Prus B. FARAON (2-24)

ROZDZIA? DWUDZIESTY CZWARTY
O wschodzie s?o?ca dwudziestego pierwszego Hator do obozu nad Sodowymi Jeziorami przyszed? z Memfisu rozkaz, wed?ug kt?rego trzy pu?ki mia?y pomaszerowa? do Libii i stan?? za?ogami w miastach, reszta za? armii egipskiej wraz z ksi?ciem mia?a wr?ci? do domu.

Wojska okrzykami rado?ci powita?y to rozporz?dzenie; kilkudniowy bowiem pobyt w pustyni ju? zaczyna? im dokucza?. Pomimo dowoz?w i z Egiptu, i z upokorzonej Libii nie by?o nadmiaru ?ywno?ci; woda w studniach napr?dce wykopanych wyczerpa?a si?; ?ar s?oneczny wypala? cia?a, a rudy piasek razi? p?uca i oczy. ?o?nierze pocz?li chorowa? na dysenteri? i z?o?liwe zapalenie powiek.

Ramzes kaza? zwin?? ob?z. Trzy pu?ki rodowitych Egipcjan wyprawi? do Libii zalecaj?c ?o?nierzom, aby ?agodnie traktowali mieszka?c?w i - nigdy nie w??czyli si? pojedynczo. W?a?ciw? za? armi? skierowa? do Memfisu zostawiaj?c ma?? za?og? w forteczce i hutach szk?a.

O dziewi?tej rano, mimo spiekoty, oba wojska by?y ju? w drodze; jedni na p??noc, drudzy na po?udnie.

W?wczas zbli?y? si? do nast?pcy ?wi?ty Mentezufis i o?wiadczy?:

- By?oby dobrze, gdyby?, wasza dostojno??, m?g? wcze?niej dojecha? do Memfisu. W po?owie drogi b?d? ?wie?e konie...

- Wi?c m?j ojciec jest ci??ko chory?... - zawo?a? Ramzes.

Kap?an schyli? g?ow?.

Ksi??? zda? Mentezufisowi naczelne dow?dztwo prosz?c go, aby w niczym nie zmienia? ju? wydanych rozporz?dze? bez naradzenia si? ze ?wieckimi jenera?ami. Sam za? wzi?wszy Pentuera, Tutmozisa i dwudziestu najlepszych je?d?c?w azjatyckich wyci?gni?tym k?usem pojecha? do Memfisu.

W pi?? godzin przebyli po?ow? drogi i, jak zapowiedzia? Mentezufis, znale?li ?wie?e konie i nowy orszak. Azjaci zostali tutaj, a ksi??? ze swymi dwoma towarzyszami i now? eskort?, po kr?tkim odpoczynku, pojecha? dalej.

- Biada mi! -j?cza? elegancki Tutmozis. - Nie do??, ?e od pi?ciu dni nie k?pi? si? i nie znam r??anego olejku, ale jeszcze musz? odby? dwa forsowne marsze w jeden dzie?!... Jestem pewny, ?e gdy staniemy na miejscu, ?adna tancerka nie zechce na mnie spojrze?.

- C??e? lepszego od nas? - spyta? ksi???.

- Jestem w?tlejszy! - westchn?? Tutmozis. - Ty ksi???, przywyk?e? do konnej jazdy jak Hyksos, a Pentuer m?g?by podr??owa? nawet na rozpalonym mieczu. Ale ja taki delikatny...

O zachodzie s?o?ca podr??ni wjechali na wysoki pag?rek, sk?d roztoczy? si? niezwyk?y obraz. Z daleka przednimi wida? by?o zielonaw? dolin? Egiptu, a na jej tle, niby szereg czerwonych p?omieni, ja?nia?y tr?jk?tne piramidy. Troch? na prawo od piramid r?wnie? zdawa?y si? p?on?? wierzcho?ki pylon?w Memfisu owini?tego w niebieskaw? mg??.

- Jed?my, jed?my!... - nalega? ksi???.

W chwil? p??niej znowu otoczy?a ich ruda pustynia i znowu zaja?nia? sznur piramid, dop?ki wszystko nie rozp?yn??o si? w bladej pomroce.

Gdy zapad?a noc, podr??ni dotarli do olbrzymiej krainy zmar?ych, kt?ra po lewej stronie rzeki, na wzg?rzach, ci?gn??a si? na przestrzeni kilkudziesi?ciu wiorst.

Tu za Starego Pa?stwa chowano na wieczne czasy Egipcjan: kr?l?w w ogromnych piramidach, ksi???t i dostojnik?w w mniejszych piramidach, prostak?w w lepiankach. Spoczywa?o tu miliony mumii nie tylko ludzi, ale ps?w, kot?w, ptak?w, s?owem - wszystkich stworze?, kt?re za ?ycia mi?ymi by?y cz?owiekowi.

Za czas?w Ramzesa kr?lewski i magnacki cmentarz przeniesiono do Teb?w, a w s?siedztwie piramid grzebano tylko ch?op?w i wyrobnik?w z najbli?szych okolic.

Mi?dzy rozpierzchni?tymi grobami ksi??? i jego orszak spotka? gromadk? ludzi przesuwaj?cych si? jak cienie.

- Kto wy jeste?cie? - zapyta? dow?dca eskorty.

- Jeste?my biedni s?udzy faraona, a wracamy od naszych zmar?ych... Zanie?li?my im troch? r??, piwa i plack?w...

- A mo?e zagl?dali?cie do cudzych grob?w?

- O bogowie! - zawo?a? jeden z gromady - czyli? jeste?my zdolni do podobnego ?wi?tokradztwa?... To tylko przewrotni teba?czycy (oby im r?ce posch?y!) niepokoj? zmar?ych, aby w szynkach przepi? ich w?asno??.

- Co znacz? te ogniska tam, na p??noc? - wtr?ci? ksi???.

- Musisz, panie, z daleka jecha?, kiedy nie wiesz - odpowiedziano. - Wszak?e to jutro nasz nast?pca wraca ze zwyci?skim wojskiem... Wielki w?dz!... W jednej bitwie zawojowa? n?dznych Libijczyk?w... Tote? lud z Memfisu wyszed?, aby go uroczy?cie powita?... Trzydzie?ci tysi?cy g??w... Dopiero? b?d? krzyczeli!

- Rozumiem - szepn?? ksi??? do Pentuera. - ?wi?ty Mentezufis wys?a? mnie naprz?d, abym nie odby? triumfalnego pochodu... Ale niech i tak b?dzie na dzisiaj.

Konie by?y pom?czone i nale?a?o wytchn??. Pos?a? wi?c ksi??? paru jezdnych, aby zam?wili statki na rzece, a reszt? orszaku zatrzyma? pod k?p? palm, kt?re w?wczas ros?y mi?dzy grup? piramid i Sfinksem.

Grupa ta stanowi p??nocny kraniec niezmiernego cmentarzyska. Na placu maj?cym oko?o kilometra kwadratowego powierzchni, poros?ym w owych czasach pustynn? ro?linno?ci?, t?oczy si? mn?stwo grob?w i ma?ych piramid, nad kt?rymi g?ruj? trzy piramidy najwi?ksze: Cheopsa, Khefrena i Mykerina, tudzie? Sfinks. Kolosalne te budowle s? oddalone jedna od drugiej ledwo na kilkaset krok?w. Trzy piramidy stoj? w jednym rz?dzie od p??nocno-wschodu ku po?udniowo-zachodowi, na wsch?d za? od tej linii, najbli?ej Nilu, le?y Sfinks, u st?p kt?rego ci?gn??a si? podziemna ?wi?tynia Horusa.

Piramidy, a szczeg?lniej Cheopsa jako utw?r ludzkiej pracy przera?a swoj? wielko?ci?. Jest to kamienny pag?rek szpiczasty, wysoki na trzydzie?ci pi?? pi?tr (sto trzydzie?ci siedem metr?w), stoj?cy na podstawie kwadratowej, kt?rej ka?dy bok ma oko?o trzystu pi??dziesi?ciu krok?w (dwustu dwudziestu siedmiu metr?w) d?ugo?ci. Piramida zajmuje dziesi?? morg?w powierzchni, a jej cztery tr?jk?tne ?ciany pokry?yby siedmnastumorgow? przestrze?. Na budow? jej zu?yto takie mn?stwo kamieni, ?e mo?na by wznie?? mur wy?szy od wzrostu cz?owieka, szeroki na p?? metra, d?ugi na dwa tysi?ce pi??set kilometr?w.

Kiedy orszak ksi???cy roz?o?y? si? pod mizernymi drzewami, kilku ?o?nierzy zaj??o si? wyszukaniem wody, inni wydobyli suchary, a Tutmozis upad? na ziemi? i zasn??. Ksi??? za? i Pentuer zacz?li przechadza? si? rozmawiaj?c.

Noc by?a o tyle jasna, ?e mo?na by?o widzie? z jednej strony niezmierne sylwetki piramid, z drugiej figur? Sfinksa, kt?ry w por?wnaniu z nimi wydawa? si? ma?ym.

- Jestem tu ju? czwarty raz - rzek? nast?pca - a zawsze moje serce nape?nia si? zdumieniem i ?alem. Kiedym by? jeszcze uczniem wy?szej szko?y, my?la?em, ?e wst?piwszy na tron wznios? co? dostojniejszego ani?eli piramida Cheopsa. Ale dzisiaj ?mia? mi si? chce z mego zuchwalstwa, kiedy pomy?l?, ?e wielki faraon przy budowie swego grobowca zap?aci? tysi?c sze??set talent?w * za same jarzyny dla robotnik?w... Sk?d bym ja wzi?? tysi?c sze??set talent?w, a cho?by tylko ludzi!...

- Nie zazdro??, panie, Cheopsowi - odpar? kap?an. - Inni faraonowie lepsze zostawili po sobie dzie?a: jeziora, kana?y, go?ci?ce, ?wi?tynie i szko?y...

- Albo? te rzeczy mo?na por?wna? z piramidami?

- Z pewno?ci?, ?e nie - ?piesznie odpowiedzia? kap?an. - W oczach moich i ca?ego ludu ka?da piramida jest wielkim wyst?pkiem, a najwi?kszym Cheopsowa...

- Unosisz si? - zreflektowa? go ksi???.

- Wcale nie. Sw?j wielki gr?b budowa? faraon przez lat trzydzie?ci, w ci?gu kt?rych sto tysi?cy ludzi pracowa?o co roku po trzy miesi?ce. I jaki z tej pracy po?ytek?... Kogo ona wykarmi?a, uleczy?a, odzia?a?... Ale za to co rok przy tej robocie marnia?o dziesi?? do dwudziestu tysi?cy ludzi... czyli - na gr?b Cheopsa z?o?y?o si? z p?? miliona trup?w, a ile krwi, ?ez, b?l?w - kto zrachuje?

Dlatego nie dziw si? panie, ?e ch?op egipski po dzi? dzie? z trwog? patrzy na zach?d, gdzie nad horyzontem krwawi? si? lub czerniej? tr?jk?tne postacie piramid. To? to ?wiadkowie jego m?k i ja?owej pracy...

I pomy?le?, ?e tak b?dzie zawsze, dop?ki te dowody ludzkiej pychy w proch si? nie rozsypi?. Ale kiedy to nast?pi! Od trzech tysi?cy lat strasz? nas swoim widokiem i jeszcze ?ciany ich s? g?adkie, a ogromne napisy czytelne.

- Tamtej nocy, w pustyni, m?wi?e? inaczej - wtr?ci? ksi???.

- Bom nie patrzy? na nie. Ale kiedy je mam, jak teraz przed oczyma, otaczaj? mnie ?kaj?ce duchy zam?czonych ch?op?w i szepc?: "Patrz, co zrobiono z nami!... A przecie? i nasze ko?ci czu?y b?l, i nasze serca t?skni?y do odpoczynku..."

Ramzes by? w przykry spos?b dotkni?ty tym wybuchem.

- M?j ?wi?tobliwy ojciec - rzek? po chwili - inaczej przedstawi? mi te sprawy. Kiedy byli?my tutaj przed pi?cioma laty, boski pan opowiedzia? mi tak? histori?:

Za faraona Tutmozisa I przyjechali pos?owie etiopscy umawia? si? o wysoko?? p?aconych przez siebie danin. Hardy to by? nar?d! M?wili, ?e jedna przegrana wojna nic nie stanowi, w drugiej bowiem los na nich mo?e by? ?askaw - i przez par? miesi?cy targowali si? o haracz.

Na pr??no m?dry kr?l chc?c ?agodnie o?wieci? ich pokazywa? im nasze go?ci?ce i kana?y. Odpowiadali, ?e w ich kraju wod? maj? darmo, gdzie chc?. Na pr??no ods?aniano im skarbce ?wi?ty?: m?wili, ?e ich ziemia kryje daleko wi?cej z?ota i klejnot?w ani?eli ca?y Egipt. Nadaremnie pan musztrowa? wobec nich swoje wojska, gdy? twierdzili, ?e Etiop?w jest bez por?wnania wi?cej, ani?eli jego ?wi?tobliwo?? ma ?o?nierzy.

W?wczas faraon przywi?z? ich w te oto miejsca, gdzie stoimy, i pokaza? piramidy.

Pos?owie etiopscy obeszli je wko?o, przeczytali napisy i - na drugi dzie? zawarli traktat, jakiego od nich ??dano.

Poniewa? nie zrozumia?em tej historii - ci?gn?? Ramzes - wi?c m?j ?wi?ty ojciec obja?ni? mi j?.

Synu - m?wi? - te piramidy s? wiekuistym dowodem nadludzkiej pot?gi Egiptu. Gdyby jaki cz?owiek chcia? sobie wznie?? piramid?, u?o?y?by drobny stos kamieni i rzuci?by po kilku godzinach swoj? prac? zapytawszy: na co mi ona? Dziesi?ciu, stu i tysi?c ludzi nagromadziliby troch? wi?cej kamieni, zsypaliby je nieporz?dnie i - znowu porzuciliby j? po up?ywie kilku dni. Bo na co im ta robota?

Ale kiedy faraon egipski, kiedy pa?stwo egipskie umy?li sobie zgromadzi? stos kamieni, to sp?dza krocie tysi?cy ludzi i buduje cho?by przez kilkadziesi?t lat, dop?ki roboty nie sko?czy.

Nie o to bowiem chodzi: czy by?y potrzebne piramidy? Ale o to, a?eby wola faraona, gdy j? raz wypowiedziano, by?a spe?niona,

- Tak Pentuerze piramida to nie gr?b Cheopsa, lecz - wo1a Cheopsa. Wola, kt?ra posiada tylu wykonawc?w, jak ?aden kr?l na ?wiecie, a taki porz?dek i wytrwa?o?? w dzia?aniu, jak bogowie.

Jeszcze w szko?ach uczono mnie, ?e wola ludzka to wielka si?a, najwi?ksza si?a pod s?o?cem. A przecie wola ludzka mo?e podnie?? ledwie jeden kamie?. Jak?e wielk? zatem jest wola faraona, kt?ry wzni?s? g?r? kamieni tylko dlatego, ?e mu si? tak podoba?o, ?e on tak chcia?, cho?by nawet bez celu.

- Czy i ty, panie, chcia?by? w podobny spos?b dowodzi? swojej pot?gi?... - nagle zapyta? go Pentuer.

- Nie - odpar? ksi??? bez wahania. - Gdy faraonowie raz okazali si??, mog? ju? by? mi?osierni. Chyba, ?e kto probowa?by opiera? si? ich rozkazom.

"A przecie? ten m?odzieniec ma dopiero dwadzie?cia trzy lat!" - rzek? do siebie zatrwo?ony kap?an.

Zwr?cili w stron? rzeki i jaki? czas szli milcz?c.

- Po??? si?, panie - rzek? kap?an - za?nij. Odbyli?my nie lada podr??.

- Albo? mog? zasn???... - odpar? ksi???. - Raz otaczaj? mnie te krocie ch?op?w, kt?rzy, wed?ug twego zdania, zgin?li przy budowie piramid (jak gdyby bez owych piramid mieli ?y? wiecznie!...) To znowu my?l? o moim ?wi?tobliwym ojcu, kt?ry mo?e w tej chwili dogorywa... Ch?opi cierpi?!... ch?opi rozlewaj? krew!... Kto mi dowiedzie, ?e m?j boski ojciec nie wi?cej m?czy si? na swym kosztownym ?o?u ani?eli twoi ch?opi d?wigaj?c rozpalone kamienie?...

Ch?opi! zawsze ch?opi!... Dla ciebie, kap?anie, tylko ten zas?uguje na lito??, kogo wszy jedz?. Ca?y szereg faraon?w wst?pi? do grobu, niekt?rzy konali w bole?ciach, niekt?rych zamordowano. Ale ty o nich nie pami?tasz, tylko o ch?opach, kt?rych zas?ug? jest, ?e rodzili innych ch?op?w, czerpali b?oto nilowe albo wpychali w usta swoim krowom - j?czmienne ga?ki.

A m?j ojciec... a ja?... Czyli? nie zabito mi syna i kobiety z mego domu? Czy by? dla mnie mi?osiernym Tyfon w pustyni albo ko?ci nie bol? mnie po d?ugiej podr??y?... A pociski procarzy libijskich nie ?wista?y mi nad g?ow??... Mam?e ja traktat z chorob? czy z bole?ci?, czy ze ?mierci?, a?eby by?y dla mnie ?askawsze ni? dla twojego ch?opa?...

Spojrzyj tam... Azjaci ?pi? i cisza zalega ich piersi; ale ja, ich pan, mam serce pe?ne trosk wczorajszych i niepokoj?w o jutro. Zapytaj stuletniego ch?opa, czy przez ca?y sw?j czas dozna? tylu goryczy, ile ja w ci?gu kilkumiesi?cznej w?adzy namiestnika i wodza?...

Przed nimi z wolna, z g??bi nocy, wynurza? si? dziwny cie?. By?a to budowla d?uga na pi??dziesi?t krok?w, wysoka na trzy pi?tra, maj?ca z boku niby pi?ciopi?trow? wie?? niezwyk?ej formy.

- Ot?? i Sfinks - m?wi? rozdra?niony ksi??? - czysto kap?a?ska robota!... Ile razy widzia?em go, w dzie? czy w nocy, zawsze m?czy?o mnie pytanie: co to jest i na co to jest?...

Piramidy - rozumiem. Pot??ny faraon chcia? okaza? swoj? si??, a mo?e, co rozs?dniej, chcia? zabezpieczy? sobie wieczne ?ycie w spokoju, kt?rego nie naruszy?by ?aden wr?g czy z?odziej. Ale Sfinks!... Oczywi?cie jest to nasz ?wi?ty stan kap?a?ski, kt?ry ma bardzo wielk? i m?dr? g?ow?, a pod ni? lwie pazury...

Wstr?tny pos?g, pe?en dwuznaczno?ci, kt?ry zdaje si? pyszni? tym, ?e wygl?damy przy nim jak szara?cza. Ani to cz?owiek, ani zwierz?, ani ska?a... Wi?c czym?e on jest, jakie ma znaczenie?... Albo ten jego u?miech... Podziwiasz wiecznotrwa?o?? piramid - on si? u?miecha; idziesz porozmawia? z grobami - on tak?e si? u?miecha. Czy zazieleni? si? pola Egiptu, czy Tyfon rozpu?ci swoje ogniste rumaki, czy niewolnik szuka wolno?ci w pustyni, czy Ramzes Wielki sp?dza zwyci??one narody - on dla wszystkich ma jeden i ten sam martwy u?miech.

Dziewi?tna?cie kr?lewskich dynastii min??o jak cienie, ale on u?miecha? si? i u?miecha?by si? nawet w?wczas, gdyby Nil wysech?, a Egipt zgin?? pod piaskami.

Nie jest?e to potw?r, tym okropniejszy, ?e ma ?agodn? twarz ludzk?. Sam wiekuisty nigdy nie zazna? ?alu nad znikomo?ci? ?wiata przepe?nionego n?dzami.

- Nie pami?tasz, panie, oblicza bog?w - wtr?ci? Pentuer - albo nie widzia?e? mumii? Wszyscy nie?miertelni z takim samym spokojem patrz? na rzeczy mijaj?ce. Nawet i cz?owiek, o ile ju? sam min??.

- Bogowie niekiedy s?uchaj? naszych pr??b - m?wi? jakby do siebie ksi??? - ale on niczym si? nie wzrusza. Nie jest lito?ci?, ale olbrzymim szyderstwem i strachem. Gdybym wiedzia?, ?e w jego ustach kryje si? wr??ba dla mnie albo spos?b pod?wigni?cia pa?stwa, jeszcze nie ?mia?bym go zapyta?. Zdaje mi si?, ?e us?ysza?bym jak?? straszn? rzecz wypowiedzian? z nieub?aganym spokojem. On taki jest, ten utw?r i obraz kap?an?w. Gorszy od cz?owieka, bo ma lwi korpus; gorszy od zwierz?cia, bo ma ludzk? g?ow?; gorszy od ska?y, bo kryje si? w nim niepoj?te ?ycie.

W tej chwili dolecia?y ich j?kliwe i st?umione g?osy, kt?rych ?r?d?a nie mo?na by?o oznaczy?.

- On ?piewa?... - spyta? ?dziwiony ksi???.

- To w podziemnej ?wi?tyni - odpar? kap?an. - Ale dlaczego oni modl? si? o tej porze?

- Powiedz lepiej: dlaczego oni w og?le modl? si?, kiedy ich nikt nie s?yszy?

Pentuer szybko zorientowawszy si? poszed? w stron?, sk?d dolatywa?y ?piewy. Ksi??? znalaz? jaki? kamie? z oparciem i usiad? znu?ony. Rozci?gn?? r?ce za siebie, odchyli? si? w ty? i patrzy? w olbrzymi? twarz Sfinksa.

Pomimo braku ?wiat?a wyra?nie by?o wida? nadludzkie rysy, kt?rym w?a?nie cie? dodawa? charakteru i ?ycia. Ksi??? za?, im d?u?ej wpatrywa? si? w to oblicze, tym silniej odczuwa?, ?e by? uprzedzony i ?e jego niech?? jest nies?uszna.

Na twarzy Sfinksa nie by?o okrucie?stwa, pr?dzej rezygnacja. W jego u?miechu nie by?o szyderstwa, pr?dzej melancholia. On nie wytrz?sa? si? nad n?dz? i znikomo?ci? ludzk?, raczej nie widzia? ich.

Jego pe?ne wyrazu, gdzie? pod niebem osadzone oczy patrzy?y za Nil, do krain, kt?re dla ludzkich spojrze? gin? pod niebosk?onem. Czy ?ledzi? niepokoj?cy wzrost monarchii asyryjskiej? czy natr?tn? bieganin? Fenicjan? czy narodziny Grecji, a mo?e przysz?e zdarzenia gotuj?ce si? nad Jordanem?... - kt?? zgadnie.

Ksi??? jednego by? pewny, ?e - on patrzy, my?li i oczekuje na co? ze spokojnym u?miechem, godnym nadprzyrodzonej istoty. I jeszcze zdawa?o mu si?, ?e gdy to co? uka?e si? na horyzoncie, Sfinks powstanie i p?jdzie naprzeciw.

Co to ma by? i kiedy nast?pi?... Tajemnica, kt?rej donios?o?? wyra?nie malowa?a si? na twarzy wiekuistego. Musi si? to jednak sta? nagle, skoro Sfinks od wiek?w ani na chwil? nie zmru?y? oka i patrzy, wci?? patrzy...

Tymczasem Pentuer znalaz? okno, przez kt?re z podziemi?w rozlewa?a si? j?kliwa pie?? kap?a?ska:

Ch?r I. "Wstawaj, promieniej?cy jak Izis, jak wstaje Sotis na firmamencie rano, z pocz?tkiem sta?ego roku.

Ch?r II. B?g Amon-Ra by? po prawicy i po lewicy mojej. Sam odda? mi w r?ce panowanie nad ca?ym ?wiatem przyczyniaj?c si? do upadku nieprzyjaci?? moich.

Ch?r I. By?e? jeszcze m?ody, nosi?e? splecione w?osy, lecz w Egipcie nic nie dzia?o si? bez twego rozkazu i nie po?o?ono kamienia w?gielnego pod ?aden gmach bez twojej obecno?ci.

Ch?r II. Przyszed?em do Ciebie w?adco bog?w, wielki bogu, panie s?o?ca. Tum obiecuje mi, ?e uka?e si? s?o?ce i ?e b?d? podobny do niego, a Nil, ?e osi?gn? tron Ozirisa i b?d? go posiada? na wieki.

Ch?r I. Wr?ci?e? w spokoju szanowany przez bog?w, w?adco dwu ?wiat?w, Ra-Mer-amen-Ramzesie. Zapewniam ci panowanie wieczne, kr?lowie zbli?? si? do ciebie i z?o?? ci ho?dy.

Ch?r II. O ty, ty! Oziris-Ramzesie, wiecznie ?yj?cy synu nieba, zrodzony z bogini Nut. Niech matka twoja otoczy ci? tajemnic? nieba i niech zezwoli, aby? zosta? bogiem, o ty, ty, Oziris-Ramzesie." **

"A wi?c pan ?wi?tobliwy ju? umar?..." - rzek? do siebie Pentuer.

Odszed? od okna i zbli?y? si? do miejsca, gdzie siedzia? nast?pca pogr??ony w marzeniach.

Kap?an ukl?k? przed nim, upad? na twarz i zawo?a?:

- B?d? pozdrowiony, faraonie, w?adco ?wiata!...

- Co m?wisz?!... - zawo?a? ksi??? zrywaj?c si?.

- Niech B?g jedyny i wszechmocny zleje na ciebie m?dro?? i si??, a szcz??cie na lud tw?j...

- Wsta?, Pentuerze... Wi?c ja... wi?c ja...

Nagle wzi?? za rami? kap?ana i obr?ci? go ku Sfinksowi.

- Spojrzyj na niego - rzek?.

Ale ani w obliczu, ani w postawie kolosa nie zasz?a ?adna zmiana. Jeden faraon przest?pi? granic? wieczno?ci, drugi wschodzi? jak s?o?ce, lecz kamienna twarz boga czy potwora pozosta?a tak? sam?. Na ustach ?agodny u?miech dla ziemskich pot?g i chwa?y, we wzroku oczekiwanie na c o ?, co ma przyj??, lecz nie wiadomo, kiedy przyjdzie.

Wkr?tce od przewozu wr?cili dwaj pos?a?cy z zawiadomieniem, ?e cz??na b?d? gotowe.

Pentuer wszed? mi?dzy palmy i zawo?a?:

- Ocknij si?!... ocknij si?!...

Czujni Azjaci natychmiast zerwali si? i zacz?li kie?zna? konie. Podni?s? si? i Tutmozis, szkaradnie ziewaj?cy.

- Brr!... - mrukn?? - jakie zimno... Sen dobra rzecz!... Ledwie si? zdrzemn??em i ju? mog? jecha?, bodaj na koniec ?wiata, byle znowu nie do Sodowych Jezior... Brr!... Ju? zapomnia?em smaku wina i zdaje mi si?, ?e r?ce zacz??y mi porasta? w?osem jak szakalowi... A do pa?acu mamy jeszcze ze dwie godziny.

Szcz??liwi ch?opi!... ?pi ga?gan jeden z drugim do tej pory, nie czuje potrzeby k?pania si? i nie p?jdzie do roboty, dop?ki ?ona nie napasie go j?czmiennym kleikiem. A ja, wielki pan, musz? jak z?odziej tu?a? si? noc? po pustyni nie maj?c w ustach kropli wody...

Konie by?y gotowe i Ramzes wsiad? na swego. W?wczas Pentuer zbli?y? si?, uj?? za cugle rumaka w?adcy i prowadzi? go, sam id?c pieszo.

- Co to?... - spyta? ?dziwiony Tutmozis. Wnet jednak opami?ta? si?, podbieg? i wzi?? Ramzesowego konia za cugle z drugiej strony. I tak szli wszyscy milcz?c, zdziwieni zachowaniem si? kap?ana, cho? czuli, ?e sta?o si? co? wa?nego.

Po kilkuset krokach nagle sko?czy?a si? pustynia, a przed podr??nymi wyci?gn?? si? go?ciniec w?r?d p?l.

- Siadajcie na konie - rzek? Ramzes - musimy po?piesza?.

- Jego ?wi?tobliwo?? rozkazuje si??? na ko?! - zawo?a? Pentuer.

Obecni os?upieli. Ale Tutmozis pr?dko odzyska? przytomno?? i po?o?ywszy r?k? na mieczu wykrzykn??:

- Niech ?yje wiecznie wszechmocny i ?askawy w?dz, nasz faraon Ramzes!

- Niech ?yje wiecznie!.. - zawyli Azjaci potrz?saj?c broni?.

- Dzi?kuj? wam, wierni ?o?nierze moi - odrzek? pan.

W chwil? p??niej konny orszak p?dzi? w stron? rzeki.