|
Prus B. FARAON (2-19)ROZDZIA? DZIEWI?TNASTY Byli w pustyni maj?c o par?set krok?w za sob? armi?, o kilkaset krok?w przez sob? uciekaj?cych. Lecz pomimo bicia i zach?cania koni do biegu, zar?wno ci, kt?rzy uciekali, jak i ci, co ich gonili, posuwali si? z wielkim trudem. Z g?ry zalewa? ich straszliwy ?ar s?oneczny, w usta, nos, a nade wszystko w oczy wciska? si? im drobniutki, lecz ostry py?, a pod nogami koni, na ka?dym kroku, zapada? si? rozpalony piasek. W powietrzu panowa? zabijaj?cy spok?j. - Przecie? ci?gle tak nie b?dzie - rzek? nast?pca. - B?dzie coraz gorzej - powiedzia? Pentuer. - Widzisz, wasza dostojno?? - wskaza? na uciekaj?cych - ?e tamte konie po kolana brn? w piasku... Ksi??? roze?mia? si?, w tej chwili bowiem wjechali na grunt nieco twardszy i ze sto krok?w jechali k?usem. Wnet jednak zabieg?o im drog? morze piaszczyste i znowu musieli posuwa? si? noga za nog?. Ludzie ociekali potem, na koniach zacz??a ukazywa? si? piana. - Gor?co! - szepn?? nast?pca. - S?uchaj, panie - odezwa? si? Pentuer. - Niedobry to dzie? dla gonitw na pustyni. Dzi? od rana ?wi?te owady zdradza?y wielki niepok?j, a nast?pnie wpad?y w letarg. R?wnie m?j no?yk kap?a?ski bardzo p?ytko zanurzy? si? w glinianej pochwie, co oznacza niezwyk?e gor?co. Oba za? te zjawiska: upa? i letarg owad?w, mog? zapowiada? burz?... Wr??my wi?c, bo ju? nie tylko ob?z stracili?my z oczu, ale nawet nie dolatuj? nas jego szmery. Ramzes spojrza? na kap?ana prawie z pogard?. - I ty my?lisz, proroku - rzek? - ?e ja, raz zapowiedziawszy schwytanie Musawasy, mog? powr?ci? z niczym, ze strachu przed gor?cem i burz?? Jechali wci??. W jednym miejscu grunt znowu stwardnia?, dzi?ki czemu zbli?yli si? do uciekaj?cych na rzut z procy. - Hej, wy tam!... - zawo?a? nast?pca - poddajcie si?... Libijczycy nawet nie spojrzeli za siebie, z wyt??eniem brn?c po piasku. Przez chwil? mo?na by?o s?dzi?, ?e zostan? dosi?gni?ci. Wnet jednak oddzia? nast?pcy znowu trafi? na g??boki piasek, a tamci przyspieszyli kroku i znikli za wypuk?o?ci? gruntu. Azjaci kl?li, ksi??? zaci?? z?by. Nareszcie konie zacz??y coraz mocniej zapada? si? i ustawa?; jezdni wi?c musieli zsi??? i i?? piechot?. Nagle jeden z Azjat?w zaczerwieni? si? i pad? na piasku. Ksi??? kaza? go okry? p?acht? i rzek?: - Zabierzemy go z powrotem. Z wielk? prac? dosi?gli wierzcho?ka piaszczystej wynios?o?ci i zobaczyli Libijczyk?w. Ale i dla nich droga by?a zab?jcz?, usta?y bowiem dwa konie. Ob?z wojsk egipskich stanowczo ukry? si? za falami gruntu, i gdyby Pentuer i Azjaci nie umieli kierowa? si? s?o?cem, ju? teraz nie trafiliby na miejsce. W orszaku ksi?cia pad? drugi je?dziec wyrzucaj?c ustami krwaw? pian?. Zostawiono i tego razem z koniem. Na domiar na tle piask?w ukaza?a si? grupa ska?, w?r?d kt?rych znikn?li Libijczycy. - Panie - rzek? Pentuer - tam mo?e by? zasadzka... - Niech b?dzie ?mier? i niech mnie zabierze!.. - odpar? nast?pca zmienionym g?osem. Kap?an spojrza? na niego z podziwem: nie przypuszcza? w nim podobnej zaci?to?ci. Do ska? nie by?o daleko, lecz droga nad wszelki opis uci??liwa. Trzeba by?o nie tylko i?? samym, ale jeszcze wyci?ga? z piasku konie. Wszyscy brn?li, zanurzeni powy?ej kostek; zdarza?y si? jednak miejsca, gdzie mo?na by?o zapa?? si? po kolana. A na niebie wci?? p?on??o s?o?ce, straszne s?o?ce pustyni, kt?rego ka?dy promie? nie tylko piek? i o?lepia?, ale jeszcze k?u?. Najwytrwalsi Azjaci upadali ze znu?enia: jednemu spuch? j?zyk i wargi, drugi mia? szum w g?owie i czarne p?atki w oczach, innego ogarnia?a senno??, wszyscy czuli b?l w stawach i zatracili wra?enie upa?u. I gdyby zapytano kt?rego: czy na dworze jest gor?co? - nie potrafi?by odpowiedzie?. Grunt znowu pod nogami stwardnia? i orszak Ramzesa wszed? mi?dzy ska?y. Ksi???, najprzytomniejszy ze wszystkich, us?ysza? chrapanie konia, skr?ci? na bok i w cieniu rzuconym przez pag?rek zobaczy? gromad? ludzi le??cych, jak kt?ry pad?. Byli to Libijczycy. Jeden z nich, cz?owiek m?ody, dwudziestoletni, mia? na sobie purpurow? koszulk? haftowan?; z?oty ?a?cuch na szyi i miecz bogato oprawny. Zdawa? si? le?e? bez czucia; mia? oczy wywr?cone bia?kami do g?ry i troch? piany w ustach. Ramzes pozna? w nim dow?dc?. Zbli?y? si?, zerwa? mu ?a?cuch z szyi i odczepi? miecz. Jaki? stary Libijczyk, kt?ry zdawa? si? by? mniej zm?czonym od innych, widz?c to odezwa? si?: - Cho? jeste? zwyci?zc?, Egipcjaninie, uszanuj ksi???cego syna, kt?ry by? wodzem naczelnym. - To jest syn Musawasy? - spyta? ksi???. - Prawd? rzek?e? - odpar? Libijczyk - to jest Tehenna, syn Musawasy, nasz w?dz, kt?ry godzien by? zosta? nawet egipskim ksi?ciem. - A gdzie Musawasa? - Musawasa jest w Glaukus i zbiera wielk? armi?, kt?ra nas pom?ci. Inni Libijczycy nie odzywali si?; nawet nie raczyli spojrze? na swoich zwyci?zc?w. Na rozkaz ksi?cia Azjaci rozbroili ich bez trudno?ci i - sami usiedli w cieniu ska?y. W tej chwili nie by?o tu przyjaci?? ani wrog?w, lecz ?miertelnie znu?eni ludzie. ?mier? czyha?a na wszystkich, ale oni chcieli tylko odpocz??. Pentuer widz?c, ?e Tehenna wci?? jest nieprzytomny, ukl?k? przy nim i pochyli? mu si? nad g?ow?, tak, ?e nikt nie m?g? dostrzec, co robi. Wnet jednak Tehenna zacz?? wzdycha?, rzuca? si? i otworzy? oczy; potem usiad? tr?c czo?o, jak przebudzony z twardego snu, kt?ry jeszcze nie odszed?. - Tehenno, wodzu Libijczyk?w - rzek? Ramzes - ty i twoi ludzie jeste?cie je?cami jego ?wi?tobliwo?ci faraona. - Lepiej zabij mnie od razu - mrukn?? Tehenna -je?eli mam utraci? wolno??. - Gdy ojciec tw?j, Musawasa, upokorzy si? i zawrze pok?j z Egiptem, jeszcze b?dziesz wolny i szcz??liwy... Libijczyk odwr?ci? g?ow? i po?o?y? si? oboj?tny na wszystko. Ramzes usiad? przy nim i po chwili zapad? w jaki? letarg; prawdopodobnie zasn??. Ockn?? si? po up?ywie kwadransa, nieco rze?wiejszy. Spojrza? na pustyni? i krzykn?? z zachwytu: na horyzoncie wida? by?o zielony kraj, wod?, g?ste palmy, a nieco wy?ej miasteczka i ?wi?tynie... Doko?a niego wszyscy spali - Azjaci i Libijczycy. Tylko Pentuer stoj?c na z?amie ska?y przys?oni? r?k? oczy i gdzie? patrzy?. - Pentuerze!... Pentuerze!... - zawo?a? Ramzes. - Czy widzisz t? oaz??... Zerwa? si? i przybieg? do kap?ana, kt?ry mia? trosk? na twarzy. - Widzisz oaz??... - To nie oaza - odpar? Pentuer - to b??kaj?cy si? w pustyni duch jakiego? kraju, kt?rego ju? nie ma na ?wiecie... Ale tamto - tam... - jest naprawd?!... - doda? wskazuj?c r?k? w stron? po?udnia. - G?ry?... - zapyta? ksi???. - Przypatrz si? lepiej. Ksi??? wpatrywa? si?, nagle rzek?: - Zdaje mi si?, ?e ta ciemna masa podnosi si?... Musz? mie? zm?czony wzrok. - To jest Tyfon - szepn?? kap?an. - Tylko bogowie mog? nas uratowa?, je?eli zechc?... Istotnie Ramzes uczu? na twarzy powiew, kt?ry nawet w?r?d pustynnego upa?u wyda? mu si? ciep?y. Powiew ten, zrazu bardzo delikatny, wzmaga? si?, by? coraz cieplejszy, a jednocze?nie ciemna smuga podnosi?a si? na niebie z zadziwiaj?c? szybko?ci?. - C?? zrobimy? - spyta? ksi???. - Te ska?y - odpar? kap?an zas?oni? nas przed zasypaniem, ale nie odp?dz? ani kurzu, ani gor?ca, kt?re wci?? ro?nie. A za dzie? lub dwa... - Wi?c Tyfon tak d?ugo wieje? - Czasami trzy i cztery dni... Tylko niekiedy zrywa si? na par? godzin i nagle pada jak s?p przeszyty strza??. Ale trafia si? to bardzo rzadko... Ksi??? spos?pnia?, cho? nie straci? odwagi. Kap?an za?, wydobywszy spod szaty ma?y flakonik z zielonego szk?a, m?wi? dalej : - Masz tu eliksir... Powinien wystarczy? ci na kilka dni... Ile razy uczujesz senno?? albo strach, wypij kropelk? tego. Tym sposobem wzmocnisz si? i przetrzymasz... - A ty?... a inni?... - Los m?j jest w r?kach Jedynego. Reszta za? ludzi... Oni nie s? nast?pcami tronu! - Nie chc? tego p?ynu - rzek? ksi??? odsuwaj?c fIakonik. - Musisz go wzi??!... - krzykn?? Pentuer. - Pami?taj, ?e w tobie lud egipski z?o?y? swoje nadzieje... Pami?taj, ?e nad tob? czuwa jego b?ogos?awie?stwo... Czarna chmura podnios?a si? ju? do po?owy nieba, a gor?cy wicher d?? tak gwa?townie, ?e ksi??? i kap?an musieli zej?? pod ska??. - Lud egipski?... b?ogos?awie?stwo?... - powtarza? Ramzes. Nagle zawo?a?: - To ty rok temu przemawia?e? do mnie w nocy z ogrodu?... By?o to zaraz po manewrach... - Tego dnia, kiedy litowa?e? si? nad ch?opem, kt?ry powiesi? si? z rozpaczy, ?e mu kana? zepsuto - odpar? kap?an. - Ty uratowa?e? m?j folwark i ?yd?wk? Sar? przed t?umem, kt?ry chcia? j? ukamienowa??... - Ja - rzek? Pentuer. - Ale ty wkr?tce uwolni?e? z wi?zienia niewinnych ch?op?w i nie pozwoli?e? Dagonowi dr?czy? ludu twego nowymi podatkami. Za ten lud - m?wi? kap?an - za mi?osierdzie, jakie zawsze okazywa?e? mu, dzi? jeszcze b?ogos?awi? ciebie... Mo?e tylko ty jeden ocalejesz tutaj, ale pomnij... pomnij, ?e ocala ci? uci?ni?ty lud egipski, kt?ry od ciebie czeka zbawienia. Wtem pociemnia?o, od po?udnia sypn?? deszcz gor?cego piasku i zerwa? si? wicher tak gwa?towny, ?e przewr?ci? konia stoj?cego w nie os?oni?tym miejscu. Azjaci i libijscy je?cy wszyscy obudzili si?; ale ka?dy tylko wcisn?? si? lepiej pod ska?? i milcza? zdj?ty trwog?. W naturze dzia?o si? co? okropnego. Na ziemi zaleg?a noc, a na niebie w szalonym p?dzie goni?y si? rude lub czarne ob?oki piasku. Zdawa?o si?, ?e piasek z ca?ej pustyni o?y?, zerwa? si? w g?r? i lecia? gdzie? z szybko?ci? kamieni rzucanych proc?. Gor?co by?o takie jak w ?a?ni: na r?kach i twarzy p?ka?a sk?ra, j?zyk usycha?, oddech sprawia? k?ucie w piersiach. Drobne ziarna piasku parzy?y jak iskry. Pentuer gwa?tem zbli?y? flakonik do ust ksi?cia. Ramzes wypi? par? kropel i uczu? dziwn? zmian?: b?l i gor?co przesta?y go dr?czy?, my?l odzyska?a swobod?. - I to mo?e ci?gn?? si? par? dni?... - Cztery - odpar? kap?an. - A wy, m?drcy, powiernicy bog?w, nie posiadacie sposobu uratowania ludzi z takiej burzy?... Pentuer zamy?li? si? i rzek?: - Na ?wiecie jest tylko jeden m?drzec, kt?ry m?g?by walczy? ze z?ymi duchami... Ale jego tu nie ma!... Tyfon d?? ju? od p?? godziny z niepoj?t? si??. Zrobi?a si? prawie noc. Chwilami wiatr s?abn??, czarne k??by rozsuwa?y si? i by?o wida? na niebie krwawe s?o?ce, a na ziemi z?owrogie ?wiat?o rudej barwy. Lecz wnet pot??nia? wicher gor?cy, duszny; k??by kurzu g?stnia?y, trupie ?wiat?o gas?o, a w powietrzu rozlega?y si? niepokoj?ce szelesty i szmery, jakich nie nawyk?o chwyta? ludzkie ucho. Niewiele ju? brak?o do zachodu, a gwa?towno?? burzy i niezno?ny upa? wci?? ros?y. Od czasu do czasu nad horyzontem ukazywa?a si? olbrzymia krwawa plama, jak gdyby zaczyna? si? po?ar ?wiata. Nagle ksi??? spostrzeg?, ?e nie ma przy nim Pentuera. Wyt??y? ucho i us?ysza? g?os wo?aj?cy: - Beroes!... Beroes!... je?eli nie ty, kt?? nam pomo?e?... Beroes!... w imi? Jedynego, Wszechmocnego, kt?ry nie ma pocz?tku ani ko?ca, wzywam ci?... W p??nocnej stronie pustyni odezwa? si? grzmot. Ksi??? struchla?; dla Egipcjanina bowiem grzmoty by?y prawie tak rzadkim zjawiskiem jak ukazanie si? komety. - Beroes!... Beroes!... - powtarza? wielkim g?osem kap?an. Nast?pca wyt??y? wzrok w tym kierunku i ujrza? - ciemn? figur? ludzk? z podniesionymi r?koma. Z g?owy, palc?w, a nawet z odzienia tej figury co chwil? wyskakiwa?y jasnob??kitne iskry. - Beroes!... Beroes!... Przeci?g?y grzmot odezwa? si? bli?ej, a w?r?d tuman?w piasku mign??a b?yskawica oblewaj?c pustyni? czerwonym ?wiat?em. Nowy grzmot i nowa b?yskawica. Ksi??? uczu?, ?e gwa?towno?? wichru s?abnie i gor?co zmniejsza si?. Sk??biony w g?rze piasek zacz?? spada? na ziemi?, niebo zrobi?o si? popielate, potem rude, potem mlecznej barwy. Potem wszystko ucich?o, a za chwil? znowu run?? grzmot i zawia? ch?odny wiatr z p??nocy. Zn?kani upa?em Azjaci i Libijczykowie ockn?li si?. - Wojownicy faraona - nagle odezwa? si? stary Libijczyk - a s?yszycie wy ten szum w pustyni?... - Znowu burza? - Nie, to deszcz pada!... Istotnie z nieba upad?o kilka ch?odnych kropli, potem coraz wi?cej, a? w ko?cu zerwa?a si? ulewa, kt?rej towarzyszy?y pioruny. Mi?dzy ?o?nierzami Ramzesa i ich je?cami zapanowa?a szalona rado??. Nie zwa?aj?c na b?yskawice i gromy, ludzie, przed chwil? spaleni ?arem, spragnieni, biegali jak dzieci pod strumieniami deszczu. Po ciemku myli siebie i konie, ?apali wod? w czapki i sk?rzane wory, a nade wszystko - pili, pili!... - Nie jest?e to cud?... - zawo?a? ksi??? Ramzes. - Gdyby nie deszcz b?ogos?awiony, zgin?liby?my w pustyni, w gor?cych u?ciskach Tyfona. - Zdarza si? tak - odpar? stary Libijczyk - ?e po?udniowy wicher piaszczysty dra?ni wiatry przechadzaj?ce si? nad morzem i sprowadza ulew?. Ramzesa niemile dotkn??y te s?owa; przypisywa? bowiem nawa?nic? modlitwom Pentuera. Zwr?ciwszy si? wi?c do Libijczyka spyta?: - A czy zdarza si? i to, a?eby z ludzkiej postaci tryska?y iskry? - Zawsze tak bywa, gdy wieje wiatr pustynny - rzek? Libijczyk. - Przecie i tym razem widzieli?my iskry wyskakuj?ce nie tylko z ludzi, ale i z koni. W g?osie jego brzmia?a taka pewno??, ?e ksi??? zbli?ywszy si? do oficera swej jazdy szepn??: - A zwa?ajcie na Libijczyk?w... Ledwie to powiedzia?, co? zakot?owa?o si? w?r?d ciemno?ci, a po chwili rozleg? si? t?tent. Gdy za? b?yskawica roz?wietli?a pustyni?, zobaczono cz?owieka, kt?ry ucieka? na koniu. - Wi?za? tych n?dznik?w! - krzykn?? ksi??? - i zabi?, je?eli kt?ry b?dzie opiera? si?... Biada ci, Tehenno, gdyby ten ?otr sprowadzi? na nas twoich braci!... Zginiesz w ci??kich m?czarniach ty i twoi... Pomimo deszczu, piorun?w i ciemno?ci ?o?nierze Ramzesa szybko powi?zali Libijczyk?w nie stawiaj?cych zreszt? ?adnego oporu. Mo?e czekali na rozkaz Tehenny, ale ten by? tak zgn?biony, ?e nie my?la? nawet o ucieczce. Powoli burza uspokaja?a si?, a miejsce dziennego upa?u zaj?? w pustyni ch??d przejmuj?cy. Ludzie i konie napili si? do syta i worki nape?nili wod?; daktyl?w i suchar?w by?o dosy?, wi?c panowa?o dobre usposobienie. Grzmoty os?ab?y, ciche b?yskawice zapala?y si? coraz rzadziej, na p??nocnym niebie pocz??y rozdziera? si? ob?oki, tu i owdzie zap?on??y gwiazdy. Pentuer zbli?y? si? do Ramzesa. - Wracajmy ku obozowi - rzek?. - Mo?emy tam doj?? za par? godzin, zanim ten, kt?ry uciek?, naprowadzi nam nieprzyjaci??. - Jak?e trafimy w?r?d takiej ciemno?ci? - spyta? ksi???. - Czy macie pochodnie? - zwr?ci? si? kap?an do Azjat?w. Pochodnie, czyli d?ugie sznury nasycone materia?ami palnymi, by?y, ale nie by?o ognia. Drewniane bowiem krzesiwka s?u??ce do zapalania przemok?y. - Musimy czeka? do rana - rzek? niecierpliwy ksi???. Pentuer nie odpowiedzia?. Wydoby? ze swej torby ma?e naczynie, wzi?? od ?o?nierza pochodni? i odszed? na bok. Po chwili rozleg?o si? ciche syczenie i pochodnia zapali?a si?. - Wielki jest czarnoksi??nik ten kap?an!... - mrukn?? stary Libijczyk. - W oczach moich sprawi?e? ju? drugi cud - rzek? ksi??? do Pentuera. - Czy mo?esz mi obja?ni?, jak si? to robi?... Kap?an potrz?sn?? g?ow?. - O wszystko pytaj mnie, panie - odpar? - a odpowiem ci, na ile mi starczy m?dro?ci. Tylko nigdy nie ??daj, abym ci wyja?nia? tajemnice naszych ?wi?ty?. - Nawet gdybym ci? mianowa? moim doradc?? - Nawet i w?wczas. Nigdy nie b?d? zdrajc?, a cho?bym i ?mia? nim zosta?, odstraszy?yby mnie kary... - Kary?... - powt?rzy? ksi???. - Aha!... Pami?tam w ?wi?tyni Hator cz?owieka schowanego w podziemiu, na kt?rego kap?ani wylewali roztopion? smo??. Czy?by to robili naprawd??... I ?w cz?owieka naprawd? skona? w m?kach?... Pentuer milcza?, jakby nie s?ysz?c pytania, i powoli wydoby? ze swej cudownej torby ma?y pos??ek b?stwa z rozkrzy?owanymi r?koma. Pos??ek ten wisia? na sznurku; kap?an pu?ci? go wolno i szepc?c modlitw? uwa?a?. Pos??ek po pewnej liczbie waha? i kr?ce? si? zawisn?? spokojnie. Ramzes przy ?wietle pochodni ze zdziwieniem przypatrywa? si? tym praktykom. - Co to robisz? - spyta? kap?ana. - Tyle tylko mog? powiedzie? waszej dostojno?ci - rzek? Pentuer - ?e b?stwo jedn? r?k? wskazuje gwiazd? Eshmun *. Ona to w czasie nocy prowadzi przez morza fenickie okr?ty. - Wi?c i Fenicjanie maj? tego boga? - Nawet nie wiedz? o nim. B?g, kt?ry zawsze zwraca jedn? r?k? do gwiazdy Eshmun, jest znany tylko nam i kap?anom chaldejskim. Przy jego za? pomocy ka?dy prorok, dniem i noc?, w pogod? i niepogod?, mo?e odkry? swoj? drog? na morzu czy w pustyni. Na rozkaz ksi?cia, kt?ry z zapalon? pochodni? szed? obok Pentuera, orszak i je?cy ruszyli za kap?anem w kierunku p??nocno-wschodnim. Bo?ek zawieszony na sznurku chwia? si?, lecz niemniej wyci?gni?t? r?k? wskazywa?, gdzie le?y ?wi?ta gwiazda, opiekunka zb??kanych podr??nik?w. Szli pieszo, prowadz?c konie, dobrym krokiem. Zimno by?o tak ostre, ?e nawet Azjaci chuchali w r?ce, a Libijczycy dr?eli. Wtem co? zacz??o chrupa? i trzeszcze? pod nogami. Pentuer przystan?? i schyli? si?. - W tym miejscu - rzek? - deszcz na opoce utworzy? p?ytk? ka?u??. A z wody, patrz, dostojny panie, co si? zrobi?o... M?wi?c to podni?s? i pokaza? ksi?ciu jakby tafelk? szklan?, kt?ra topnia?a mu w r?kach. - Gdy jest bardzo zimno - doda? - woda staje si? przezroczystym kamieniem. Azjaci potwierdzili s?owa kap?ana dodaj?c, ?e daleko na p??nocy woda bardzo cz?sto zamienia si? w kamie?, a para w bia?? s?l, kt?ra jednak nie ma ?adnego smaku, tylko szczypie w palce i wywo?uje b?l w z?bach. Ksi??? coraz bardziej podziwia? m?dro?? Pentuera. Tymczasem w p??nocnej stronie niebo wyja?ni?o si? ods?aniaj?c Nied?wiedzic?, a w niej gwiazd? Eshmun. Kap?an znowu odm?wiwszy modlitw? schowa? do torby przewodnicz?cego bo?ka i kaza? zgasi? pochodnie, a zostawi? tylko tl?cy si? sznur, kt?ry utrzymywa? ogie? i stopniowym upalaniem si? znaczy? godziny. Ksi??? zaleci? czujno?? swemu oddzia?owi i wzi?wszy Pentuera wysun?? si? o kilkadziesi?t krok?w naprz?d. - Pentuerze - odezwa? si? - od tej chwili mianuj? ci? moim doradc? i na teraz, i w?wczas, gdy podoba si? bogom odda? mi koron? G?rnego i Dolnego Egiptu... - Czym?e zas?u?y?em na tak? ?ask?? - W oczach moich spe?nia?e? czyny, kt?re ?wiadcz? o wielkiej twojej m?dro?ci i pot?dze nad duchami. Nad to za? by?e? got?w ocali? mi ?ycie. Wi?c cho? postanowi?e? ukrywa? wiele rzeczy przede mn?... - Wybacz, dostojny panie - przerwa? kap?an. - Zdrajc?w, gdy b?d? ci potrzebni, znajdziesz za z?oto i klejnoty nawet mi?dzy kap?anami. Ale ja nie chc? nale?y? do nich. Bo pomy?l: czy zdradzaj?c bog?w dawa?bym ci pewno??, ?e i z tob? tak nie post?pi?? Ramzes zamy?li? si?. M?drze powiedzia?e? - odpar?. - Lecz dziwno mi, sk?d ty, kap?an, masz dla mnie ?yczliwo?? w sercu? Rok temu - b?ogos?awi?e? mnie, a dzi? nie pozwoli?e? samemu jecha? w pustyni? i oddajesz mi wielkie us?ugi. - Bo ostrzegli mnie bogowie, ?e ty, dostojny panie, gdy zechcesz, mo?esz wydoby? z n?dzy i poni?enia nieszcz?sny lud egipski. - C?? lud ciebie obchodzi? - Spo?r?d niego wyszed?em... M?j ojciec i bracia po ca?ych dniach czerpali wod? z Nilu i dostawali kije... - W czym?e ja mog? pom?c ludowi? - spyta? nast?pca. Pentuer o?ywi? si?. - Lud tw?j - m?wi? wzruszony - za wiele pracuje, za du?e p?aci podatki, cierpi n?dz? i prze?ladowania. Ci??k? jest dola ch?opa!... "Robak po?ar? po?ow? jego zbioru, nosoro?ec drug?; na polach mn?stwo myszy, spad?a szara?cza, byd?o wygniot?o, ukrad?y wr?ble. Co jeszcze zosta?o na klepisku, temu z?odzieje zrobili koniec. O n?dzo rolnika! Teraz dopiero przybywa pisarz na brzeg i upomina si? o zbi?r, towarzysze jego przynie?li kije, a Murzyni palmowe r?zgi. M?wi?: daj tu zbo?e! - Nie ma ?adnego. - Bij? go wtenczas, rozci?gaj? jak d?ugi i wi???, rzucaj? do kana?u, gdzie si? topi, g?ow? na d??. ?on? jego wi??? przed nim i dzieci tako?. S?siedzi uciekaj? ratuj?c swoje zbo?e..." ** - Sam to widzia?em - odpar? zamy?lony ksi??? - i nawet odp?dzi?em jednego podobnego pisarza. Lecz czyli? mog? by? wsz?dzie obecnym, a?eby zapobiega? niesprawiedliwo?ci? - Mo?esz, panie, rozkaza?, a?eby nie dr?czono ludzi bez potrzeby. Mo?esz zni?y? podatki, wyznaczy? ch?opom dni wypoczynku. Mo?esz w ko?cu obdarowa? ka?d? rodzin? cho?by zagonem ziemi, z kt?rej zbi?r nale?a?by tylko do nich i s?u?y? do ich wykarmienia. W razie przeciwnym b?d? i nadal karmili si?: lotosem, papirusem i zdech?ymi rybami, i w ko?cu tw?j lud zmarnieje... Ale je?eli ty oka?esz mu swoj? ?ask?, pod?wignie si?. I zaprawd? uczyni? tak! - zawo?a? ksi??? - dobry gospodarz nie pozwala, a?eby jego inwentarz mar? z g?odu, pracowa? nad si?y lub odbiera? nies?uszne plagi... To musi si? zmieni?!... Pentuer zatrzyma? si?. - Przyrzekasz mi to, dostojny panie?... - Przysi?gam! - odpar? Ramzes. - A wi?c i ja ci przysi?gam, ?e b?dziesz najs?awniejszym faraonem, wobec kt?rego zblednie Ramzes Wielki! - zawo?a? ju? nie panuj?c nad sob? kap?an. Ksi??? zamy?li? si?. - Co poczniemy we dwu przeciw kap?anom, kt?rzy mnie nienawidz??... - Oni boj? si? ciebie, panie - odpowiedzia? Pentuer - Boj? si?, a?eby? zbyt wcze?nie nie zacz?? wojny z Asyri?... - C?? im zale?y na tym, je?eli wojna b?dzie wygrana?.. Kap?an schyli? g?ow? i roz?o?y? r?ce, lecz milcza?. - Wi?c ja tobie powiem!... - krzykn?? rozdra?niony ksi???. - Oni nie chc? wojny, gdy? l?kaj? si?, a?ebym nie wr?ci? z niej zwyci?zc?, ob?adowany skarbami, p?dz?c przed sob? niewolnik?w... Oni tego boj? si?, poniewa? chc?, a?eby ka?dy faraon by? s?abym narz?dziem ich r?ki, bezu?ytecznym sprz?tem, kt?ry mo?na odrzuci?, kiedy im si? podoba... Ale ze mn? tego nie b?dzie!... I albo zrobi? to, co chc?, do czego mam prawo, jako syn i spadkobierca bog?w, albo... zgin?... Pentuer cofn?? si? i wyszepta? zakl?cie. - Nie m?w tak, dostojny panie - rzek? zmi?szany - aby z?e duchy kr???ce nad pustyni? nie pochwyci?y twoich s??w... S?owo, zapami?taj to, w?adco, jest jak kamie? rzucony z procy; gdy trafi na ?cian?, odbije si? i zwr?ci przeciw tobie samemu... Ksi??? pogardliwie machn?? r?k?. - Wszystko jedno - odpar?. - Nie ma warto?ci takie ?ycie, w kt?rym ka?dy kr?powa?by moj? wol?... Je?eli nie bogowie, to wichry pustynne; je?eli nie z?e duchy, to kap?ani... I taka? ma by? w?adza faraona?... Chc? robi? to, co ja chc?, i zdawa? spraw? tylko przed wiekuistymi przodkami, a nie przed lada ogolonym ?bem, kt?ry niby t?umaczy zamiary bog?w, a naprawd? zagarnia w?adz? i nape?nia swoje skarbce moimi dostatkami!... Wtem o kilkadziesi?t krok?w od nich rozleg? si? dziwny krzyk, ?rodkuj?cy mi?dzy r?eniem a beczeniem, i - przebieg? olbrzymi cie?. P?dzi? jak strza?a i, o ile mo?na by?o dojrze?, mia? d?ug? szyj? i tu??w garbaty. W?r?d ksi???cego orszaku rozleg? si? szmer zgrozy To gryf!... Wyra?nie widzia?em skrzyd?a!... m?wili Azjaci. - Pustynia rui si? potworami!... - doda? stary Libijczyk. Ramzes by? stropiony; jemu tak?e zdawa?o si?, ?e przebiegaj?cy cie? mia? g?ow? w??a i co? na kszta?t kr?tkich skrzyde?. - Czy w rzeczy samej - zapyta? kap?ana - w pustyni ukazuj? si? potwory? - Zapewne - rzek? Pentuer - ?e w miejscu tak odludnym snuj? si? niedobre duchy w najosobliwszych postaciach. Zdaje mi si? jednak, ?e to, co przesz?o obok nas, jest raczej zwierz?ciem. Podobne ono jest do osiod?anego konia, tylko wi?ksze i pr?dsze w biegu. M?wi? za? mieszka?cy oaz?w, ?e zwierz? to mo?e wcale nie pi? wody, a przynajmniej bardzo rzadko. Gdyby tak by?o, przysz?e pokolenia mog?yby u?ywa? do przebiegania pusty? tej dziwnej istoty, kt?ra dzi? tylko strach budzi. - Nie ?mia?bym si??? na grzbiecie takiej poczwary! - odpar? ksi??? potrz?saj?c g?ow?. - To? samo nasi przodkowie m?wili o koniu, kt?ry Hyksosom pom?g? zdoby? Egipt, a dzi? sta? si? niezb?dnym dla naszej armii. Czas bardzo zmienia ludzkie s?dy!... - rzek? Pentuer Na niebie znik?y ostatnie chmury i zacz??a si? noc jasna. Pomimo braku ksi??yca by?o tak widno, ?e na tle bia?ego piasku mo?na by?o pozna? og?lne zarysy przedmiot?w, nawet drobnych czy bardzo odleg?ych. Przejmuj?cy ch??d tak?e zmniejszy? si?. Przez jaki? czas orszak maszerowa? w milczeniu, po kostki grz?zn?c w piasku. Nagle mi?dzy Azjatami znowu wszcz?? si? tumult i rozleg?y si? wo?ania: - Sfinks!... patrzcie, sfinks!... Ju? nie wyjdziemy ?ywi z pustyni, kiedy ci?gle pokazuj? si? nam widziad?a... Rzeczywi?cie na bia?ym pag?rku wapiennym bardzo wyra?nie rysowa?a si? sylwetka sfinksa. Lwie cia?o, ogromna g?owa w czepcu egipskim i jakby ludzki profil. - Uspok?jcie si?, barbarzy?cy - rzek? stary Libijczyk. - To przecie nie sfinks, tylko lew, i nic wam nie zrobi, gdy? zaj?ty jest jedzeniem. - Zaprawd? jest to lew! - potwierdzi? ksi??? zatrzymuj?c si?. - Ale jak on podobny do sfinksa... - On te? jest ojcem naszych sfinks?w - wtr?ci? p??g?osem kap?an. - Jego twarz przypomina rysy cz?owiecze, a jego grzywa peruk?... - Czy i nasz wielki sfinks, ten kt?ry pod piramidami?... - Na wiele wiek?w przed Menesem - m?wi? Pentuer - kiedy jeszcze nie by?o piramid, ros?a w tym miejscu ska?a podobna do lwa le??cego, jakby bogowie tym sposobem chcieli oznaczy?: gdzie zaczyna si? pustynia. Owcze?ni ?wi?ci kap?ani kazali mistrzom dok?adniej obrobi? ska?? i braki jej dope?ni? za pomoc? sztucznego muru. Mistrze za?, cz??ciej widuj?c ludzi ani?eli lwy, wyrze?bili twarz ludzk? i tak urodzi? si? pierwszy sfinks... - Kt?remu oddajemy cze?? bosk?... - u?miechn?? si? ksi???. - I s?usznie - odpar? kap?an. - Pierwsze bowiem zarysy tego dzie?a zrobili bogowie, a ludzie wyko?czyli je tak?e pod natchnieniem bog?w. Nasz sfinks ogromem i tajemniczo?ci? przypomina pustyni?, ma posta? duch?w b??kaj?cych si? w pustyni i tak przera?a ludzi jak ona. Jest on zaprawd? synem bog?w i ojcem trwogi. - A swoj? drog? wszystko ma ziemski pocz?tek - odpar? ksi???. Nil nie wyp?ywa z nieba, ale z jakich? g?r le??cych poza Etiopi?. Piramidy, o kt?rych m?wi? mi Herhor, ?e s? obrazem naszego pa?stwa, s? budowane na wz?r skalistych szczyt?w. A i nasze ?wi?tynie z ich pylonami i obeliskami, z ich ciemno?ci? i ch?odem, czyli? nie przypominaj? pieczar i g?r ci?gn?cych si? wzd?u? Nilu?... Ile razy na polowaniu zb??ka?em si? mi?dzy wschodnimi ska?ami, zawszem trafia? na jakie? osobliwe nagromadzenie kamieni, kt?re przywodzi?o mi na my?l ?wi?tyni?. Nawet nieraz na ich chropowatych ?cianach widzia?em hieroglify pisane r?k? wichr?w i deszczu. - W tym, wasza dostojno??, masz dow?d, ?e nasze ?wi?tynie by?y wznoszone wed?ug planu, kt?ry nakre?lili sami bogowie - rzek? kap?an. - A jak drobna pestka rzucona w ziemi? rodzi niebotyczne palmy, tak obraz ska?y, pieczary, lwa, nawet lotosu, zasiany w dusz? pobo?nego faraona, rodzi aleje sfinks?w, ?wi?tynie i ich pot??ne kolumny. Boskie to s? czyny, nie ludzkie, i szcz??liwy ten w?adca, kt?ry patrz?c naoko?o siebie potrafi w rzeczach ziemskich odkry? my?l bo?? i w zrozumia?y spos?b przedstawi? j? nast?pnym pokoleniom. - Tylko w?adca taki musi mie? w?adz? i du?y maj?tek - wtr?ci? zgry?liwie Ramzes - nie za? zale?y? od kap?a?skich przywidze?... Przed nimi ci?gn??o si? d?ugie wzg?rze piaszczyste, na kt?rym w tej chwili ukaza?o si? paru je?d?c?w. - Nasi czy Libijczycy?... - rzek? ksi???. Ze wzg?rza odezwa? si? g?os rogu, na kt?ry odpowiedziano z orszaku ksi?cia. Konni zjechali szybko, o ile na to pozwala? g??boki piasek. Zbli?ywszy si? jeden z nich zawo?a?: - Czy jest nast?pca tronu?... - Jest, i zdr?w - odpowiedzia? Ramzes. Zsiedli z koni i upadli na twarze. - O erpatre! - m?wi? dow?dca przyby?ych. - Wojsko twoje rozdziera szaty i prochem posypuje g?owy my?l?c, ?e? zgin??... Ca?a kawaleria rozbieg?a si? po pustyni, a?eby znale?? twoje ?lady, i dopiero nam, niegodnym, pozwolili bogowie, ?e witamy ci? pierwsi... Ksi??? mianowa? go setnikiem i rozkaza?, aby nazajutrz przedstawi? do nagrody swoich podw?adnych. -------------------------------------------------------------------------------- * Polarn?
категории: [ ]
|
Новости сайта10.01.2008 - состоялось открытие сайта. Поиск |