Grabi?ski S. PO?AROWISKO

Rojecki si?gn?? po le??c? na tacy spor? paczk? list?w; otworzy? jeden, przebieg? oczyma par? linii i odrzuci? znudzony.

- Stara bajeczka - ziewn??, przechodz?c do nast?pnego.

- Nieciekawy - mrukn?? po chwili, odk?adaj?c i ten z widocznym zniech?ceniem.

Troch? o?ywi? si? przy czytaniu trzeciego.

"Przyjacielu! - pisa? jaki? anonim. - Precz z przes?dami! Pozostawmy je starym babom i schy?kowym zdechlakom. Od zamiaru raz powzi?tego nie odst?puj. Do?? tych waha?!...

?yczliwy".

- Hm, hm - mrukn?? w zamy?leniu, wpatruj?c si? w czerwony podpis "?yczliwego". - Hm, hm... Zna? si? ludzie bardzo t? spraw? interesuj?.

Opu?ci? krzes?o i wydoby? z szufladki biurka du??, w ???ty papier owini?t? paczk? list?w dawniejszej daty. Wybra? kilka i roz?o?y? je przed sob? na pulpicie.

Charakterystyczne - my?la?, por?wnuj?c je ze ?wie?o otrzymanym. - Pisma niew?tpliwie r??ne, a jednak tre?? wsz?dzie niemal identyczna. I te podpisy anonimowe, i to czerwonym atramentem lub tej?e barwy kredk?! Ciekawe! ciekawe! Co to ma znaczy?? Historia arcykomiczna i arcytajemnicza. Listy pisane zwyk?ym czarnym atramentem, a zamaskowane podpisy krzycz? lubryk? czy mini?. Jaki? klub czerwonych czy co? Wariackie cyrografy!

Troch? go to ju? zacz??o irytowa?. Od czasu gdy powzi?? zamiar wystawienia willi w jednej z odleg?ych dzielnic Kobrynia, pocz?ty zewsz?d nap?ywa? do? listy w wyra?nym zwi?zku z t? spraw?. Charakterystyczn? by?a okoliczno??, ?e nieproszeni doradcy nale?eli do dw?ch wyra?nie sobie przeciwnych oboz?w; jedni, tak nazwani przez Rojeckiego "czerwoni", zach?cali go energicznie i gor?co do budowy, drudzy, znani mu osobi?cie lub ze s?yszenia i podpisuj?cy swe listy pe?nym nazwiskiem, odradzali r?wnia gorliwie, usi?uj?c za wszelk? cen? odwie?? go od "szalonego" zamiaru.

Na og?? wi?cej zaufania wzbudzali przeciwnicy przedsi?wzi?cia, poniewa? wyst?powali z otwart? przy?bic?, nie kryj?c si? pod kryptonimy i tajemnicze inicja?y. Z drugiej strony jednak zach?ty "czerwonych" mia?y dla? urok sensacji, budz?c ?y?k? awanturniczej przekory g??boko ukryt? w charakterze pracowitego archiwariusza. Ponadto racje ich ostrzegawcze opiera?y si? na argumentach nie wytrzymuj?cych krytyki umys?u jasnego i trze?wego, jakim by? niew?tpliwie Andrzej Rojecki.

Wszystko, cokolwiek mogli przytoczy? znajomi na obron? swego stanowiska, nosi?o cechy zabobonu i przes?du zrodzonych z wyj?tkowego zbiegu przypadk?w. Swoj? drog? to, co pisali w tej sprawie, by?o widocznie wyrazem powszechnej opinii miasta od g?ry do do?u. Panu Andrzejowi wrazi?a si? mocno w pami?? rozmowa, kt?r? prowadzi? w miesi?c po przyje?dzie do Kobrynia z jakim? rzemie?lnikiem opodal "tego miejsca".

By?o to pod wiecz?r, ko?o godz. 8. Rojecki, znu?ony ca?odzienn? prac?, szed? krokiem wolnym jak?? w?sk?, w g?r? wst?puj?c? uliczk?. Szuka? miejsca pod budow? willi, gdy? interesy zawodowe zmusi?y go do osiedlenia si? na czas nieograniczony w tym mie?cie brudnym, niesympatycznym i brzydkim. Czuj?c si? obco w hotelach i swym obecnym pomieszkaniu przy ul. D?ugiej, postanowi? wybudowa? sobie w?asny dom gdzie? daleko od niechlujnego ?rodka miasta i sprowadzi? tam rodzin?. Nie m?g? si? tylko zdecydowa?, gdzie.

Ju? od tygodnia w??czy? si? po peryferii miasta, lecz nigdzie nie natrafi? na miejsce stosowne. Wreszcie zapu?ci? si? w stron? zachodni? ulic? Czarn?, wybiegaj?c? w dal na podmiejski wygon.

Min?? ostatnie parterowe domki, min?? hut? szklan? i skr?ca? ju? na prawo na jak?? ??k?, gdy wtem zwr?ci?a jego uwag? grupa jode? rozrzucona kolisto na niewielkim wzniesieniu nad rzeczk?.

Miejsce od razu przypad?o mu bardzo do gustu. Po?o?enie mia?o pi?kne, z dala od zgie?ku i zaduchu miasta - za t?o zielone ??ki i siano??cia, w perspektywie sinaw? ?cian? las?w.

Rojecki przeszed? k?adk? rzucon? przez rzeczk?, kt?ra okala?a p??skr?tem jod?owe wzg?rze, i zacz?? podchodzi? pod g?r?. Dost?p by? nader wygodny: par? kamiennych schodk?w prowadzi?o na szczyt wzniesienia. Kolisko jode? i ?wierk?w by?o tak zwarte, ?e Rojecki nie m?g? na razie nic przeze? wypatrze?. Dopiero obszed?szy wko?o pag?rek, natrafi? od strony p??nocnej szeroki rozst?p mi?dzy drzewami, przez kt?ry wszed? do wn?trza. Tu rozpostar? si? przed nim smutny obraz. Przestrze? zamkni?ta jod?ami by?a pogorzeliskiem.

Z kamiennych podwalin stercza?y tu i ?wdzie zw?glone belki; z dw?ch stron pozosta?ych ?cian, gro??cych za lada wiatru powiewem ruin? i zawaleniem, poodstawa?y tapety niby zdarta sk?ra od cia?a; dachu ani ?ladu - tylko jaka? sztaba ?elazna, prawdopodobnie zwornik szczytowy, przerzuca?a si? czarn? przek?tni? nad rumowiem wn?trza.

Par? szczeg???w wskazywa?o na to, ?e dom urz?dzony by? z pewnym komfortem i m?g? ro?ci? sobie prawa do wytworno?ci i dobrego smaku. Z otoczenia pozosta?a nietkni?t? altana w oplotach dzikiego winogradu, dwie greckie statuetki na klombach i cysterna z czerwonego pirytu. Rozpi?ta mi?dzy dwiema sosnami sznurowa hu?tawka waha?a si? lekko w podmuchach wieczornego wiatru.

Dziwnym trafem po?ar nie ogarn??, zdaje si?, ani jednego ze ?wierk?w, kt?re okala?y dom w pewnej odleg?o?ci.

Cudowne miejsce - pomy?la? Rojecki zbli?aj?c si? do resztek kamiennego tarasu.

W tej chwili doszed? go spoza jednej z pozosta?ych ?cian d?wi?k uderzonego ?elaza.

- Kto? tu jest - szepn?? zmierzaj?c w stron? odg?osu. Zanim przekroczy? osmolone ramy wej?cia, wychyli? si? spoza stosu belek jaki? cz?eczyna, pozdrawiaj?c go uchyleniem czapki:

- Dobry wiecz?r panu!

- Dobry wiecz?r! Nie wiadomo wam przypadkiem, czyj to dom uleg? takiemu nieszcz??ciu?

- A ju?ci ?e wiem. Popali? si? tu przed pi?cioma laty niejaki pan Do??ycki, in?ynier, i wyjecha? potem do Ameryki. Od pi?ciu lat stoi ta pogorzel nietkni?ta tak jak w dzie? po po?arze. Wypatrzy?em tu sobie w?r?d gruz?w par? ?elaznych kun do ujmowania w?g??w domowych i dzi? zabieram ze sob?; nikomu i tak to si? na nic nie przyda, a ja, prosz? pana, z zawodu cie?la i budowniczy.

- Ach, tak, rozumiem, panie cie?lo. Tylko to troch? dziwne, ?e dot?d nikt si? tu nie pobudowa?. Szkoda miejsca - po?o?enie takie pi?kne, taki malowniczy zak?tek. Czy pan Do??ycki, odje?d?aj?c, wyda? jakie co do tego gruntu dyspozycje?

- O ile wiem - obja?nia? rzemie?lnik - odst?pi? go za darmo gminie miasta.

- Za darmo? Takie ?liczne miejsce, i to po takiej stracie?

Cie?la u?miechn?? si? tajemniczo.

- I tak by nie by? znalaz? kupca. Jako?, jak ju? panu m?wi?em, od pi?ciu lat nikt si? na to nie zlakomi?. Nic w tym dziwnego; po co nara?a? si? na pewn? strat?? Wiadomo wszystkim, Do??ycki nie by? pierwszym, co si? popiek? na tym interesie. Ot, co tu du?o gada? - po?arowisko i basta.

- Po?arowisko? Nie rozumiem. Chyba tyle co pogorzelisko?

- Nie, panie. Po?arowisko; wiem, co m?wi?. Pogorzelisko - to co innego. Po?arowiskiem nazwali tutejsi ludzie to miejsce od tego, ?e si? tu jeszcze ani jeden dom przed po?arem nie uchowa?. Jak pami?? ludzka daleko wstecz si?ga, ka?dy budynek cho?by jak lichy, postawiony na tym pag?rze, stawa? w ogniu pr?dzej lub p??niej. Powiadaj? ludzie, ?e ?aden nie przetrwa? i czterech miesi?cy. Tfy! - doda?, spluwaj?c na ziemi? - nieczyste miejsce i tyle! Archiwariusz u?miecha? si? niedowierzaj?co:

- Istotnie ciekawy zbieg przypadk?w. To niby wygl?da tak, jakby ogie? po prostu zawzi?? si? na ten pag?rek. Cie?la obruszy? si?:

- Nie "niby", prosz? pana, i nie "wygl?da" - lecz naprawd? zawzi?? si?. I to nie na ca?e wzg?rze, bo tych jode?, jak pan widzi, nie tyka - tylko na sam ?rodek, tj. w?a?ciwie na t? jego cz???, gdzie stawiano domy.

- No, no - ci?gn?? dalej z zaj?ciem Rojecki - a pan, panie cie?lo, ile? po?ar?w na tym miejscu pami?ta? Rzemie?lnik zamy?li? si?, zna? szukaj?c w pami?ci.

- 10 - odpowiedzia? po chwili. - Za mojej pami?ci 10 razy pali?o si? tutaj. A mam dzisiaj lat 30.

- Pi, pi! - dziwi? si? szczerze p. Andrzej. - To niby co trzeci rok.

- A tak jako? wypada. Podobno dawniej pali?o si? cz??ciej, kiedy to ludziska jeszcze si? nie po?apali na tym, co si? ?wi?ci. Najstarsi mieszczanie z Kobrynia pami?taj? dobrze te czasy; niejednego by si? pan od nich dowiedzia?: dziwy opowiadaj? o tym przekl?tym pag?rku. Tote? w ostatnich latach nikt z okolicy tam si? ze stawianiem budynk?w nie kwapi?. Za moich czas?w w?a?cicielami dom?w na tym miejscu byli sami obcy pa?stwo, kt?rzy albo nic o tym lichu nie wiedzieli, lub te? jak np. Do??ycki nic wiedzie? nie chcieli.

- A przyczyny po?ar?w czy zawsze by?y znane i wyra?ne?

- Niby tak, a niby nie. Najcz??ciej zapala?y si? w kominie sadze, lecz bywa?y i inne "powody": raz rzuci? kto? nieopatrznie zapa?k?, kt?ra gdzie indziej dopali?aby si? spokojnie do ko?ca, nie wywo?uj?c ognia, to zn?w jakim? "przypadkiem" niedogarek papierosa dosta? si? na wi?zk? s?omy pod ???kiem, kiedy indziej przewr?ci?a si? p?on?ca lampa na poduszk?. Ostatni po?ar wybuch? niby przez nieostro?no?? samej pani in?ynierowej Do??yckiej, kt?ra zbyt blisko pal?cej si? ?wiecy czy?ci?a benzyn? r?kawiczki. Zawsze jakie? g?upstwo, jaka? drobnostka, kt?ra na innym miejscu przesz?aby bez skutk?w; a tu - panie - zaraz ogie? tak okrutny, ?e ludzie ledwo z ?yciem uchodz?; ratowa? nawet nie mo?na. Powiadaj? stra?acy, ?e za ka?dym razem co? jakby przeszkadza im w robocie i piecze jak diabe?; nasi pompierzy niech?tnie te? id? na to miejsce, bo prawie ?aden z nich nie wychodzi st?d ca?o, bez poparze?, a nawet ran powa?niejszych.

- By? pan cho? przy jednym z tych po?ar?w? - przerwa? mu Rojecki.

- Owszem, przy kilku; mieszkam st?d niedaleko. Nawet mam tu po ostatnim niezgorsz? pami?tk?.

Odwin?? r?kaw koszuli, pokazuj?c du??, g??bok? blizn? na ramieniu.

- Pomaga?em ratowa? i zosta?em za to ukarany: jaka? szelmowska belka omal nie zdruzgota?a mi r?ki. Niedobrze, panie, ratowa?, gdy tu si? pali. To si? potem lubi m?ci? na cz?owieku. Staszek Lu?nia, stelmach zza rzeki, i Wa?ek Wron, krawczyk, kt?rzy tak?e zabawili si? w stra?ak?w przy dw?ch po?arach na tym miejscu, mieli w par? dni potem ogie? u siebie; ledwo uda?o go si? ugasi?. Tote? wreszcie pr?cz stra?y po?arnej nikt z miasta nie idzie tutaj na ratunek, by czego nie oberwa?. Lepiej z?ego nie zaczepia?. Zreszt? my?l?, ?e teraz chyba ju? o tym wiedz? na sto mil woko?o i nie znajdzie si? nikt, kto by chcia? tutaj si? osiedli?.

- A jednak - rzek? w zamy?leniu Rojecki - a jednak, kto wie? Mo?e taki si? przecie? jeszcze znajdzie. Ludzie czasem bywaj? uparci.

Rzemie?lnik popatrzy? zdumiony:

- Chyba wariat jaki lub p??g??wek. Wyrzucony to pieni?dz i pewne niebezpiecze?stwo ?ycia,

- Hm - u?miechn?? si? znacz?co archiwariusz - niekoniecznie, panie majstrze, niekoniecznie. Trzeba tylko by? ostro?nym i nic wi?cej.

I nie przeci?gaj?c ju? d?u?ej rozmowy, po?egna? go i wr?ci? do miasta. W par? dni potem podpisa? w urz?dzie miejskim kontrakt, kt?ry za nies?ychanie nisk? cen? oddawa? mu na w?asno?? "po?arowisko". Podczas za?atwiania formalno?ci zauwa?y? archiwariusz zdumione miny urz?dnik?w i znacz?ce ich u?miechy. Jaki? poczciwy, siwiute?ki jak go??b funkcjonariusz, odci?gn?wszy go na stron?, po cichu odradza? kupno:

- Niefortunne miejsce - t?umaczy? mu, j?kaj?c si?, starowina. - Parcela pod z?? gwiazd?. Nic szanowny pan o tym nie s?ysza??

- Mo?e i s?ysza?em - odpar? niewzruszony Rojecki - ale w takie brednie nie wierz?. W ka?dym razie dzi?kuj? ?askawemu panu za dobre intencje.

I u?cisn?wszy mu r?k?, opu?ci? biuro.

Nazajutrz przysz?y pierwsze dwa listy: od znajomego s?dziego, odradzaj?cy stawianie domu, i drugi, "czerwony", pe?en entuzjazmu dla tego przedsi?wzi?cia. Potem posypa?y si? dalsze jak z rogu obfito?ci. W ca?ym mie?cie zdaje si? o niczym innym nie m?wiono jak tylko o tym, ?e przyby?y przed miesi?cem archiwariusz Andrzej Rojecki zamierza stawia? dom na "po?arowisku".

Jako? i postawi?. Znudzony natr?tn? korespondencj? doradc?w, postanowi? przez ruchy szybkie i stanowcze od razu "urwa? ?eb tej hydrze" i uwolni? si? od w?cibstwa kochanych bli?nich. Pewn? rol? odegra?a te? ch?? pokazania "ma?emu ?wiatkowi", jak si? to obala przes?dy i ?ciera w proch zabobony.

W par? dni po podpisaniu aktu kupna uwiadomi? o wszystkim dok?adnie ?on?, pozosta?? na razie w Warszawie wraz z dziesi?cioletnim synkiem J?ziem. Pani Rojecka odpisa?a m??owi odwrotn? poczt?, ?e oczywi?cie plan jego aprobuje i ?e zaraz po wyko?czeniu domu zjedzie do Kobrynia. I ona r?wnie? nie przywi?zywa?a najmniejszej uwagi do przes?dnych pog?osek na temat miejsca, pi?tnuj?c je w li?cie parokrotnie mianem "dub?w smalonych" i "ma?omiasteczkowych zabobon?w".

Zadowolony z odpowiedzi, sprowadzi? Rojecki w tydzie? potem do Kobrynia znakomitego architekta z Warszawy, pod kt?rego osobistym kierownictwem rozpocz??a si? budowa. Sz?a ?wawo, bo archiwariusz pieni?dzy nie ?a?owa?, i w ci?gu dw?ch miesi?cy stan??a na szczycie jod?owego wzg?rza ?liczna, w stylu secesyjnym, willa.

Rojecki ochrzci? j? wyzywaj?cym mianem "Po?arowa", Budow? wyko?czono pod schy?ek wiosny, a z pocz?tkiem lipca sprowadzili si? pa?stwo Rojeccy.

Pani Maria by?a zachwycona prowincjonalnym gniazdkiem i od razu znalaz?a si? tutaj u siebie. J?zio, b??kitnooki wisus, wybra? si? zaraz na wypraw? podr??nicz? w g??b dziewiczych las?w brazylijskich, jak mu si? podoba?o nazwa? gaik jod?owy okalaj?cy will?, i niebawem stwierdzi? z ogromn? rado?ci?, ?e ?yj? w nich rude wiewi?rki, a mo?e nawet i sarny.

Ciche od lat wzg?rze nape?ni?o si? ?miechem i gwarem weso?ych g?os?w. Nawet Nero, du?y ?a?cuchowy pies z bia?? ?at? na uchu, widocznie bardzo by? zadowolony z nowej budy pod laskiem, bo poszczekiwa? rado?nie i wywija? zamaszy?cie ogonem.

Rojeccy postanowili nie prowadzi? kuchni w domu; Marianna, dotychczasowa kucharka, obj??a funkcj? s?u??cej. Obiady i kolacje jadali w jednej z pierwszorz?dnych restauracji w mie?cie lub te? kazali przynosi? do domu. Zarz?dzenie to, troch? niewygodne, uzna? p. Andrzej za konieczne ze wzgl?du na ostro?no??; w ten spos?b unika?o si? palenia w kuchni, a co za tym idzie, jednej z najprzyst?pniejszych ewentualno?ci po?aru.

Mimo bowiem ca?ej swej trze?wo?ci pogl?d?w na t? "banialuk?" da? sobie Rojecki uroczyste s?owo, ?e b?dzie ostro?nym. Odrzuciwszy z pogard? wszelkie t?umaczenie zakrawaj?ce na "niesamowito?? miejsca", "znalaz?" przyczyn? naturaln?, przeciw kt?rej nie buntowa? si? jego zdrowy rozum; oto po prostu anormalna cz?sto?? po?ar?w wynika?a, zdaniem jego, ze specjalnych warunk?w atmosferycznych miejsca; prawdopodobnie przestrze? zamkni?ta koliskiem ?wierk?w i jode? by?a wyj?tkowo silnie nasycona tlenem. Ludzie zrazu nie zorientowali si? i byli nieostro?ni, a potem.. potem... Tu nast?pi?a w rozumowaniu p. Andrzeja chwilowa niemi?a przerwa, kt?r? jednak wnet wype?ni? mniej wi?cej w ten spos?b: A potem te g?upie opowie?ci o "fatalnym miejscu", ten ?mieszny, zabobonny strach wytworzy?y rodzaj autosugestii pchaj?cej do krok?w nieostro?nych: co? w rodzaju automatyzmu psychicznego, jakie? bezwiedne ruchy r?k; jaka? zgubna niezgrabno??, no i... jest ogie?.

Dlatego postanowi? Rojecki by? ostro?nym, nawet bardzo ostro?nym. Zawzi?? si? i chcia? stanowczo prze?ama? ?a?cuch przes?du, kt?ry opasa? miejsce jego obecnej siedziby, rozerwa? kolisko ognia raz na zawsze i zala? je strumieniem zimnej, zdrowej wody.

Lampy naftowe, ?wiece, maszynki spirytusowe itp. ?rodki o?wietlaj?ce i ogrzewaj?ce zosta?y stanowczo z "Po?arowa" wykluczone. Natomiast zaprowadzono instalacje elektryczne z centrali tramwajowej; ten sam pr?d, rozga??ziaj?c si? w wielokrotne odnogi, o?wietla? i ogrzewa? will?. ?niadania i podwieczorki grzano na kuchence elektrycznej z ca?ym systemem silnych opornic.

Tylko do zapalania papieros?w i cygar u?ywa? Rojecki benzynowej zapalniczki, i to z zachowaniem wszelkich ?rodk?w ostro?no?ci: stawa? zwykle w ?rodku pokoju w przyzwoitej odleg?o?ci od sprz?t?w.

W pierwszych tygodniach przychodzi?o Rojeckim z pewn? trudno?ci? naginanie si? do tych wszystkich urz?dze? i nowego trybu gospodarskiego, lecz z czasem przyzwyczaili si?. I pop?yn??o ?ycie w "Po?arowie" spokojn?, pogodn? fal? dnia powszedniego.

Pan Andrzej pracowa? w archiwum miejskim, od ?smej rano do po?udnia, potem wraca? do domu, gdzie sp?dza? reszt? dnia "na ?onie rodziny". Blisko?? lasu o 2 kilometry za rzeczk? umo?liwia?a cz?ste wycieczki przedwieczorn? por?, z kt?rych Rojeccy wracali rze?wi i w r??owych humorach. W dnie pochmurne przechadzali si? po kolistych, bia?ym ?wirem wysypanych ?cie?kach i alejach swego jod?owego gaiku. Gdzie? na zboczu odkry? J?zio par? granitowych blok?w, z kt?rych s?czy?o si? ?r?de?ko; pomys?owy ch?opiec u?o?y? kamienie w rodzaju cembrowiny i tak powsta?a studzienka - cel cz?stych wypraw i ?r?d?o och?ody w skwarne dni lata...

Tymczasem w mie?cie najpopularniejszym tematem rozm?w byli Rojeccy i ich "Po?arowe". Nie by?o wenty ani towarzyskiego soir?e, na kt?rych by o nich nie m?wiono. Oni sami ma?o udzielali si? cho?by z tego powodu, ?e kobry?ska socjeta omija?a z daleka "Po?arowe". Ludzie bali si? sp?dzi? cho?by dwie godziny w niebezpiecznej willi. Ku niezmiernej swej uciesze zauwa?a? Rojecki codziennie zaciekawione miny koleg?w, kt?rzy go witali rano w pracowni; z oczu i twarzy tych poczciwc?w wyziera?o oczywiste zdumienie:

- Jak?e? tam u kochanego pana? Jeszcze si? nie pali?o? Co par? dni znajomi, spotkawszy go na ulicy, ze wsp??czuciem patrzyli mu w oczy i ?ciskaj?c gor?co za r?ce, dopytywali si? troskliwie:

- Jak?e? si? panu mieszka, panie Andrzeju? Nie przytrafi?o si? panu nic szczeg?lnego?

Archiwariusz "boki zrywa?" od ?miechu, opowiadaj?c ?onie o tych spotkaniach. Lecz by?o i paru odwa?niejszych, kt?rzy od czasu do czasu odwiedzali "Po?arowe"; przewa?nie starzy kawalerowie "nie maj?cy nic do stracenia". Ale i ci siedzieli w czasie wizyty "jak na szpilkach", rzucaj?c wko?o dzikie spojrzenia zaszczutej w k?t zwierzyny. Go?cie ci wprawiali zawsze Rojeckich w z?oty humor. W ko?cu jednemu z nich poradzi? p. Andrzej, by nie wybiera? si? do "Po?arowa" bez eskorty stra?y ochotniczej. Wtedy go?? obrazi? si? i wi?cej nie przyszed?...

Tak min?? spokojnie upalny lipiec i sierpie?, min?? plenny w owoce wrzesie? i chyli? si? ku ko?cowi zasnuty paj?cz? prz?dz? pa?dziernik. W "Po?arowie" nie "sta?o si?" nic. W opinii publicznej nast?pi? wyra?ny zwrot. Ludzie zacz?li spogl?da? na mieszka?c?w samotnej willi z widocznym podziwem i uznaniem. Jak Kobry? Kobryniem - jeszcze ?aden dom na po?arowisku nie przetrwa? czterech miesi?cy; a tu ju? czwarty dobiega? do ko?ca, a tam - cicho... Min?? pa?dziernik, zacz?? si? melancholijny listopad. Rojecki zaciera? r?ce z zadowolenia, przyjmuj?c z u?miechem pob?a?ania gratulacje znajomych z powodu "szcz??liwego przebycia krytycznego okresu". Go?cie coraz cz??ciej i d?u?ej zacz?li przesiadywa? w jego domu; znika?y powoli niepok?j i nerwowo?? ruch?w. Dobrze i weso?o by?o w "Po?arowie", bo gospodarstwo okazali si? lud?mi nader go?cinnymi. Nastr?j dot?d weso?y i pogodny zmieni? si? niemal w przesadnie ha?a?liwy, krotochwilny i szampa?sko szumi?cy. Rojecki drwi? nielito?ciwie z przes?d?w i u?miecha? si? tryumfuj?co, pani Maria przekomarza?a si? z pani? s?dzin? na temat dni i miejsc "feralnych". J?zek szala? po lasku i okolicy; nawet Marianna, obecnie "pokoj?wka", zwykle solidna i powa?na niewiasta, stroi?a ?arty w kuchni i ?mia?a si? z byle czego.

Powoli, nieznacznie wy?oni?y si? w domu nowe upodobania i zwyczaje.

- C'est dr?le! - zauwa?y?a pewnego dnia po powrocie z wizyty w "Po?arowie" pi?kna pani Sulimirska - Rojecka nosi od jakiego? czasu stale ognistoczerwone peniuary; ju? pi?ty raz z rz?du przyjmuje nas w tym kolorze.

Spostrze?enie by?o trafne. Istotnie Rojeccy ulegli specjalnej sympatii do barwy czerwonej i czerwonopomara?czowej; pani Maria od miesi?ca przesz?o nosi?a suknie wy??cznie w tych dw?ch kolorach, kt?rym nadawa?a tylko rozmaite odcienie i nuance. M?? jej stwierdzi? z zadowoleniem, ?e jest jej z tym bardzo do twarzy, i chc?c si? utrzyma? niejako w tym samym stylu, zacz?? nosi? ogniste, wyzywaj?ce krawaty.

- A kolor jego jest czerwony - zanuci? mu nazajutrz ari? z Marsylianki jeden z koleg?w.

- Nic nie szkodzi - odpowiedzia? spokojnie. - Lubi? t? barw? i, jak utrzymuje moja ?ona, jest mi w nim do twarzy. To wystarczy.

I w par? dni potem zmieni? krawat na inny, w tonie ceglastoorange.

Lecz i J?ziowi zna? przypad?y do gustu barwy rodzic?w, bo zacz?? doprasza? si? nowego ubrania w tym kolorze! Jako? z okazji urodzin wkr?tce potem sprawiono mu czerwony garnitur.

Jakby dla doci?gni?cia linii stylu do ko?ca, kaza? p. Andrzej w ostatnich dniach listopada obi? wszystkie pokoje czerwon? tapet? w ciemno???te irysy.

- Jaki tu teraz ciep?y, mi?y ton - m?wi?a pani Maria do m??a po przeprowadzeniu metamorfozy wn?trza.

- Nieprawda?, kochanie? - odpowiedzia?, ca?uj?c jej ?liczne aksamitne oczy. - Ciep?o zda si? sp?ywa? ze ?cian - b?ogie, rozgrzewaj?ce dusz? ciep?o.

Lecz w mie?cie uznano te zmiany za dziwactwo, a lekarz powiatowy dr Lutowski okre?li? je nawet jako tzw. erytromani? *. Definicja nie wiadomo jakimi drogami dotar?a do Rojeckiego, daj?c mu pochop do nowych drwin:

- Ci poczciwcy - zwierza? si? przed ?on? - pomawiaj? nas o rodzaj bzika na punkcie barwy czerwonej, a nie wiedz? biedni, ?e od lat sami padli ofiar? stokro? gorszej po?aromanh.

- To prawda - przyzna?a p. Maria, wpatruj?c si? w ?elazne zwoje elektrycznego radiatora pod ?cian?. - W og?le mam wra?enie, ?e wszystkie te ?rodki ostro?no?ci, jakich tu przestrzegamy, s? w?a?ciwie ca?kiem zbyteczne, a nawet wprost ?mieszne. Oto np. teraz, patrz?c na te martwe rury radiatora rozsy?aj?ce ciemne fale ciep?a, ?a?uj? naszych dawnych poczciwych piec?w. Tak si? to s?odko gaw?dzi?o przy trzasku ognia, w ?wietle czerwonych refleks?w igraj?cych po ?cianie.

- Masz s?uszno??, Maniu. I mnie to samo przysz?o w tej chwili na my?l. Lecz sprawa jeszcze nie przes?dzona, Jutro ka?? stawia? piece; b?dziemy mieli ogie?, zapach ?ywicznych smolak?w i rakiety iskier.

- Wiwat! - krzykn?? rozpromieniony J?zio. - B?d? piece! B?dzie ogie?! Z?oty, czerwony, ???ty, kochany ogie?! O jak to pi?knie i dobrze, tatusiu!

W pierwszych dniach grudnia opalano ju? will? po staremu za pomoc? kaflowych piec?w, a w saloniku buzowa? weso?y ogie? w du?ym, staropolskim kominku.

Po dokonaniu tego zasadniczego wy?omu w dotychczasowej taktyce nast?pi?y dalsze. Rojecki o?mielony bezkarno?ci? rozzuchwali? si?. W ci?gu grudnia przestano sto?owa? si? w jad?odajni, przywracaj?c ancien regim? kuchni domowej; Marianna ku ogromnej swej rado?ci obj??a z powrotem funkcje gastronomiczne.

- Bo i s?usznie, prosz? wielmo?nych pa?stwa - zaopiniowa?a, wnosz?c po raz pierwszy do jadalni obiad "w?asnego chowu". - S?yszane rzeczy bra? obiady i kolacje z traktierni. W domu kuchnia jak z?oto, naczynia b?yszcz? na ?cianach jak diamenty - a my wci?? znosimy z restauracji te obrzydlistwa, jakby nie by?o komu u nas gotowa?. Obraza boska.

Buntownicza reakcja czyni?a szybkie post?py. Obok ?wiat?a elektrycznego zacz?to u?ywa? wieczorami starych "poczciwych" lamp naftowych; p. Maria nawet stanowczo dawa?a im pierwsze?stwo przy czytaniu nut i szyciu, gdy? "elektryka" dzia?a?a jej szkodliwie na wzrok. Pojawi?y si? te? nie widziane ju? od dawna ?wiece. S?owem, o?wietlenie i ogrzewanie staro?wieckie odnios?o w "Po?arowie" stanowcze zwyci?stwo nad wymys?ami post?pu w tej dziedzinie.

W d?ugie zimowe wieczory skupia?a si? cala rodzina w saloniku przy kominku, kt?ry sta? si? o?rodkiem domowego ?ycia. Czerwone, jarz?ce si? ?arem polan i szczap palenisko wywiera?o na nich nieprzeparty wp?yw, poci?ga?o ku sobie tajemnicz? pon?t? ?ywio?u. Godzinami siedzieli w milczeniu wpatrzeni w krwaw? czelu??, zas?uchani w pryskanie iskier i szept trawionego drzewa. Czar ognia dzia?a? zw?aszcza silnie na p. Andrzeja i J?zia; prze?cigali si? nawzajem w podsycaniu ogniska, dorzucaj?c cz?sto bez potrzeby ?wie?ego paliwa.

- Tatusiu - przyzna? si? pewnego wieczora malec - chcia?bym mie? w pokoju takie du?e, du?e ognisko, jakie rozk?adaj? pasterze po polach jesieni?. Mamo - zwr?ci? si? po chwili do p. Marii graj?cej z wlepionymi w ?ar oczyma jak?? burzliw? rapsodi?. - Prawda, ?e ogie? - to pi?kna, bardzo pi?kna rzecz?

- Prawda, synku - odpowiedzia?a ws?uchana w ognist? melodi?. I jakby interpretuj?c zachwyt dziecka dla gro?nego ?ywio?u, zacz??a gra? ari? z Trubadura *.

- Con fuoco! - zach?ca? Rojecki, wt?ruj?c pi?knym barytonem. - Con fuoco! Piu di fuoco.

- Stride la vampa...

Fanatyczny kult ognia przybra? u J?zia dziecinne, w?a?ciwe wiekowi formy. Par? razy zauwa?yli rodzice, jak w bia?y dzie?, oczywi?cie bez celu, zapala? ?wiec? i bawi? si? godzinami jej p?omieniem. Innym razem, wchodz?c do sypialni, spostrzeg? p. Andrzej na stole p?on?cy stos najrozmaitszych papier?w i gazet, a obok J?zia ?ledz?cego proces spalania z zachwytem w oczach.

W par? dni potem, podczas sprz?tania pokoju ze zgroz? wydoby?a Marianna spod ???ka jaki? przedmiot na p?? zw?glony, zawini?ty w kilimek. ?ledztwo przeprowadzone przez p. Mari? wykaza?o, ?e owym tajemniczym niedogarkiem by?a stara szachownica p. Andrzeja, kt?r? J?zio ukradkiem skaza? na ca?opalenie.

Ch?opak dygota? ze strachu przed gniewem ojcowskim i skry? si? gdzie? w mysi? dziur? - lecz ku powszechnemu zdumieniu Rojecki przyj?? wiadomo?? o zbrodniczym czynie z jak?? dziwn? wyrozumia?o?ci?, nie robi?c mu najl?ejszej wym?wki.

W og?le na punkcie sympatii dla ognia nast?pi?o mi?dzy ojcem a synem jakie? szczeg?lne zr?wnanie: archiwariusz stan?? pod tym wzgl?dem na jednym poziomie z dzieckiem; "rozumia?" nami?tno?? J?zia, a nawet - rzecz dziwaczna - zazdro?ci? mu tak ?atwej formy zaspokojenia jej. Wkr?tce mia? go prze?cign??.

Gdzie? w po?owie stycznia wpad? na pomys? urz?dzenia "zabawy w ogie?". Podczas gdy ?ona odrabia?a z J?ziem lekcj? fortepianu w saloniku, postanowi? Rojecki zrobi? im "niespodziank?". Cicho, bez zwracania na siebie uwagi przekrad? si? z flaszk? spirytusu do sypialni i tu wyla? ca?? jej zawarto?? na jedn? z poduszek; potem podpali?...

Buchn?? silny ogie?, obejmuj?c w mgnieniu oka po?ciel, a p. Andrzej rad z efektu przywo?a? z s?siedniego pokoju graj?cych. P. Maria wyda?a okrzyk podziwu i trzymaj?c kurczowo r?czk? syna, zacz??a wpatrywa? si? uporczywie w ogniste j?zyki si?gaj?ce ju? zjadliwie po firanki.

Pierwszy ockn?? si? z dr?twoty pan domu, kt?ry dot?d ze skrzy?owanymi r?koma ?ledzi? rozw?j ?ywio?u. Z jakim? okropnym ?miechem rzuci? si? do poskromienia ognia; porwa? z s?siedniego ???ka ci??ki turecki koc i materac i z furi? cisn?? je na k??bowisko p?omieni. Atak powi?d? si?:

zduszone momentalnie jasnolazurowe w??e sczez?y gdzie?, w?lizn??y si? pod po?ciel. Lecz Rojecki nie da? si? zwie?? pozorom. Z zapami?ta?o?ci? po?arnika przypu?ci? powt?rne natarcie, t?umi?c kosmyki bladob??kitnego ognia, kt?re pe?za?y zdradliwie pod spodem Zanim upokorzony ?ywiot zdo?a? wzm?c si? na si?ach, nast?pi?a trzecia i ostatnia szar?a: tym razem wod? z wiader, kt?re w sam? por? poda?a Marianna. Ogie? ugaszono. P. Andrzej z zaci?ni?tymi nerwowo pi??ciami sta? jaki? czas bez s?owa, obserwuj?c spalon? po?ciel i nadw?glone do po?owy ???ko. Nagle roze?mia? si? jako? dziwnie i nieswojo:

- Cha, cha! Mieli?my "po?ar" w "Po?arowie"! Nieprawda?, Maniu? I zdusili?my go w?asnor?cznie, bez niczyjej pomocy - tymi go?ymi r?kami. Zd?awili?my t? czerwon? hydr? - doda? ciszej po chwili. - Cha, cha, cha. C??, J?ziu? Podoba?o ci si?, h??

I jakby nigdy nic zasiedli wszyscy troje do kolacji. P??no wieczorem id?c na spoczynek w uszkodzonej silnie sypialni, szepn??a p. Maria m??owi do ucha:

- A jednak, J?drusiu, ogie? - to pi?kny ?ywio?...

Odt?d "niespodzianki" zdarza?y si? w "Po?arowie" coraz cz??ciej. Z zapami?ta?o?ci? ?obuza urz?dza? Rojecki rodzinie "ogniste kawa?y", nie licz?c si? z ogromnymi stratami, jakie za sob? poci?ga?y. Bawi?o go niezmiernie to rozp?tywanie ?ywio?u, kt?remu w krytycznej chwili umia? na?o?y? w?dzid?o, napawa?o szczeg?ln? rozkosz? ka?dorazowe zwyci?stwo odniesione nad zdradliwym przeciwnikiem.

Ogie? zniszczy? p?? sypialni, spali? na w?giel par? kosztownych sprz?t?w, strawi? znaczn? cz??? bielizny i ubra?. Rojeccy patrzyli na to oboj?tnie, ??dni tylko po?arniczych emocji, spragnieni "czerwonych wra?e?".

Lecz przed ?wiatem ukrywa? archiwariusz starannie swoje "zabawy": Mariannie pod groz? natychmiastowego wydalenia ze s?u?by nie wolno by?o przed nikim w mie?cie ani s?owem wspomnie? o tym, co si? od czasu do czasu zdarza?o we willi. Rzecz dziwna - p. Andrzej, tak swobodny pod tym wzgl?dem wobec ?ony i dziecka, jakby wstydzi? si? przed lud?mi swoich "upodoba?".

Szkody wyrz?dzone w domu przez sztuczne po?ary naprawiano po cichu i z niezwyk?? troskliwo?ci?. W razie niespodziewanej wizyty usuwa?o si? momentalnie nadwyr??one sprz?ty, zacierano skwapliwie zdradzieckie ?lady lub te? sprytna Marianna wprowadza?a od razu go?cia do pokoju wolnego od kompromituj?cych przej??.

Lecz to ci?g?e ukrywanie si?, ta konieczna ostro?no?? wobec bli?nich dra?ni?y ambicj? Rojeckiego. W ko?cu mia? tego do?? i postanowi? go?ciom wyp?ata? figla, kt?ry by?by zarazem aktem zemsty.

W kt?r?? niedziel?, gdy sproszone licznie towarzystwo zabawia?o si? w salonie "Po?arowa", nagle zaj??a si? od ?wiecznika portiera wisz?ca nad drzwiami bawialni. Kto? krzykn??: - Po?ar! - i wszcz??a si? okropna panika. Par? pa? zemdla?o, par? wyskoczy?o przez okno w wizytowych tualetach, bez okry? na 20-stopniowy mr?z na dworze. W kilku sekundach Rojecki ugasi? "po?ar" i z sardonicznym u?miechem zacz?? zaprasza? sp?oszonych go?ci z powrotem do wn?trza. Lecz ludzie nie mieli ochoty do dalszej zabawy i odprowadzani ironicznym spojrzeniem pana domu po?piesznie rozchodzili si? do siebie.

- A widzicie, kochani pa?stwo - ?egna? ich nieub?agany Rojecki. - C??? Czy ogie? tak straszny na po?arowisku?

- Tak, tak, ma pan racj?, kochany panie Andrzeju:

podziwia?em energi?, z jak? pan opanowa? przekl?ty ?ywio? - przyznawa? ten i ?w. - Lecz lepiej, kochany panie, nie igra? z ogniem: ostro?no?? nie zawadzi.

I chy?kiem wynosili si? z willi...

Tak min?? luty i zacz??y si? powiewy marcowe. Rojecki wci?? bawi? si? w po?ar. Lecz powoli motywy zabawy uleg?y zmianie. O ile zrazu chodzi?o przede wszystkim o rozkosz d?awienia i pokonywania rozp?tanego ?ywio?u, o tyle teraz satysfakcja z odniesionego zwyci?stwa ust?pi?a miejsca nieprzezwyci??onej potrzebie ognia dla ognia. Dlatego odk?ada? moment gaszenia na coraz to dalsz? met?, pozwalaj?c p?omieniom rozwija? si? coraz to swobodniej. Musia? wpierw napa?? oczy do woli widokiem rozhukanego ognia, zanim zdecydowa? si? na ratunek. St?d bywa?y chwile nieraz nader krytyczne i gra zaczyna?a by? naprawd? hazardow?. Mimo to, nie zwa?aj?c na niebezpiecze?stwo gro??ce rodzinie, p. Andrzej nigdy nie by? zadowolony - zawsze zdawa?o mu si?, ?e zacz?? gasi? za wcze?nie, ?e mo?na by?o jeszcze napi?? strun? o ton wy?ej. Nie wiadomo dlaczego, przeczuwa?, ?e wszystkie te "pr?by" s? przygrywk? do czego? wi?kszego, tylko nik?? zapowiedzi? "zabawy w wielkim stylu".

I nie omyli? si?. Wkr?tce mia?a nadej?? upragniona chwila. Sta?o si? to 19 marca, w sam dzie? ?w. J?zefa.

Po hucznej zabawie u pp. Wareckich powr?cili Rojeccy p??no w noc do domu. P. Maria, znu?ona niezliczonymi turami walca, zapad?a niebawem w g??boki sen. Rojecki nie m?g? usn??. Zapali? papierosa i le??c na wznak, odda? si? jakim? nieokre?lonym marzeniom.

Powoli obrazy zacz??y zwiera? si? i g?stnie?, a? zarysowa? si? jednolity, wyra?ny kontur p?on?cego domu.

Rojecki zna? ten dom. By? to Pa?ac Do??w w Wenecji, widziany przed laty w czasie w?dr?wek za granic?. Teraz sta? ca?y w purpurze po?aru na tle czarnej, dusznej, ?r?dletniej nocy.

Dlaczego w?a?nie ten pa?ac? Nie wiedzia?. Czu? tylko skwar ognia i wo? spalenizny wyra?n?, ca?kiem blisk?, tu? o par? krok?w...

D?wign?? si? z ???ka i jak automat zapali? ?wiec?. Ogarniaj?c ?wiat?o r?k?, zacz?? szuka? czego? w kufrze. Znalaz? bal zwi?zany sznurem, przygotowany tam od dawna. Rozwi?za?. Posypa?y si? zwoje paku?...

Pod?o?y? pod szaf? okr?g?? bu?? k?ak?w i podpali?. Nie ogl?daj?c si? poza siebie, przeszed? do salonu, podrzuci? pod fotele par? zgrzebnych pakiet?w i przytkn?wszy na chwil? ?wiec?, jak przez sen przekrad? si? do jadalni. Po chwili podpala? ju? st?? w kuchni i krztusz?c si? od dymu, rozk?ada? ogniste zarzewie w pokoju bawialnym. Gdy przechodzi? do ?azienki, ju? zagrodzi? mu drog? pot??ny p?omie? buchaj?cy z alkowy. Za?mia? si? do? nerwowym, kr?tkim ?miechem i znikn?? w g??bi korytarza z p?kiem p?on?cych paku? w r?ce...

Nad ranem odezwa?y si? w Kobryniu dzwony na trwog?.

- Gore! Pali si?! - wo?a?y jakie? przera?one g?osy. W oknach ukazywa?y si? wyl?knione twarze, na ulice wyl?gali ludzie. Dzwony gra?y wci?? przeci?g?ym, pogrzebowym j?kiem.

- Jezus, Maria! - krzykn?? jaki? g?os kobiecy. - Ogie? na po?arowisku! Rojecki si? pali!

- I ten si? nie uchowa?!

- I na niego przysz?a wreszcie chwila!

Ludzie ?egnali si? zabobonnie, patrz?c w os?upieniu na olbrzymi?, czerwon? kolumn? ponad jod?owym wzg?rzem za miastem...

Lecz nikt nie ?pieszy? si? na ratunek: strach przyku? nogi do ziemi, sp?ta? ruchy, zmrozi? wol?...

Z dala nadp?yn??a pobudka stra?ak?w: gra?a tr?bka po?arnicza. Po chwili przemkn??o w p?dzie par? sikawek i w?z z personalem ratunkowym. Za kwadrans zajechali na miejsce... Za p??no! Willa by?a jednym morzem p?omieni. Ogniste j?zory wyziera?y z okien, wypada?y w?r?d k??b?w dymu z drzwi, strzela?y krwawymi ??d?ami ponad kominy. A wko?o z siekier? w r?ce biega? w bieli?nie jak op?tany Andrzej Rojecki, ?cina? jod?y i ?wierki i z jak?? demoniczn? rado?ci?, z pian? na ustach rzuca? je ogniowi na ?er...

Kilku ?mielszych stra?ak?w wtargn??o w g??b domu, by po paru minutach wynie?? stamt?d trzy spalone na w?giel cia?a: dw?ch kobiet i dziecka. Rojeckiego broni?cego si? w?ciekle sp?tano wreszcie postronkami i odstawiono do zak?adu dla umys?owo chorych.