Grabi?ski S. DZIEDZINA

Od lat przesz?o dwunastu Wrze?mian przesta? pisa? zupe?nie. Wydawszy w r. 1900 czwarty z rz?du tom swych oryginalnych, jak ob??kanie dziwnych utwor?w - zamilk? i bezpowrotnie usun?? si? z widowni ?wiata. Od tego czasu nie ruszy? pi?rem, nie odezwa? si? cho?by b?ahym wierszem. Nie wydro?y?y go z milczenia zach?ty przyjaci??, nie podnieci?y uwabne g?osy krytyk?w, kt?rzy z przyd?ugiej pauzy wysnuwali domys?y o nowym jakim?, szeroko zakrojonym dziele. Lecz oczekiwania zawiod?y i Wrze?mian nie przem?wi? ju? nigdy.

Z wolna zacz??a si? o nim ustala? opinia oczywista, jak s?o?ce jasna i prosta: wyczerpa? si? przedwcze?nie. - Tak, tak - pochylali smutno g?owy literaccy smakosze - wypowiedzia? si? za szybko. Nie zna? ekonomii tworzenia; zbyt wiele zagadnie? naraz porusza? w jednej kreacji. Razi? istotnie przerostem my?li, kt?re zg?szczone w zwarte skr?ty, nu?y?y t??yzn? tre?ci. Nap?j by? za mocny; nale?a?o go raczej podawa? w l?ejszych, rozwodnionych nieco dozach. Sam sobie zaszkodzi?: zabrak?o tematu.

Os?dy dotar?y do Wrze?miana, lecz nic wywo?a?y najmniejszego skutku. Przeto uwierzono w rych?e wyja?owienie i ?wiat przeszed? po nim do porz?dku. Zreszt? powsta?y nowe talenty, zarysowa?y si? na horyzoncie nowe sylwety i zostawiono go nareszcie w spokoju.

W rzeczywisto?ci nawet wi?kszo?? zadowolon? by?a z takiego obrotu sprawy; Wrze?mian bowiem nie cieszy? si? zbytni? popularno?ci?. Utwory tego dziwnego cz?owieka, przesi?kni?te wybuja?? fantazj?, przepojone .silnym indywidualizmem, sprawia?y wra?enie niekorzystne, wywracaj?c na nice utarte pogl?dy estetyczno-literackie, dra?ni?y uczonych, przedrze?niaj?c niemi?osiernie ustalone pseudo-prawdy. W og?le tw?rczo?? t? uznano z czasem za wytw?r wyobra?ni chorej, dziwaczny p??d maniaka, mo?e nawet ob??ka?ca. Wrze?mian by? niewygodny z r??nych wzgl?d?w i niepokoi? niepotrzebnie, m?c?c spokojne wody. Dlatego przyj?to przedwczesny zach?d z uczuciem potajemnej ulgi: ludzie odetchn?li.

I nikt ani na chwil? nie przypu?ci?, ?e s?d m?g? by? z gruntu fa?szywy, ?e przyczyn? usuni?cia si? z areny ?wiata niekoniecznie musia?o by? wyczerpanie i uwi?d. Lecz Wrze?mianowi by?o zupe?nie oboj?tnym, jaka legenda o nim uro?nie; uwa?a? to za sprawo czysto osobist?, prywatn? i ani my?la? wyprowadza? z b??du.

Bo i po c??? Je?li to, czego odt?d zapragn??, zrealizuje si?, przysz?o?? wy?wieci prawd? i rozsadzi st??a?? skorup?, w jak? go zatopiono; je?li za? marzenia nie ziszcz? si?, to tym mniej przekona, nara?aj?c si? tylko na szyderstwa i obelgi. Wi?c lepiej czeka? i milcze?.

Bo nie brak?o mu tchu i rozmachu, lecz ogarn??y go nowe pragnienia. Wrze?mian chcia? zdoby? silniejsze ?rodki ekspresji, zacz?? d??y? do pot??niejszych realizacji tw?rczych. S?owo mu ju? nie wystarcza?o: szuka? czego? bardziej bezpo?redniego, rozgl?da? si? za materia?em plastyczniejszym do urzeczywistnienia pomys??w.

Sytuacja by?a tym zawilsz?, marzenia tym mniej ziszczalne, ?e linia tw?rczo?ci, po kt?rej kroczy?, odbiega?a daleko od ubitych trakt?w.

Ostatecznie bowiem wi?kszo?? dzie? sztuki obraca si? w dziedzinie mniej lub wi?cej realnej, odtwarzaj?c lub przekszta?caj?c zjawy ?ycia. Zdarzenia, lubo zmy?lone, bywaj? tylko jego analogi?, spot?gowan? wprawdzie przez egzaltacj? lub patos, wi?c mo?liw? w jakim? momencie czasu; podobne obrazy mog?y ju? kiedy? zaj?? w rzeczywisto?ci, mog? si? kiedy? pojawi? w przysz?o?ci; nic nie przeszkadza wierze w ich mo?liwo?? - rozum nie podnosi buntu przeciw przyst?pnym zmy?leniom. Nawet twory przewa?nej liczby fantast?w nie wykluczaj? przypuszczalnej realizacji, o ile w og?le nie wygl?da z nich ch?? igraszki lub niedba?y u?miech zr?cznego ?onglera.

Lecz u Wrze?miana przedstawia?a si? sprawa troch? inaczej. Ca?a jego dziwaczna, zagadkowa tw?rczo?? by?a jedn? wielk? fikcj?. Na pr??no wysila?a si? zgraja szczwanych jak lisy krytyk?w w dociekaniu tak zwanych "wp?yw?w literackich", "analogij", "pr?d?w zagranicy", kt?re by cho? w przybli?eniu u?ycza?y klucza do niedost?pnego zamku poezji Wrze?mianowej - na pr??no uciekali si? sprytni recenzenci do pomocy uczonych znawc?w psychiatrii, przerzucali stosy przer??nych dzie?, nurtowali po encyklopediach: utwory Wrze?miana wychodzi?y zwyci?sko z powodzi interpretacyj, bardziej jeszcze tajemnicze ni? przedtem, osza?amiaj?ce, gro?ne, niedocieczone. Wia? z nich jaki? ponury urok, n?ci?a zawrotna, dreszczem ?cinaj?ca g??bia.

Mimo swej bezwzgl?dnej, absolutnej fikcyjno?ci, nie przecinaj?cej si? cho?by w jednym punkcie z ?yciem rzeczywistym, Wrze?mian wstrz?sa?, zastanawia?, zdumiewa?: ludzie nie ?mieli przej?? obok z lekcewa??cym wzruszeniem ramion. Co? tkwi?o w tych utworach kr?tkich i zwartych jak pocisk, co? przykuwa?o uwag?, p?ta?o dusze; jaka? pot??na sugestia wywi?zywa?a si? z tych ci?tych skr?t?w, pisanych stylem pozornie ch?odnym, niby sprawozdawczym, niby naukowym, pod kt?rym t?tni? ?ar zapami?talca.

Bo Wrze?mian wierzy? w to, co pisze; bo posiad? z biegiem lat niezachwiane przekonanie, ?e wszelka cho?by najzuchwalsza my?l, ?e wszelka cho?by najszale?sza fikcja zi?ci? si? mo?e, ?e kiedy? doczeka si? spe?nie? w przestrzeni i czasie.

- Cz?owiek niczego nie my?li na marne. ?adna my?l, nawet najdziwaczniejsza, nie ginie bezp?odnie - powtarza? niejednokrotnie w gronie przyjaci?? i znajomych.

I zdaje si?, w?a?nie ta wiara w ziszczalno?? fikcji rozlewa?a utajony ?ar po arteriach jego twor?w, ?e mimo pozornej osch?o?ci przejmowa?y do g??bi...

Lecz on nie by? z siebie nigdy zadowolony; jak ka?dy szczery tw?rca szuka? ci?gle nowych ?rodk?w wypowiedzenia si?, coraz to dobitniejszych znak?w, kt?re by odda?y my?l jego mo?liwie najwierniej. W ko?cu porzuci? s?owo, wzgardzi? mow? jako zbyt ?omk? form? ekspresji i zacz?? t?skni? do czego? bezpo?redniejszego, co by plastyk? i dotykalno?ci? prze?cign??o wszystkie dotychczasowe zakusy.

Nie mia?o by? nim milczenie, "odpoczynek s?owa" symbolist?w - to by?o dla? za blade, za mg?awicowe i - za ma?o szczere. Chcia? innej realizacji.

Jak? by? mog?a - nie wiedzia? dok?adnie - lecz w mo?liwo?? jej wierzy? niewzruszenie. Par? fakt?w zasz?ych przed laty, gdy jeszcze pisa? i og?asza? - umocni?o t? wiar?; przekona? si? bowiem ju? wtedy, ?e mimo swego urojonego charakteru kreacje jego posiadaj? szczeg?ln? si?? wp?ywania na ?wiat i ludzi. Szalone pomys?y Wrze?miana wypad?szy z roz?arzonej miazgi tw?rczej, zdawa?y si? mie? moc zap?adniaj?c?, wytwarzaj?c nowe, nie znane dotychczas wiry, jakie? ob??kane monady my?lowe, kt?rych przejawy rozb?yskiwa?y niespodzianie w czynach i gestach pewnych osobnik?w, w przebiegu pewnych zdarze?.

Lecz i to mu nie wystarcza?o. Pragn?? spe?nie? ca?kiem niezale?nych od praw rzeczywisto?ci, tak swobodnych, jak ich ?r?d?o: fikcja, jak ich zaczyn: urojenie. By?oby to idea?em - najwy?sz? realizacj? bez reszty, wypowiedzeniem si? pe?nym, bez cienia niedobor?w...

Lecz Wrze?mian rozumia?, ?e taka realizacja mog?a sta? si? dla niego samego zag?ad?. Bezwzgl?dne spe?nienie by?oby te? absolutnym wy?yciem si?, wi?c ?mierci? z wyt??enia, nadmiaru...

Bo idea? - wszak wiadomo - jest w ?mierci; dzie?o przyt?acza tw?rc? swym ci??arem; my?li zrealizowane w pe?ni mog? sta? si? gro?ne i m?ciwe; zw?aszcza my?li ob??kane. Pozostawione sobie, bez punktu oparcia o rzeczywiste pod?o?e, mog? by? niebezpieczne dla tego, kt?ry je stworzy?.

Wrze?mian przeczuwa? podobn? ewentualno??, lecz si? nie waha?, nie ul?k?. Pragnienie by?o mocne nade wszystko...

Tymczasem lata mija?y cicho, nie przynosz?c wymarzonych ziszcze?. Wrze?mian usun?? si? zupe?nie z widoku ludzi i zamieszka? samotnie u wylotu miasta, w ustronnej, wychodz?cej na pola i ugory, podmiejskiej ulicy. Tu zamkni?ty w swych dw?ch pokoikach, odci?ty od towarzysttwa, sp?dza? miesi?ce i lata na lekturze i kontemplacji. Z wolna ogranicza? si? do coraz to cia?niejszych kr?g?w ?ycia rzeczywistego, kt?remu nie po?wi?ca? najmniejszej uwagi, p?ac?c tylko minimalny, nieunikniony haracz. Poza tym ca?y tkwi? w sobie, w swych marzeniach i w t?sknocie za ich spe?nieniem. Idee, nie zrzutowywane jak przedtem na papier, nabiera?y mocy i sok?w, p?cznia?y nie wypowiedzian? tre?ci?. Czasem zdawa?o mu si?, ?e my?li nie abstrakcjami, lecz czym? materialnym, niemal zg?szczonym, ?e wystarczy?o r?k? si?gn??, by uj??, by pochwyci?. Lecz z?udzenie pr?dko rozwiewa?o si?, by ust?pi? miejsca gorzkiemu rozczarowaniu.

Przecie? nie traci? otuchy. By nie rozprasza? si? zbytnio widokami ?wiata zewn?trznego, zacie?ni? zakres codziennych postrzega? do nielicznej liczby obraz?w, kt?re widziane ci?gle bez zmiany dzie? w dzie?, przez lata ca?e, powoli wesz?y w zwarte kolisko idei, sta?y si? wsp??miernym im terenem, zlewaj?c si? ze ?wiatem marze? w jedn? swoist? dziedzin?.

Tak nieznacznie wytworzy?o si? nieuchwytne jakie? ?rodowisko, jaka? tajemnicza oaza, do kt?rej nikt nie mia? przyst?pu opr?cz Wrze?miana - kr?la niewidzialnego ostrowu. Owo milieu nasi?k?e ja?ni? marzyciela, przepojone nim po brzegi, przedstawia?o si? nie wtajemniczonym jako zwyk?e miejsce w przestrzeni; ludzie mogli dostrzega? tylko jego stron? zewn?trzn?, jego istnienie fizyczne - drgaj?cego wewn?trz rozczynu my?li, subtelnego zwi?zku, jaki ??czy? je z osob? Wrze?miana, przeczu? nie zdo?ali...

Dziwnym trafem przestrzeni? obj?t? przez my?l fantasty, owym miejscem, kt?re przetworzy? w dziedzin? swych roje?, nie by?o jego mieszkanie; oaza fikcji wznosi?a si? naprzeciw jego okien, po drugiej stronie ulicy, we formie jednopi?trowej willi.

Ponura wytworno?? domu przyku?a go do siebie od razu po zaj?ciu nowego mieszkania. U ko?ca czarnego szpaleru cyprys?w, obejmuj?cych podw?jnym rz?dem kamienny chodnik, widnia? kilkustopniowy taras, z kt?rego wiod?y do wn?trza ci??kie stylowe podwoje. Poprzez ?elazne sztachety, okalaj?ce zewsz?d pa?acyk, biela?y po obu stronach cyprysowej alei skrzyd?a domu. Poci?gni?te bladozielon? farb? wygl?da?y z g??bi schorza?e, smutne lica ?cian. Zdradziecko utajona spodem w ogrodzie wilgo? wype?z?a tu i ?wdzie ciemnym wysi?kiem. Niegdy? starannie piel?gnowane rabaty kwiat?w, chimerycznie zawini?te klomby z czasem zatraci?y wyrazisto?? linii. Tylko fontanny dwie wieczyste ?zawi?y cicho, roni?c wod? z marmurowych mis na p?cze r?? bogatych, czerwonych. Tylko muskularny tryton po lewej stronie wci?? wyci?ga? tym samym gestem r?k? na powitanie ku gibkiej dziwo?onie, co wychylona z marmurowej cysterny po tamtej stronie, wabi?a go od lat przyn?t? boskiego cia?a; na pr??no - bo rozdzieli?y ich ?a?obne cyprysy...

Ca?o?? sprawia?a wra?enie ponurej samotni, opuszczonej od d?u?szego czasu przez ludzi, izolowanej od s?siednich budynk?w. Willa zamyka?a ulic?; poza ni? nie by?o ju? ani jednego domu; k?ad?y si? tylko szerokimi pasmami ??gi, p?o?y?y pola, ugory, z dala czernia?y zim?, rdzewia?y jesieni? bukowe lasy...

W seledynowej willi nie mieszka? nikt od szeregu lat. W?a?ciciel, jaki? maj?tny arystokrata, wyjecha? od dawna za granic?, pozostawiaj?c dom bez opieki.

Wi?c sta? zaniedbany w po?rodku wybuja?ego ogrodu, trawiony niszczycielsk? prac? deszczu, kruszony zjadliwo?ci? wiatr?w i zimowych zamieci.

Pos?pny urok, jaki wia? od tego zacisza, dziwnie poci?ga? dusz? Wrze?miana. Willa by?a dla? plastycznym symbolem nastroju, kt?rym tchn??a jego tw?rczo?? - wpatrzony w ni?, czu? si? jakby u siebie.

Tote? ca?e godziny sp?dza? przy oknie i oparty o ram?, zapuszcza? zamy?lone spojrzenie w stron? smutnego domu. Zw?aszcza w noce miesi?czne lubia? obserwowa? bajeczne efekty wywo?ywane we fantastycznej ustroni przez ?wiat?o ksi??yca. Ju? to noc zda?a si? by? w?a?ciwym jej ?ywio?em. Za dnia willa jakby dr?twia?a w martwym u?pieniu; ca?y czar ukryty w jej tajemniczym wn?trzu wyst?powa? w pe?ni dopiero po zachodzie s?o?ca. Wtedy dom o?ywia? si?; jakie? nieuchwytne drgnienie przebiega?o dreszczem senn? pustelni?, wstrz?sa?o st??a?e w ?a?obie cyprysy, marszczy?o falist? lini? zwietrza?e przycz??ki i fryzy...

Wrze?mian patrzy? i ?y? ?yciem domu. Budzi?y si? my?li wyra?ne, harmonijnie zestrojone ze sceneri? naprzeciw, rodzi?y patetyczne tragedie, silne jak ?mier?, gro?ne jak przeznaczenie - to zn?w m?a?y jakie? pomys?y niejasne, przy?mione jakby patyn? ksi??ycowego posrebrza.

Ka?dy zak?tek sta? si? zmys?owym odpowiednikiem fikcji, bry?owat? realizacj? my?li, kt?re czepia?y si? gzems?w, w?drowa?y po samotnych, pustych salach, ?ka?y na stopniach terasy. Rozchybotane szale ?nie?, mg?awice roje? tu?a?y si? d?d?yst? rozchwiej?, b??ka?y wzd?u? ?cian, niepewne ostoi. Lecz i te znalaz?y przysta?. Podra?niona kapry?no?ci? ich ruch?w wyobra?nia odtr?ca?a je precz z pogard?, ?e wyl?k?e ?cieka?y m?tn? strug? w du?? omsza?? kad? u w?g?a domu i s?czy?y si? w jej czarny kad?ub senne, nudne, jak woda deszczowa w p??n? jesienn? szarug?. Nik?e, rdzawe my?li niedokwasy...

Wrze?mian upaja? si? ponur? igraszk? fantazji, nadaj?c jej tworom bieg dowolny; wedle upodobania zmienia? ich kierunek, sp?dza? z widowni, za chwil? zn?w wyczarowywa? nowe ich zast?py...

Nie przeszkadza? nikt. Odludn? ulic? w odleg?ej dzielnicy miasta nie przechodzi? ?aden niewczesny natr?t, nie przerywa? nastroju ha?a?liwy w?z.

Tak prze?y? ostatnich lat kilka nie zam?conych niczym zewn?trz, pe?nych grozy i dziw?w od wn?trza.

A? nagle pewnego dnia zasz?y w domu naprzeciw jakie? zmiany i wydro?y?y gwa?townie z zapami?tania, kt?re ju? zacz??o przybiera? ustalone nawykiem i wpraw? formy.

By?o w pogodny, lipcowy wiecz?r. Siedz?c jak zwykle przy otwartym oknie ze wspart? na r?ce g?ow?, wodzi? Wrze?mian zamy?lonym spojrzeniem po willi i ogrodzie. Wtem spojrzawszy w jedno z okien na skrzydle, zadr?a?. Przez szyb? patrzy?a na? uparcie blada twarz m??czyzny. Wzrok nieznajomego utkwiony we? nieporuszenie by? gro?ny. Ogarn?? go nieokre?lony l?k. Przetar? oczy, przeszed? si? par? razy po pokoju i zn?w spojrza? w okno: surowa twarz nie znik?a, wci?? wpatrzona w jego stron?.

- Czy?by ju? wr?ci? w?a?ciciel willi? - rzuci? p??g?osem s?abe przypuszczenie.

Ponura maska w odpowiedzi skrzywi?a si? w dzikoironicznym u?miechu. Wrze?mian zapu?ci? stor? i o?wietli? mieszkanie: nie m?g? d?u?ej wytrzyma? wzroku.

Dla zatarcia wra?enia zatopi? si? w lekturze a? do p??nocy. Ko?o dwunastej d?wign?? si? znu?ony od ksi??ki i wiedziony przemo?n? pokus?, uchyli? brzegu zas?ony, by wyjrze? przez okno. I zn?w dreszcz trwogi przej?? go do ko?ci: blady m??czyzna sta? wci?? bez ruchu tam, za szyb? na prawym skrzydle i o?wietlony jasno magnezjowym l?nieniem ksi??yca obezw?adnia? go wzrokiem. Zaniepokojony, zapu?ci? Wrze?mian z powrotem rolet? i usi?owa? zasn??.

Lecz na pr??no; przej?ta l?kiem wyobra?nia nie dawa?a mu spokoju, dr?cz?c niezno?nie. Dopiero nad ranem zapad? w kr?tki nerwowy sen pe?en zmor i wizyj. Gdy nazajutrz ko?o po?udnia obudzi? si? z zawrotem g?owy, pierwsz? my?l? by?o spojrze? w okna willi. Odetchn??: uparta twarz znik?a.

Przez ca?y dzie? by? spok?j. Lecz nad wieczorem ujrza? za szyb? na pierwszym pi?trze wlepion? w siebie mask? jakiej? kobiety, rozwiane w?osy okala?y twarz przekwit?? ju?, ze ?ladami wielkiej niegdy? pi?kno?ci, twarz ob??kan?, z para b??dnych, zawzi?tych oczu. I ona patrzy?a na? poprzez szale?stwo ?renic surowym wzrokiem towarzysza ze skrzyd?a prawego. Oboje zdawali si? nic nie wiedzie? o swej wsp??bytno?ci w dziwnym domu. ??czy? ich tylko gest gro?by zwr?cony ku Wrze?mianowi...

I zn?w po bezsennej nocy, przerywanej wypatrywaniem prze?ladowc?w, nasta? dzie? wolny od maszkar. Lecz kiedy ju? mrok wchodzi? w tajne zmowy z noc?, wykwit?a w trzecim z rz?du oknie nowa posta?, by nie ust?pi? a? do rana. Tak w przeci?gu paru dni zape?ni?y si? wszystkie okna willi z?owieszczymi twarzami. Spoza ka?dej szyby wygl?da?y jakie? oczy rozpaczne, czyje? owale przeorane b?lem lub ob??dem. Dom patrza? na? oczyma maniak?w, grymasem szale?c?w, szczerzy? si? ku niemu ?miechem op?tanych. Nikogo z tych ludzi nigdy dot?d w ?yciu swoim nie widzia?, a jednak wszyscy byli mu jakby sk?d? znani. Lecz sk?d, nie wiedzia?. Ka?dy z nich mia? wyraz odmienny, lecz wszystkich jednoczy? ruch gro?by w jego stron?; widocznie uwa?ano go tam za wsp?lnego wroga. Przera?a?a ta ich nienawi?? i przyci?ga?a zarazem w magnetyczny spos?b. I rzecz dziwna: w najg??bszych pok?adach duszy rozumia? gniew ich i przyznawa? mu s?uszno??.

A oni, jakby odgaduj?c go z oddali, nabierali pewno?ci wyrazu i maski ich stawa?y si? z dniem ka?dym bezwzgl?dniejsze.

A? nocy jednej sierpniowej, gdy wychylony przez okno wytrzymywa? krzy?uj?ce si? na nim spojrzenia nienawistnych oczu, nagle nieruchome twarze o?ywi?y si?; we wszystkich b?ysn??a naraz ta sama wola. Setki chudych jak piszczele r?k podnios?y si? w g?r? ruchem rozkazuj?cym i kilkadziesi?t bladych d?oni wykona?o zgi?ciem palc?w gest znamienny...

Wrze?mian zrozumia?: wzywano go do wn?trza. Jak zahipnotyzowany przeskoczy? parapet okna, przeszed? w?ski pas ulicy i przesadziwszy sztachety, pocz?? i?? alej? ku willi...

By?a czwarta nad ranem, pora przeddreszczy ?witowych. Magnezjowe bluzgi ksi??yca p?awi?y w srebrnej topieli dom, wywabia?y z za?om?w d?ugie cienie. Droga by?a jasna, o?lepiaj?co bia?a w?r?d ?a?obnych ?cian krzew?w. G?ucho, wyra?nie t?tni?y kroki na kamiennych p?ytach; cicho szemra?y fontanny, tajemniczo d?d?y?y wodne ?uki... Wst?pi? na taras i silnie szarpn?? klamk?: drzwi ust?pi?y. Szed? d?ugim kurytarzem w dwa rz?dy kolumn korynckich pod ?cianami. Nocny p??mrok roz?wieca?a gloria ksi??yca, kt?ra wlewaj?c si? przez witra? u ko?ca kru?ganka, snuta zielone ba?nie na porfirze posadzki...

Nagle w przechodzi? wysun??a si? spoza trzonu kolumny jaka? posta? i posz?a za nim. Dreszcz go zdj??, lecz milcz?c szed? naprz?d. O par? krok?w dalej oderwa? si? od wn?ki mi?dzy s?upami kszta?t nowy, za nim trzeci, dziesi?ty - wszystkie sz?y za nim. Chcia? zawr?ci?, lecz zast?pi?y mu drog?. Wi?c przeszed? las kolumn i zboczy? w jak?? okr?g?? sal? na prawo. Tu by?o jasno od l?nie? ksi??ycowych i pe?no jakich? ludzi. Przemyka? si? mi?dzy nimi, szukaj?c wyj?cia. Na pr??no! Otaczali go coraz zwartszym, natr?tniejszym koliskiem. Z bladych, bezkrwistych ust wyp?yn?? gro?ny poszept:

- To on! To on!

Zatrzyma? si? i spojrza? wyzywaj?co w t?um:

- Czego chcecie ode mnie?

- Twej krwi! Krwi twojej chcemy! Krwi! Krwi!

- I c?? wam po niej?

- Chcemy ?y?! Chcemy ?y?! Po c??e? nas wywo?a? z chaosu niebytu i skaza? na n?dz? p??cielesnej w??cz?gi? Patrz, jacy?my bezsilni i bladzi!

- Lito?ci! - j?kn??, rozpaczliwie rzucaj?c si? na kr?te schody w bok sali.

- Trzyma? go! Otoczy?! Otoczy?! P?dem szale?ca wdar? si? po stopniach na pi?tro i wpad? w jak?? ?redniowieczn? komnat?. Lecz prze?ladowcy wtargn?li tu? za nim. Wiotkie ich ramiona, fluidyczne, wilgne jak mg?a r?ce zwar?y si? w makabryczny korow?d bez wyj?cia.

- C??em wam uczyni??

- Chcemy pe?ni ?ycia! Przyku?e? nas, n?dzniku, do tego domu! Chcemy wyj?? st?d na ?wiat, wyzwoli? si? od miejsca i ?y? na swobodzie! Krew twoja nas wzmocni, krew twoja si? nam doda! Udusi? go! Udusi?!

I wyci?gn?li ku niemu tysi?ce g?odnych ust, tysi?ce bladych ssawek...

Ob??dnym odruchem miotn?? si? ku oknu, by wyskoczy?. Legion o?lizg?ych, zimnych r?k chwyci? g3 wp??, wbi? zakrzywione haki palc?w we w?osy, owin?? szyj?... Targn?? si? raz i drugi. Czyje? paznokcie w?ar?y mu si? w krta?, czyje? wargi przyczepi?y do skroni...

Zachwia? si?, opar? plecyma o framug?, przewa?y? si? wstecz... Kurczowo wyci?gni?te ramiona roz?o?y?y si? ruchem ofiary, na zbiela?e wargi wype?zn?? znu?ony u?miech spe?nie? - ju? nie ?y?...

A w chwili gdy wewn?trz styg?o w podrzutach agonii cia?o Wrze?miana, przerwa? cisz? przed?witow? g?uchy pluskot. Szed? od kadzi u w?g?a domu. Powierzchnia sple?nia?ej od zielonych ko?uch?w wody zakot?owa?a - w g??binach zbutwia?ej, w rdzawe obr?cze uj?tej beczki d?wign??y si? jakie? wiry, zafalowa?y m?ty, zabulgota?y ustoiny. Wybieg?o par? du?ych, wzd?tych b?bli i wychyli? si? niekszta?tny kikut r?ki; jaki? niby tu??w, niby kad?ub - wynurzy? si? z toni ociekaj?cy wod?, okryty ple?ni? i trupiesz? st?chlizny tw?r - niby cz?owiek, niby zwierz, niby ro?lina. Potworek b?ysn?? ku niebu zdumion? twarz?, roztworzy? w nieokre?lonym g?upowato-zagadkowym u?miechu g?bczaste wargi, wydoby? z kadzi pokr?cone jak krzak koralu nogi i otrz?sn?wszy si? z wody, zacz?? i?? krokiem chwiejnym, rozko?ysanym...

A by? ju? ?wit na dworze i fioletowe ja?nie ?lizga?y si? po bezbrze?nych obszarach ?wiata.

Dziwotw?r szed? ku tym modrzej?cym na horyzoncie dalom; uchyli? furtk? od ogrodu poza domem, przesun?? si? kab??kiem po ?cie?ynie i oblany ametystowymi strugami brzasku wtoczy? si? na drzemi?ce mrak? ?witu ??ki i pola. Z wolna posta? jego mala?a, rozwadnia?a si?, gas?a... a? rozp?yn?? si?, rozwia? w blaskach zarania...