si?, blad? i rozmywa?, spychany do epoki, w kt?rej nie znano maszyn drukarskich i elektryczno?ci. Ucieka?o z niego powietrze jak z nadmuchanej gumowej lalki. Jednak nie uleg? do ko?ca pokusie, wzi?? si? w gar?? i z godnym uznania samozaparciem przeczyta? kilka zadrukowanych stron. Nale?a?o by? wiernym raz podj?tym postanowieniom. Potem za? zdecydowa? si? wypr?bowa? zdobyt? wiedz?. Wiadomo, trening czyni? mistrza. Zezuj?c co rusz na Jennifer, kt?ra znowu wdrapa?a si? na trampolin?, podj?? wysi?ek zdefiniowania jej m?odego wieku. — W omawianym przypadku u?ci?la si? m?odo??, kt?ra jest pewnym etapem ?ycia cz?owieka... — zarozumiale mrucza? do siebie, pr?buj?c si? upodobni? do dziadka Brunona i wyobra?aj?c sobie, ?e prowadzi wyk?ad uniwersytecki. — Termin ten — "m?odo??" — nie wskazuje jednak?e na przedmiot jednostkowy i konkretny, ale na w?asno?? zbioru przedmiot?w. Odwo?uj?c si? tutaj do tzw. drzewa Porfiriuszowego, mo?na powiedzie?, ?e m?odo?? jest w?a?ciwo?ci? pewnego podgatunku w gatunku "cz?owiek". W gatunku tym mo?na zreszt? wyodr?bni? wi?cej podgatunk?w, bior?c pod uwag? przemiany, zwi?zane z up?ywem czasu. Mo?na zatem m?wi? o cz?owieku — dziecku, cz?owieku m?odym, cz?owieku doros?ym lub dojrza?ym, oraz cz?owieku starym. Konieczny by?by jeszcze jaki? dodatkowy termin, kt?ry charakteryzuj?c podgatunek "cz?owiek m?ody", stanowi?by przydatn? w poprawnej definicji tego podgatunku "r??nic?". Chodzi oczywi?cie o "r??nic? gatunkow?". Niestety, takiego terminu akurat nie znam... — skonstatowa?, nieco zblazowany, zdaj?c sobie spraw? z tego, ?e musia?by przerwa? wyw?d na oczach zas?uchanych student?w, nie mog?c go doko?czy?. Pr?bowa? wybrn?? z impasu. — Oczywi?cie, przez analogi?, mo?na r?wnie? podj?? pr?b? zbudowania definicji — p??szeptem kontynuowa? — odnosz?c w?asno??, okre?lon? tu terminem "m?odo??", nie do gatunku "cz?owiek", ale do gatunku "?ycie ludzkie". O ile w nakre?lonym wy?ej uk?adzie zale?no?ci "cz?owiek m?ody" by?by definiowany jako "cz?owiek, kt?ry...", o tyle w proponowanym w nast?pnej kolejno?ci "m?odo??" mog?aby by? definiowana jako "cz??? ?ycia ludzkiego, kt?ra...". — No w?a?nie, kt?ra godzina?! Obejrza? si?, ale pytanie nie by?o do niego skierowane. Drugi z ratownik?w wyjrza? z szatni, ci?gn?c za sob? m?odych Wenusjan. W strojach k?pielowych wcale nie wypadali tak odpychaj?co, a wygl?dali tak, jakby ich cia?a pokry? kto? g?stym tatua?em. — Za p?? godziny obiad. Ale jeszcze zd??ycie si? zanurzy?. Je?eli poradzicie sobie z przep?yni?ciem w obie strony w ci?gu trzech minut, b?dziecie mie? moj? zgod? na skoki z trampoliny! ?osy przefarbowa?a na czarno, zrobi?a si? na czupirad?o, fantazyjnie jej stercza?y na wszystkie strony, a do tego mia?a mocny ciemny makija?. Dope?nia? ca?o?ci obcis?y kombinezon z mi?kkiej czarnej sk?ry, zdobiony cekinami i ?a?cuszkami. Na jej lewym policzku znaczy? si? male?ki tatua?. W sumie nie?le si? prezentowa?a, jak zwykle pon?tna i ?wie?a, jednak tego dnia straszy?a skwaszon? min?. Ulokowa? si? naprzeciw niej przy stoliku i poj?? w lot, ?e jej starania posz?y na marne. Toczy?a z sob? walk? wewn?trzn?. Dot?d nie nurtowa?y jej w?tpliwo?ci i uparcie twierdzi?a, ?e ?wietlisty otar? si? o pok?ady giganta. Z?o?liwy obcy nie wtopi? si? jednak w ?adnego z pasa?er?w fregaty, bowiem wyposa?eni w soczewki kontaktowe ze specjalnymi filtrami dostrzegliby jego ledwo widoczn? aur?. Liczy?a si? jeszcze za?oga — i w zwi?zku z tym Vanessa przez ostatnie dwa dni niucha?a w towarzystwie kapitana w grodziach, zarezerwowanych dla obs?ugi kosmicznego kolosa. — I co? — zapyta?, gdy si? rozsiad? i wygodnie opar?. Poprawi?a le??c? przed ni? serwetk?. — I nic. Popieprzony kosmita — wyrzuci?a z siebie z ?alem. — Przepad? jak kamie? w wod?. Wzi?? do r?ki kart? da?. Szukali ig?y w stogu siana. Przesz?o mu przez my?l, ?e je?li obcego nie ma w?r?d podr??nych i za?ogi, to nale?y wzi?? pod uwag? pasa?er?w na gap?. Mo?e jaki? amator woja?y bez biletu kry? si? w baga?owni lub w innych ciemnych zakamarkach statku? Od czasu do czasu pojawiali si? tacy globtroterzy na kosmicznych szlakach. Powr?ci? do nurtuj?cego go tematu, gdy odprowadza? j? po posi?ku do apartamentu. — W baga?owni? — skrzywi?a si?. — A jak to sprawdzi?? Przecie? to siedem pok?ad?w, od minus dwa do minus osiem. Prawie po?owa statku. Z roztargnieniem tar? nos, zezuj?c na przechodz?ce starsze panie. — A gdyby tak przejrze? listy przewozowe? — wpad? na pomys?. — Niewykluczone, ?e to nas naprowadzi na jaki? ?lad. No i jeszcze raz prze?wietli? czynne hibernatory. Uzna?, ?e ton?cy brzytwy si? chwyta. Jednak Vanessa spojrza?a na niego z aprobat?. — To jest my?l — odpowiedzia?a. I doda?a: — Zajm? si? tym od razu. Chocia? nie — skonstatowa?a. — Um?wi?am si? z tymi ch?opakami z armii na kortach. Staraj? si?, ?eby dobrze wypa??. Mo?e przyjdziesz si? przypatrzy?? — Zobacz?, co da si? zrobi? — odrzek? wymijaj?co. — Chcia?em poczyta? — sk?ama?. — Je?li nie ludzie, to zwierz?ta. A zagl?da?a? do oceanarium? — Jeszcze nie, a co tam maj?? — ciekawie zapyta?a. — Dwie o?miornice, jednego delfina... — wylicza?. — Mo?e te? kilka wyg?odnia?ych piranii — za?artowa?, usi?uj?c poprawi? jej humor. Pod jej nosem zaigra? smutnawy u?miech. — No, nie b?d? taki cwany — odrzek?a z przek?sem, odwracaj?c si? do drzwi. Bezszelestnie si? uchyli?y. — A dlaczego wyszykowa?a? si? na czarno? — zapyta? przed rozstaniem. Zatrzyma?a si? w progu. — Kompletujemy zespo?y do koszyk?wki — w jej g?osie zaznaczy?a si? lekka chrypka. — W moim jest dw?jka Wenusjan. — Ach, tak? — kiwn?? g?ow? z niejakim zrozumieniem. — To na razie — po?egna? j?, odchodz?c. Nie doda?, ?e brakowa?o mu by?o tych jasnych w?os?w i niebieskich oczu. I ?e wola? j? raczej w roli szczebiocz?cej g?upiutkiej g?si ni? twardego kapitana dru?yny sportowej. No, ale skoro musia?a stan?? z tamtymi w jednym szeregu... Zawr?ci? do swojego numeru. Tu przeci?gn?? si? z nieopisan? ulg?. W??czy? od?wie?acz powietrza, decyduj?c si? na bukiet zapachowy, kt?ry wybra? na chybi? trafi?. Strzeli? w ?ci??k? le?n? i poczu? delikatn? wo? igliwia i grzybni. Nast?pnie ustawi? holo w wirtualnym oknie na wczesny wiecz?r na Marsie. Znalaz? si? w r??owawo-niebieskawym p??mroku, a usytuowane blisko siebie dwa niewielkie ksi??yce, Deimos i Phobos, zapu?ci?y ?urawia do jego salonu. Wreszcie przewertowa? katalog z muzyk? powa?n?, decyduj?c si? na podnios?y koncert fortepianowy z akompaniamentem orkiestry. Tak przyszykowany, rozsiad? si?, k?ad?c obok przepastny tom z pismami Arystotelesa i zapadaj?c w bezruch. Czeka?, zastyg?y w fotelu i zacz??a go dr?czy? bolesna niepewno??. Niejasno chodzi?o mu po g?owie, ?e traci czas, licz?c na to, ?e bystra m??dka niebawem wdepnie, by poplotkowa? o kwiatach. Podszed? do tego trze?wo i wykombinowa?, ?e pannica zakpi?a sobie z niego jak z ostatniego naiwniaka i ?e pewnie ju? przed chichocz?cymi kole?ankami zd??y?a obrobi? mu ty?ek. Czy? to nie by?o w stylu takich podlotk?w jak ona? Po c?? by mia?a wiesza? si? na szyi starego pryka? Trel s?owika przy wej?ciu uci?? jego domys?y. Zerwa? si? na r?wne nogi jakby go kto? wystrzeli? z katapulty, lecz natychmiast si? opanowa?. Wzi?? g??bszy oddech. Odczeka? kilka sekund i otworzy? z oboj?tn? min? faceta, kt?ry doskonale panuje nad sytuacj?. — Ooo? — zdziwi? si? z odrobin? flegmy. — By?bym zapomnia?. Witaj, mi?o, ?e jeste?! Zaradna Jennifer zd??y?a przebra? si? po obiedzie. Pozby?a si? zapi?tej pod szyj? i si?gaj?cej prawie do kostek d?ugiej sukni z r?kawami, na?laduj?cej styl country. Zamiast tego w?o?y?a sk?py zestaw sportowy, kt?ry sk?ada? si? z kr?tkich szort?w i lu?nej bluzy bez r?kaw?w, wygl?daj?cej jak pozszywanej z krawieckich resztek i ?at. Ciuchy by?y w najlepszym gu?cie, a poza tym prezentowa?a si? tak, jakby korzysta?a z us?ug wyj?tkowo utalentowanej wiza?ystki. Z pewno?ci? bez zmru?enia oka wcisn??a swoim starym, ?e zasuwa na si?owni?. Nios?a pod r?k? niewielki album holograficzny, jeden z takich, kt?re mo?na by?o naby? w ka?dej ksi?garence. Wfrun??a do jego gniazdeczka jak go??bek pokoju. — Nie przeszkadzam? — z wahaniem rozejrza?a si? po salonie, jakby w obawie, ?e na kogo? tu si? jeszcze natknie. Nie straszy?o ?adne widmo. Vanessy nie by?o, nie nadzia?a si? na ni? jak na widelec i odetchn??a z ulg?. — O, wybra?e? si? na Marsa! — ucieszy?a si?. Potem zmarszczy?a brwi. — Prze??cz na Ziemi? — pewna swego rzuci?a. — Jest taki program, kt?ry lubi?. Nazywa si? "Popo?udnie na Riwierze". Przejrza? katalog i w??czy? wyszukany obraz. — O rety?! — zdziwi? si?. — Fajne. Znale?li si? na skraju pokrytego z?ocistym piaskiem wybrze?a, na kt?rym a? roi?o si? od opalaj?cych si? i k?pi?cych pla?owicz?w. Salon prze?wietli?y ciep?e promienie s?o?ca. — Uwielbiam wod? — zdradzi?a, sadowi?c si? na brzegu fotela, w kt?rym usiad? i jak starego przyjaciela bez ?enady obejmuj?c go ramieniem. Poczu? kr?g?o?? jej piersi. — Popatrz! — otworzy?a album i uruchomi?a projekcj?. — Co to jest? — pokaza?a palcem. — To ciekawe. Na tej ??ce jest zatrz?sienie tych drobnych ro?linek o ???tych kwiatach i l?ni?cych li?ciach. Pochodz? ze ?rodkowej Europy. A tu nie ma ich nazwy. Odchrz?kn?? i zabra? g?os. — Nazywa si? je potocznie kacze?cami. Fachowo, to knie? b?otna, z rodziny jaskrowatych. Porasta podmok?e ??ki, brzegi rzek i zbiornik?w wodnych — popisa? si? znajomo?ci? botaniki. — Ka-cze?-ce... — przesylabizowa?a. A potem szybko doda?a: — Wiesz, ?e jestem jeszcze dziewic?? — Tak?! — wypada?o mu si? nieznacznie zdziwi?. — To znaczy... — zaj?kn?? si?, nie ko?cz?c zdania. Zatka?o go na amen. — To znaczy, ?e nie by?am dot?d w ???ku z ?adnym ch?opakiem, wyobra? sobie — wy?uszczy?a. — Ale to nie wszystko — dorzuci?a bez ?enady. — Zamierzam bowiem przespa? si? z tob?... Na jego twarzy pojawi? si? wyraz niedowierzania. Nie liczy? si? z tym, ?e b?dzie musia? zmierzy? si? z tak nieoczekiwanym wyzwaniem. Laska by?a niezwykle bezpo?rednia i z rozpieraj?c? j? energi? d??y?a ?mia?o do celu, kt?ry sobie wyznaczy?a. — Teraz? — bezwiednie zapyta?, gryz?c si? zaraz w j?zyk i uprzytamniaj?c sobie z przedziwnym oszo?omieniem, ?e zaczyna ple?? bzdury. — Teraz — bezwstydnie potwierdzi?a. Unios?a r?ce do g?ry i w lot ?ci?gn??a bluz?, ods?aniaj?c swe pi?kne pe?ne piersi. Potem obj??a go, zsuwaj?c mu si? na kolana. Gor?czkowo szuka?a wargami jego oczu i ust, obsypuj?c go szybkimi czu?ymi poca?unkami. Wreszcie wyrzuci?a z siebie z nieskrywan? rozkosz? i s?odkim b?lem, zamykaj?c oczy i lekko odchylaj?c g?ow? do ty?u: — O Bo?e, ty, draniu, jak ci? pragn?!.. Utraci? wszelkie hamulce. Pochyli? si? nad jej cia?em, obca?owuj?c jej szyj?, ramiona i piersi, miejsce po miejscu. Poddawa?a mu si? bez oporu. Czy to by? sporawy grzeszek, czy drobniutkie przewinienie? P??przytomn? z rozkoszy postawi? j? wreszcie przed sob?. Zemdlonym wzrokiem rozejrza?a si? doko?a. Oszo?omion? poprowadzi? do sypialni, a tam zsun?? z niej szorty. Nie mia?a pod spodem dessous. Pchn?? j? na pos?anie, gwa?townie wbi? si? w jej cia?o i prawie natychmiast eksplodowa? jak wulkan. Potem le?a? obok niej, nasycony, b?ogo rozleniwiony i rozkosznie senny. B?yskawicznie si? pozbiera?a. Nim zd??y? zapa?? w drzemk? by?a ju? na nogach. Jej lot godowy trwa? dziwnie kr?tko. Gdy ockn?? si? i otworzy? oczy, ujrza?, ?e w?a?nie wk?ada bluz?. Pochyli?a si? nad niebia?skim kochankiem i cmokn??a go w czo?o. — Ciao, mi?ku, wychodz?. Nie b?j si?, nie b?d? ci? zam?cza? ani rozbija? twojego zwi?zku. Wystarczy, ?e prze?pisz si? ze mn? po cichu raz tygodniu — zadecydowa?a. Ospale si? uni?s?, chc?c po?egna? wyj?tkowego go?cia, lecz charciczka zd??y?a ju? opu?ci? jego apartament. Zerkn?? na zegar pok?adowy, uzmys?awiaj?c sobie, ze dziewczyna nie sp?dzi?a w jego kabinie nawet kwadransa. — Diablica, ale szybka! — niedo???nie wymamrota?, nie mog?c wyj?? nad ni? z podziwu. CZ??? PI?TA Czu? si? jak sp?oszony brzd?c, pragn?cy przy nakrytym do posi?ku stole schowa? przed surowymi rodzicami nieumyte d?onie. W pierwszej chwili nie wiedzia?, gdzie ma podzia? oczy. Spod maski opanowania i spokoju przeziera?o spychane do pod?wiadomo?ci poczucie winy. Vanessa te? by?a przygn?biona i struta, ale w odr??nieniu od niego nie usi?owa?a tego ukrywa?. Min? mia?a jeszcze bardziej skwaszon? ni? poprzedniego dnia. Nerwowo bawi?a si? zdj?t? z r?ki bransolet?. Przywita? si?, usiad?, machinalnie wybra? dania, stukn?? w sensor "Wy?lij do kuchni", na moment zaduma? si? nad deserem, a potem od?o?y? oprawione w sk?r? menu. Wreszcie odwa?y? si? i z przej?ciem zajrza? w jej ?liczne oczy, jakby nie pojmuj?c, co sprawi?o, ?e na dobre zepsu? si? jej humor. O jego przelotnym romansie z niesforn? nastolatk? na pewno nie wiedzia?a. Jennifer by?a nad podziw skryta i doskonale si? maskowa?a, a on nie widzia? powodu, ?eby si? chwali? przygodnym sukcesem. Zasiedli tylko we dwoje do nakrytego bia?ym obrusem stolika, poniewa? staruszkowie zdecydowali si? pozosta? w apartamencie. Tego dnia zastawa by?a stylizowana na czasy saskie. P??miski, talerze i fili?anki wygl?da?y jak ze stuprocentowej porcelany, tyle tylko, ?e si? nie kruszy?y i nie t?uk?y. — S?dzisz, ze nie potrafi? doj?? do tego, co tu jest naprawd? grane? — wyrzuci?a z siebie po chwili z?owr??bnego milczenia. Poprawi? bia?? p??cienn? serwetk?, le??c? obok p?askiego talerza, zezuj?c w stron? kuchni. Lecia?a mu ?linka na zam?wionego ?ososia z rusztu ze ?wie?ym szpinakiem. To na przystawk?. Potem mia?a by? piecze? z ba?anta. Kaprysy klient?w zaspokajano w b?yskawicznym tempie. G?ra dziesi?? minut. — Nie wiem, co masz na my?li — odpowiedzia? dyplomatycznie. Ociupink? by? nieuwa?ny, bo g??wkowa? w?a?nie nad tym, czy wybra? w?a?ciwy gatunek wina. Wyprostowa?a si?, a jej oczy zacz??y rzuca? b?yskawice. Zamienia?a si? w tygrysic?. — Na pok?adach tego giganta nie ma ?wietlistego... — wysycza?a jak ?mija. — Gdyby ten n?dznik tu si? pl?ta?, dawno wpad?abym na niego. Wierz mi, Bobie, zajrza?am w ka?dy k?t. Przez kr?ciutk? chwil? podejrzanie jej si? przygl?da?. ?liczna agentka nie trzyma?a nerw?w na wodzy. Otworzy? butelk? z wod? gazowan?. Sykn??o. Nala? jej troch? do wysokiej szklanki. — Uspok?j si?. To w takim razie po co lecimy tym kr??ownikiem? — ujmuj?co zapyta?. — Przecie? nie dano nam urlop?w. — Zaraz si? poprawi?. — Je?li chodzi o mnie, to akurat wiem, po co — zabrzmia?o to niefrasobliwie. — Zosta?em przez szefa oddelegowany na Marsa. Ale ty?.. Nos opad? jej na kwint?. — To efekt niejasnych zakulisowych rozgrywek. Wrzucono nas do m?tnej wody i stali?my si? ofiarami podejrzanych przetasowa? — wyb?ka?a roz?alona. By?o wida?, ?e czuje si? oszukana. — Nie b?j si?, ciesz? si? spor? doz? intuicji, a ta nigdy mnie nie zawiod?a — doda?a. Zamilk?a, bo mija? ich wyfraczony android, za kt?rym sun?? niczym wierny pies podr?czny stolik z daniami, zam?wionymi w dalszym sektorze sali. Wenusjanie ostentacyjnie brali z karty co?, co przypomina?o talerz ?ywych d?d?ownic. — Nie?le kto? tu namiesza?. Najpierw ci, z twojego zarz?du — ci?gn??a — skwapliwie wyprawili ci? w drog?. I przypuszczam, ?e odby?o si? to na czyje? dobrze op?acone zlecenie. Nie chodzi?o o Czerwon? Planet?, ale o ten popieprzony lot. Jakiemu? wp?ywowemu palantowi bardzo zale?a?o na tym, ?eby? zabra? si? tym kursem. Malcze, dociera to do twojej g??wki? — dorzuci?a, zauwa?aj?c, ?e jej nie s?ucha. — No, dobrze, za???my, ?e to trafna hipoteza — odezwa? si?. — Ale po co? — niczego nie rozumia?. — S?dz?, ?e to si? wkr?tce oka?e — snu?a przewiduj?co. — Dos?ownie w ostatniej chwili kto? inny zdecydowa?, ?eby pchn?? mnie tym samym kursem za tob?. Ani chybi w tym celu, ?eby tamtemu szczwanemu lisowi pokrzy?owa? plany. R?k? dam sobie uci??, ?e tak by?o — podsumowa?a z b?yskiem w oku. — W obu przypadkach ?wietli?ci stanowili tylko pretekst. — Eee, to niemo?liwe — przecz?co pokr?ci? g?ow?. Nie mia? zadatk?w na paranoika i nie wierzy? w takie rzeczy. — Ciekawe, na czyje pokraczne zlecenie mia?by dzia?a? m?j kochany szef? — zaintrygowany zapyta?. Nie wyobra?a? sobie, ?eby lekko oty?y Thomson by? zdolny do tak perfidnej gry. Nad wyraz ceni? swoich agent?w i bez wyra?nej potrzeby stara? si? ich do siebie nie zra?a?. — Do wszystkich diab??w, przegryz? si? przez to — prychn??a z przekonaniem. — No, ale musz? poszpera? poza statkiem. Mam swoje ciche ale pewne doj?cia — zdradzi?a mu w sekrecie. — Przez szybkie ??cza pomyszkuj? na Ganimedzie. G?owi? si?, bior?c pod uwag? r??ne aspekty tej dziwnej sprawy. — A mo?e temu grasuj?cemu ?wietlistemu chodzi o to, by? uwa?a?a, ?e nie ma go na statku? Ze skupieniem przyjrza?a si? jego obliczu. — Jeste? zdania, ?e znalaz?am si? przypadkiem pod jego wp?ywem? — zapyta?a. Zatrzepota?a powiekami. — Nie s?dz? — odrzek?a. — Stosuj? si? tylko do przepisanych procedur. Ale nie zapomn? o twoim ostrze?eniu, mi?ku — solennie mu obieca?a. — A ty ustal, kto kr??y? wok?? ciebie na tym statku. I czego m?g? naprawd? chcie?... By? odrobin? zniesmaczony. Nikt si? ko?o niego nie kr?ci?. Przebieg? szybko my?lami kolejne dni lotu — od chwili, w kt?rej wdrapa? si? na pok?ad i rzuci? swoje rzeczy w kajucie — by wreszcie zatrzyma? si? przy rozkosznej Jennifer. No, ale o niej nie m?g? opowiedzie? Vanessie. To by? jego male?ki s?odki sekret, nie maj?cy niczego wsp?lnego ze sprawami s?u?bowymi. — Da si? zrobi? — skwitowa? p??g?bkiem. W chwil? p??niej niby to przypadkowo rzuci? okiem w stron? stolika narowistej nastolaty. Siedzia?a plecami do niego. Jej stary wyda? mu si? przez moment kim? znajomym. Tamten mia? na karku pi??dziesi?tk? i nosi? si? z wyszukan? w?osk? elegancj?. Bob nieoczekiwanie uzmys?owi? sobie, ?e nadal prawie nic o nim nie wie. Szczerze m?wi?c, wcale go to nie zajmowa?o i nie zamierza? tego zmienia?. S?odka Jennifer nie by?a zapatrzon? w siebie egoistk?, o co j? po cichu pos?dza?. Mia?a jednak kole?ank?. Ci?gn??y za nim w bezpiecznej odleg?o?ci, rozbawione, rozpaplane i pewne tego, ?e ich nie widzi. Nie umia?y lub nie zamierza?y si? kamuflowa?. Po?apa? si?, kogo ma w ogonie, kiedy wraca? z pasa?u handlowego. By? starym wyg? i nie dawa? si? nabiera? na takie ograne numery. — He, he, co za agenciary! — mrukn?? rozanielony. Dopad?a go ochota, by robi? zapiski starym zwyczajem, wi?c kupi? sobie najprawdziwszy pod s?o?cem zeszyt w kratk? i kilka grafitowych o??wk?w. Do tego aparacik do strugania w kszta?cie statku kosmicznego z male?k? korbk? z boku. Z tymi skarbami wraca? do apartamentu, a chc?c zmniejszy? dziel?cy go dystans niby to przypadkiem wdepn?? po drodze do jednej z kafejek. Cofn?? si? z odraz?, bo w imitowanej na stajni? kiepsko o?wietlonej karczmie przesiadywali sami Wenusjanie. Dalej by?a ta francuska, kt?r? odkry? poprzedniego dnia — z wirtualnymi oknami na Lasek Bolo?ski p??n? wiosn?. Mia?a pi?kny wystr?j z faux-marbre, wypolerowanego mosi?dzu i koronkowych zas?on. Pomy?la?, ?e m?g?by tu zagl?da? na kaw?. Dogoni?y go nareszcie i z chichotem wyprzedzi?y. Potem Jennifer zostawi?a na chwil? swoj? kumoszk? od serca i nieoczekiwanie zawr?ci?a, zatrzymuj?c go w p?? drogi. Tamta laska z warkoczykami nie szokowa?a urod?, cho? te? nie brakowa?o jej seksapilu, a wyra?nie gra?a przy niej rol? drugich skrzypiec. — Klawo, ?e ci? widz?. Zajrz? dzi? do ciebie — zapowiedzia?a z b?yszcz?cymi oczami. Wyczu? w jej s?owach odrobin? niepokoju. Uda?, ?e to go zaskoczy?o. Zmarszczki na czole ?wiadczy?y o niezwyk?ym skupieniu. — Jak to? Jeszcze nie ma tygodnia — pozwoli? sobie na ostro?ny ?art. — Zosta?y dwa dni. Czterdzie?ci siedem godzin i trzydzie?ci pi??... Roze?mia?a si?. — No, nie r?b sobie jaj z pogrzebu. Bez przesady. Pochodz? z planety Memphis, a tam czas p?ynie szybciej ni? tutaj — z dziewcz?c? fantazj? odbi?a pi?eczk?. — Za godzin? — podkre?li?a. — A co to masz? — zapyta?, widz?c w jej r?kach e-czytnik. — Takie tam bzdety, nie dla facet?w. "Cztery miliony m??czyzn czeka na ciebie" — poda?a mu tytu?. — He, he, he, to za du?o nawet dla kogo? takiego jak ty! — Wiedzia?am, ?e tak powiesz, dowcipnisiu — zareagowa?a na zaczepk?. — To o doborze naturalnym — rzuci?a z przek?sem na obchodne i pofrun??a do tamtej. Dopiero gdy znika?y za zakr?tem, uchodz?c w stron? si?owni, z nag?a sobie uprzytomni?, gdzie j? pierwszy raz ujrza?. Zatrzyma? si? i mimowolnie przetar? r?k? czo?o. Dozna? raptownego ol?nienia. Wprost nie chcia?o mu si? wierzy?. "Rozsypane kostki domina. Nie da si? z nich zbudowa? Muru Chi?skiego. To trzeba we dwoje!" — Tak, w Nowym Amsterdamie — wyszepta? z przej?ciem, przeci?gaj?c sylaby. — Jasny gwint! Do jego ukochanej kwiaciarni nie?mia?o zagl?dn??a m?odziutka klientka i po chwili pozorowanego namys?u zam?wi?a trzy gerbery. Usi?owa? j? zainteresowa? r??ami herbacianymi, akurat tych mia? wi?cej, ale bez skutku. Kiedy jego sprzedawczyni sposobi?a bukiet, dobieraj?c wst??ki, dziewczyna ze dwa razy nerwowo wyjrza?a za siebie na ulic?, jakby tam kto? na ni? czeka?, zleciwszy jej uprzednio sekretn? misj?. Przez szk?o witryny mimowolnie poszed? za jej spojrzeniem, by ujrze? niecierpliwie przest?puj?c? z nogi na nog? inn? nastolatk?. Dlaczego tam stercza?a? Przecie? kwiaciarnia by?a lokalem, do kt?rego mog?a ?mia?o wej??. Otula?a si? kr?tk? ciemn? opo?cz?, a twarz kry?a pod szerokim kapturem. No, ale te boskie nogi. Tych si? nie zapomina?o. Z niedowierzaniem pokr?ci? g?ow? i ruszy? dalej, przek?adaj?c pakuneczek do drugiej r?ki. Zadba?a o to, by wygl?da? zmys?owo i przez chwil? si? zastanawia?, jakim cudem pod okiem starych uda?o si? jej wymkn?? w tak ekstrawaganckich ciuchach na korytarz. Tym razem nie mia?a ze sob? ?adnego zielnika. — O, pami?ta?e? o moim widoczku — rozpromieniona wyszepta?a, widz?c, ?e wita j? na ulubionej francuskiej pla?y na Riwierze. Obj?? j? w talii. Ci?gn??a za sob? delikatny zapach perfum. — Rozgo?? si?, skrzacie! — zach?ci? j?, pokazuj?c wolny fotel. Wo?a?a przysi??? mu na kolanach i ogarn??a go ramieniem. Cmokn??a go delikatnie w policzek. Wykoncypowa?, ?e tego dnia nie rwie si? do ???ka. Po prostu chcia?a czu? jego blisko??. — Masz ochot? na pogaw?dk?? — milutko zapyta?, godz?c si? w duchu na taki scenariusz. Si?gn??a po pisma Arystotelesa, ale chyba tylko po to, by zwa?y? poka?ne tomisko w d?oni. Od?o?y?a ksi??k? z powrotem. — Mhm! — potwierdzi?a p??g?bkiem. — Czemu nie? Byle nie o seksie. Wol? si? w to bawi? ni? o tym gada? — rzek?a z pych? w g?osie. Po szczeni?cemu si? popisa?a. Takie krzywe teksty robi?y wra?enie na jej r?wie?nikach. Kiwn?? g?ow?. — Ma si? rozumie? — ugi?? si? w obliczu jej argumentacji. — Kim jest w?a?ciwie tw?j papcio? — nurtowa?y go pewne w?tpliwo?ci i postanowi? rozwia? je w pierwszej kolejno?ci. Przez chwil? wierci?a mu si? na kolanach. Leciute?ko si? odsun??a. Ogl?da? delikatny naszyjnik, kt?ry zawiesi?a sobie na szyi. Na medalionie znaczy?o si? oblicze Pallas Ateny, ?ywcem ?ci?gni?te z antycznej greckiej tetradrachmy. — A czemu to ci? interesuje? — na jej twarz wype?z? cie?. Zmarszczy? brwi, szukaj?c w my?lach wyja?nienia. — Chyba otar?em si? o niego w Nowym Amsterdamie. Czy nie by?o go przypadkiem na raucie u burmistrza w ratuszu z okazji trzechsetnej rocznicy powstania miasta? O?ywi?a si?, ciesz?c si?, ?e do tego nawi?za?. — A jak?e! Wyobra? sobie, ?e ja te? tam si? bawi?am — rzek?a z u?miechem Giocondy. — Serio? Nie wierz?. Jako? mi nie wpad?a? w oczy. Roze?mia?a si?, a w jej policzkach pojawi?y si? ?mieszne do?eczki. — Nie mog?am. Zrobiono ze mnie Japonk?. Kimono, peruka, sanda?y i takie tam bajery. Nie rozpozna?by? mojej twarzy pod grub? warstw? makija?u... — Potem pl?ta?a? si? ko?o mojej kwiaciarni... — dorzuci? karc?co, bior?c jednak to, co powiedzia?a za dobr? monet?. Leciutko si? zarumieni?a. — Zapami?ta?e? mnie? Masz oko — rzek?a z uznaniem. — To zreszt? wcale nie jest takie dziwne, zwa?ywszy tw?j prawdziwy zaw?d — dosz?a do przekonania. — Co? ty? Sprzedawca kwiat?w musi by? a? tak spostrzegawczy? — uda? nierozgarni?tego. Nieznacznie si? skrzywi?a. — No, nie. Nie bajeruj. Jeste?cie asami wywiadu, ty i ta twoja partnerka — wypali?a. Odezwa?y si? ostrzegawcze fanfary i zlustrowa? j? jeszcze surowszym wzrokiem. — Kroczysz po kraw?dzi, ma?a! Westchn??a z nieskrywanym smutkiem. — No, dobrze. Wyznam wszystko jak na spowiedzi. Z detalami. Ale zdrad? mi jedno, Bobie. Otwarcie. O?enisz si? z ni?? Ona jest tego warta? — zapyta?a z melancholi?. To sprawia?o jej b?l. — Tego akurat nie wiem, nie roztrz?sali?my tak powa?nych kwestii. Zreszt?, za kr?tko si? znamy, by... — usi?owa? nie zatrzaskiwa? uchylonych drzwi. — Niemniej, kto wie? Mo?e? — Tego si? w?a?nie obawia?am — wyzna?a z namys?em, spuszczaj?c g?ow?. — M?j ojciec jest biznesmenem — raptem zmieni?a temat, odpowiadaj?c wreszcie na jego pierwsze pytanie. — Udziela si? w gastronomii... — A, to ?wietnie — ucieszy? si?, a wok?? jego oczu pojawi?y si? drobne zmarszczki. — Przyda?aby si? ma?a restauracyjka w pobli?u mojej kwiaciarni. Jakie? bistro. Poprawi?yby mi si? obroty. — Co ty? Kpisz sobie ze mnie? Nie o taki biznes chodzi — sprostowa?a lekko ura?ona. — Nie z ma?ej litery. Kieruje pot??nym koncernem, produkuj?cym gigantyczne skanery kuchenne. Ma w nim g??wne udzia?y. Wyposa?y? ju? prawie wszystkie statki pasa?erskie firm przewozowych z Marsa. S? w najlepszych hotelach na r??nych planetach i ksi??ycach... Zatka?o go na amen. Tego si? nie spodziewa?. — Nie opowiadasz farmazon?w? Mein Gott, to p?awicie si? w niewyobra?alnym szmalu — jego oczy zrobi?y si? okr?g?e z wra?enia. — Dlaczego wi?c nie lecicie prywatn? korwet? — chytrze pr?bowa? podwa?y? jej deklaracj? — tylko zwyk?ym pasa?erskim? — Mamy dwie takie, prawdziwe cude?ka — by?a dobra w fechtunku. — Nawet uczy?am si? pilota?u — odpowiedzia?a w takim tonie, jakby chodzi?o o co? b?ahego. — Ojciec chcia? osobi?cie sprawdzi?, jak si? spisuje jego najnowszy skaner na "Titanicu". Ma w planie kilka drobnych poprawek. By?a okazja w drodze powrotnej, dlatego za?apali?my si? na ten kurs. Nasz prywatny statek ci?gnie za nami. ?ci??a go z n?g tymi rewelacjami i poczu?, ?e brakuje mu tchu. Odezwa? si? monsun. Molestowa? c?rk? krezusa. Nie musia?a pracowa? na swoje utrzymanie. By?a tak bogata, ?e mog?a sobie pozwoli? na beztroskie ?ycie, za? jej starzy nale?eli do otoczonej nimbem tajemniczo?ci elity finansowej Uk?adu S?onecznego. Z takimi tylko ostatni kiep odwa?y?by si? zadrze?. Wola? sobie nie wyobra?a?, co by si? sta?o, gdyby ta ma?a na niego si? w?ciek?a. Oberwaliby mu jaja i roz?o?yli na czynniki pierwsze. — Mmm... Nie?le... — przez kr?ciutk? chwil? m?czy?a go my?l, i? mo?e przypa?? mu w udziale co najwy?ej rola jej ochroniarza. I to z drugiej linii. Tylko dlaczego mu siad?a na kolanach, czy?by chwila filantropii? Unaoczni? sobie z b?lem, ?e nieopatrznie znalaz? si? przy niew?a?ciwej szachownicy. — Musz? przyzna?, ?e ?arcie jest tu ca?kiem niez?e — mimo to m??nie ci?gn??. — Zawsze by?em got?w wszystko odda? za dobre francuskie menu. W takim razie akcje twego kochanego papcia posz?y u mnie w g?r? — z samozaparciem pochwali? jej starego. — Stoliczku, nakryj si?! Nie s?dzi?em, ?e jest takim czarodziejem. — Uderzy? si? r?k? w czo?o w nag?ym ol?nieniu. — Do diab?a! Powinienem by? od razu sobie skojarzy? — to ju? by?o ponad jego si?y i nie umia? ukry? gryz?cej go zazdro?ci. — Twoje nazwisko jest przecie? prawie na wszystkim, na co si? cz?ek tutaj natknie, nawet na tych bia?ych serwetkach w restauracji... Jej oczy cudownie si? za?wieci?y. — To fantastycznie. Nie b?dziecie si? razem nudzi?. A tak si? obawia?am. Papcio te? uwielbia w k??ko gada? o ?arciu — oznajmi?a. — My... razem... o jedzeniu?.. — nie na ?arty si? zaniepokoi?. Cichutko westchn??a. M??czyzna jej marze? by? taki niedomy?lny. Co za b?cwa?! Mia?a twardy orzech do zgryzienia. — W takim razie najtrudniejsze przede mn? — zauwa?y?a, pieszczotliwie g?adz?c go po ramieniu. — Zdradz? ci, jak by?o — zni?y?a g?os w sekrecie — bo i tak wcze?niej czy p??niej sam by? na to wpad?. Przecie? jeste? nad wyraz bystry. Wyobra? sobie, ?e ojciec na moj? pro?b? za?atwi?, ?eby? te? polecia? tym kursem — odwa?nie brn??a w ?lep? uliczk?. — Szmal papy bez szmeru otwiera ka?de drzwi. Ale najpierw powiedzia?am o wszystkim matce. O tym, co do ciebie czuj?. Z pocz?tku obawia?a si?, ?e b?dziesz mie? za du?? w?adz? nade mn?. Pokry?y mu czo?o kropelki potu. Przypomnia? sobie, przed czym ostrzega?a go Vanessa. — Spryciara z ciebie. I to w twoim wieku? Takie numery robi?? Kasa przewr?ci?a ci w g?owie, czy co? My?la?, ?e ura?ona przesi?dzie si? na s?siedni fotel, ale nawet nie drgn??a, zosta?a mu wiernie na kolanach, a nawet jeszcze mocniej do niego przylgn??a. Z jej kosmicznym szmalem ci??ko by?o znale?? sobie przyjaci??, prawdziwych, nie przyszywanych. Dzia?a? jak balast. — Chcia?by? mnie za ?on?? — nerwowo go zapyta?a, podnosz?c oczy na jego ?ci?gni?t? twarz. Histerycznie pr?bowa? jej to wyperswadowa?. "Bo?e, pozw?l mi wzi?? nogi za pas!" — Co? ty? Znamy si? bardzo kr?tko, nieledwie tydzie?, a poza tym niebawem i tak si? rozstaniemy. Los nas rozdzieli. Na Marsie b?d? bardzo zaj?ty. Ponadto jeste? m?odziutka i na pewno poznasz jeszcze niejednego przystojnego... — Nie lecimy na Marsa, tylko na Ziemi? — stanowczo mu przerwa?a, wyprowadzaj?c palanta z b??du. — Nie wiedzia?e?? Przesiadamy si? na stacji Gamma... — A, to ju? za jakie? dziewi?? dni — kamie? spad? mu z serca. — Mam nadziej?, ?e b?dziesz mnie ciep?o wspomina? i dobrze o mnie m?wi?... — O, nie... Zwariowa?e?, czy co? Zasuwasz razem z nami do Kalifornii — wtajemniczy?a go, ?ci?gaj?c spinki i potrz?saj?c fur? w?os?w. Niczego nie owija?a w bawe?n?. — Dostaniesz s?u?bowymi kana?ami takie polecenie od szefa... — pewna siebie trajlowa?a, wal?c prosto z mostu. Znakomicie si? orientowa?a, nieomal jak generalny dyrektor Wywiadu Solarnego. Wiedzia?a znacznie wi?cej ni? powinna, jednak zdolno?ci dyplomatycznych jej zabrak?o. Nieopatrznie zaci?gn??a sobie sznur na szyi. Naje?y? si?, chcia? wsta? i musia?a mu si? zsun?? z kolan. — Szef mi wyda takie polecenie? W g?owie si? nie mie?ci — wychrypia? ze ?ci?ni?tym gard?em. To ju? nie by?y ostrzegawcze fanfary. Strzelano z ci??kich dzia?. — Dok?adnie. Wybacz, ale z tob? trzeba by? a? do b?lu szczerym — naiwnie doda?a, lecz ju? z mniej pewn? min?. — Tak? pono? masz natur?, ?e jak ci si? wszystkiego nie powie, to... — usi?owa?a si? wykr?ci?. — Lepiej z tob? gra? w otwarte karty. Mog?am przecie? o niczym nie wspomina?... O tych zakulisowych rozgrywkach... — pytlowa?a, jednak powoli trac?c rezon. — Musisz wybra?, ja czy Vanessa. — nagle zako?czy?a, zmieniaj?c temat. Nie?wiadomie si? nad nim pastwi?a. Przestraszy?a si? nie na ?arty, widz?c jego mocno poblad?? i ?ci?gni?t? z gniewu twarz, bo zaraz asekuracyjnie doda?a: — Spadam, bo czuj? przez sk?r?, ?e jeste? nie w sosie. Ale wieczorkiem znowu do ciebie wdepn?... — No, nie, nie! — zachrypia?. — Stawiasz spraw? na ostrzu no?a — wzburzony, rozpu?ci? nagle oz?r. — Nie za bardzo szar?ujesz? Uwa?asz, ?e facet z moj? profesj? jest sprz?tem, kt?ry mo?na... tak sobie... pokaza? palcem i kaza? zapakowa?? — kipia? i wydawa?o si?, ?e za chwil? wybuchnie. — Wygl?dam na stoj?cego w witrynie pos?usznego androida? — Zanosi?o si? na naprawd? ostr? utarczk?. — Sk?d?e znowu. Przecie? mo?esz powiedzie? "nie", misiaczku — w odpowiedzi zaszczebiota?a. — Nie z?o?? si?. Nie jeste? robotem. — Zaczyna?a mu si? wy?lizgiwa? i porywa? j? nag?y odp?yw. Czule cmokn??a go na obchodne, ale w drzwiach si? odwr?ci?a, jeszcze raz z niepokojem taksuj?c jego posta?. — U?atwi? ci zreszt? decyzj?. Wyobra? sobie, ?e posz?am na ca?ego. B?dziemy mieli dziecko. Jestem z tob? w ci??y — pochwali?a si? i oczy jej rado?nie zab?ys?y. — Kocham ci?, Bobie, jak nikogo na ?wiecie! — wyzna?a. A potem znik?a mu z pola widzenia, bo drzwi si? jej przed nosem zasun??y. Znieruchomia? w fotelu. Tak si? czu? jakby go kto? zdzieli? obuchem w ?eb. Wpad? w potrzask. Mia? dalej duma? nad Arystotelesem, ale nie by? w stanie zaj?? si? lektur?. Zauwa?y?, ?e mu si? trz?s? z rozdra?nienia r?ce. — Seksowne modliszki rz?dz? ?wiatem. Co za diablice! O ile maj? nadzianych tatusi?w — z gorzk? ironi? wyst?ka?, pojmuj?c, ?e jak nieopierzony ma?olat da? si? zap?dzi? w kozi r?g. Nim zd??y? si? po?apa?, zatrza?ni?to go w klatce. "W z?otej klatce!" — przesz?o mu raptem przez my?l. Chwiej?c si? na nogach, przeszed? do sypialni, po?o?y? si? i skry? g?ow? pod poduszk?. Liczy? na to, ?e za?nie, ale bezskutecznie. Dzwoni?o mu w uszach. Po dobrych pi?ciu minutach wykoncypowa?, ?e jedynie dziadek Brunon by?by w stanie mu doradzi?, co ma pocz?? w tej niedorzecznej sytuacji. Sympatyczny staruszek jednak?e p?dzi? spokojny ?ywot daleko od p?dz?cego ku gwie?dzie statku kosmicznego, wi?c Bob by? skazany tylko na siebie. Nie m?g? z nim szczerze porozmawia?. Pami?ta?, ?e w dzieci?stwie prowokowa? go idiotycznym pytaniem: "Czy to prawda, ?e brzytwa Okhama s?u?y do golenia brody Paltona?". Wtedy tamten wybucha? ?miechem, odk?ada? to, nad czym siedzia? i zajmowa? si? niesfornym wnukiem. Po kwadransie rozleg? si? sygna? przy drzwiach. Otworzy?. Jennifer wr?ci?a. Sta?a w progu z zap?akan? twarz?. Wykona? zach?caj?cy gest i potulnie wesz?a do ?rodka. — Wszystko spieprzy?am... — ?a?o?nie chlipn??a, poci?gaj?c nosem. — Prawda, Bobie? — zapyta?a, jak zbity pies zagl?daj?c mu w oczy. Topi? si? jak wosk, widz?c jej ?zy. Mia?a w sobie co?, co sprawia?o, ?e nie umia? si? jej oprze?. "Do diab?a z dziadkiem Brunonem i ca?ym tym pozornym ?adem na Ganimedzie. Trzeba wzi?? ?ycie w swoje r?ce!" — W?a?nie wszystko naprawi?a?... — ?askawie zaburcza?, przyci?gaj?c j? i mocno tul?c do siebie. Skwapliwie ukry?a twarz na jego piersi.
категории: [ ]
|
Новости сайта10.01.2008 - состоялось открытие сайта. Поиск |