Prus B. PLAC?WKA (04)

ROZDZIA? CZWARTY
Na drugi dzie? obudzi?o ?limaka w stodole wo?anie ?ony:

- D?ugo si? ta b?dziesz wylegiwa??

- Albo co? - zapyta? spod s?omy.

- Pora i?? do dworu.

- Wo?ali me?

- Co ci? mieli wo?a?. Sam przecie musisz do nich i?? o t? ??k?. Ch?op st?kn??, ale podni?s? si? i wyszed? na klepisko. Twarz mia? nabrz?k??, wejrzenie zawstydzone i sporo s?omy we w?osach.

- O! widzisz, jak to wygl?da - m?wi?a zgry?liwa ?ona. -Sukman? ma zawalan? i przemok??, bucisk?w ca?? noc nie zdejmowa? i patrzy na cz?owieka, jak ten zb?j. W konopiach ci sta?, nie gada? z dziedzicem. Ogamij?e si?, nim p?jdziesz.

Po tych s?owach zawr?ci?a do obory, a ?limakowi ci??ar spad? z serca, ?e si? na tym sko?czy?o. My?la?, ?e b?dzie natrz?sa? si? z niego do po?udnia.

Wyjrza? na dziedziniec. S?o?ce sta?o wysoko i ziemia po nocnym deszczu wysch?a. Od jar?w poci?ga? wiatr nios?cy ?piewy ptak?w i jaki? zapach wilgotny i weso?y. Przez t? noc pola g??ciej zazieleni?y si?, z drzew powyskakiwa?y listki, niebo by?o od?wie?one i zdawa?o si? ch?opu, ?e ?ciany jego chaty s? bielsze.

- ?liczno?ci dzie? - mrukn?? czuj?c otuch? i poszed? do izby ubiera? si?. Wyrzuci? s?om? z w?os?w, wdzia? ?wie?? koszul? i nowe buty. Poniewa? jednak widzia?y-mu si? nie dosy? czarne, wi?c wzi?? w palce kawa?ek sad?a i wytar? nim najprz?d w?osy, a p??niej buty od cholew do obcas?w. Stan?? wreszcie przed lusterkiem i patrz?c kolejno to na nogi, to na odbicie swojej fizjonomii w zwierciadle, u?miechn?? si?, kontent, ?e taki blask bije mu od g?owy i obuwia. W dodatku co? mu szepta?o, ?e wobec tak wypomadowanego ch?opa dziedzic nie wytrzyma i - wypu?ci mu ??k? w arend?.

W tej chwili wesz?a ?ona, a obrzuciwszy go pogardliwym spojrzeniem rzek?a:

- C??e? si? wy?wiechta?, ?e ?mierdzi od ciebie sad?o jak powietrze. Nie wola?by? si? umy? i uczesa??

Uznawszy s?uszno?? tej uwagi ?limak wyj?? spoza lusterka g?sty grzebie? i przyg?adzi? nim w?osy, ?e ?wieci?y nie gorzej od najja?niejszego szk?a. Potem starannie umy? si? myd?em, a? od zat?uszczonych palc?w zosta?y mu ciemne smugi na szyi.

- A gdzie Grochowski? - zapyta? weselszym tonem ?ony, bo zimna woda doda?a mu humoru.

- Poszed?.

- A jak?e z pieni?dzmi?

- Zap?aci?am mu. Ale nie chcia? wzi?? trzydziestu trzech rubli, tylko trzydzie?ci dwa: bo m?wi?, ?e kiedy Chrystus Pan trzydzie?ci i trzy lata ?y? na ?wiecie, wi?c za krow? nie wypada bra? tyle.

- Ju?ci prawda - potwierdzi? ?limak chc?c teologiczn? erudycj? zaimponowa? kobiecie.

Ale ona odwr?ci?a si? do komina i wydobywszy stamt?d garnczek j?czmiennego krupniku z mlekiem poda?a go niedbale m??owi m?wi?c:

- No, no... nie gadaj, ino podjedz se i id? do dworu. A targuj si? tak jak wczoraj ze so?tysem, to ci cos powiem!... - doda?a ironicznie.

Upokorzony ch?op wzi?? si? do jedzenia, a tymczasem ?ona wydoby?a ze skrzyni pieni?dze.

- Na?ci dziesi?? rubli - m?wi?a. - To panu daj do gar?ci, a reszt? odnie? mu jutro. Uwa?aj za?, ile ci powie za ??k?, i zaraz poca?uj go w r?k?, obejmij za nogi i pro?, ?eby cho? ze trzy ruble opu?ci?. Nie odst?pi trzech rubli, to cho? wytarguj z rubla; ale poty ich obejmuj, i jego, i ja?nie pani?, a? co? opuszcz?. B?dziesz pami?ta??

- Co nie mam pami?ta?! - odpar?. I widocznie powt?rzy? sobie w my?li przestrogi ?ony, bo nagle przesta? je?? i pocz?? z lekka wybija? do taktu ?y?k?.

- No, nie medytuj, ino wdziewaj sukman? - odezwa?a si? znowu kobieta. - A ch?opc?w we? ze sob?.

- Oni tam po co?

- Po to, ?eby prosili razem z tob?, i po to, ?eby mi J?drek powiedzia?, jake? si? targowa?... Teraz wiesz po co?

- Choroba z tymi babami - mrukn?? ?limak widz?c, ?e ?ona wszystko z g?ry u?o?y?a. A w duchu doda?: "Psiako??, jaki to u niej rozum i rozkazanie! Zaraz zna?, ?e ojciec by? w?odarzem."

Z niema?ym trudem wci?gn?? nowiute?k? sukman?, przy ko?nierzach i kieszeniach wyszyt? kolorowymi sznurkami, i opasa? si? pi?knym rzemiennym pasem, szerokim bez ma?a na dwie d?onie. Nast?pnie zawi?za? dziesi?? rubli w szmatk? i w?o?y? j? za pazuch?; ?e za? ch?opcy byli od dawna gotowi, wi?c opu?cili dom we tr?jk?, id?c go?ci?cem do dworu.

W chwil? po ich wyj?ciu ?limakowej zrobi?o si? smutno; wybieg?a zatem przed wrota jeszcze troch? popatrzy? na swoich. I widzia?a, jak ?rodkiem drogi, zasadziwszy r?ce w kieszenie, z g?ow? do g?ry zadart?, sunie m??, za nim po lewej stronie Stasiek, a po prawej J?drek. Potem zdawa?o si? jej, ?e J?drek da? jakby w ?eb Sta?kowi, skutkiem czego sam znalaz? si? po lewej r?ce ojca, a Stasiek po prawej. P??niej tak si? co? zakot?owa?o, jakby ?limak da? w ?eb J?drkowi, po czym Stasiek szed? znowu po lewej r?ce ojca, a J?drek tak?e po lewej, ale ju? rowem, sk?d pi??ci? wygra?a? ma?emu bratu.

- Widzisz ich, jak? se zabaw? znale?li - szepn??a u?miechaj?c si? kobieta i wr?ci?a do izby nastawia? obiad.

U?agodziwszy pi??ci? nieporozumienie mi?dzy synami. ?limak pocz?? sobie nuci?, a nawet za?piewa? p??g?osem:

Nie masz ci to, nie masz,
Jako dworakowi:
Si?dzie na konika,
Jedzie ku dworowi.

Chwil? pomy?la? i znowu za?piewa?, ale na przeci?glejsz? nut?:

O dejdydy, dejdydy,
Wsadzili mi? do biedy,
A do biedy, do jakiej?...

Tu urwa? i westchn?? czuj?c, ?e nie ma chyba piosenki, kt?ra by zakrzycza?a jego niepok?j: co b?dzie z ??k?? czy mu j? pan wypu?ci, czy nie wypu?ci w arend??

W?a?nie teraz przechodzili ko?o niej. ?limak spojrza? i a? si? zl?k?, taka dzi? wydawa?a si? pi?kna i niedost?pna. Od?y?y mu w pami?ci wszystkie kary, jakie zap?aci? za swoje byd?o, kt?re parobcy dworscy zajmowali na tej ??ce, wszystkie napomnienia i pogr??ki dziedzica. Tajemniczy g?os szepta? w nim czy poza nim, ?e gdyby ?w szmat ziemi le?a? gdzie? dalej i zamiast siana rodzi? piasek albo tatarak, to mo?e ?atwiej oddano by go w dzier?aw?. Ale ??ka zbyt wiele przedstawia wyg?d, a?eby nie mia?a budzi? w nim pesymistycznych w?tpliwo?ci.

- Iii... co tam! - mrukn?? spluwaj?c z wielk? fantazj? - przecie mnie sami nieraz namawiali, a?ebym j? wzi??. Nawet m?wili, ?e i mnie, i im b?dzie lepiej.

Tak jest, ale kiedy? to zach?cali go do dzier?awy? - w?wczas gdy o ni? nie prosi?. Dzisiaj, gdy ??ka jemu jest potrzebna, mog? targowa? si? albo wcale jej nie odda?.

Dlaczego?... Kto ich tam wie. Dlatego, ?e ch?op panu, a pan ch?opu zawsze musi robi? na przek?r. Ju? takie urz?dzenie ?wiata.

Przysz?o mu na my?l, ile on razy dro?y? si? z robot? albo wsp?lnie z innymi gospodarzami nie chcia? godzi? si? z dworem o skalowanie le?nych s?u?ebno?ci - i poczu? skruch?. M?j Bo?e, jak to pi?knie mawia? do nich dziedzic:

"?yjmy teraz zgodnie, po s?siedzku, oddawajmy sobie us?ugi..."

W?wczas oni odpowiadali: "Co my tam za s?siedzi. Ja?nie pan to pan, a ch?opi to ch?opi... Ja?nie panu patrzy?by si? inny szlachcic, a nam inny ch?op za s?siada..."

Na to dziedzic: "Pami?tajcie, ch?opy, ?e jeszcze przyjdzie koza do woza..."

Na to Grzyb odpali? mu w imieniu gromady:

"A ju? przychodzi?a koza, ja?nie panie, kiedy pan chcia? sw?j las uwolni? od ch?opskiego dozoru."

Szlachcic milcza?, ale w?sy mu si? strasznie rusza?y, wi?c pewnie tego s?owa nie zapomni.

- Zawsze m?wi?em Grzybowi - westchn?? ?limak - ?eby tak nie pyskowa?. Teraz pewniakiem ja zap?ac? za jego hardo??.

W tej chwili J?drek rzuci? kamieniem na jakiego? ptaka. ?limak obejrza? si? i smutne dumania nagle zmieni?y kierunek.

"Co nie -ma ??ki wypu?ci?? - my?la?. - Przecie on wie, ?e mu si? nieraz robi szkod? i ?e jej nie upilnuje, cho?by mia? drugie tyle parobk?w. Z niego szlachcic m?dry, oho! jeszcze jaki... I nawet dobry pan: pr?dzej sam straci, ni?by kogo mia? skrzywdzi?... Niczego pan!"

Wnet jednak nowa fala pow?tpiewa? zala?a mu dusz?.

"Ale zawdy - my?la? - on to rozumie, ?e b?dzie mi lepiej z ??k? ni? bez ??ki. Za? ?adnemu panu nie jest mi?o, kiedy ch?op ma si? lepiej, bo przez to dworowi ubywa robotnika."

Nowa zmiana w medytacji, bo oto ?limak przypomnia? sobie, ?e za dzier?aw? mo?e nie p?aci? got?wk?, ale robot?.

- Ju?ci, ?e tak! - mrukn??, rozweselony. - Przecie mog? mu rzec: "Czy to ja u ja?nie pana nie robi? albo czy kiedy robi? przestan??..." Inni gospodarze nie chodz? do dworu, tylko ja, wi?c czego mia?by mi ?a?owa? k?sa ??ki? Ma?o on wreszcie ma tych ??k, jak i ka?dego innego gruntu?... Ja zawdy b?d? ch?opem i najemnikiem, a on panem, cho?by mi nawet darowa? te dwa morgi, nie tylko wypu?ci? w arend?.

I znowu zanuci?:

Zakuka?y kukaweczki
Na gruszy, na gruszy;
Powiada?y s?siadeczki,
?e ja najg?upszy, najg?upszy!

Ostatni wiersz wymrucza? ca?kiem niewyra?nie, a?eby nie os?abi? w?asnej powagi wobec dzieci.

Nagle zwr?ci? si? do Sta?ka z zapytaniem:

- C?? ty si? tak wleczesz, jakby ci? na st?jk? p?dzili, i nic nie gadasz?

- Ja? - ockn?? si? Stasiek. - Ja sobie my?l?, po co my idziemy do dworu?...

- A mo?e nie chcia?by? tam i???

- Nie, bo czego? strach...

- Czego ma by? strach? Przecie we dworze ?adnie! - ofukn?? go ?limak, ale i sam otrz?sn?? si?, jakby go zimno owia?o. Wszelako opanowa? niepok?j i zacz?? wyja?nia? synowi:

- Widzisz, dziecko, jest tak. Wczoraj kupili?my od so?tysa krow? za trzydzie?ci i dwa ruble (chcia?, para, trzydzie?ci pi?? i srebrnego rubla za postronek! - ale jakiem go wzi?? na rozum, tak opu?ci?). Zatem widzisz, synku, dla nowej krowy potrzeba siana i z takiej racji musimy prosi? dziedzica, a?eby nam ??k? wypu?ci? w arend?. Teraz wszystko rozumiesz?

Stasiek pokiwa? g?ow?.

- To rozumiem - odpar? - ino jeszcze nie wiem: co sobie my?li trawa, jak j? bydl? zagarnie j?zorem i we?mie na z?by?...

- Co ma my?le?, nic nie my?li.

- Ale!... - m?wi? dalej Stasiek - tak nie mo?e by?, ?eby ona nic nie my?la?a. Kiedy ludzie we ?wi?to stoj? na cmentarzu, a patrzy? na nich z daleka, to widzi si?, ?e wygl?daj? jak trawa albo krzaki: bo s? mi?dzy nimi i zielone, i czerwone, ???te i r??ne, jak mi?dzy zio?ami w polu. Wi?c ?eby wtedy jaki straszny bydlak po cmentarzu przejecha? j?zorem, to mo?e by nic nie my?leli?...

- Ludzie by krzyczeli, a trawa przecie nic nie m?wi, jak j? ?cina? - odpar? ?limak.

- Jak?e nie m?wi? Kiedy ?ama? nawet suchy kij, to on trzeszczy - a jak gi?? ?wie?? ga???, to si? ona drze i nie daje - a jak rwa? traw?, to piszczy i nogami trzyma si? ziemi.

- O, kiedy bo tobie zawsze dziwno?ci chodz? po g?owie! -przerwa? ?limak. - ?eby tak cz?owiek z ka?dym gada?: czy on chce, czy nie chce i?? pod kos?? - to by sam nie zjad? i bydl?cia by nie nakarmi?, i wszystko by zmarnia?o.

- A ty, J?drek, mo?e? nierad, ?e idziesz do dworu? - zapyta? drugiego ch?opaka.

- Albo to ja id?? Wy idziecie - odpar? J?drek wzruszaj?c ramionami. - Ja bym ta nie chodzi?.

- A c?? by? zrobi?? Listu by? przecie nie napisa?, bo? panu nier?wny i pisa? nie umiesz.

- Skosi?bym se traw? i zwi?z?bym na podw?rek. Niechby on szed? do mnie, nie ja do niego.

- A jak?eby? ty ?mia? kosi? pa?sk? traw??

- Jaka ona pa?ska! Czy to dziedzic j? posia? albo czy ??ka jest przy jego cha?upie?...

- A widzisz, ?e? g?upi, bo ??ka jest pa?ska, tak jak i wszystkie pola. Wskaza? r?k? na horyzont.

- J uzd niby jego - odpar? J?drek - dop?ki mu kto nie zabierze. Przecie ja wiem, ?e i wasze dzisiejsze grunta, i cha?upa by?y pa?skie, a dzi? s? wasze. Tak samo z ??k?. Co on lepszego, ?e chocia? nic nie robi, ma ziemi za stu ch?op?w?

- Ma, bo ma.

- A dlaczego? wy tyle nie macie albo Grzyb, albo inny?

- Bo on jest pan.

- Du?o z tego! ?eby?cie wy, tatulu, ubrali si? w surdut i nogawice wyci?gn?li na buty, to by z was by? tak?e pan. Ale gruntu tyle, co on; nie macie.

- M?wi? ci, ?e? g?upi! - oburzy? si? ?limak.

- Ja jeszcze g?upi, to prawda, bom si? nie uczy?. Ale Jasiek Grzyb przecie m?dry, bo nawet pisa? przy kancelarii. A co on gada? Gada, ?e musi by? r?wno??, a b?dzie wtedy, jak ch?opi panom grunta zabior? i ka?dy b?dzie mia? swoje.

- I Jasiek g?upi, bo jakby wszyscy mieli swoje, to by nikt u innego nie chcia? robi?. Jasiek ?wiata nie poprawi. Niech lepiej patrzy, ?eby ojcu pieni?dzy ze skrzyni nie wykrada? i po mie?cie nie lata? od szynku do szynku. M?dry on dysponowa? cudzym. Moje odda?by Owczarzowi, pa?skie wzi??by sam, ale swego nie wypu?ci?by z gar?ci. Ju? niech se b?dzie, jak Pan B?g mi?osierny stworzy?, a Ko?ci?? ?wi?ty naucza, a nie jak chc? Grzybowie, stary i m?ody.

- Albo dziedzicowi da? grunta Pan B?g? - b?kn?? J?drek.

- Pan B?g taki rz?d postanowi? na ?wiecie, ?eby nie by?o r?wno?ci. Dlatego jest niebo wy?ej, ziemia ni?ej - sosna wielka, a leszczyna ma?a, a trawa jeszcze mniejsza. Dlatego i mi?dzy lud?mi jeden jest stary, drugi m?ody - jeden ojciec, drugi syn -jeden gospodarz, drugi parobek - jeden pan, drugi ch?op.

Odetchn?? zm?czony i ci?gn?? dalej:

- Ty se patrza?, jak jest nawet mi?dzy m?drymi psami, gdzie ich du?o chodzi po podw?rku. Wynios? z kuchni ceber pomyj?w i zara do nich przyjdzie jeden najpierwszy, co jest najmocniejszy, i ten ?re, a inne czekaj? oblizuj?cy si?, cho? widz?, ?e on wyjada cz??? najlepsz?. Dopiero kiedy tamten podjad? sobie, a? nap?cznia?, id? drudzy. Ka?dy wsadza ?eb ze swojej strony i ?re, ile na niego przypadnie, nie swarz?c si?. Ale gdzie psy g?upie, to zara wszy?kie lec? do cebra, dr? si? mi?dzy sob? i wi?cej maj? podartych pysk?w ni? jedzenia. Bo albo ceber wywr?c? i straw? rozlej?, albo zawdy zdybie si? jeden najmocniejszy, co ich odp?dzi. On sam na takim gospodarstwie ma niedu?o, a inni wcale nic.

Tak by?oby i ludziom, gdyby ka?dy ino patrzy? drugiemu w g?b? i wo?a?: "Oddawaj, bo? zjad? wi?cej!..." Najmocniejszy rozp?dzi?by innych, a s?abszy umar?by z g?odu. Dlatego jest postanowienie boskie, ?eby ka?dy pilnowa? swoich grunt?w, a cudzych nie zabiera?.

- A przede ju? raz ch?opom ziemi? rozdawali.

- Rozdawali nie raz, ino dwa razy i jeszcze mo?e rozdadz?, ale po trochu i z uwag?, ?eby ka?dy dosta? to, co mu si? nale?y, nie za? ?eby lada jaki chwyta?, co mu si? podoba. Tak postanowi? Pan B?g mi?osierny, ?e na ?wiecie musi by? kolej i porz?dek.

- Jaki tam porz?dek, kiedy Grzyb dosta? od razu trzydzie?ci morg?w, a wy ledwie siedem! - rzek? J?drek.

?limak przystan?? aa drodze chc?c troch? wypocz??. Poprawi? czapki, lew? r?k? uj?? si? pod bok, a praw? wskaza? na wzg?rza i m?wi?:

- Widzisz ty te g?ry tam nade dworem? Z nich przede ci?gle stacza si? ziemia na d??. Mo?e nieprawda?

- Ju?ci prawda.

- A prawda. Ale ta ziemia, co si? stoczy, na czyje grunta spadnie najpierwej, h??...

- Ju?ci na dworskie.

- A na dworskie. Za? ta ziemia, co stoczy si? z dworskiego ?anu, to na czyj grunt najpierwej spadnie: na m?j czy na Grzyba?

- Ju?ci na Grzyba, bo Grzyb siedzi na sk?onie pode dworem, a wy z drugiej strony doliny.

- Oto widzisz - ci?gn?? ?limak. - ?ebym ja tam siedzia?, gdzie Grzyb, to bym wi?cej z dworskich grunt?w korzysta?, a ?e mi wypad?o siedzie? za wod?, mniej korzystam.

- I jeszcze z waszych g?r spada ziemia na dworskie ??ki -odpowiedzia? J?drek.

- Wola boska! - rzek? ch?op uchylaj?c, czapki. - W tym ja najgorszy jestem mi?dzy naszymi ch?opami, ?e mam gruntu niedu?o; ale w tym lepszy od samego pana, ?e z mojej chudoby ziemia zlatuje na jego ??ki i maj?tku mu przysparza.

Ch?opak s?ysz?c takie rozumowanie kr?ci? g?ow?.

- Co kr?cisz ?bem? - zapyta? go ojciec.

- Bo mi si? nie widzi to wszystko, co gadacie.

- Nie widzi ci si?, bo? m?odszy ode mnie i g?upszy.

- To i wy, tatulu, g?upsi jeste?cie od Grzyba, bo?cie m?odsi, a on przecie gada wcale inaczej. Ch?opa a? koln??o w serce.

- Jak ja ci dam w mord? - wykrzykn?? - to zaraz pomiarkujesz se, ty kondlu, kto m?drzejszy!...

Wobec tak silnego argumentu J?drek zamilk? i odt?d szli nie rozmawiaj?c ze sob?. Stasiek marzy? nie wiadomo o czym, a ?limak na przemian albo frasowa? si? czy mu wypuszcz? ??k??, albo dziwi?, ?e jego starszy syn wyg?asza tak przewrotne teorie.

- Ha! - mrukn?? - zapatruje si? ho?ociuch na innych. Hardy, para, nikomu nie ust?pi, i ?aska bo?a, ?e jeszcze nie kradnie. Ho! ho!... on ju? nie b?dzie ch?opem.

W tym miejscu go?ciniec ??czy? si? z drog? dworsk?, kt?ra ?agodnie wznosi?a si? pod g?r?. ?limak szed? coraz wolniej, Stasiek patrzy? przed siebie coraz l?kliwiej i tylko J?drek robi? si? ?mielszy. Stopniowo spoza wzg?rza ukazywa?y si? im czarne ga??zie lip przydro?nych zasypane p?czkami, dworskie kominy i dachy budynk?w.

Nagle rozleg?y si? dwa strza?y.

- Strzelaj?! - krzykn?? J?drek i pobieg? naprz?d, podczas gdy Stasiek schwyci? ojca za kiesze? sukmany.

- Gdzie lecisz? wr?? si?! - zawo?a? ?limak.

J?drek zachmurzy? si?, ale zwolni? kroku.

Weszli na taras, gdzie ju? rozci?ga?y si? tylko pola dworskie. Za nimi, ni?ej, le?a?a wie?; jeszcze ni?ej ??ka i rzeka; przed nimi -- sta? dw?r otoczony sztachetami, budynki, a dalej ogr?d.

- O, widzisz dw?r? - rzek? ?limak do Sta?ka.

- Kt?ry to?

- Ten z gankiem, na s?upach.

- A to co za cha?upa?

- Na lewo? To przecie nie cha?upa, ino oficyna, a to niskie -kuchnia. A przypatrz si?, ?e w oficynie jedne izby s? na dole, drugie na g?rze...

- Jakby na strychu?

- To nie strych, ino pi?tro. Strych jest jeszcze wy?ej, pod dachem, jak u nas.

- Ale zawsze oni tam w?a?? po drabinie - wtr?ci? J?drek.

- Nie po drabinie, ino po schodach - odpar? surowo ojciec. -Pan akurat poniewiera?by si? po szczeblach, kiedy on lubi wygod?. Tote? mu kradn? siano znad stajni!

- A ono na prawo, tatulu, co takie szybiaste? - spyta? Stasiek.

- Tam pewnie samo pa?stwo wysiaduje i grzeje si? na s?o?cu -odpar? J?drek.

- Nie gadaj, kiedy dobrze nie wiesz - zgromi? go ?limak. -Tam jest ca?a ?ciana ze szk?a, bo to oran?eria. Tam s? wszystkie kwiaty, jakie ino ?wiat widzia?, i kwitn? se nawet w zimie, kiedy na polu ?nieg le?y po kolana.

- Musi z papieru kwiaty, jak w ko?ciele - wtr?ci? J?drek.

- W?a?nie ?e prawdziwe. Kwitn? za?, bo im przez zim? ogrodnik pali w piecu.

- A jab?ka tu s? w zimie? - spyta? J?drek.

- Jab?ek nie ma, ino pomara?cze.

- Pewnie ze sto razy lepsze od jab?ek?... - spyta? J?drek, a oczy mu si? zaiskrzy?y.

Ch?op pogardliwie machn?? r?k?.

- Iii... Skosztowa?em ci ja jedno takie. Ma?e jak kartofel, zielone, a paskudne - ?eby pies wyplu?...

- I oni takie jedz??

- Co nie maj? je??.

- A to oni s? g?upie - rzek? J?drek.

- Ty? to g?upi, bo si? nie znasz - odpar? ch?op. - Tobie dobrze, kiedy ci przy krupniku jest s?ono? a panu dobrze, jak przy innym jedzeniu jest mu w g?bie paskudnie. Ku?dy na tym ?wiecie ma sw?j smak: w?? lubi traw?, a ?winia pokrzywy.

- Patrzcie ino, tatulu!.... - wrzasn?? J?drek wskazuj?c ku dworowi - lecz nim sko?czy?, rozleg?y si? znowu dwa strza?y. Gdy za? dym opad?, ujrzeli przy bramie m?odego cz?owieka w ???tych kamaszach po kolana, w siwej kurtce z zielonymi wy?ogami, z ?adownic? na brzuchu, torb? na boku i z dubelt?wk? w r?kach.

- To ten sam, co jecha? na koniu i czapka mu ze ?ba zlecia?a -doda? J?drek.

Ch?op pochyli? g?ow? w jedn? stron?, potem w drug?, przypatrzy? si?.

- Ju?ci, ?e on, pokraka!... - rzek? z niech?ci?. I doda? szeptem:

- Z?y znak!... Pewnie mi ??ki nie wypuszcz?, kiedy nam drog? zast?pi? ten farmazon.

- Ale fuzj? ma porz?dn?! - m?wi? J?drek. - Do czego on tu strzylo, bo ino wr?ble lataj??... Iii... mo?e do niczego?... Ja ?ebym mia? fuzj?, to bym se strzela? ca?y dzie?, cho?by w g?r?, a prochu psiako?? tyle bym sypa?, ?eby na samej plebanii hucza?o.

- Do nas on nie strzeli? - cicho zapyta? Stasiek wahaj?c si?, czy i?? dalej.

- Co ma do nas strzela?? - odpar? ojciec. - Przecie? do ludzi strzela? nie wolno, za to jest krymina?. Chocia?... kto go wie, na co by si? nie porwa? taki zaprzaniec!...

- Oj! oj! - pochwyci? J?drek - niech no by spr?bowa?...

- A c??e by? mu ty zrobi??

- Z?apa?bym mu fuzj? i odni?s? do w?jta. Jeszcze bym se par? razy strzeli? po drodze.

Tymczasem my?liwy nabijaj?c swoj? lankastr?wk? zbli?y? si? do ch?op?w. Na troku u jego torby wisia?y zakrwawione szcz?tki wr?bla.

- Niech b?dzie pochwalony - rzek? ?limak zdejmuj?c czapk?.

- Dzie? dobry, obywatelu! - odpar? strzelec uchylaj?c aksamitnej d?okiejki.

- ?liczno?ci fuzja - westchn?? J?drek.

Panicz poprawi? binokle i z uwag? spojrza? na ch?opca.

- Podoba?a ci si?? - spyta?. - H??... Czy to nie ty poda?e? mi wtedy czapk??...

- Ju?ci ja, ino pan jecha? na koniu i bez fuzji.

- Wi?c ja jestem twoim d?u?nikiem! - zawo?a? panicz wydobywaj?c z kieszeni portmonetk?. - Masz tu - rzek? i da? mu srebrn? czterdziest?wk?. - A to tw?j ojciec?... ten, co ci? wczoraj chcia? batem obi??...

Ch?op uk?oni? si? do ziemi.

- Obywatelu! - rzek? panicz tonem obra?onego. - Je?eli chcesz, a?eby?my byli ze sob? w przyja?ni, nie k?aniaj mi si? tak nisko i nakryj g?ow?. Czas zapomnie? o resztkach niewoli, kt?re nam i wam ujm? przynosz?. Nakryj g?ow?, obywatelu, prosz? ci?...

Zdumiony i zak?opotany ?limak chcia? spe?ni? rozkaz, ale r?ka odm?wi?a mu pos?usze?stwa.

- Przecie to wstyd sta? przy panu w czapce - szepn??.

- Daj?e spok?j dzieci?stwom! - ofukn?? panicz. Wyrwa? mu czapk? z r?ki i gwa?tem wsadzi? na g?ow?, a nast?pnie to samo zrobi? wyl?knionemu Sta?kowi.

"Choroba i..." - pomy?la? ch?op nie mog?c zda? sobie sprawy z demokratycznych intencyj panicza.

- C?? to, idziecie do dworu? - spyta? go my?liwiec zawieszaj?c fuzj? na ramieniu.

- Ju?ci, ja?nie paniczu.

- Macie interes do mego szwagra? Ch?op znowu chcia? uk?oni? si? do n?g, ale zosta? powstrzymany.

- C?? to za interes?

- Chcieli?my prosi? ?aski ja?nie pana, ?eby nam wypu?ci? w arend? ten kawa?ek ??ki, co jest mi?dzy rzek? i moj? chudob?.

- Na c?? to wam?

- Stargowali?my wczoraj z moj? kobiet? krowin? i boimy si?, ?e paszy b?dzie za ma?o, wi?c dopraszamy si? ?aski...

- A du?o macie byd?a?

- Ma tam Pan Jezus pi?? ogon?w: niby dwa konie i trzy krowy, i jeszcze par? ?wi?.

- Ziemi macie du?o?

- Boga? tam du?o, ja?nie panie, ledwo dziesi?? morg?w, i to z roku na rok ja?owieje - westchn?? ch?op.

- Bo mi? umiecie gospodarowa? - rzek? panicz. - Dziesi?? morg?w ziemi, m?j cz?owieku, to kolosalny maj?tek! Za granic? na takim kawa?ku ?yje wygodnie kilka rodzin, a u nas jednej nie wystarcza. Ale c??, kiedy siejecie tylko ?yto...

- C?? sia?, ja?nie panie, je?eli pszenica nie plonuje?

- Ogrodowizny, m?j przyjacielu, to jest interes! Ogrodnicy pod Warszaw? p?ac? po kilkadziesi?t rubli dzier?awy z morgi i mimo to maj? si? doskonale...

?limak smutnie zwiesi? g?ow?, lecz serce burzy?o mu si?; s?uchaj?c bowiem wywod?w panicza doszed? do wniosku, ?e dw?r albo mu nie wypu?ci ??ki w dzier?aw?, jako ju? posiadaj?cemu dziesi?? morg?w, albo - ka?e zap?aci? kilkadziesi?t rubli czynszu. Bo i po co by panicz opowiada? takie dziwne rzeczy, je?eli nie w celu wm?wienia w niego, ?e za du?o ma gruntu i ?e powinien drogo p?aci? arend??

Zbli?yli si? do bramy.

- Widz? w ogrodzie siostr? - rzek? panicz - pewno tam b?dzie i szwagier. P?jd? do niego i poprosz?, ?eby za?atwi? wasz interes. Do widzenia.

Ch?op uk?oni? si? do ziemi, ale jednocze?nie pomy?la?:

"?eby ci? choroba zat?uk?a, kiedy? si? tak zawzi?? na mnie! Bab? mi zaczepia?, ch?opca zbuntowa?, a dzi? niby to k?ama? si? nie ka?e, ale gada, ?eby p?aci? takie straszne pieni?dze z morgi! Wiedzia?em, ?e mi sprowadzi nieszcz??cie." Ode dworu dolecia?y ich d?wi?ki organ?w.

- Tatulu, graj?!... Gdzie to graj??... - zawo?a? Stasiek.

- Pewnie dziedzic gra,

Istotnie dziedzic gra? na ameryka?skim organie. Ch?opi z uwag? przys?uchiwali si? niezrozumia?ej dla nich, ale pi?knej melodii. ?l?skowi poczerwienia?a twarz i dr?a? ze wzruszenia. J?drek spowa?nia?, a ?limak zdj?? czapk? i pocz?? m?wi? pacierz, a?eby B?g mi?osierny zas?oni? go od nienawi?ci panicza, kt?remu przecie? on - nic z?ego nie zrobi?.

Organy umilk?y, a jednocze?nie panicz spotka? si? w ogrodzie z siostr? i z o?ywieniem pocz?? jej co? przedstawia?.

- To ci instyguje na mnie! - mrukn?? ch?op.

- Widzicie, tatulu - zacz?? J?drek - ?e pani to podobna do b?ka. ???ta w czarne c?tki, cienka w pasie, a gruba na ko?cu. Ale pi?kna pani!

- Gorszy od b?ka ten podlec na ???tych nogach, chocia? cienki jak patyk! - odpar? ch?op.

- Co on ma by? gorszy, kiedy mi da? czterdziestk?? G?upi to on musi ?e jest, ale dobry pan.

- Odbior? oni sobie t? czterdziestk?, nie b?j si?. Tymczasem panicz opowiedziawszy siostrze interes ?limaka pocz?? robi? jej wym?wki.

- Zdumiony jestem - prawi? - cechami niewolnictwa, jakie spotykam w?r?d ludu. Ten biedak nie jest w stanie rozmawia? w czapce na g?owie, a przy tym tak by? zmieszany, tak zal?kniony, ?e mnie lito?? bra?a patrz?c na niego. Na ca?y dzie? zepsu? mi humor.

- Ale c??em ja temu winna i co mam robi?? - pyta?a pani.

- Zbli?y? si? do nich, o?miela?...

- Wyborny jeste?! - odpar?a wzruszaj?c ramionami. - Kiedym zesz?ej jesieni urz?dzi?a zabaw? dzieciom naszych parobk?w, w?a?nie a?eby je o?mieli? do siebie, to zaraz na drugi dzie? po?ama?y mi brzoskwinie. A zbli?a? si? do nich?... I to robi?am. Wesz?am raz do chaty, gdzie le?a?o chore dziecko, i w ci?gu godziny nasi?k?am takimi zapachami, ?e musia?am now? sukni? odda? pannie s?u??cej. Dzi?kuj? za podobne apostolstwo...

Tak rozmawiaj?c po francusku, zbli?yli si? do sztachet, za kt?rymi stali ch?opi.

- Przynajmniej dla tego musisz co zrobi? - rzek? panicz - bo dziwnie mi si? podoba?.

Pani przy?o?y?a szk?a do oczu.

- Ach, to jest ?limak! - zawo?a?a. - Limacon... wyobra? sobie, co za komiczne nazwisko!

- Poczciwy cz?owieku - zwr?ci?a si? do ch?opa - brat m?j chce, ?ebym co dla ciebie zrobi?a, no i ja sama rada bym. Czy masz c?rk??

- Nie mam, ja?nie pani - odpowiedzia? ch?op ca?uj?c przez krat? kraj jej sukni.

- Szkoda. Mog?abym dziewczyn? nauczy? roboty koronek. Poprzednio umywszy j? - doda?a po francusku. "A o ??ce ani wspomni!" - pomy?la? ch?op.

- To s? twoi ch?opcy? - pyta?a dalej ?limaka.

- Nasi, ja?nie pani.

- Wi?c przysy?aj mi ich, to b?d? uczyli si? czyta?.

- Albo oni maj? czas, ja?nie pani? Starszy ci?gle w domu potrzebny.

- Wi?c przysy?aj m?odszego.

- I ten ju? chodzi za ?wi?mi... Pani wznios?a oczy do nieba.

- No, i zr?b?e co dla nich! - rzek?a po francusku do brata. "Co? oni okrutnie zmawiaj? si? na nasz? krzywd?!" - pomy?la? ch?op, mocno zaniepokojony francusk? konwersacj? pa?stwa.

Ode dworu ukaza? si? dziedzic, a spostrzeg?szy ?on? i szwagra przy?pieszy? kroku i za chwil? znalaz? si? obok nich. ?limak znowu zacz?? si? k?ania?. ?l?skowi ze wzruszenia ?zy nabieg?y do oczu, a nawet J?drek straci? zwyk?? ?mia?o?? wobec pana. Tymczasem uzbrojony w fuzj? demokrata opowiedzia? szwagrowi interes ch?opa i popar? go bardzo gor?co.

- Ale? niech bierze w dzier?aw? ten kawa?ek ??ki! - zawo?a? dziedzic. - Przynajmniej nie b?d? mia? z nim awantur o szkody w sianie, a zreszt? jest to na j uczciwszy ch?op we wsi.

Panowie wci?? rozmawiali po francusku, wi?c ?limaka a? mrowie przechodzi?o na my?l: co oni uk?adaj? przeciw niemu?... Ju? got?w by? wraca? do domu z niczym, byle pr?dzej zej?? im z oczu.

Dziedzic wys?uchawszy relacji szwagra zwr?ci? si? do ch?opa.

- Wi?c chcesz - spyta? go - a?ebym te dwa morgi ??k nad rzek? wypu?ci? ci w dzier?aw??

- Je?eli ?aska ja?nie pana - odpar? ch?op.

- I ?eby nam ja?nie pan cho? ze trzy ruble opu?ci? - doda? szybko J?drek.

?limakowi krew uciek?a do serca, a pa?stwo spojrzeli po sobie.

- C?? to znaczy? - spyta? pan. - Z czego ja mam opu?ci? trzy ruble?

Ch?op machinalnie si?gn?? r?k? do rzemienia, ale opami?tawszy si?, ?e w takiej chwili nie mo?e zbi? J?drka, wpad? w desperacj? i postanowi? od razu powiedzie? ca?? prawd?.

- A, ja?nie panie! - zawo?a? - niech ja?nie pan tego hycla nie s?ucha! By?o, panie, tak, ?e mi baba okrutnie g?ow? suszy?a, jako nie umiem si? targowa?, i nakazywa?a mi, ?ebym cho? ze trzy ruble wytargowa? na ??ce. No, a teraz ten kundel tak? mi rzecz zrobi?, ?e a? wstyd!...

- Przecie matula powiedzieli, ?ebym was pilnowa? i ?eby?my oboje ja?nie pa?stwa w nogi ca?owali, to co? opuszcz? - t?umaczy? si? J?drek.

Wobec tego ?limak ca?kiem zapomnia? j?zyka, ale pa?stwo zanosili si? ze ?miechu.

- Oto masz - m?wi? znowu po francusku dziedzic do swego szwagra - oto masz ch?opa. Tobie ze swoj? ?on? rozmawia? nie pozwoli boj?c si?, ?eby? jej nie zba?amuci?, ale sam bez niej kroku zrobi? nie mo?e. ?eby? mu zaproponowa? naj?wietniejszy interes, nie wykona go bez sankcji ?ony czy te? nie zrozumie bez jej wyja?nie?.

- Bardzo dobrze! Tak by? powinno! - potakiwa?a pani zas?aniaj?c twarz batystow? chusteczk?. - Wyborni s? ci ch?opi... Gdyby? ty mnie s?ucha?, dawno ju? sprzedaliby?my t? nudn? wie? i uciekli do Warszawy!

- M?j drogi, nie r?b?e ch?op?w idiotami - zaprotestowa? szwagier.

- Nie potrzebuj? robi?, oni ju? s? idiotami. Nasz ch?op sk?ada si? z ?o??dka i musku??w, bo rozumu i woli zrzek? si? na benefis swej ?ony. ?limak nale?y do najsprytniejszych ch?op?w we wsi, a przecie? w tej chwili s?ysza?e? dow?d jego g?upoty.

- Ale?...

- ?adnego a l e, m?j ch?opomanie. Je?eli chcesz, mog? ci? jeszcze raz przekona?, ?e to s? os?y.

- Ale?, m?j drogi..-

- Przepraszam ci? - przerwa? dziedzic - za chwil? sam zobaczysz, gdzie ch?op ma rozum.

I zwr?ci? si? do ?limaka, kt?ry z najwy?szym niepokojem oczekiwa? skutk?w weso?ej, a tak niepoj?tej dla niego sprzeczki.

- Wi?c, m?j J?zefie, to ?ona kaza?a ci, a?eby? wzi?? ode mnie ??k? w dzier?aw??

- Ju?ci tak, ja?nie panie.

- i ?eby? si? dobrze targowa??

- Ju?ci tak. Co prawda, to prawda.

- Wiesz, ile ?ukasiak p?aci mi rocznie za morg? ??ki?

- Gada?, ?e dziesi?? rubli.

- Wi?c ty powiniene? p?aci? dwadzie?cia rubli za dwie morgi Ch?op zamy?li? si? i rzek? po chwili:

- Zawsze si? ta ja?nie pan zmi?uje...

- I cho? ze trzy ruble opu?ci?... - pochwyci? dziedzic. ?limak umilk? zawstydzony.

- Dobrze - rzek? dziedzic - opuszcz? ci trzy ruble i b?dziesz p?aci? tylko siedemna?cie rubli rocznie. Czy jeste? kontent?

Ch?op schyli? si? do ziemi, a nie mog?c dosi?gn?? n?g dziedzica u?cisn?? sztachety; lecz na jego twarzy zamiast zadowolenia malowa?a si? niepewno??.

"Co? jest - my?la? ?limak - ?e on si? nie targuje! Ju? ja widz?, ?e ten szwagierek cosik zmajstrowa?!..."

G?o?no za? doda?:

- To niech ja?nie pan jeszcze uczyni ?ask? i we?mie ode mnie zadatek. W?a?nie da?a mi moja dziesi?? rubli, a reszt?, powiedzia?a, ?ebym odni?s? jutro.

Wydoby? zza sukmany w?ze?ek, z niego dziesi?? rubli -i wr?czy? dziedzicowi.

- Za pozwoleniem - przerwa? dziedzic - pieni?dze wezm? p??niej, a teraz zrobi? ci propozycj?. Czy pami?tasz, ile mi za morg? ??ki zap?aci? w zesz?ym roku Grzyb?

- Osiemdziesi?t rubli.

- I opr?cz tego zap?aci? rejenta i jeometr?, czy tak?

- ?wi?ta prawda.

- Ot?? s?uchaj. Ja te dwie morgi ??ki, kt?re chcesz dzier?awi?, sprzedam ci po sze??dziesi?t rubli, wi?c o dwadzie?cia rubli taniej ani?eli Grzybowi. Jeszcze zrobi? lepiej, bo - nic nie wydasz ani na jeometr?, ani na rejenta. Ale wiesz pod jakim warunkiem?

Ch?op pokornie wzruszy? ramionami.

- Pod tym warunkiem, ?eby? zdecydowa? si? sam, zaraz, nie pytaj?c ?ony. Uwa?aj wi?c: zap?acisz sto dwadzie?cia rubli za ??k?, kt?ra jest warta wi?cej ni? sto sze??dziesi?t, zyskasz na czysto czterdzie?ci rubli, ale... decyduj si? natychmiast. Jutro, a nawet dzi? wieczorem, kiedy naradzisz si? z ?on?, ju? na tych warunkach nie sprzedam.

?limakowi b?ysn??y oczy. Zdawa?o mu si?, ?e teraz dopiero odkry? natur? zmowy wymierzonej przeciwko niemu.

- Dziwny kaprys traci? czterdzie?ci rubli za nic! - odezwa?a si? pani po francusku.

- B?d? spokojna - odpar? m??. - Znam ja ich...

- No i c?? - zwr?ci? si? do ?limaka - kupujesz ??k? bez poradzenia si? ?ony?

- Kiej to nie?adnie - odpowiedzia? ch?op z ob?udnym u?miechem. - Przecie ja?nie pan, a i to naradza si? z ja?nie pani? i ja?nie paniczem, nie dopiero ja.

- A widzisz?... - rzek? dziedzic do szwagra. - Czy on nie jest sko?czonym idiot??...

Panicz przez sztachety poklepa? po ramieniu ?limaka.

- No, m?j przyjacielu, zg?d??e si? natychmiast, a zrobisz panu grubego figla.

- On ju? kupi? - rzek? do szwagra.

- Kupujesz, J?zefie? Dajesz r?k? na zgod?? - spyta? dziedzic. "Albo ja g?upi!" - pomy?la? ch?op, g?o?no za? doda?:

- Kiej kupowa? przez ?ony, ja?nie panie, to nie?adnie...

- I nie namy?lisz si??

- Kiej bardzo nie?adnie - powtarza? ch?op, kontent, ?e pan nastr?czy? mu tak doskona?? wym?wk?.

Ch?op udawa? zasmuconego, ale upar? si? i ani my?la? kupowa? ??ki.

- No, wi?c w takim razie wypuszczam ci ??k? w dzier?aw?. Daj mi sw?j zadatek, a jutro przyjd? po kwit.

- Masz ch?opa, panie demokrato! - rzek? do szwagra, kt?ry tymczasem gryz? paznogcie.

?limak zap?aci? dziesi?? rubli, pa?stwo po?egnali si? z nim i odeszli. Widz?c, ?e ju? nie patrz?, ch?op obrzuci? ich ognistym spojrzeniem i wzburzony pocz?? szepta? do siebie:

- Ehej! chcieli?ta ch?opa oszwabi?, ale ma on sw?j rozum, ma!... Pewniakiem ju? w tym roku, jak m?wi? Grochowski, b?d? nam dodawali grunt?w i dlatego pilno im sprzeda?!... Sto dwadzie?cia rubli za tak? ??k?, co warta ze dwie?cie... G?upiemu gada?, nie mnie... Ale dobre i sto dwadzie?cia, kiedy przyjdzie odda? darmo.

- Cosik szlachta t?go kr?ci?a, niech ich tam!... - zauwa?y? J?drek.

- Cicho b?d? - zgromi? go ojciec, a w duchu doda?:

"Nawet ho?ociuch, a i to pozna? si?, ?e kr?c?..." Nagle nasun??a mu si? inna uwaga:

- A mo?e teraz nie b?d? rozdawali grunt?w, tylko pa?stwu taka fantazja strzeli?a, ?eby mi tanio sprzeda??...

Zrobi?o mu si? gor?co. W tej chwili chcia? wo?a? za pa?stwem, rzuci? si? im do n?g i b?aga?, a?eby mu cho? za sto trzydzie?ci rubli oddali ??k?. Ale pa?stwo byli ju? w po?owie ogrodu. Wtem od??czy? si? od nich panicz i zn?w przybieg? do ch?opa.

- Kupuj?e t? ??k?! - m?wi? zadyszany. - Szwagier jeszcze si? zgodzi, tylko go pro?.

Na widok niemi?ego panicza w ?limaku zbudzi?a si? poprzednia nieufno??.

- Kiej bez ?ony kupowa? nie?adnie - odpar? u?miechaj?c si?.

- Bydl?! - mrukn?? panicz i zawr?ci? si? do dworu. ??ka przepad?a.

- Czego jeszcze stoicie, tatulu? - nagle zapyta? J?drek, widz?c, ?e ?limak opar? si? o sztachety i duma.

- Bo nie wiem, czy dobrze zrobi?em, ?em nie kupi? za sto dwadzie?cia rubli one j ??ki? - mrukn?? ch?op.

- Co?cie mieli ?le robi?, kiedy za siedemna?cie rubli macie to samo?

- Ale zawdy ??ka nie moja.

- Jak rozdadz? grunta, to b?dzie wasza.

?limaka ucieszy?y te wyrazy: "Ju?ci - my?la? - musi by? prawda z tym rozdawaniem, kiedy nawet ho?ota o nim gada."

- Chod?ta, ch?opcy, do dom! - rzek? g?o?no. Wracali w milczeniu. J?drek spogl?daj?c ukosem na ojca ?ywi? w sercu jakie? z?e przeczucia, a ?limaka trapi? niepok?j.

- Psie wiary, szlachta! - szepta? ch?op zaciskaj?c pi??ci - cz?ek nigdy nie zmiarkuje, kiedy oni ?g?, a kiedy m?wi? prawd?... Rychtyk jak z ?ydami.

W po?owie drogi ch?opcy wyrwali si? naprz?d, bo byli g?odni. Gdy za? ?limak wszed? do chaty, zapyta?a go ?ona:

- Co tu gada J?drek, ?e chcieli sprzeda? ci ??k? za sto dwadzie?cia rubli?

- Ju?ci chcieli, ale przez to, ?e boj? si? nowego rozdawania grunt?w - odpowiedzia? nieco strapiony.

- Ja te? zaraz powiedzia?am J?drkowi, ?e albo szczeka, abo jest w tym jakie? szachrajstwo. Kto by za? oddawa? za sto dwadzie?cia rubli tak? rzecz, co warta ze dwie?cie?

Ch?op rozebrawszy si? zasiad? do obiadu i jedz?c opowiada? ?onie, co go spotka?o.

- Ho! ho!... m?drzy oni we dworze. Nie wiem nawet, sk?d dowiedzieli si?, ?e idziemy za ??k?, i nasamprz?d zasadzili na mnie swego szwagierka.

- Tego ?lepaka? co mnie zaczepia? u wody?... - wtr?ci?a ?limakowa.

- Ju?ci jego. Ten ci choroba zabieg? nam drog?, J?drkowi dal czterdziestk?, mnie czapk? wbi? na ?eb, ?eby mi lepiej oczy zamydli?, i zara pocz?? z g?ry:

"Na co ci ??ka? Albo ju? i tak nie masz okrutnego maj?tku? Wiesz ty, ?e dziesi?? morg?w to niezmierna fortuna?..."

- Ale, fortuna!... - przerwa?a ?limakowa - jego szwagier ma przecie z tysi?c morg?w i jeszcze narzeka!

- Tak ci mnie, para, tumani?. A kiedy zobaczy?, ?e ja - nic, doprowadzi? mnie do samej pani. Ona znowu wzi??a mnie zagadywa?, ?ebym jej ch?opak?w posy?a? do uczenia, a pan przez ten czas wygrywa? se na organach...

- C?? on chce zosta? organist?, jak mu ziemi? zabior?? -spyta?a gospodyni.

- On se tak wci?? przygrywa; nic nie robi, ino przygrywa. Wi?c potem - prawi? ch?op - wyszed? i pan, a oni zaraz zacz?li mu ?wargota? po frajcusku, ?e ch?op (niby ja) jest strasznie twardy, ?e podej?? go (niby mnie) nie mo?na, zatem - ?eby mi co pr?dzej sprzeda? ??k?, nim si? opami?tam.

- To? ty zmiarkowa?, co oni gadaj??

- Com nie mia? zmiarkowa?! Przecie ja i po ?ydowsku jestem wyrozumia?y.

- I nie kupi?e? ??ki? Dobrze? zrobi?, bo w tym jest nieczysty interes - zako?czy?a kobieta.

Ale ch?op nie ucieszy? si? z ?oninej pochwa?y, znowu bowiem opanowa?a go w?tpliwo?? co do zamiar?w pa?stwa.

"A mo?e oni szczerze chcieli sprzeda? ??k? tak tanio?" -my?la?.

Przesta? je?? i wa??sa? si? z k?ta w k?t po chacie. Ogarnia? go coraz wi?kszy niepok?j, ?e mo?e ?le zrobi? opu?ciwszy tak? okazj?, ale - dodawa? sobie otuchy mrucz?c:

- Nie mnie okpi?! Znam ja si? na rzeczy!...

Nareszcie wzburzenie ?limaka dosi?g?o zenitu. Siad? na ?awie, potem zerwa? si? z niej, pochwyci? si? za g?ow? i przez chwil? ju? nie wiedzia?, co ma robi? z ci??kiej niepewno?ci. Nagle spojrza? na J?drka i - b?ysn??a mu my?l szcz??liwa.

- Chod? ino tu, J?drek - rzek? do ch?opca zdejmuj?c rzemyk z bioder.

- Oj, tatulu, nie bijcie mnie! - wrzasn?? ch?opak, kt?remu zreszt? ju? od paru godzin zdawa?o si?, ?e bicie go nie minie.

- Nic nie pomo?e! - m?wi? ?limak. - Hardy jeste?, na?miewa?e? si? z panicza, pyskowa?e? przed samym ja?nie panem... Ligaj na ?awie!

- Oj, tatulu, niechajcie mnie! - prosi? J?drek, Stasiek obj?? ojca za nogi i z p?aczem ca?owa? mu kolana, a Magda wybieg?a do gospodyni na dziedziniec.

- M?wi?, ci: ligaj na ?awie! p?kim dobry... -wo?a? ?limak. -Jak ty dzi? dostaniesz swoje, to nie b?dziesz si?, kondlu, wdawa? z tym hyclem Ja?kiem... Ligaj mi zaraz!...

Wtem ?limakowa gwa?townie zapuka?a do okna.

- A chod? pr?dko, J?zek - m?wi?a - bo cosik si? sta?o nowej krowie. Tak si? tarza...

Ch?op pu?ci? J?drka i p?dem pobieg? do obory. Tu jednak zobaczy?, ?e wszystkie krowy stoj? przy ??obach i spokojnie jedz?.

- Wida? ju? j? odesz?o - m?wi?a kobieta - ale tak si? tarza?a, powiadam ci, jak ty wczoraj.

?limak obejrza? krow? uwa?nie, dotkn?? jej grzbietu i pokr?ci? g?ow?. Domy?li? si?, ?e ?ona chcia?a go tym figlem odci?gn?? od J?drka. Poniewa? jednak ch?opiec wymkn?? si? ju? z chaty, a i ojca z?o?? odesz?a, wi?c sko?czy?o si? na niczym, jak zwykle w podobnych wypadkach.