Prus B. PLAC?WKA (06)

ROZDZIA? SZ?STY

Kolej miano budowa? na wiosn?, a sama zapowied? tego wypadku wywo?a?a ruch we wsi. Zim?, zamiast bajek przy k?dzieli, opowiadano o nieznanych ludziach, kt?rzy chcieli od gospodarzy nabywa? grunta - to o biednym ch?opie, co sprzeda? g?rk? ?wiru, a kupi? za ni? dziesi?? morg?w najlepszej ziemi - to o nowych ?ydkach, kt?rzy sprowadzili si? do miasteczka, do karczmy i do pachciarza.

W grudniu powr?cili dziedzice z letniej przeja?d?ki i zaraz rozesz?a si? wie??, ?e chc? sprzeda? maj?tek. Wprawdzie sam pan grywa? po dawnemu na organie i tylko u?miecha? si?, gdy dworscy ludzie pytali go nie?mia?o: czy prawda, ?e pozbywa si? ojcowizny? Ale pani ka?dego wieczoru opowiada?a pokoj?wce, jak weso?o b?dzie im w Warszawie, dok?d si? przenios?. W godzin? p??niej pokoj?wka szepta?a te nowiny pisarzowi, kt?ry mia? si? z ni? ?eni?; pisarz na drugi dzie? rano powtarza? je pod sekretem rz?dcy i karbowemu, a ju? w po?udnie w czworniakach, oborach, stajniach i owczarniach m?wili o nich wszyscy, rozumie si?, pod najwi?kszym sekretem.

Wreszcie ku wieczorowi wie?? dochodzi?a do karczmy, z karczmy rozlewa?a si? po chatach i ostatecznie p?yn??a do miasteczka.

?limak, cz?sto pracuj?c we dworze, tak?e s?ysza? ow? pog?osk? i widzia? jej skutki. Widzia? i dziwi? si? pot?dze jednego s?owa -"sprzeda?".

Istotnie robi?o ono cuda. Przez nie parobcy zaniedbywali si? w robocie, przez nie rz?dca od Nowego Roku podzi?kowa? za miejsce. Przez nie chud?y ciche i pracowite bydl?tka, przez nie snopy gin??y ze stod??, a ziarno ze spichrza. Ono po?era?o zapasowe ko?a i uprz??, urywa?o k??dki i skoble od budynk?w, wyjmowa?o deski z parkan?w i sztachety z p?ot?w. Ono ka?dego wieczora wyp?dza?o dworsk? s?u?b? do karczmy, a byle ciemniejsza noc - zaprzepaszcza?o gdzie? to sztuk? drobiu, to owc?, to mniejsz? ?wink?.

Wielkie s?owo, g?o?ne s?owo! Rozlega?o si? po ca?ym folwarku, po wsi, po miasteczku, sk?d kupcy co dzie? przynosili do dworu kredytowe kwitki. By?o wypisane na twarzy ka?dego cz?owieka, w smutnych oczach ka?dego bydl?tka, na wszystkich drzwiach, we wszystkich oknach wybitych i zaklejonych papierem. D?wi?ku jego nie s?ysza?o tylko dwoje ludzi: pan, kt?ry wci?? gra? na organach, i pani, kt?ra marzy?a o wyje?dzie do Warszawy. Gdy za? kto z s?siad?w zapyta? ich: czy prawda, ?e sprzedaj? maj?tek? - on tylko u?miecha? si? i wzrusza? ramionami, a ona odpowiada?a z westchnieniem:

- Chcieliby?my sprzeda?, bo na wsi straszne nudy. Ale i c??, kiedy papo jeszcze nie znalaz? kupca!...

?limak, kt?ry niekiedy spotyka? dziedzica i pilnie mu si? przypatrywa?, nie wierzy? w ow? sprzeda?.

"Jaki on jest, taki jest - my?la? ch?op o dziedzicu - ale przecie martwi?by si? tym nieszcz??ciem. To? oni tu siedz? z dziada pradziada, tu wyro?li, a ojcowie ich zajmuj? po?ow? tutejszego cmentarza. Kamie? gryz?by si?, nie tylko cz?owiek, ?eby go z tak dawnego miejsca ruszyli. Wreszcie, czy on bankrut jak inni? Pieni?dze ma, to wiadomo."

Tak sobie my?la? ch?op, bo mierzy? pana swoj? miar?, a ju? wcale nie rozumia? tego, co znaczy m?oda ?ona, kt?ra nudzi si? na wsi.

I kiedy tak my?la?, zaufany w spokojn? twarz dziedzica -w karczmie pod przewodnictwem szynkarza Josela odbywa?y si? mi?dzy gospodarzami donios?e narady.

Pewnego ranka, w po?owie stycznia, wpad?a do chaty ?limak?w stara Sobieska. S?o?ce zimowe jeszcze nie zd??y?o rozejrze? si? po ?wiecie, ale babie ju? p?on??y ogniem policzki i krwi? nabieg?y oczy. Wpad?a do izby w starym jak sama ko?uchu, z rozdart? na chudych piersiach koszul?.

- No, postawcie w?dki - zawo?a?a utykaj?c na progu - to wam cosik powiem...

?limak wybiera? si? do m?ocki, ale zagadni?ty w ten spos?b, usiad? pod piecem i kaza? poda? babie w?dk? wiedz?c, ?e starucha nie rzuca s??w na ?arty.

Wypi?a du?y kielich, tupn??a nog? i krzykn??a: "u-ha!..." Potem obtar?szy usta rzek?a:

- A wiecie wy, ?e dziedzic sprzedaje cale mienie: lasy, pola, wszystko?... Co najwy?ej zostawi sobie dw?r i ogr?d...

?limakowi przysz?a na my?l ??ka i zimno go przej??o. Ale kr?tko odpar?:

- Bajki!

- Bajki?... - powt?rzy?a baba usi?uj?c zapanowa? nad czkawk?. - Bajki?... No, zatem wam powiem, ?e to jest ?wi?ta prawda... I jeszcze wam powiem, ?e bogatsze ch?opy naradzaj? si? z Joselem i Grzybem, ?eby kupi? ca?? wie? od dziedzica... Ca?? wie?, ?ebym tak sczez?a!...

- Jak?e oni mog? naradza? si? bez nas? - zapyta?a gniewnie ?limakowa.

- Bo oni was chc? wy??czy?. M?wi?, ?e i tak b?dziecie siedzieli przy samej kolei i ?e ju? na niej wiele zarobili?cie z krzywd? ludzk?...

Wypi?a drugi kieliszek i chcia?a m?wi? dalej, ale uderzy?o jej do g?owy. Wi?c tylko krzykn??a: "u-ha!...", porwa?a ?limaka do ta?ca i - si?y j? opad?y. Jak podci?ty kwiat zawis?a na r?ku ch?opa, kt?ry wyni?s? j? do sieni i po?o?y? w k?cie na bar?ogu tak zmorzon?, ?e natychmiast zacz??a chrapa?.

Przez nast?pne p?? dnia naradzali si? po cichu ?limakowie: co robi? w tym wypadku? Nad wieczorem ch?op ubra? si? w now? sukman?, podbit? ko?uchem, i poszed? do karczmy na zwiady.

Nim doszed?, na dworze zrobi?o si? ciemno, a w szynku zapalili ?wiat?o. Gdy otworzy? drzwi, zobaczy? siedz?cych za sto?em Grzyba i ?ukasiaka. Przy blasku ?oj?wki wygl?dali w grubej odzie?y jak ogromne kamienie, co gdzieniegdzie drzemi? na polach pilnuj?c granic. Za szynkwasem sta? Josel w brudnym we?nianym kaftaniku w czarne pasy. Mia? spiczasty nos, spiczast? brod?, spiczaste pejsy, spiczaste ?okcie i spiczast? jarmu?k?, a w wejrzeniu tak?e co? k?uj?cego.

- Pochwalony! - rzek? ?limak.

- Na wieki - odpar? niedbale Josel. Grzyb i ?ukasiak tylko kiwn?li g?owami, szeroko rozpar?szy na stole ?okcie.

- Co to pij? gospodarze? - spyta? ?limak.

- Herbat? - odpowiedzia? szynkarz.

- Dajcie i mnie. Ino czarnej jak smo?a i du?o araku.

- Przyszli?cie do nas na herbat?? - drwi?co rzek? Josel.

- Nie na herbat?, ino dowiedzie? si?...

- O tym, co wam Sobieska m?wi?a - mrukn?? szynkarz. ?limak usiad? obok Grzyba i zwr?ci? si? do niego:

- C?? to, chceta kupi? wie? od dziedzica? Ch?opi spojrzeli na Josela, kt?ry u?miecha? si?. Po chwili odpar? ?ukasiak:

- I... tak se gadamy z braku roboty!... Kto by za? zebra? we wsi pieni?dze na taki interes?

- We dwu mogliby?cie kupi?, wy z Grzybem - wtr?ci? ?limak.

- Mo?e i mogliby?my - pochwyci? Grzyb - ale dla siebie i dla tych, co we wsi mieszkaj?.

- No, a ja co? - zapyta? ?limak.

- Nie brali?cie wy nas do swoich interes?w, to nie w?ciubiajcie nosa do naszych.

- Nie wasz to interes, ino gromadzki.

- W?a?nie, ?e m?j! - zawo?a? rozgniewany Grzyb.

- Taki, jak i m?j.

- W?a?nie, ?e nie taki... - upiera? si? wybijaj?c pi??ci?. - Kto mi si? nie spodoba, tego nie dopuszcz? do kupna, i basta!...

Szynkarz u?miecha? si?.

?ukasiak widz?c, ?e ?limak blednie, co by?o znakiem wielkiego gniewu, uj?? Grzyba za r?k?.

- Chod?ta, kumie, do dom - rzek?. - Po co si? swarzy? o spraw? jeszcze niepewn?? Chod?ta, kumie. Grzyb spojrza? na Josela i podni?s? si? z ?awy.

- Zatem chceta kupowa? beze mnie? - spyta? znowu ?limak.

- Wy kurcz?ta w lecie kupowali?ta bez nas - odpar? Grzyb. Obaj z ?ukasiakiem podali r?ce szynkarzowi i wyszli z izby nie po?egnawszy ?limaka.

Josel patrzy? za nimi i wci?? si? u?miecha?. Gdy kroki ich ucich?y na ?niegu, zwr?ci? si? do ?limaka:

- A widzicie, gospodarzu, jak to ?le ?ydkom chleb odbiera?? Ja straci?em przez was z pi??dziesi?t rubli, wy zarobili?cie dwadzie?cia pi??, ale za to kupili?cie sobie gniewu we wsi za jakie sto rubli...

- I oni beze mnie kupiliby grunt od dziedzica? - spyta? ?limak.

- Dlaczego nie maj? kupi? bez was? Co ich obchodzi wasza strata, kiedy im b?dzie dobrze? Ch?op kr?ci? g?ow?.

- No, no! - szepta?.

- Ja - m?wi? Josel - mo?e m?g?bym pogodzi? was z gromad?, ale - co mi po tym? Ju? raz skrzywdzili?cie mnie, a serca to nigdy do mnie nie macie. - I nie pogodzisz? - spyta? ?limak.

- Pogodzi?bym, ale ja mam swoje warunki.

- No?...

- Wy, ?limaku, oddacie mi najprz?d te pi??dziesi?t rubli, com w lecie przez was straci?, a potem... potem - wybudujecie na swoich gruntach cha?up? i wynajmiecie j? mojemu szwagrowi.

- Co on tam b?dzie robi??

- On b?dzie trzyma? konie i b?dzie doje?d?a? do kolei.

- A ja co b?d? robi? z moimi ko?mi?

- Wy b?dziecie mieli grunt. Ch?op podni?s? si? z ?awy.

- No, ju? mi nie dawajcie herbaty - rzek?.

- Nawet jej nie mam w domu - odpar? Josel niedbale.

- A ja wam pi??dziesi?t rubli nie zap?ac? ani cha?upy dla szwagra nie zbuduj?.

- Jak wam si? spodoba - odpar? szynkarz.

?limak opu?ci? karczm? trzaskaj?c drzwiami; Josel zwr?ci? za nim sw?j spiczasty nos i spiczast? brod? i u?miecha? si? melancholijnie. W?r?d cieni?w nocy ?limak potr?ci? dworskiego parobka, kt?ry ni?s? na plecach ?wierciowy worek zbo?a, p??niej spostrzeg? przekradaj?c? si? mi?dzy op?otkami dworsk? dziewk?, kt?ra kry?a g?? pod ko?uchem, a Josel wci?? si? u?miecha?. U?miecha? si?, kiedy p?aci? parobkowi dwa z?ote za zbo?e z workiem, u?miecha? si?, kiedy naby? g?? od dziewki za butelk? kwa?nego piwa, u?miecha? si? s?uchaj?c gospodarzy, jak radzili nad kupnem folwarku, u?miecha? si? p?ac?c staremu Grzybowi dwa ruble od sta na miesi?c, i u?miecha? si? bior?c od m?odego Grzyba dwa ruble od dziesi?ciu na miesi?c.

U?miech nigdy nie schodzi? z jego ostrych rys?w, jak brudny kaftanik w czarne pasy nigdy nie rozdziela? si? z jego cia?em.

W chacie ?limaka ju? zgas? ogie? na kominie i dzieci spa?y, kiedy ch?op wr?ciwszy z karczmy zacz?? rozbiera? si? po ciemku.

- A co? - spyta?a go ?ona.

- To sprawka Josela - odpar?. - On nimi kieruje jak rataj wo?mi.

- I nie dopuszcz? ci??

- Oni nie, ale ja p?jd? do samego dziedzica.

- Jutro p?jdziesz?

- Jutro. Inaczej przepadnie mi ??ka. A c?? ja bym pocz?? bez niej, nieszcz??liwy?... - westchn?? ch?op.

Przysz?o jutro, przysz?o pojutrze, nawet tydzie? up?yn??, a ?limak nie wybra? si? do dworu. Jednego dnia m?wi?, ?e musi dla kupca zm??ci? ?yto, drugiego - ?e jest za zimno na wychodzenie z domu, innego - ?e si? przerwa? i ?e mu we ?rodku dolega. Naprawd? za? ani m??ci?, ani si? przerwa?, tylko co? go zatrzymywa?o na miejscu. Co?, co ch?opi nazywaj? nie?mia?o?ci?, szlachta pr??niactwem, a uczeni - brakiem woli.

Przez te dnie ma?o jada?, nic nie robi?, gniewa? si? na wszystkich i tu?a? si? po ca?ym gospodarstwie wzdychaj?c. Najcz??ciej stawa? nad pokryt? ?niegiem ??k? i duma?; toczy?a si? w nim walka. Rozum m?wi?, ?e trzeba i?? do dworu i raz sko?czy? interes o ??k? tak czy owak; ale jaka? inna pot?ga trwo?y?a mu serce, p?ta?a nogi albo szepta?a w ucho: "Nie ?piesz si?, jeszcze dzie? pofolguj, jako? si? to u?o?y..."

- J?zek, czego ty nie idziesz do dziedzica? - wo?a?a ?ona. -Przecie raz musisz tam p?j?? i rozgada? si?.

- A jak mi ??ki nie sprzeda, to co?... - odpowiada? ch?op. I tak waha? si?, a? pewnego wieczora da?a mu zna? Sobieska, ?e deputaci ze wsi byli dzisiaj u pana z pro?b?, aby im sprzeda? maj?tek.

Sobiesk? strasznie ?ama?o po ko?ciach, wi?c prosi?a ?limakowej o naparstek w?dki. Dostawszy kielich rozgada?a si? na dobre:

- Widzicie,; by?o tak. Poszed? Grzyb i poszed? ?ukasiak z Orzechowskim, ubrani jak na Bo?e Cia?o. Pan wzi?? ich do kancelarii, a Grzyb ino se odka?ln?? i zara pali od progu:

"S?yszelim, ja?nie dziedzicu, ?e pan chce sprzeda? ojcowizn?. Sprzeda? swoj? rzecz ku?den ma prawo, a drugi kupi?, byle ino zap?aci? jak si? patrzy. Zawdy przecie by?oby niepi?knie, ?eby to, co pa?skie dziady i pradziady przez tyli wiek trzyma?y w gar?ci, a my, ch?opi, nasz? prac? uprawiali?my, ?eby taki interes mia? przej?? w cudze r?ce. Zatem niech pan mienie sprzeda nam, swoim ch?opom i w?o?cianom, nie ogl?daj?cy si? na obcych ludzi, kt?re takiej pami?tki nie uszanuj?."

M?wi? wam - ci?gn??a Sobieska - gada? tak ?licznie bez ca?? godzin?, jakby ten ksi?dz na ambonie. A? ?ukasiakowi krzy?e ?cierpn??y, a wszyscy si? pop?akali. Dopiero? jak nie wzi?li si? ch?opy do n?g schyla? panu, a jak pan nie wzi?? ?ciska? ich za g?ow?...

- I c??, kupi??... - przerwa? zniecierpliwiony ?limak.

- Co nie maj? kupi??... Kupi?!... - wykrzykn??a baba. - Ino troch? o cen? si? rozchodzi, bo pan chce za ka?d? morg? sto rubli, a ch?opy daj? po pi??dziesi?t. Ale, m?wi? wam, tak p?akali i ca?owali si?, tak gadali, ?eby by?a jedno?? mi?dzy ch?opem i panem, ?e pewnie gospodarze dodadz? z dziesi?tek rubli, a dziedzic opu?ci im reszt?. Josel m?wi, ?eby tyle post?pili, nie wy?ej, ino nie ?piesz?cy si?, a pewniakiem dobij? targu... M?dry, psia wiara. ?yd!... Bez tych par? tygodni, co ch?opy u niego radz?, taki ma przecie rozch?d w karczmie, jakby si? we wsi Matka Boska objawi?a!... Ach! Matko cudami s?yn?ca!...

- A na mnie on wci?? buntuje gospodarzy? - spyta? ?limak.

- Buntowa? nie buntuje - odpar?a baba - ino tak czasem w?cibi s??wko, ?e wy ju? nie gospodarz, ino handluj?cy... Ch?opy to s? gorzej na was zajad?e ani?eli on. Nie mog? zapomnie?, ?e?cie u nich kupowali kuraki po z?otemu, a miernikom sprzedawali po dwa...

Skutkiem tych wiadomo?ci ?limak nazajutrz rano wybra? si? do dworu i w po?udnie wr?ci? kwa?ny do domu.

- No i c??? - zapyta?a go ?ona.

- No, by?em i wszystko ci rozpowiem, ino dawaj je??. Rozebra? si?, zasiad? do miski kapu?niaku i prawi?:

- Inom, m?wi? ci, min?? bram?, patrz?, a po jednej stronie dworu wszystkie okna rozwarte. Na taki zi?b! s?yszysz ty, Jagna?... My?l?, czyby kto, nie daj Bo?e, umar??... Zagl?dam, a tu w najwi?kszej izbie (tej z bia?ymi s?upami, wiesz, co tyla jak ko?ci??) je?dzi se po pod?odze lokaj Mateusz. Bez kapoty, w fartuchu, szczotk? si? podpiera i tak je?dzi jak ch?opcy po lodzie. M?wi? mu: "Pochwalony! co robicie, Mateuszu?" "Na wieki! -on m?wi - widzita, ?e glancuj? pod?og?, bo b?d? u nas dzisiaj wielgie ta?ce." "A pan - m?wi? - jeszcze nie wsta??" "Ech - on m?wi - pan wsta?, ino se tera z krawcem przymierzaj? kierezyj?, bo pan na ta?ce ubierze si? za Krakowiaka, a pani za Cygank?." "A ja - m?wi? - chcia?em go prosi?, ?eby mi sprzeda? ??k?." A Mateusz, niby lokaj, na to: "Nie b?d?cie g?upi, ?limaku! Gdzie?by pan gada? z wami o ??ce, kiedy sztyftu je si? na krakowskie wesele?..." I znowu wzi?? je?dzi?, a? mi si? oczy rozbiega?y od samego patrzenia.

Odszed?em se od okna i postoja?em krzyn? czasu wedle kuchni. S?ysz?, rwetes okrutny, ogie? pal? jak w ku?ni, mas?o skwierczy. Naraz patrz? - wylatuje z kuchni lgn?c Kempiarz, co jest we dworze za kucht?, ale taki ci nieborak pojuszony, jakby go kto siekier? dziabn??. Wo?am: " lgn?c! la Boga, a z ciebie kto tak farb? pu?ci??" "Nie ze mnie to - on m?wi - ino mi kucharz da? w pysk zar?ni?tym kaczorem i tak mnie osmarowa?o." "Chwa?a Najwy?szemu Bogu - m?wi? - ?e nie z ciebie, lgn?c, ta posoka, ale za to powiedz mi - jak by zdyba? dziedzica?" A on m?wi: "Zaczekajcie tu, bo przywie?li sarn?, to pewnie pan wyjdzie obejrze? j?."

Polecia? se Ignac pod studni?, a ja czekam i czekam, a? mi? ci?goty przechodz?. Ale czekam.

- No i widzia?e? pana? - przerwa?a niecierpliwie ?ona.

- Ma si? wiedzie?, ?em widzia?.

- A gada?e? z nim?

- A ino jak.

- C??e?cie ugadali?

- Ha, no, ja mu powiedzia?em: "Dopraszam si? ?aski ja?nie pana o t? ??k?..." A on szepnie: "Iii, daj mi dzi? spok?j z interesami, bo g?owy do tego nie mam."

- I tyle? - spyta?a si? kobieta. ?limak roz?o?y? r?ce.

- P?jd? tam jutro albo pojutrze, jak si? wy?pi? po ta?cach -zako?czy?.

W tej porze Maciek Owczarz wje?d?a? sankami do lasu po drzewo. Wi?z? siekier?, kobia?k? z odrobin? ?ywno?ci i c?rk? g?upiej Zo?ki. Matka odbieg?szy sierotk? w jesieni, nie zapyta?a o ni? do dzi? dnia, wi?c Owczarz matkowa? znajdzie. Sam j? karmi?, nocleg dawa? jej w stajni i bra? j? do ka?dej roboty, aby porzuconej dzieciny nigdy nie spuszcza? z oka.

Dziecko by?o tak niedo???ne, ?e prawie nie rusza?o si? i nie wydawa?o g?osu. ?limakowie, a nade wszystko Sobieska, przepowiadali mu rych?? ?mier?:

- Tygodnia nie wytrzyma.

- Umrze jutro.

- Oho! ju? po znajdzie.

Tak m?wiono o niej w chacie. Ale znajda i tydzie? prze?y?a, i nazajutrz nie umar?a, i nawet, kiedy pewnego dnia ju? uznano j? za nieboszczk?, otworzy?a znowu blade oczy do ?wiata.

Maciek na podobne wr??by tylko r?k? kiwa? m?wi?c: "Nie b?jta si?, nic jej nie b?dzie!..." Ka?dej nocy ukradkiem przystawia? j? do wymienia krowy, a w dzie? nie roz??cza? si? z ni?.

- Co si? ty, Maciek, frasujesz takim mizernym dzieciskiem? -m?wi?a nieraz ?limakowa. - ?eby? do niej gada? ?wi?tymi s?owami, ?eby? jej nawet z ksi??ki czyta?, to ci? jeszcze nie rozumie, bo strasznie g?upie. W ?ycium takiego nie widzia?a g?uptasa...

- Ale, hale!... - odpowiada? parobek. - Ma ona sw?j rozum, ino ?e nie gada. Ale jak si? kiedy rozgada, najstarszego cz?owieka zakasuje.

I czy gn?j wywozi? na pole, czy m??ci?, czy wia?, czy ?ata? odzienie, zawsze by?a przy nim znajda, kt?rej opowiada? o swych robotach, podkarmia? mlekiem z ma?ej flaszki albo ko?ysa? do snu ?piewaj?c fa?szywym g?osem:

Sz?a sierota po wsi,
Napadli j? ?li psi...

Dzi? zawi?z? j? do lasu. Owin?? w resztk? starego ko?ucha, potem w p?acht?, przywi?za? mi?dzy przednimi k?onicami sanek i tak jechali z g?ry, pod g?r? albo w?wozem, bo okolica by?a garbata. Nagle wydostali si? na r?wnin? wprost s?o?ca, kt?rego sko?ne promienie, odbite od niesko?czonej tafli ?nieg?w, porazi?y im oczy mocnym blaskiem.

Dziecko zap?aka?o. Owczarz odwr?ci? mu g?ow? na bok i prawi?:

- A widzisz, gada?em ci - zamykaj oczy. ?aden cz?owiek, ?eby najwi?kszy pan, ?eby sam biskup, na s?o?ce patrzy? nie mo?e, bo to jest boska latarnia. Pan Jezus, skoro ?wit, co dzie? bierze j? do gar?ci i ogl?da swoje gospodarstwo na ziemi. Zim?, kiedy mr?z dokucza, chodzi se najkr?tsz? drog? i d?u?ej wypoczywa bez noc. Ale za to latem wstaje o czwartej i penetruje calu?ki ?wiat do ?smej wieczorem. Tak samo cz?owiek powinien rucha? si? od ?witu do zachodu s?o?ca. Ale ty mo?esz se jeszcze spa? i w dzie?, bo i tak niewiele by? zrobi?a, cho?by? nie spa?a. Heta!... wio!...

Wjechali do lasu.

- O, widzisz - m?wi? Owczarz do dziecka - to jest las, ale nie nasz, ino dziedzica. Kupi? se tu ?limak cztery si?gi drzewa i zwozimy je, p?ki droga lepsza, a konie w polu niepotrzebne. Jak uro?niesz, b?dziesz se tu z dzie?mi chodzi?a na jagody. Ino nie za?a? daleko i rozgl?daj si?, ?eby ci wilk drogi nie zast?pi?. Tpru!... st?j!...

Stan?li pod stosem drzewa. Owczarz odwi?za? dziecko od sani i rozejrzawszy si? umie?ci? je na k?pie ja?owcu, w miejscu zacisznym. Potem wydoby? z kobia?ki flaszk? mleka i przytkn?? do ust znajdy.

- Na?ci, pij, nabierz si?, bo b?dzie troch? roboty. Szczapy s? niema?e i dobrze si? nad?wigasz, zanim na?adujesz sanie. Ju? nie chcesz?... A psik!... Niech ci b?dzie na zdrowie. A jak czego potrzebujesz, to wo?aj.

"Zawdy nawet z takim male?stwem weselej jest ani?eli samemu - doda? do siebie. - Dawniej nie mia? cz?owiek do kogo g?by otworzy?, a dzi? nagada si? za wszystkie czasy."

Wzi?? si? do nak?adania drzewa.

- Przypatrz?e si? teraz, jak idzie taka robota. J?drek to by zara szarpn?? szczap?, rozwali?by ca?y si?g, zm?czy?by si? i wnet usta?. Ale ty we? drewno z wierzchu - tak - ?adnie, ci?gnij se powoli, w??? na rami? i do sani. Ot i ju? masz jedno. Tak samo z drugim. Bierz powoli z wierzchu si?ga, na rami? i do sani. Ot i masz dwa. Ino pomalu?ku, nie zrywaj si?, bo ustaniesz.

Drewno, psia wiara, nie chce i?? na sanie, bo ono ma sw?j rozum i wie, co go czeka. Tak ku?den woli w?asny k?t, cho?by najgorszy. Ino takiemu wszystko jedno - doda? z westchnieniem -co nigdzie nie ma w?asnego k?ta. Tu zmarnie? czy tam zmarnie?, wszystko jedno...

Tak prawi? Owczarz, powoli uk?adaj?c drzewo. Niekiedy odpoczywa? albo na rozgrzewk? uderza? si? po bokach skostnia?ymi od zimna r?kami, albo okrywa? p?acht? sierot?. Tymczasem poczerwienia?o niebo i zerwa? si? mocny wiatr zachodni, przesycony wilgoci?.

Uj?ty zimowym snem las o?y?, pocz?? porusza? si? i gada?. Zadr?a?y zielone ig?y sosen, potem ga??zki, potem wyci?gni?te konary zachwia?y si? podaj?c sobie jakie? znaki; nareszcie -poruszy?y si? wierzchy i pnie drzew. Ko?ysa?y si? naprz?d i w ty?, jakby naradzaj?c si? albo zabieraj?c do pochodu. Zdawa?o si?, ?e ju? dokuczy?a im wiekowa nieruchomo?? i ?e lada chwil? ca?? gromad? wyrusz? gdzie?, bodaj na koniec ?wiata, zgie?kliwe i szumi?ce.

Niekiedy cz??? lasu, gdzie sta?y sanie Owczarza, uspokaja si?, jakby nie chc?c zdradzi? przed ludzk? istot? swoich tajemnic. W?wczas s?ycha? z daleka st?panie nieprzeliczonych n?g i marsz ca?ych kolumn. Oto id? z g??bi szeregi prawego skrzyd?a; id?, nadchodz?, ju? s? na r?wni z nami, ju? przesz?y... a oto rusza lewe skrzyd?o; s?ycha? chrz?st ?niegu, skrzypienie ga??zi, szum ust?puj?cego powietrza; id?, nadchodz?, ju? s? na jednej linii z ch?opem i znowu go min??y- A oto ?rodkowa kolumna, o?mielona, i zach?cona, zaczyna potrz?sa? ga??zkami, dawa? sobie znaki ga???mi, zwo?ywa? si? ogromnym szeptem. Ju? pochylaj? si? wierzcho?ki, ju? olbrzymy poddaj? si? naprz?d, ruszaj?... Stan??y... Widz? dwie ludzkie istoty, przed kt?rymi las nie zdradzi swoich tajemnic. Wi?c stoi w miejscu i gniewnie szumi?c obrzuca ich szyszkami i zesch?ymi ga???mi, jakby m?wi?: "Id? st?d, Owczarzu, id? st?d i nam nie przeszkadzaj..."

Ale Owczarz jest tylko naj?tym parobkiem. Wi?c cho? boi si? le?nych szum?w i rad by ust?pi? z drogi olbrzymom, zrobi? tego nie mo?e, dop?ki nie na?aduje sani drzewem. Ju? nie odpoczywa, nie rozciera sobie r?k zzi?bni?tych, tylko ?pieszy z uk?adaniem szczap, aby uciec z lasu przed noc? i przed zimow? burz?.

Tymczasem niebo coraz mocniej zaci?ga si? ob?okami, las nape?nia si? mg??, zaczyna pada? deszczyk od maku drobniejszy i marzn?cy. W ci?gu kilku pacierzy sukmana Ma?ka, p?achta znajdy i grzywy koni okrywaj? si? cienk?, zimn? i trzeszcz?c? skorup? lodu. Szczapy robi? si? tak ?liskie, ?e uciekaj? z r?k; ?nieg na ziemi robi si? g?adki jak szk?o, ?e nie mo?na na nim nogi oprze?. Maciek rzuca na sanie ostatnie szczapy i z niepokojem spogl?da na zachodz?ce s?o?ce. Niebezpieczna to rzecz wraca? do domu z takim ci??arem, w nocy, podczas go?oledzi!...

Pr?dko po?o?y? sierot? na na?adowanych saniach, prze?egna? si? i zaci?? konie. Maciek obawia si? wielu rzeczy na ?wiecie, ale najbardziej tego, a?eby na ?liskiej drodze nie wywr?ci?y si? sanie i nie przyt?uk?y go jak w?z przed laty.

- Heta!... wio!... - wo?a Maciek na konie.

Ju? wyjechali z lasu, droga staje si? coraz gorsza. Nie okute sanie co chwil? spadaj? w zatok? i ju? nieraz wywr?ci?yby si?, gdyby ich nie podpiera? dr??cy z zimna i obawy ch?op. Jedno potkni?cie si? skr?conej nogi, a ju? po nim i po znajdzie; drzewo by ich przyt?uk?o, reszty doko?czy?by mr?z.

Niedaleko go?ci?ca droga zrobi?a si? tak ?lisk?, ?e konie stan??y w miejscu. Umilk?y skrzypi?ce sanie, zm?czony ch?op przesta? 'wo?a?: "wio!..." - i na drodze zaleg?a cisza. Taka cisza, ?e z daleka s?ycha? by?o gniewny szum lasu, ?wist wiatru mi?dzy szczapami i przyt?umione szlochanie dziecka. Na dworze by?o coraz ciemniej.

- Wio!... - krzykn?? Maciek.

Konie szarpn??y i po?lizgn??y si? na miejscu.

- Wio!... - powt?rzy? podpieraj?c sanie. Ujechali kilka krok?w, lecz znowu stan?li.

- Pod Twoj? obron? uciekamy si?, ?wi?ta Bo?a Rodzicielko... - szepta? ch?op.

Zdj?? z sani siekier? i zacz?? przed ko?mi nacina? g?adk? drog?. Po p??godzinnej pracy dotar? do go?ci?ca; ju? ca?kiem usta?. W tym miejscu wznosi?o si? wysokie wzg?rze, prawie niepodobne do przebycia po ciemku i w czasie go?oledzi. Zdj?? z wozu szlochaj?c? sierot?, siad? przy saniach i otulaj?c dziecko my?la?: czy ?limak przyjdzie im z pomoc?, czy te? za?pi w ciep?ej izbie, a ich zostawi w?asnemu losowi?...

- Mo?e i przyjdzie, koni mu b?dzie ?al. Nie b?j si?, nie p?acz -szepn?? do sieroty. - Pan B?g mi?osierny jest wsz?dzie i nie da nam zgin??. Nie p?acz, bo p?aczem nic nie wsk?rasz.

Wtem zda?o mu si?, ?e po?wist wichru zamienia si? w d?wi?czenie mnogich dzwonk?w. Wo?a?y one: "dy?! dy?!... den! de-le?!..." - grubszymi, cie?szymi i bardzo cienkimi g?osami, jak podczas procesji. Zrazu my?la?, ?e to przywidzenie, ale dzwonki, nie milkn?c ani na chwil?, d?wi?cza?y coraz g?o?niej, coraz bli?ej, jak w lecie r?j komar?w nad bagnem.

- Co to jest? - szepn?? ch?op i podni?s? si? na nogi. Daleko mi?dzy wzg?rzami, zaro?ni?tymi ja?owcem, ukaza? si? na ?niegu czerwony p?omyk jeden, potem drugi, trzeci, czwarty... Czasem kry?y si? w w?wozach, to znowu b?yszcza?y wysoko, jakby na niebie, i znowu nik?y przy nieustannym i coraz g?o?niejszym akompaniamencie nieprzeliczonych dzwonk?w. Za ka?dym nowym ukazaniem si? p?omyki ?wieci?y coraz ja?niej, tak, ?e nareszcie przy blasku ich mo?na by?o dostrzec wielk? liczb? ogromnych, czarnych przedmiot?w; szybko biegn?cych w stron? Owczarza.

Jednocze?nie do uszu parobka dolecia? zgie?k g?os?w ludzkich, t?tent koni i trzaskanie z bat?w.

- Uha!...

- Ostro?nie, bo tu wzg?rze!...

- Jed? na z?amanie karku!...

- Hej tam!... nie wariujcie!...

- Zatrzymaj sanie. Ja wysiadam!.,.

- Wal naprz?d!...

- Jezus, Maria!

- Muzyka nie rozsypa?a si? jeszcze?

- Jeszcze nie, ale si? rozsypie!...

- Ho, la, la!...

Teraz Owczarz pozna?, ?e to cwa?uje sznur sani, wielkich i ma?ych, czterokonnych i parokonnych, kt?rym towarzyszy?o kilku ludzi jad?cych wierzchem z pochodniami. Blask ich w?r?d ciemnej nocy i marzn?cej mg?y wywo?ywa? dziwny efekt. Zdawa?o si?, ?e ?w orszak przez okr?g?? bram?, o?wietlon? czerwonym ogniem, wyje?d?a z jakiej? otch?ani, kt?rej nigdy nie mo?e opu?ci?.

A kulig wci?? p?dzi? galopem, krzycz?c, gwi?d??c, ?piewaj?c, strzelaj?c z bat?w, cho? droga by?a pe?na zatok. Nagle stan?? tu? przy saniach Owczarza.

- Hej! co tam?

- Sta?!... Jaki? w?z zawali? nam drog?...

- Kto to?

- Ch?op z drzewem.

- Ust?p, psubracie!...

- Nie ust?pi, bo konie nie uci?gn?...

- Zepchn?? go w r?w!...

- Dajcie spok?j!... Lepiej przenie?my go!...

- Brawo! przenie?my ch?opa!... Z sani, panowie!... I nim si? Owczarz opami?ta?, otoczy? go r?j pan?w w maskach, pi?rach, bogatych strojach, z szablami, miodami i gitarami w r?kach. Jedni chwycili jego sanie z drzewem, drudzy jego samego, wepchn?li ich na szczyt niebezpiecznego wzg?rza, sprowadzili na d?? i postawili w takim miejscu, sk?d ju? m?g? wr?ci? do domu bez wielkich trud?w.

- O la Boga! - szepta? zdumiony Maciek przypatruj?c si? cudakom, mi?dzy kt?rymi pozna? kilku dziedzic?w s?siednich wiosek.

- Musi jad? na zabaw? do naszego pana - doda? po chwili. - Ale co chwaty, to chwaty i dobre panowie!... ?eby w nich nie wst?pi?o, sto j??bym tu do rana.

Tymczasem ze szczytu wo?ano:

- Damy boj? si? jecha? pod g?r?...

- Niech wysi?d?, przeprowadzimy je piechot?. I ca?a gromada znowu pobieg?a na szczyt.

- Sanki nie przejad? t?dy...

- Dlaczego nie przejad?? - wo?a? jaki? m?odzie?czy g?os. -Antoni, ruszaj!...

- Nie dam rady, ja?nie panie...

- Wi?c precz z koz?a, b?a?nie! Sam pojad?, kiedy si? boisz...

Po chwili gwa?townie zabrz?cza?y dzwonki i ze szczytu wzg?rza jak wicher przemkn??y parokonne saneczki tu? ko?o Owczarza. Ch?op a? prze?egna? si?.

Na szczycie zn?w zawo?ano:

- Andrzej! jed?...

- St?j, hrabio!...

- Nie nara?aj si? pan...

- Ruszaj!...

Drugie sanie przelecia?y jak burza.

- Brawo!...

- Zuchy!...

- Ruszaj, Jacenty!...

Tym razem pop?dzi?o z g?ry, na ?eb, na szyj?, a? dwoje sanek obok siebie. W ka?dych siedzia? furman i pan.

Szalone wy?cigi o tyle wytar?y ?lisk? drog?, ?e inne sanie, uwolnione od pasa?er?w, mog?y wjecha? i zjecha? bez niebezpiecze?stwa, co te? zrobi?y z nale?yt? ostro?no?ci?.

- Id?my ju?!... - zawo?ano z g?ry.

- Ka?dy poda r?k? damie...

- Poloneza...

- Naprz?d, muzyka!...

Ludzie z pochodniami rozstawili si? wzd?u? drogi, muzykanci spr?bowali instrument?w, pary uszykowa?y si?. Zabrzmia?a ?a?osna melodia poloneza Ogi?skiego i z gromady stoj?cej na g?rze pocz??y wysuwa? si? para za par? jak barwna ni? wysnuta z ciemnego k??bka.

Owczarz zdj?? czapk?, cofn?? si? za swoje sanki i wydoby? spod ko?ucha g?ow? znajdy.

- Patrzaj - m?wi? - i przypatruj si? dobrze, bo drugi raz nie zobaczysz takich ?liczno?ci. To ci procesja, nie b?j si?!... Same dziedzice i dziedziczki, a tyle ich, jak owiec na pastwisku...

O kilka krok?w sta? lokaj z pochodni?, wi?c ch?op doskonale widzia? ka?d? par? przeci?gaj?cego orszaku i cichym g?osem szepta? obja?nienia sierocie:

- Widzisz tego, co mu blacha wyziera spod algiery!... a na g?owie ma mosi??ny kocio?ek? To wielgi rycerz!... Tacy zawojowali p?? ?wiata dawnymi czasy, ale dzi? ju? ich nie ma...

Pierwsza para min??a sanki ch?opa i znik?a za pag?rkiem.

- A przypatrz si? temu z siw? brod? i z kit? u czapki. To wielgi pan i senator... Tacy dawnymi czasy p?? ?wiata trzymali w gar?ci, ale ju? dzi? ich nie ma.. -

Druga para rozp?yn??a si? w ciemno?ci.

- Ten w ko?nierzu - m?wi? ch?op do znajdy - to duchowna osoba. Tacy dawnymi czasy znali wszystko, co ino jest na ziemi i w niebie, a po ?mierci bywali ?wi?tymi. Ale ju? dzi? ich nie ma...

Trzecia para skry?a si? za pag?rkiem.

- Ten, jaskrawy jak dzi?cio?, to tak?e wielgi pan. Nic nie robi?, ino pi? i ta?cowa?. Od jednego razu m?g? wypi? konewk? wina, a tyle potrzebowa? pieni?dzy, ?e w ko?cu z biedy musia? ojcowizn? sprzeda?. Kiedy wszystko zakupiono i jego, nieboraka, nie sta?o.

Czwarta para przesz?a.

- Widzisz, widzisz, jaki idzie u?an?... O! tacy du?o wojowali... Przeszli z Napolionem ca?y ?wiat, zbili wszy?kie narody. Ale dzi? ju? i tych nie ma...

A patrz? j, patrz? j, o!... na tych... To kominiarz, tamto kowal, ten gra na gitarze, ten niby ch?op, ale naprawd? to wszystko panowie przebrani, tak ot sobie, dla zabawy...

Orszak min?? ch?opa, polonez Ogi?skiego rozlega? si? coraz s?abiej, wreszcie umilkn??. Najgorsza droga zosta?a przebyta i pocz?to na powr?t siada? do sani w?r?d okrzyk?w i ?miech?w. Znowu zad?wi?cza? dzwonek jeden, drugi, dziesi?ty, ca?y r?j, znowu trzasn??y baty, zat?tnia?y kopyta i kulig pocwa?owa? dalej.

Ch?op nakry? g?ow?, po?o?y? dziecko na saniach, uj?? cugle i ostro?nie, po utartej drodze, ruszy? ku domowi. Z daleka przed nim d?wi?cza?y dzwonki i miga?y czerwone blaski; czasami wiatr przynosi? g?o?niejszy okrzyk. W ko?cu wszystko ucich?o i zgas?o.

- Czy ony, cho? i panowie, aby sprawiedliwie robi?, ?e bawi? si? takimi rzeczami? - mrukn?? Owczarz. Bo przypomnia? sobie butwiej?cy pod ko?cielnym ch?rem portret siwego senatora (do kt?rego czasami si? modli?) i rozdarty obraz szlachcica z podgolon? czupryn?, kt?rego ch?opi nazywali pot?pie?com, i czarny nagrobek rycerza, co zakuty w blachy, z mieczem w gar?ci i ?elazn? r?kawic? pod g?ow?, le?a? obok o?tarza ?wi?tej m?czenniczki Apolonii. A szlachcice za takich si? przebieraj?!...

Potem przyszed? mu na my?l wisz?cy w zakrystii biskup, co potrafi? wskrzesza? zmar?ych na ?wiadectwo, i zakonnik, co po swoim p?aszczu przeszed? Wis??, i ona kr?lowa, co z W?gier do Polski s?l pod ziemi? dla ubogich ludzi sprowadzi?a. W ko?cu stan?? mu, jak ?ywy, przed oczyma jego w?asny dziadu?, Roch Owczarz. M?dry dziadu?! z Napolionem chodzi? po ?wiecie, a na staro?? zosta? dziadem przy ko?ciele i wszystko tak dokumentnie t?umaczy? gospodarzom, ?e mia? wi?kszy zarobek ni? organista.

- Wieczne odpoczywanie racz da? duszy jego. Panie! - szepta? Owczarz. Ale wci?? trapi?o go w sercu, ?e jednakowo nie?adnie szlachta robi bawi?c si? ko?cielnymi rzeczami. "Oni by si? mo?e i w ornaty poprzebierali..." - my?la?.

By?o z wiorst? od cha?upy, kiedy z daleka za sob? us?ysza? g?osy jad?cych, a przed sob? ujrza? ?limaka.

- Gadali?my, ?e? utkn?? pod g?r? - odezwa? si? ?limak - a ty, chwa?a Bogu, doje?d?asz. Widzia?e? wesele?

- Oho, ho!... - odpar? Owczarz.

- I nie rozbili ci? ?lachta?

- Co mieli rozbi?- ? Jeszcze me przez g?r? przeci?gli z saniami.

- O!.-. I ?aden nic ci z?ego nie zrobi??

- Nic. Jeden mi ta ze zbytk?w czapk? na oczy nasun??, i tyle.

- Tak!... u nich to tak. Albo ci?, cz?eku, skrzywdzi, albo cho? do rany go przy???. Jak co w niego wst?pi - zakonkludowa? ?limak.

- Jak co w niego wst?pi - powt?rzy? Owczarz. - Ale fantazj? to zawdy maj? pa?sk?. Tak, psiekrwie, wali?y saniami z nowy?szy g?ry, ?e mnie ciarki przesz?y. Musieli si? dobrze spi?, bo ?aden karku nie skr?ci?. Ch?op na trze?wo nie wyszed?by ?ywy z tej okazji.

Za chwil? dop?dzi?o ich dwoje sanek. W pierwszych siedzia? jeden podr??ny, w drugich dwu.

- Wy z tej wsi? - spyta? pierwszy podr??ny.

- Z tej - odpowiedzia? ?limak.

- To wesele, co jecha?o, to do was jecha?o?

- Nie do nas, ino do dziedzica.

- No, no... A arendarz Josel jest w domu?

- Pewno jest, je?eli nie pojecha? za jakim szachrajstwem -odpar? ?limak.

- A nie s?yszeli?cie, nie sprzeda? jeszcze wasz dziedzic maj?tku? - odezwa? si? gruby g?os z drugich sa?.

- Po co ty to gadasz, Fryc!... - zgromi? go siedz?cy z nim razem.

- Bo diab?a wart ca?y ten interes - odpowiedzia? gniewnie gruby g?os.

- Ehe to oni!... - mrukn?? ?limak wpatruj?c si? po ciemku w podr??nych.

Sanki pomkn??y naprz?d. - Musi to starezakony - rzek? Owczarz - bo jako? kiepsko gadali i maj? brody.

Tamten przedni to zakon, ale te dwa to Niemce z W?lki -odpar? ?limak. - Pami?tam ich, bo mnie zaczepia?y tego lata.

_ Ze u szlachty to nawet zabawy nie ma bez ?yda - m?wi? Owczarz. - Ledwie tamci pojechali, a ju? ten za nimi ci?gnie.

- Jak dym za ogniem - doda? ?limak.

Tak rozmawiaj?c dojechali do wr?t, gdzie czeka? na nich J?drek z latarni?. Niebawem znale?li si? w cha?upie, okryci szronem, bo mr?z by? coraz t??szy.

Tymczasem sanie, wioz?ce starozakonnego i dwu Niemc?w z W?lki, powoli opu?ci?y si? w dolin?, min??y most na rzece, z niema?ym trudem wjecha?y na pierwszy taras pag?rk?w i dobi?y si? do karczmy. Tu do uszu podr??nych dolecia?y urywane d?wi?ki muzyki i r??owy blask smolnych beczek p?on?cych przede dworem. Niemcy wysiedli i weszli do szynku, sk?d po chwili wybieg? karczmarz Josel i przez kilka minut p??g?osem rozmawia? z przyjezdnym. Wreszcie nisko mu si? uk?oni? i kaza? furmanowi zawie?? go do dworu.

Za odje?d?aj?cym wybieg? z karczmy jeden z Niemc?w, wo?aj?c: "hej! hej!" Sanki zatrzyma?y si?. Niemiec opar? si? na ich kraw?dzi i m?wi?:

- Dzi? nic z tego interesu nie b?dzie.

- Dlaczego nie ma by?? - zapyta? ?yd powoli.

- Oni teraz ta?cuj?...

- No, to co z tego?

- Szlachcic nie porzuci ta?ca dla rachunk?w.

- Wi?c sprzeda bez rachunku.

- Albo ka?e czeka? par? dni.

- Ja nie mam czasu na czekanie - odpar? ?yd. - Jed?! - rzek? do furmana.

We dworze muzyka brzmia?a coraz ?ywiej, we wsi odpowiada?o jej wycie rozbudzonych ps?w, a w spr?chnia?ych drzewach przydro?nych ?wisty i j?ki wichru. Sanie pod g?r? posuwa?y si? coraz wolniej, konie potyka?y si? coraz cz??ciej, furman ok?ada? je batem coraz mocniej, a jego pasa?er podni?s? wysoki bobrowy ko?nierz i my?la?.

Na dziedzi?cu p?on??y smolne beczki, wn?trze kuchni wygl?da?o jakby o?wietlone bengalskim ogniem, ?ciany dworu promieniowa?y d?wi?kami walca. Oko?o budynk?w folwarcznych jeszcze rozlega?y si? dzwonki sa?, furmani k??cili si? o miejsce dla swoich koni, na sztachetach otaczaj?cych dziedziniec opierali si? parobcy, gospodarze i wiejskie kobiety, przypatruj?c si? sylwetkom tancerzy, kt?re nieustannie miga?y w oknach salonu. A nad tym gwarem, muzyk?, blaskiem, zabaw? i ciekawo?ci? ludzk? rozci?ga?a si? noc zimowa, z g??bi kt?rej doje?d?a? do dworu otulony bobrowym ko?nierzem ?ydek i - duma?.

Skromny jego ekwipa? zatrzyma? si? w cieniu, przed wrotami;

?yd wysiad? i zm?czonym krokiem powl?k? si? do otwartych drzwi kuchni. Co? przem?wi? do kucharza, ale kucharz nie zwr?ci? na niego uwagi - skin?? na pomywaczk?, lecz ta odwr?ci?a si? ty?em; w ko?cu trafi? na p?dz?cego ch?opca z kredensu, schwyci? go za rami? i rzek?:

- Masz tu z?oty, a jak mi sprowadzisz lokaja Mateusza, dostaniesz drugi z?oty.

Ch?opiec stan?? i ciekawie spojrza? na ?yda.

- Albo kupiec zna Mateusza?... - spyta?.

- Poznam, tylko go przyprowad?. Niebawem znalaz? si? Mateusz.

- Masz tu rubla - rzek? przyjezdny - a jak wywo?asz do mnie pana, dostaniesz znowu rubla. Lokaj potrz?sn?? g?ow?.

- Pan teraz jest bardzo zaj?ty - rzek? - z pewno?ci? nie wyjdzie.

- Powiedz, ?e chce si? z nim widzie? pan Hirszgold w bardzo pilnym interesie. Powiedz jeszcze, ?e pan Hirszgold przywi?z? list od ojca pani. Masz tu drugiego rubla, ?eby? nie zapomnia? nazwiska: pan Hirszgold.

Lokaj szybko poszed? do dworu, lecz wr?ci? niepr?dko. Nasta?a pauza w muzyce, on nie wraca?, zagrano polk?, on jeszcze nie wraca?, wreszcie - ukaza? si?.

- Ja?nie pan prosi do oficyny - rzek? do go?cia w bobrowym ko?nierzu. Poszed? naprz?d i otworzy? drzwi do pokoju, w kt?rym sta?o kilka ???ek, w cz??ci pos?anych, a przeznaczonych dla tancerzy.

?yd zdj?? bogate futro, wzi?? w r?k? bobrow? czapk? i usiad? na krze?le. By? to przystojny, rumiany m??czyzna, z kasztanowat? brod?, w d?ugim syberynowym surducie. Nogi w lakierowanych butach wyci?gn?? na pok?j, opar? si? o por?cz krzes?a i zapatrzony w p?omie? ?wiecy, czeka? i duma?.

W sali muzyka sko?czy?a gra? polk? i po nied?ugiej pauzie zagra?a dzielnego mazura. We dworze zgie?k i tupanie spot?gowa?y si?, kiedy niekiedy rozleg?a si? komenda taneczna, po kt?rej nast?powa? wybuch ha?asu, jakby ca?y folwark mia? run??. ?yd s?ucha? oboj?tnie, czeka? bez niecierpliwo?ci i duma?, wci?? duma?.

Nagle w sieni oficyny zaszumia?o, zabrz?cza?o, drzwi odskoczy?y jakby je kto wywali?, i przed oczekuj?cym go?ciem stan?? dziedzic. Ubrany by? w kierezj? z czerwonym ko?nierzem, pe?n? k??ek i ?wiecide?, w czerwon? czapk? z pawim pi?rem, w szerokie spodnie w bia?e i r??owe paseczki i w buty z podk?wkami.

- Jak si? pan ma, panie Hirszgold! - zawo?a? dziedzic weso?o. -C?? to za pilny list od te?cia?...

Go?? z wolna podni?s? si? z krzes?a, uk?oni? si? powa?nie i wydobywszy list z wewn?trznej kieszeni paltota - rzek?:

- Niech pan przeczyta.

- Jak to?... Teraz?... Ale? ja ta?cz? mazura, panie Hirszgold...

- A ja buduj? dystans kolei - odpar? go??.

Dziedzic przygryz? w?sa, odpiecz?towa? list i szybko przebieg? oczyma. We dworze zgie?k taneczny pot?gowa? si?, komenda mazura brzmia?a coraz cz??ciej i g?o?niej.

- Wi?c pan chce kupi? m?j folwark? - spyta? dziedzic.

- I to zaraz.

- Ale?, panie, ja mam bal w domu!...

- A na mnie czekaj? koloni?ci. Je?eli do p??nocy nie sko?cz? z panem, jutro b?d? musia? sko?czy? z pa?skim s?siadem. On zyska, a pan straci.

- No dobrze, to jest... - m?wi? rozgor?czkowany dziedzic. -M?j te?? pisze o panu bardzo pochlebnie... Ale w takiej chwili...

- Potrzebuje pan tylko napisa? par? s??w. Dziedzic rzuci? krakusk? na st??.

- Doprawdy, panie Hirszgold, jeste? niezno?ny!...

- To nie ja, to interesa. Chcia?bym dogodzi? pa?skiej familii, ale przed?u?y? kr?tkiego czasu nie potrafi?.

W sieni znowu zabrz?cza?o i wpad? u?an z krzykiem:

- B?j si? Boga, W?adku, co robisz?...

- Nag?y interes... - t?umaczy? si? dziedzic.

- Ale? twoja dama czeka...

- Wi?c niech mnie kto zast?pi, bo m?wi? ci, ?e mam nag?y i wa?ny interes.

- Ale? dama!... - biada? u?an wybiegaj?c z pokoju. W sali pierwszy komendant mazura ochrypn?? tak, ?e ca?kiem zamilk?. Wnet rozleg? si? inny, pot??ny g?os basowy:

- Panie rond, panowie koszyki...

- Ile pan dajesz? - zwr?ci? si? zdesperowany gospodarz do kupca. - Co za oryginalne po?o?enie!... - doda? pobrz?kuj?c podk?wkami.

- Daj? dwa tysi?ce dwie?cie pi??dziesi?t rubli za w??k?, bez targ?w - odpar? stanowczo kupiec. - Jutro dam tylko dwa tysi?ce.

- En avant!... - rykn?? bas w sali.

- Nigdy! - odpar? dziedzic. - Wol? sprzeda? ch?opom.

- Ch?opi daj? panu tysi?c pi??set rubli, a dadz? - najwy?ej -tysi?c osiemset.

- Wi?c wol? sam gospodarowa?...

- I dzi? pan sam gospodaruje, a co z tego?...

- Tournez!... - zawo?ano z sali.

- Jak to co?... - oburzy? si? dziedzic. - Ziemia pyszna, lasy, ??ki...

Kupiec machn?? r?k?.

- Ja, panie, wiem, co tu jest - odpar?. - Wiem od pa?skiego rz?dcy, kt?ry si? na Nowy Rok oddali?. Dziedzic rozgniewa? si?.

- Wi?c ja sam rozkolonizuj?!... - zawo?a?.

- I we?mie pan po dwa tysi?ce za w??k?, a przez ten czas m?oda pani umrze z nud?w - odpar? kupiec z u?miechem.

- Chaine! z lewej strony! - zabrzmia?a komenda.

- Bo?e! co robi??... - westchn?? dziedzic.

- Podpisa? ugod? - odpowiedzia? kupiec- - Przecie? te?? pa?ski donosi w li?cie, ?e ja dam cen? mo?liwie najlepsz? i ?e zas?uguj? na ufno??.

- Partagez!...

W sieni po raz trzeci zabrz?cza?o, potkn??o si?, uderzy?o we drzwi, zakl??o na diab?a i pioruny, i do pokoiku znowu wpad? u?an.

- W?adku! - zawo?a? - hrabia ?miertelnie obrazi? si? za afront, jaki robisz jego narzeczonej, i chce wyje?d?a?...

- Bo?e! jakim ja nieszcz??liwy - j?kn?? dziedzic. - Napisz pan, panie Hirszgold, umow?, zaraz wr?c?...

Wybieg?. Kupiec wydoby? z torebki podr??ny ka?amarz i pi?ro, z kieszeni z?o?ony we czworo arkusz papieru i przy blasku stearynowej ?wiecy, w?r?d d?wi?k?w muzyki, ?oskotu n?g, krzyk?w prowadz?cego ta?ce, napisa? kilkana?cie wierszy. Potem znowu wpad? w spokojn? zadum?.

Po kwadransie ucichn?? mazur, a wkr?tce w pokoiku ukaza? si? dziedzic zm?czony, ale promieniej?cy.

- Gotowe? - spyta? weso?o.

- Gotowe.

Przeczyta? i podpisa? m?wi?c z u?miechem:

- Jak? warto?? mo?e mie? ta umowa!...

- Dla s?du ?adnej, ale dla pa?skiego te?cia jest wa?n?. No, a on ma pieni?dze - odpar? kupiec.

Dmuchn?? na podpis, powoli z?o?y? papier i na zako?czenie spyta? z odcieniem lekkiej ironii:

- C??, pan hrabia nie gniewa si??

- A uda?o mi si? go uspokoi? - odpar? zadowolony dziedzic.

- W tym roku b?dzie on mia? wi?ksze zmartwienie przez swoich wierzycieli - mrukn?? kupiec - No, ?egnam pana, weso?ej zabawy.

Poda? r?k? dziedzicowi, kt?ry z po?piechem opu?ci? pokoik wracaj?c na sal? balow?.

Kupiec zacz?? powoli wci?ga? futro. Wsp??cze?nie, jak spod ziemi, zjawi? si? Mateusz.

- Wielmo?ny pan - odezwa? si? lokaj pomagaj?c mu ubra? si? -wielmo?ny pan kupi? nasz maj?tek?...

- Co to dziwnego? nie pierwszy i nie ostatni - odpar? kupiec. Si?gn?? do pugilaresu i da? lokajowi trzy ruble.

- Zawo?am konie, ja?nie panie - rzek? zgi?ty do pod?ogi lokaj.

- Nie potrzeba - odpowiedzia? kupiec. - Moja kareta zosta?a si? w Warszawie, a tu mam tak ordynarny ekwipa?, ?e mi nie wypada popisywa? si? z nim.

Po tych s?owach wyszed? za bram? dziedzi?ca piechot?, odprowadzony z honorami przez Mateusza.

We dworze zacz?to ta?czy? kontredansa we trzydzie?ci par, co trwa?o do kolacji. Po kolacji wzi?to si? znowu do polki, walca, mazura i tak bez ko?ca. Na wschodzie ukaza? si? blady ?wit, w chatach zap?on??y ogniska, na podw?rkach zaskrzypia?y ?urawie studzien, w stodo?ach zat?tnia?y cepy, a we dworze wci?? ta?czono i ta?czono.

Wraz ze wschodem zimowego s?o?ca ?limak zarzuci? na ramiona sukman? i szepcz?c pacierz powl?k? si? przez wrota. Czasem spogl?da? na niebo i zapytywa? je wzrokiem: jaka b?dzie pogoda? -to znowu zwraca? ucho w stron? dworu, sk?d dolatywa?y go szczekania ps?w i urywane d?wi?ki muzyki. Za tym odg?osem wyszed? na drog? i machinalnie zmierza? w stron? pokrytej lodem rzeki, wci?? ustami szepcz?c pacierz, a w g?owie rozmy?laj?c, jak to d?ugo i weso?o bawi si? pa?stwo we dworze.

Patrzy? na b??kit niebieski, na ?nieg zar??owiony promieniami s?o?ca, na ob?oki jakby sk?pane w purpurze, wdycha? mro?ne powietrze ranka i czu?, ?e tego nieba, ?niegu i mrozu nie odda?by za najpi?kniejsz? muzyk? i ta?ce.

- Ju? by ja tam mojej biedy nie mienia? na wasze zabawy!... -szepn??. - Zm?cz? si?, nie wy?pi? jak nale?y i tyle dobrego...

Znowu przypomnia? sobie modlitw?, odegna? z serca ?wiatowe my?li i mrucza?:

- Drugi pacierz... Ojcze nasz, kt?ry? jest w niebie... Nagle poza pag?rkiem us?ysza? rozmow?. Posun?? si? w tamt? stron? kilka krok?w i ujrza? dwu ludzi w d?ugich granatowych ko?uchach. Jeden mia? twarz star? i ogolon?, drugi by? barczysty i brodaty.

Oni tak?e spostrzegli go i starszy zapyta?:

- To wasze grunta, gospodarzu, z t? g?r?? ?limak przypatrywa? im si? zdumiony.

- Co wy si? tak wypytujecie o moj? chudob??... - odpar?. -Przecie wam ju? tego lata powiedzia?em, ?e grunt m?j i g?ra moja.

- Wi?c kiedy twoje, to nam sprzedaj - odezwa? si? brodaty.

- Zaczekaj, Fryc - przerwa? mu stary.

- Ojciec lubi du?o gada?! - ofukn?? brodacz.

- Zaczekaj, Fryc - ci?gn?? stary. - Widzicie, gospodarzu -zwr?ci? si? do ch?opa - my dzi? kupili?my od waszego pana ten maj?tek...

- No, i po co to? - przerwa? brodaty.

- Zaczekaj, Fryc. Ale widzicie, gospodarzu, nam potrzebna jest wasza g?ra, bo chcemy postawi? wiatrak...

- Herr Jesus!... - rzuci? si? brodaty. - Ojciec z niewyspania chyba rozum straci?!... S?uchaj - rzek? gniewnym tonem do ch?opa - chcemy kupi? tw?j grunt...

- Grunt - powt?rzy? zdziwiony ch?op ogl?daj?c si? za siebie. -Grunt?-..

Chwil? waha? si? nie wiedz?c, co odpowiedzie?, wreszcie rzek?:

- A c?? wy, panowie, macie za prawo kupowa? m?j grunt?

- Mamy pieni?dze - odpar? brodacz.

- Pieni?dze?... Ja za pieni?dze nie sprzedam. To przecie moja ziemia. Siedzieli?my tu z dziada, pradziada, jeszcze za czasu pa?szczyzny, i to si? nazywa?a nasza zagroda. P??niej m?j ojciec dostali ten grunt z ukazu na w?asno?? i to jest opisane w komisji. Potem za las ja dosta?em trzy morgi tak?e na w?asno?? i to tak?e jest opisane w komisji. Rz?dowy omentra ziemi? t? zmierzy?, na wszystkich papierach s? podpisy i piecz?cie, jak si? nale?y, zatem... Zatem - jakim prawem wy chceta kupowa? m?j grunt, kiedy on jest m?j?... M?j w?asny, no?...

Przez ca?y ci?g tej drugiej mowy, wypowiedzianej wzburzonym g?osem, brodacz odwr?ci? si? do ch?opa bokiem i gwizda? przez z?by, a stary wyci?gn?? r?ce i niecierpliwie nimi wytrz?sa?. Schwyciwszy nareszcie stosown? chwil? zawo?a?:

- Ale? my tobie chcemy zap?aci?!... Got?wk?... Po sze??dziesi?t rubli za morg?.

- I za sto nie sprzedam - odpar? ?limak - bo nie macie na to nijakiego prawa.

- Ale mo?emy um?wi? si? z dobrej woli. Ch?op pomy?la? i nagle za?mia? si?.

- Taki?cie starzy - rzek? - a jeszcze nie macie rozumu na to, ?e przecie? ja z dobrej woli mojego gruntu nie sprzedam.

- Dlaczego?... Za te pieni?dze, kt?re wam dajemy, mogliby?cie za Bugiem kupi? ca?? w??k?.

- Kiej tam tak tania ziemia, to czemu wy jej nie kupujecie, ino w?azicie do naszej wsi?

- Cha! cha!... - roze?mia? si? brodacz. - Ch?op, widz?, nieg?upi, kiedy ojcu m?wi to samo, co ja z rana i wieczorem powtarzam.

- Zaczekaj, Fryc - rzek? stary bior?c ?limaka za r?k?. -Gospodarzu - ci?gn?? ?ciskaj?c go - m?wmy jak chrze?cijanie, nie jak poganie. Tego samego Boga chwalimy, wi?c po co si? k??ci??... Ja, widzisz, gospodarzu, mam syna, co si? zna na m?ynarstwie - i - chcia?bym mu postawi? wiatrak na tej oto g?rze. Jak on b?dzie mia? wiatrak, to on we?mie si? do roboty, o?eni si?, ustatkuje i ja b?d? na stare lata szcz??liwy. A tobie nic z tej g?ry.

- Ale to przecie moja g?ra, m?j grunt - odpar? ch?op. - Id?cie do komisji, a poka?? wam, jako to jest m?j w?asny grunt i jako do niego nikt nie ma prawa.

- Prawa nie ma nikt - potwierdzi? stary - ale ja chc? kupi?...

- No, to ja nie sprzedam.

Stary cz?owiek skrzywi? si?, jakby mu si? na p?acz zbiera?o. Poci?gn?? ch?opa kilkana?cie krok?w na go?ciniec i m?wi? g?osem przyciszonym, dr??cym ze wzruszenia:

- Czego?cie si? tak zawzi?li na mnie, gospodarzu? Widzicie, moi synowie k??c? si? ze sob?. Jeden lubi rol?, drugi m?ynarstwo. No, ja bym chcia? m?odszego ustali?, zbudowa? mu wiatrak, o?eni? i mie? blisko siebie. Nied?ugo mi ?y? na ?wiecie, mam osiemdziesi?t lat, wi?c... Nie spierajcie si? ze mn?...

- Albo wy nie mo?ecie gdzie indziej kupi? ziemi? - spyta? ch?op.

- No, nie mo?em. My handlujemy ca?? gromad?, w kilkunastu... Du?o by o tym gada?... Ale m?j m?odszy syn. Wilhelm, on nie rolnik... Jak nie b?dzie mia? wiatraka, zmarnieje ch?opak albo p?jdzie w ?wiat. A ja stary, ja go chc? mie? przy sobie... Wi?c sprzedaj nam sw?j grunt - m?wi? ?ciskaj?c go mocniej za r?k?. - Zreszt?, s?uchaj - doda? ciszej -dam ci siedemdziesi?t pi?? rubli za morg?... Wielki to pieni?dz!... B?g mi ?wiadek, ?e daj? ci wi?cej, ni? warto... Prawda, ?e sprzedasz? Ty? przecie uczciwy cz?owiek, chrze?cijanin...

Ch?op ze zdziwieniem i lito?ci? patrzy? na Starca, kt?remu czerwone oczy nabieg?y ?zami.

- Musi, panie - rzek? ?limak - wy macie kiepski rozum, kiedy mnie tak napastujecie. Bo ino pomy?lcie, czy jest sens prosi? cz?owieka, a?eby da? sobie uci?? r?k? albo nawet poder?n?? gard?o? A c?? bym ja, ch?op, robi? bez ziemi?...

- Kupisz sobie innego grunta... B?dziesz mia? dwa razy tyle... Sam wyszukam ci tak? wie?...

?limak kiwa? g?ow?, wreszcie odpar?:

- M?wicie do mnie jak ten ch?op do drzewiny, kiedy j? wykopuje w lesie, a chce zasadzi? kole domu. "Chod? - on m?wi -b?dziesz przy cha?upie, b?dziesz mi?dzy lud?mi..." No, i g?upia drzewina wychodzi z lasu, bo musi; ale nim j? w nowym gruncie osadz? - usycha. I wy chcecie, ?ebym ja tak zmarnia? z ?on?, z dzie?mi i ca?ym dobytkiem. Bo c?? bym pocz?? w tym dniu, kiedy bym m?j grunt sprzeda??

Rozmow? przerwa? brodaty przem?wiwszy do ojca po niemiecku g?osem podniesionym i stanowczym.

- Wi?c nie sprzedasz? - spyta? starzec.

- Ni - odpar? ?limak.

- Po siedemdziesi?t pi?? rubli morg??

- Ni.

- A ja ci m?wi?, ?e sprzedasz! - zawo?a? brodaty, gwa?townie chwytaj?c ojca za r?k?.

- Ni.

- Sprzedasz, gospodarzu - powt?rzy? stary.

- Ni.

Poszli obaj na most, krzykliwie rozprawiaj?c po niemiecku. Ch?op podpar? r?k? brod? i patrzy? za nimi.

Nagle zwr?ci? oczy na dw?r, gdzie ju? muzyka ucich?a i w oknach pociemnia?o, i jaka? nowa my?l przemkn??a mu przez g?ow?, bo szybko wr?ci? do cha?upy.

- Jagna! - zawo?a? otwieraj?c drzwi do sionki - Jagna!... A wiesz ty, ?e pan sprzeda? folwark Niemcom?...

Stoj?ca przy kominie gospodyni prze?egna?a si? ?y?k?.

- W imi? Ojca!..-. Czy? ty, J?zek, zwariowa??... Kto ci to powiedzia??...

- A o teraz zaczepi?y mnie na go?ci?cu dwa Niemce, powiedzieli o sprzedaniu folwarku i jeszcze... Wiesz ty, Jagna?... Jeszcze chcieli od nas grunt kupi?... Grunt nasz w?asny!

- To? ty zupe?nie zwariowa?! - krzykn??a ?limakowa. - J?drek, biegaj na go?ciniec, czy tam s? jakie Niemce, bo ojciec co? gada od rzeczy...

J?drek wybieg? i po up?ywie pacierza wr?ci? donosz?c, ?e na drodze, za mostem, wida? istotnie dwu jakich? w granatowych kapotach. ?limak tymczasem siedzia? na ?awie, milcz?cy, ze spuszczon? g?ow? i r?koma opartymi na kolanach. W izbie szare ?wiat?o poranku pl?ta?o si? z czerwonym blaskiem ognia nadaj?c ludziom i przedmiotom fizjonomie martwe albo gro?ne.

Gospodyni nagle spojrza?a na m??a.

- C??e? tak poblad?? - rzek?a - c??e? tak osowia?? Co ci jest?

- Co mi jest? - powt?rzy? - tak?e si? pyta, m?dra!... Albo nie rozumiesz, ?e je?eli dziedzic sprzeda? mienie, to Niemce odbior? nam ??k??...

- Czemu by mieli odbiera?? - odpar?a gospodyni niepewnym g?osem. - Przecie b?dzie si? im p?aci? czynsz tak samo jak dziedzicowi.

- Gadasz, co ci ?lina przyniesie, bo nie wiesz, ?e Niemce s? chytre na pasz?. Oho! oni du?o trzymaj? byd?a... Wreszcie -doda?, zamy?lony - odbior? ??k?, ?eby mi dokuczy? i wyforowa? z gruntu.

- Jeszcze nie wiadomo, kto kogo wyforuje! - odpar?a gniewnie ?limakowa.

- Nie ja ich - szepn?? m??.

Kobieta uj??a si? pod boki i stopniowo podnosz?c g?os pocz??a m?wi?:

- O... widzisz, jaki to z niego ch?op!... Ino spojrza? na szwabskie nasienie, a zara mu serce odj??o. Zabior? ci ??k?, no, to i co? B?dzie si? im wp?dza? byd?o w szkod?, dop?ki jej na powr?t nie sprzedadz?.

- To mi wystrzelaj? byd?o.

- Wystrzelaj??... - krzykn??a gospodyni. - A s?d, a krymina??... Panom nie wolno krzywdzi? ch?opskiego bydl?cia, a ma by? wolno Szwabom?

- Jak nie wystrzelaj?, to zajm? nam bydl? i wyprawuj? wi?cej, ni? ono zjad?o. Niemiec ma rozum, nie b?j si?. On dozorem i procesami zalezie ci za dziesi?t? sk?r?.

Gospodyni umilk?a na chwil?.

- No - rzek?a po namy?le - to b?dziemy kupowali pasz?.

- Od kogo? Przecie gospodarze ju? dzisiaj nie sprzedaj?, a Niemiec, jak si? na pa?skim osiedli, nie wypu?ci ?dziebe?ka trawy.

Na kominie garnczek zacz?? kipie?, ale ?limakowa nie zwr?ci?a na to uwagi, taki j? gniew i ?al ogarn??. Z zaci?ni?tymi pi??ciami przypad?a do m??a wo?aj?c:

- Co ty gadasz, J?zek, zastan?w si?!... Tak ?le i tak niedobrze, wi?c jak?e b?dzie?... To taki z ciebie ch?op i gospodarz, ?e zamiast sam co wymy?li?, mnie, babie, serce odbierasz?... Nie wstyd tobie dzieci, nie wstyd tobie Magdy, ?eby? siedzia? na ?awie i przewraca? oczami jak nieboszczyk zamiast radzi??... C?? ty my?lisz, ?e ja dla twoich Niemc?w dam dzieciskom zdycha? z g?odu albo kr?w si? wyzb?d??... A mo?e my?lisz, ?e dam grunt sprzeda??... Niedoczekanie wasze! - krzykn??a podnosz?c r?ce. -Niedoczekanie twoje i tych Szwab?w!... ?ebym mia?a trupem pa??, ?eby mnie do grobu schowali, jeszcze wykopi? si? spod ziemi i nie dam zrobi? krzywdy dzieciom... Nie! Co tu siedzisz, co si? patrzysz na mnie jak baran?... - doda?a z pa?aj?c? twarz?. -Jedz ?niadanie i id? do dworu. Spytaj si?, czy pan naprawd? sprzeda? folwark. Jak nie sprzeda?, padnij mu do n?g i poty le?, poty go pro?, poty skamlaj, a? ci ten kawa?ek ??ki odst?pi, cho?by za dwa tysi?ce z?otych...

- A jak sprzeda??...

- Jak sprzeda?? - zawo?a?a. - Jak sprzeda?, to... niech go B?g skar??...

- Ale zawdy ??ki nie b?dzie.

- G?upi?!... - odpar?a zwracaj?c si? do komina. - ?yli?my dot?d my, dzieci i dobytek, z ?aski Bo?ej, nie z pa?skiej, to i ?y? b?dziemy.

Ch?op podni?s? si? z ?awy.

- No, kiedy tak - rzek? po namy?le - to dawaj ?niadanie... No, a czego p?aczesz?... - doda?.

?limakowa po wybuchach energii istotnie zalewa?a si? ?zami.

- Jak?e nie mam p?aka? - szlocha?a - kiedy Pan B?g mi?osierny pokara? mnie takim niedojd? ch?opem, co i sam radzi? nie potrafi, i jeszcze mnie serce odbiera!...

- G?uptas - odpar? nachmurzaj?c si?. - P?jd? zara do dziedzica i kupi? ??k?, cho?bym mia? da? dwa tysi?ce z?otych. Tak? mam ambicj?!

- A jak dziedzic ju? sprzeda? folwarek? - spyta?a ?ona.

- Mam go gdzie?! ?yli?my dot?d z ?aski Bo?ej, nie z pa?skiej, to i odt?d nie zginiemy.

- A sk?d paszy we?miesz dla byd?a?

- M?j w tym rozum i moja g?owa. Ty garnk?w pilnuj, a do mnie si? nie wtr?caj, kiedy? baba!

- Wykurz? ci? st?d Niemcy, razem z twoim rozumem. Ch?op uderzy? pi??ci? w st??, a? podni?s? si? py? w izbie.

- Chorob? wykurz?, nie mnie! - krzykn??. - Nie rusz? si? z tela, ?ebym mia? pa?? trupem, ?eby mnie na drobne kawa?eczki posiekali!... Dawaj ?niadanie. Takem si? zawzi?? na te psiekrwie, ?e jeszcze ciebie potr?c?, jak mi nie wygodzisz! A ty, J?drek, zmykaj po Owczarza i wracaj wnet, bo jak zdejm? rzemie?...

O tej samej godzinie we dworze przez otwory i szczeliny okiennic zajrza?o do salonu s?o?ce. Na zrysowan? obcasami pod?og? i na ?cian? przeciwleg?? oknom pad?y smugi bia?ego ?wiat?a, jaskrawo odbi?y si? od zwierciade?, od z?oconych gzems?w, od lustru mebli, i - rozpierzch?y si? po ogromnym pokoju. Przy ich blasku p?omienie ?wiec i lamp sta?y si? ???te i m?tne. Twarze dam poblad?y, pod oczyma wyst?pi?y sine obw?dki, z potarganych w?os?w opad? puder, na zmi?tych sukniach ukaza?y si? dziury i strz?py. Ze z?otolitych pas?w magnaterii wyjrza? szych, bogaty aksamit zamieni? si? na wytarty manczester, bobrowe futra na zaj?cze sk?rki, srebrne zbroje na pobielan? blach?. Muzykantom opad?y r?ce, tancerzom zesztywnia?y nogi. Wystyg?o upojenie, sen zamgli? oczy, usta dysza?y gor?czk?. Na ?rodku sali uwija?o si? ju? tylko trzy pary, potem dwie, potem - ?adna. Wzd?u? ?cian zabrak?o krzese? dla pochmurnych m??czyzn; kobiety wachlarzami zas?ania?y zm?czone twarze i rozziewane usta.

Wreszcie muzyka umilk?a, a poniewa? nikt nie rozmawia?, wi?c salon zape?nia?o grobowe milczenie. ?wiece gas?y, z niekt?rych lamp wydobywa?y si? g?ste dymy.

- Mo?e pa?stwo przejd? na herbat??... - odezwa? si? gospodarz schrypni?tym g?osem.

- Spa?... spa?... -szeptano,

- Pokoje dla dam i pan?w s? gotowe - doda? gospodarz usi?uj?c by? uprzejmym, pomimo senno?ci i kataru.

Po tych s?owach podnios?y si? z kanap i fotel?w najprz?d najstarsze, potem m?ode damy i z przeci?g?ym szelestem pocz??y opuszcza? salon owijaj?c si? w at?asowe zarzutki i odwracaj?c twarze od okien. Za chwil? w salonie zrobi?o si? pusto, a w dalszych pokojach gwarno; potem rozleg?y si? na podw?rzu g?osy m?skie, a na g?rze liczne st?pania, a potem - wszystko ucich?o. Muzyka ju? wynios?a si? z alkowy; zosta?o po niej tylko kilka pulpit?w i stary ?yd basista, kt?ry spa? przewiesiwszy r?ce przez korpus swej basetli.

Do salonu brz?cz?c podk?wkami wszed? dziedzic. M?tnym wzrokiem spojrza? po ?cianach i rzek? ziewaj?c:

- Poga? ?wiat?o, Mateuszu... Otw?rz okna... Aaa... Nie widzia?e? pani?...

- Ja?nie pani jest w swoim pokoju - odpar? stoj?cy w progu lokaj.

Dziedzic zawr?ci? si? i wyszed?. Min?? sie?, min?? pok?j jadalny, wreszcie stan?? przed drzwiami znajduj?cymi si? na ko?cu korytarzyka i zapyta?:

- Czy wolno?...

- Prosz? - odpowiedzia? kobiecy g?os z pokoju. Dziedzic wszed?. Na fotelu, obitym pomara?czowym at?asem, siedzia?a jego ?ona w stroju Cyganki. Opar?a r?ce na por?czach, g?ow? ozdobion? diademem odrzuci?a w ty? i zdawa?a si? usypia?. Dziedzic upad? na drugi fotel i rzek?:

- No, uda?a si? zabawa... Aaa!...

- Bardzo ?adnie - odpar?a pani zas?aniaj?c usta r?czk?.

- Go?cie powinni by? zadowoleni.

- Tak s?dz?.

Pan chwil? przedrzema? i znowu odezwa? si?:

- Wiesz, sprzeda?em maj?tek.

- Komu? - spyta?a pani.

- Hirszgoldowi. Da? po dwa tysi?ce dwie?cie pi??dziesi?t rub?i za w??k?. Aaa!...

- Dzi?ki Bogu, ?e nareszcie st?d wyjedziemy - odpar?a pani. -Czy ju? wszyscy porozchodzili si??

- Ju? pewnie ?pi?. Aaa!... No, poca?uj mnie na dobranoc.

- Mam i?? do ciebie? Ty mnie poca?uj. Takam zm?czona...

- Ale poca?uj mnie za to, ?e tak dobrze sprzeda?em maj?tek. Aaa!...

- Wi?c przyjd? tu.

- Kiedy tak mi si? nie chce... Aaa...

- Hirszgold?... Hirszgold?... - szepta?a pani. - Ach, ju? wiem! To jaki? znajomy papy... Pierwszy mazur by? prze?liczny... Dziedzic chrapa?.