Mostowicz T. KARIERA NIKODEMA DYZMY (05)

Rozdzia? pi?ty

Klimat Koborowa fatalnie wp?ywa? na reumatyzm Nikodema Dyzmy. Rankiem okaza?o si?, ?e przez ca?? noc oka nie zmru?y? i ?e b?le si? wzmog?y. Z takim raportem przysz?a pokoj?wka do pani Niny i wr?ci?a z nowym asortymentem lekarstw i z zapytaniem od pani, czy mo?e by pan ?yczy? sobie jakich? ksi??ek do czytania.

Dyzmie jednak nie chcia?o si? wcale czyta?, nie chc?c wszak?e zdradza? braku entuzjazmu dla literatury, powiedzia? s?u??cej, ?e trudno by?oby mu trzyma? ksi??k? w r?ku.

Efekt tego by? dla? niespodziewany.

Mianowicie za drzwiami zn?w rozleg? si? g?os pani Niny:

- Dzie? dobry panu. Martwi mnie to, ?e panu nie lepiej. Mo?e pos?a? po lekarza?

- O nie, nie trzeba - stanowczo odpowiedzia? Nikodem.

- Pan pewno bardzo si? nudzi. Mo?e by panu kto? poczyta? g?o?no?

- C?? robi?, kiedy nie ma komu.

Za drzwiami zaleg?a cisza i po pauzie odezwa?a si? pani Nina:

- Czy mo?na wej?? do pana?

- Ale? prosz? bardzo.

Wesz?a i obrzuci?a go spojrzeniem, w kt?rym miesza?a si? ciekawo?? ze wsp??czuciem. Niespodziewanie zaproponowa?a, ?e mu sama b?dzie czyta?a. Nie by?o innego wyj?cia i Dyzma, dzi?kuj?c i przepraszaj?c za k?opot, musia? si? zgodzi?.

- Ale? to drobiazg. I tak nic nie robi?. Z przyjemno?ci? przeczytam panu cokolwiek. Tylko musi pan powiedzie?, jakiego autora pan woli.

Nikodem zastanowi? si?: trzeba wybra? jakiego lepszego, takiego, co go inteligentniejsi wybierali w czytelni w ?yskowie. Ju? wiedzia?, o kt?rego chodzi, o takiego Anglika, co to si? pisze inaczej, a wymawia si? D?ek London.

- Mo?e co? Jacka Londona? - powiedzia?. U?miechn??a si? i skin??a g?ow?.

- Za chwil? przynios? kilka jego ksi??ek.

Wkr?tce wr?ci?a z kilkoma pi?knie oprawnymi tomami i powiedzia?a:

- Wcale si? nie zdziwi?am, ?e pan w?a?nie tego pisarza lubi. Dyzma nigdy nie czyta? Jacka Londona, odpar? jednak:

- Rzeczywi?cie, ten autor podoba mi si? bardzo, ale sk?d pani domy?li?a si? tego?

- Ach, prosz? pana, pochlebiam mo?e sobie, ale wydaje mi si?, ?e jestem dobr? obserwatork?. Pan za? nietrudny jest do odgadni?cia, chocia? jest pan natur? zamkni?t?, ?yj?c? wewn?trznym ?yciem, jakby w splendid isolation...

- Czy?by? - zapyta? Nikodem.

- Tak. My, kobiety, mo?e nie robimy tego naukowo, a nawet niesystematycznie, ale jeste?my specjalistkami w psychoanalizie, powiedzia?abym, w psychologii stosowanej. Intuicja zast?puje nam metod? badawcz?, a instynkt ostrzega przed b??dami.

Dyzma pomy?la?: - A to si? rozgada?a!...

- I dlatego - ci?gn??a Nina, przerzucaj?c od niechcenia kartki ksi??ki - dlatego w?a?nie ?atwiej odgadujemy szyfr do czytania ksi??ek zamkni?tych ni? otwartych.

- Hm - zastanowi? si? Nikodem - ale po c?? si? wysila? na odgadywanie, skoro ka?d? ksi??k? tak ?atwo jest otworzy?.

S?dzi?, ?e Nina, m?wi?c o ksi??kach zamkni?tych, mia?a zamiar zademonstrowa? mu czytanie Londona przez ok?adk? i doda?:

- Nic ?atwiejszego, jak ksi??k? otworzy?. Pani Nina spojrza?a mu w oczy i odpar?a:

- O nie. S? takie, kt?re tego nie znosz?, i te w?a?nie s? najciekawsze. Tych nie mo?na przeczyta? inaczej, jak tylko oczyma wyobra?ni. Zgadza si? pan ze mn??

- Nie wiem, prosz? pani - odrzek? bez namys?u - ja takich ksi??ek nie spotyka?em. Widzia?em nawet bardzo cenne wydania, ale ka?de mog?em otworzy? i przeczyta?.

- Ach, to zrozumia?e, pan prawdopodobnie w og?le nie si?ga po ksi??ki nieinteresuj?ce, te za?, kt?re go zainteresuj?, jak pod pr?dem magnetycznym, otwieraj? si? same. Si?a woli ma takie w?a?ciwo?ci.

Dyzma roze?mia? si?. - Co ona za bzdury opowiada?! - i powiedzia?:

- Ale? do otworzenia ksi??ki wystarczy si?a niemowl?cia.

- A jednak pan jest typem niezwykle silnego charakteru...

- Ja? - zdumia? si? Dyzma.

- O, niech pan nie usi?uje wprowadzi? mnie w b??d. Mam mas? spostrze?e?, kt?re to potwierdzaj? - u?miechn??a si? zwyci?sko - a chocia?by to, ?e pan woli Londona... Przecie to jaskrawe ?wiadectwo upodoba?! Dlaczeg?? nie Paul Geraldy, dlaczego nie Maurois, nie Wilde, nie Sinclair Lewis, nie ?eromski, Mann czy Shaw, lecz w?a?nie London? Dlaczego w?a?nie London z jego poezj? cichego, tw?rczego bohaterstwa, z jego poga?sk? pot?g? walki, z jego apoteoz? trudu!

Dyzma milcza?.

- A widzi pan. Z g?ry mog? panu powiedzie?, ?e nie lubi pan Chopina, a lubi Brahmsa, ?e bli?szy panu jest Matejko ni? Jacek Malczewski, Lindbergh ni? Cyrano de Bergerac, gotyk i drapacze chmur ni? barok i rokoko...

Patrzy?a na? swoimi ogromnymi niebieskimi oczyma dziecka, kt?re zdawa?o si? m?wi?: "A widzisz, wujciu, wiem, co masz w kieszeni!"

Dyzma nie wiedzia?, co odpowiedzie?, tote? skrzywi? si? i sykn?? z b?lu. Pani Nina troskliwie zacz?ta wypytywa?, czy nie nudzi go rozmowa, bo je?eli tak... a mo?e chcia?by si? zdrzemn??...

- A niech pan powie, tylko szczerze, czy trafnie okre?li?am upodobania pana?

- A czort ?e j? wie? - pomy?la?, g?o?no za? rzek? przebiegle:

- Cz??ciowo tak, cz??ciowo nie.

- No dobrze - roze?mia?a si?, zadowolona - teraz poczytamy. Chce pan Zew krwi?

- I owszem.

Zacz??a czyta?. By?a to historia o jakim? du?ym psie, kt?rego ukradziono. Dyzma oczekiwa? z kartki na kartk?, ?e wreszcie wmiesza si? w t? kradzie? policja, gdy jednak opowiadanie posz?o innymi torami, przesta? stopniowo uwa?a?, wreszcie straci? ca?kiem w?tek tre?ci, a s?ysza? jedynie melodyjny, mi?kki i ciep?y g?os pani Niny.

Zacz?? rozmy?la? nad przeprowadzon? przed chwil? rozmow? i doszed? do przypuszczenia, ?e jednak by?a ona do?? dziwna. Ta ?adna pani wygl?da tak, jakby nie m?wi?a o ksi??ce... Czy?by?...

Przypomnia? nagle salonik w mieszkaniu naczelnika poczty w ?yskowie, pana Boczka, dwie panny Boczk?wny, pann? Walask?wn?, nauczycielk? szko?y powszechnej, Jurczaka z s?du pokoju i reszt? ?yskowskiej z?otej m?odzie?y. W saloniku tym, jak?e mizernym w por?wnaniu z tym pa?acem, grano w cenzurowanego, a panna Lodzia Boczk?wna siedzia?a w ?rodku i by?a niby ksi??k?!... Tak, tak, o niej m?wiono r??ne rzeczy, ?e to nie rozci?ta, a to ksi??ka kucharska, a to tomik wierszy, a to ksi??ka, kt?ra ciekawie wygl?da, ale lepiej jej nie otwiera?... Aha!

To musi by? co? w tym rodzaju... na pewno co? takiego. Ale czy ta pani m?wi?a mu rzeczy przyjemne, czy przykre?... Chyba przyjemne, chocia? u tych wielkich pan?w to nigdy nic naprawd? nie wiadomo.

A je?eli ona leci na mnie?... Ee... niemo?liwe.

G?os Niny d?wi?cza?, falowa? subteln? modulacj?, czasem dr?a? wzruszeniem. Spuszczone rz?sy opada?y na bia?o?? policzk?w d?ugim cieniem, w za?amaniach puszystych w?os?w po?yskiwa?o s?o?ce, przedzieraj?ce si? przez g?szcz li?ci i k?ad?ce na dywanie jasn?, o?ywcz? plam?. W pokoju pachnia?o lawend? i lipcem, pyszni?y si? poz?acanymi br?zami wielko-pa?skie rozparte sprz?ty, z pokrytego arabeskami sufitu zwiesza?a si? ci??ka lampa, po?yskuj?ca rubinowym kryszta?em.

- M?j Bo?e, i kto by tu jeszcze przed tygodniem pomy?la?, ?e ja, Nikodem Dyzma, b?d? le?a? tu w tym wspania?ym pokoju na tym bogatym ?o?u, a ta pi?kna pani b?dzie mi czyta?a ksi??k?!

Przymkn?? oczy i nagle zadr?a?:

- A je?eli to jest sen, je?eli to wszystko jest fantazj?, je?eli teraz otworz? oczy i zobacz? okopcone i wilgotne ?ciany izby Barcik?w przy ulicy ?uckiej? A ten g?os?... Mo?e to Ma?ka czyta Walentowej kurierka?

Wtem g?os umilk?, by po pauzie odezwa? si? przyciszonym pytaniem:

- Czy pan zasn???

Dyzma otworzy? oczy i u?miechn?? si?.

- Nie, prosz? pani.

- Min?? panu b?l? Lepiej panu? Nikodem znowu u?miechn?? si?.

- B?l mi nie min??, ale mi lepiej. Milcza?a.

- Jak pani jest tutaj, to mi lepiej.

Spojrza?a na? ze smutkiem i nic nie odpowiedzia?a. Nikodem pomy?la?, ?e jednak ten ob??kany jej brat musia? mie? racj?, ?e ona jest nieszcz??liwa. Nadarza?a si? sposobno?? sprawdzenia i innych jego informacji, tote? Dyzma powiedzia?:

- A pani ma zmartwienie jakie?

- Pan chyba jest jedynym cz?owiekiem w tym domu, kt?ry mo?e powiedzie?, ?e jest mu dobrze.

- Dlaczego jedynym?

- Nic pana z tym domem nie wi??e... M?j Bo?e, przecie pan w ka?dej chwili mo?e st?d uciec, uciec na zawsze.

Usta jej dr?a?y, a w k?cikach oczu zaszkli?y si? ?zy.

- I ucieknie pan na pewno...

- Nie - zaprzeczy? gor?co, pomy?lawszy o swojej pensji - chcia?bym tu pozosta? jak najd?u?ej. Zarumieni?a si?.

- M?wi pan szczerze?

- A po c?? mia?bym zmy?la?? Pewno, ?e szczerze.

-- Czy? towarzystwo istot nieszcz??liwych nie przera?a pana?

- Nie, bynajmniej, a po wt?re, dlaczego pani ma by? nieszcz??liwa? Kobieta m?oda, zdrowa, bogata, ma ?ycie wygodne.

- Ach - przerwa?a - czy mo?na nazwa? to ?yciem! Dyzma spojrza? na ni? z ukosa.

- ?e to mo?e m?? nie kocha?

- M??? - w jej rysach wyrazi?a si? pogarda i wstr?t - m??, wola?abym, ?eby mnie nienawidzi?. Zreszt?, c?? mnie z nim ??czy? On jest zaj?ty robieniem pieni?dzy i tylko o nich my?li... Jego kr?g zainteresowa? jest mi tak daleki i obcy!... A znowu? on sam nigdy nawet nie pr?bowa? odczu? mnie i zrozumie?.

Przygryz?a wargi.

- Zreszt?, po co to panu m?wi?...

- To dobrze, ?e pani m?wi.

- Przecie pan i tak wszystko widzi. Panie Nikodemie, niech pan powie, czy cz?owiek samotny, cz?owiek zupe?nie samotny mo?e by? szcz??liwy?

- Bo ja wiem... Ja jestem sam na ca?ym ?wiecie.

- Jak to? Nie ma pan nikogo? Rodziny?...

- Ano, nikogo.

- I nie gn?bi to pana?

- Jako? nie.

- Ach, bo pan jest m??czyzn?, silnym, zwartym w sobie charakterem. Pan nie zna osamotnienia, bo sobie sam jest ca?o?ci?. Nawet nie wiem, czy w og?le zdolny pan jest do zrozumienia pustki osamotnienia istoty s?abej jak ja.

- A ma pani przecie pasierbic?.

- Ach! - rzuci?a z niech?ci? - Kasia... to kobieta... Przygryz?a wargi i patrz?c na roz?o?on? na kolanach ksi??k? zacz??a m?wi?:

- Wie pan, ?e od wielu lat pan jest pierwszym, z kt?rym czuj? si? tak swobodnie i tak... Pa?skie wsp??czucie nie ma w sobie ani obra?aj?cej lito?ci, ani egzotycznej indyferencji... Wie pan, przecie ja z nikim stosunk?w towarzyskich nie utrzymuj?... Pan jest pierwszym, z kt?rym mog? sobie pozwoli? na otwart? wymian? my?li, z tym uczuciem, ?e nie b?d? ?le zrozumiana.

By?a zar??owiona i m?wi?a z podnieceniem. Dyzma ju? nie w?tpi?, ?e pani Nina na niego "leci".

- Nie m?czy to pana, ?e wci?gam go w orbit? moich smutk?w?

- Bro? Bo?e.

- Ale c?? moje obchodz? pana?

- Bardzo obchodz?.

- Pan jest dla mnie bardzo dobry.

- Pani dla mnie te?. Niech si? pani nie martwi, wszystko z?e odmieni si?, grunt nie przejmowa? si?. U?miechn??a si?.

- Pan mnie traktuje, jakbym by?a dzieckiem, uspokaja je rubasznym ?artem, by przesta?o p?aka?. Ale wie pan, ?e szorstko?? cz?sto jest dobrym lekarstwem.

- Nie wolno poddawa? si? nieszcz??ciu, a trzeba my?le?, jak jemu zaradzi?.

Zas?pi?a si?.

- Tu nie ma ?adnej rady.

- Ka?dy cz?owiek jest kowalem swego losu - powiedzia? z przekonaniem.

- By by? kowalem, trzeba mie? mocne r?ce, a widzi pan, jakie moje s? s?abe.

Wyci?gn??a ku niemu r?k?, od kt?rej powia? zapach perfum. Dyzma uj?? jej d?o? i poca?owa?. Nie pu?ci?a jego r?ki, lecz ?cisn??a j? mocniej.

- Silnej d?oni potrzeba - powiedzia?a - takiej d?oni... Tak? d?oni? mo?na nie tylko sw?j los wyku?... Czasami mi si? zdaje, ?e dla pot??nej woli nie ma ?adnych przeszk?d, ?e nie istniej? dla niej niemo?liwo?ci... A je?eli nie jest egoistyczna, wyci?ga d?o?, ratuje i ratuje te biedne s?abe istnienia... Ile? poezji ma w sobie tajemnicza moc silnego cz?owieka...

Z wolna cofn??a r?k? i powiedzia?a:

- Pan pewnie s?dzi, ?e jestem egzaltowana? Nie wiedzia?, co na to odpowiedzie?, wi?c znowu uciek? si? do niezawodnego ?rodka: sykn?? i chwyci? si? za ?okie?.

- Boli?

- Bardzo.

- Biedny pan. Mo?e by doktora sprowadzi??

- Nie, dzi?kuj?.

- Tak chcia?abym panu pom?c,

- Pani ma dobre serce.

- I c?? mi z tego - rzek?a ze smutkiem. Machinalnie wzi??a ksi??k?.

- B?dziemy czytali?

- A mo?e to pani? m?czy?

- O, nie, lubi? czyta? g?o?no. Zapukano do drzwi i rozleg? si? g?os Kasi:

- Nino, mog? ci? prosi? na chwil??

- Przepraszam pana - rzek?a Nina wstaj?c - zaraz wr?c?. Do uszu Nikodema dobieg?y echa poirytowanych s??w Kasi, a potem za? wszystko ucich?o.

Dyzma pocz?? rozwa?a? sytuacj?. Fakt, ?e podoba? si? pani Ninie, zdawa? si? by? pewnikiem. Jakie z tego mo?na wyci?gn?? korzy?ci? Czy przez jej protekcj? da si? d?u?ej utrzyma? stanowisko administratora w Koborowie?...

W?tpliwe - pomy?la? - ona nie ma ?adnego wp?ywu na m??a. Z chwil? za?, gdy stary spostrze?e si?, ?e nic nie potrafi?, wyleje mnie bez gadania, a przecie wiecznie chorowa? nie mog?.

Dziwi?o go nieco niespodziewane powodzenie u tej wytwornej pani, lecz nie odczuwa? z tego powodu ani specjalnej rado?ci, ani dumy. M?zg Nikodema zbyt by? zaj?ty prac? nad wyszukiwaniem sposob?w utrzymania si? w Koborowie, by inne, bardziej osobiste uczucia mog?y go z tej absorbuj?cej my?li wytr?ci?. Nina uwa?a go za kogo? godnego jej zwierze?. Podoba?a si? mu, lecz podoba?a si? tak, jakby si? podoba?a Kasia, Ma?ka czy ka?da inna m?oda kobieta,

Nikodem Dyzma mia? serce dotychczas nie nawiedzone przez mi?o??. Romantyczne karty jego ?ycia zawiera?y tylko niewa?ne wspomnienia przygodnych i nic nie znacz?cych zdarze?, kt?rych zreszt? nie by?o zbyt wiele. Gdy teraz my?la? o pani Ninie, niczego nie przewidywa?, nie robi? ?adnych projekt?w. Co wi?cej, wrodzony zmys? ostro?no?ci ostrzega? go przed jakimikolwiek bardziej zdecydowanymi krokami, kt?re mog?yby zaszkodzi? mu w razie po?apania si? jej m??a w sytuacji.

Pani Nina wr?ci?a nieco zdenerwowana i Nikodem pomy?la?, ?e musia?a mie? z Kasi? jak?? nieprzyjemn? rozmow?. Zacz??a znowu czyta? i nie zamienili ze sob? ani s?owa a? do obiadu. Po obiedzie Nikodem zasn?? i obudzi?o go dopiero pukanie o zmroku. By? to Kunicki.

Zmartwi? si? bardzo chorob? Dyzmy i chcia? depeszowa? po lekarza. Z trudem mu to Dyzma wyperswadowa?, zapewniaj?c, ?e ju? czuje si? lepiej i jutro lub pojutrze wstanie.

- To bardzo dobrze, bardzo dobrze - ucieszy? si? Kunicki - bo, kochany panie, ten Olszewski do grobu mnie wp?dzi, co on wyprawia, to ludzkie poj?cie przechodzi. Wyobra? pan sobie, kaza? zatrzyma? so?nin?, gdy? ja rzekomo nie wp?aci?em pe?nego wadium. Wadium mia?o wynosi?, uwa?a pan, czterdzie?ci tysi?cy dwie?cie z?otych. Zapomnia?em o tych dwustu z?otych. Zapomnia?em o tych dwustu z?otych, jak Boga kocham, zapomnia?em i ten ga?gan zatrzymuje mi teraz ca?? robot?. Dla dwustu z?otych? Przecie? to szlag cz?owieka trafi? mo?e!

Oburzenie jeszcze bardziej zwi?ksza?o szybko?? jego wymowy. Opowiada? przesz?o godzin? o r??nych przej?ciach z Dyrekcj? Las?w i zako?czy? tyrad? wyra?eniem nadziei, ?e wreszcie dzi?ki Dyzmie te nieszcz??cia min?. Trzeba koniecznie, ?eby kochany pan Nikodem jak najpr?dzej pojecha? do Warszawy i raz wreszcie rozm?wi? si? z ministrem Jaszu?skim.

Dyzma zapewni?, ?e gdy tylko wstanie, natychmiast pojedzie do Warszawy.

- A jak pan s?dzi, kochany panie Nikodemie, ?atwo panu p?jdzie? Pr?dko da si? rzecz za?atwi??

- Zrobi si? - odpar? Dyzma - niech pan b?dzie spokojny. Mo?e tylko jakie drobne koszty b?d?.

- Koszty? Ale? to g?upstwo. S?u?? panu zawsze got?wk?. No, a jak?e si? pan u mnie czuje? Nie nudzi si? pan?

Dyzma zaprzeczy?. Owszem, jest mu nawet bardzo mi?o.

- Tylko, uwa?a pan, dla pa?skiej informacji, gdy pan b?dzie za?atwia? nasze sprawy w Warszawie, niech pan pami?ta, ?e Koborowo nie jest zapisane na moje nazwisko, ale na nazwisko mojej ?ony. Musia?em to zrobi? z pewnych wzgl?d?w formalnych.

- To niby - zapyta? Dyzma, przypominaj?c rozmow? z Ponimirskim - ja mam wyst?powa? w imieniu pa?skiej ?ony?

- Tak, tak, chocia? mo?e pan i w moim, bo przecie jestem w?a?cicielem faktycznym, zreszt? mam od ?ony plenipotencj?.

Dyzm? korci?o, ?eby zapyta?, czy ma te? i weksle, lecz pohamowa? si?. Stary by?by got?w nabra? podejrze?.

Kunicki zacz?? wypytywa? Nikodema o jego pogl?dy na stan gospodarki Koborowa, lecz musia? z tego zrezygnowa?, gdy? choremu wr?ci? atak b?lu reumatycznego, i to tak silny, ?e kochany pan Nikodem a? sycza?, a wyraz twarzy zmieni? mu si? do niepoznania.

Po kolacji Kunicki znowu zajrza? do Dyzmy, jednak?e ten uda? ?pi?cego, czym unikn?? ponownej rozmowy. D?ugo w noc rozmy?la? wszak?e nad nieuniknion? konieczno?ci? podr??y do stolicy, z kt?rej ju? chyba nie b?dzie po co wraca?. Postanowi? jednak pr?bowa? rzecz jak najd?u?ej przeci?ga?. W ka?dym razie b?dzie m?g? odszuka? pu?kownika Wared? i jego poprosi? o porozmawianie z ministrem.

Przypomnia? Ponimirskiego. Kto wie, mo?e warto i od niego wzi?? ten list. Je?eli ciotka Ponimirskiego jest ustosunkowana, to mo?e i przez ni? da si? co? zrobi?. Oczywi?cie, ani przez chwil? nie ?udzi? si?, ?e uda mu si? za?atwi? pomy?lnie sprawy Kunickiego. To by?oby niemo?liwo?ci?. Chcia? jednak stworzy? pozory, kt?re by utrzyma?y Kunickiego w przekonaniu, ?e on, Dyzma, jest istotnie w przyja?ni z ministrem i ?e je?eli nie teraz, to p??niej b?dzie m?g? u niego wyjedna? wydalenie czy przeniesienie na inne stanowisko Olszewskiego oraz taki przydzia? drzewa z Las?w Pa?stwowych, kt?ry by zaspokoi? chciwo?? Kunickiego.

Wkr?tce po jego wyj?ciu zjawi?a si? pani Nina. By?a smutniejsza ni? zwykle i bardziej zdenerwowana, lecz na u?miech Dyzmy odpowiedzia?a r?wnie? u?miechem. Wypytywa?a o zdrowie, skar?y?a si? na migren?, przez kt?r? noc sp?dzi?a bezsennie, wreszcie zapyta?a:

- Podobno jedzie pan do Warszawy, czy na d?ugo?

- Jad?, prosz? pani, na tydzie?, najwy?ej na dziesi?? dni.

- Warszawa - rzek?a w zamy?leniu.

- Lubi pani Warszaw??

- O, nie, nie... to jest, w?a?ciwie lubi?am j? kiedy? bardzo... Nawet dzi? lubi?, tylko siebie w niej nie lubi?.

- Tak... A pani ma tam przyjaci??, krewnych?

- Nie wiem... Nie - zaprzeczy?a po chwili wahania. Nikodem postanowi? zr?cznie sprawdzi? kwesti? istnienia ciotki Prze??skiej.

- A czy pani Prze??ska nie jest pani kuzynk?? Na twarzy Niny odbi?a si? przykro??.

- Ach, zna pan ciotk? Prze??sk??... Owszem, tak, ale po moim ?lubie stosunki z ni? bardzo si? rozlu?ni?y. Nawet nie pisujemy do siebie.

- Tak - rzek? Dyzma.

- Bywa pan u niej?

- Czasami - przeci?gn?? z namys?em. - Pani Prze??ska, zdaje si?, nie cierpi pana Kunickiego, lecz pani? lubi. Zdetonowa?a si? i zapyta?a cicho:

- Rozmawia? pan z ni? o mnie?... Ach, przepraszam za niedyskrecj?, ale widzi pan, to mnie tak wzburzy?o. Niech si? pan nie dziwi. Przecie niemal wszystkie moje wspomnienia wi??? si? z domem i ze ?rodowiskiem cioci Prze??skiej... Pan tam bywa...

- Czemu? pani tam nie wpadnie?

- Ach... Przecie sam pan wie. Osoba mego m??a... Nie mog? mi tego darowa?...

Odwr?ci?a g?ow? i doda?a niemal szeptem:

- Tak jak i ja nie mog? sobie darowa?. Nikodem milcza?.

- Wstyd mi przed panem i za to, i za te moje zwierzenia... Jestem bardzo bezsilna... bardzo s?aba... Bardzo nieszcz??liwa...

- Prosz? si? nie martwi?, wszystko jeszcze b?dzie dobrze...

- Nie, niech pan mnie nie pociesza, prosz? pana. Ja wiem, ja to czuj?, ?e znalaz?am w pa?skiej bogatej duszy g??boki i szczery odd?wi?k. Przecie tak kr?tko si? znamy, a ja mam dla pana tyle ufno?ci... Nie trzeba, niech pan mnie nie pociesza, na moj? tragedi? nie ma rady. Wystarczy, ?e mnie pan rozumie... Pan jeden - doda?a po pauzie.

- Ale dlaczego pani m?wi, ?e nie ma rady, czy? nie mo?e pani rozwie?? si? z m??em?

- Nie potrafi? - odpar?a patrz?c na ziemi?.

- Hm, wi?c jednak przywi?za?a si? pani do m??a... W oczach Niny rozpali? si? p?omie?.

- O, nie, nie - zaprzeczy?a ?arliwie - jak pan mo?e pos?dza? mnie o to! Nic mnie nie ??czy z tym cz?owiekiem o duszy sklepikarza, z tym... starcem...

W g?osie jej brzmia?y nienawi?? i wstr?t.

- Wi?c dlaczeg?? powiedzia?a pani, ?e pani nie potrafi rozwie?? si? z nim? - zdziwi? si? Dyzma.

- Nie potrafi? ?y?... w n?dzy... Zreszt?, nie tylko o sobie musz? my?le?.

- ?artuje pani - przebiegle zacz?? Nikodem - przecie? Koborowo to grube miliony, s? one pani w?asno?ci?.

- Myli si? pan, Koborowo jest w?asno?ci? mego m??a.

- Ale? sam mi pan Kunicki m?wi?...

- Tak. Zapisane jest na mnie, lecz w razie rozwodu by?abym n?dzark?.

- Nie rozumiem?

- Ach, po co m?wimy o tych rzeczach... Widzi pan, m?j m?? wzi?? ode mnie zobowi?zania na takie sumy, kt?re przewy?szaj? warto?? Koborowa.

- Wy?udzi? od pani?

- O, nie, wzi??, bo mu si? nale?a?y... na pokrycie d?ug?w mojej rodziny.

- Aha!...

- Nie m?wmy ju? o tym, to mi sprawia tak wielk? przykro?? - z?o?y?a r?ce i patrzy?a mu w oczy z b?agaln? pro?b? - i prosz? pana, niech pan z moj? ciotk? o mnie nie rozmawia, dobrze?

- Jak pani ka?e. Chocia?...

- Prosz? pana! Bardzo prosz?! Tamten ?wiat ju? dla mnie nie istnieje, nie mam do niego powrotu... Czytajmy...

Wzi??a ksi??k? i otworzy?a j? na zak?adce. Zacz??a czyta?, lecz zanim zdo?a?a wym?wi? kilka s??w, g?os pocz?? drga?, piersi jej wznosi?y si? i opada?y w szlochu.

- Niech pani nie p?acze, nie trzeba p?aka? - bezradnie uspokaja? Dyzma.

- Bo?e, Bo?e - ?ka?a - pan jest dla mnie taki dobry, taki... dobry... Niech pan mi przebaczy... to nerwy... Zerwa?a si? nagle i wybieg?a z pokoju.

- Ani chybi - pomy?la? Dyzma - kobieta zakocha?a si? we mnie.

- Zakocha?a si? - powt?rzy? g?o?no i u?miechn?? si? z zadowoleniem. Na nocnej szafce sta?o ma?e lusterko. Si?gn?? po nie i d?ugo przygl?da? si? w?asnej twarzy, troch? zdziwiony, troch? zaciekawiony i troch? kontent z siebie.