Prus B. FARAON (2-18)

ROZDZIA? OSIEMNASTY
Od chwili kiedy wojska Dolnego Egiptu wysz?y z Pi-Bast, towarzysz?cy ksi?ciu prorok Mentezufis odbiera? i wysy?a? po kilka depesz dziennie.

Jedn? korespondencj? prowadzi? z ministrem Herhorem. Mentezufis posy?a? raporta do Memfisu o posuwaniu si? wojsk i o dzia?alno?ci nast?pcy, dla kt?rej nie ukrywa? podziwu; za? dostojny Herhor robi? uwagi w tym sensie, a?eby nast?pcy tronu zostawiono wszelk? swobod? i - ?e gdyby Ramzes przegra? pierwsz? potyczk?, rada najwy?sza nie by?aby tym zmartwion?.

"Niewielka przegrana - pisa? Herhor - by?aby nauk? ostro?no?ci i pokory dla ksi?cia Ramzesa, kt?ry ju? dzi?, cho? jeszcze nic nie zrobi?, uwa?a si? za r?wnego najdo?wiadcze?szym wojownikom."

Gdy za? Mentezufis odpowiedzia?, ?e trudno przypu?ci?, aby nast?pca dozna? pora?ki, Herhor da? mu do zrozumienia, ?e w takim razie triumf nie powinien by? zanadto wielki.

"Pa?stwo - m?wi? - nic na tym nie straci, je?eli wojowniczy i pop?dliwy nast?pca tronu b?dzie mia? przez kilka lat zabawk? na zachodniej granicy. On sam nabierze bieg?o?ci w sztuce wojennej, a rozpr??niaczeni i zuchwali nasi ?o?nierze znajd? w?a?ciwe dla siebie zaj?cie".

Drug? korespondencj? prowadzi? Mentezufis ze ?wi?tym ojcem Mefresem, i ta wydawa?a mu si? wa?niejsz?. Mefres, obra?ony kiedy? przez ksi?cia, dzi? z okazji sprawy o zabicie dziecka Sary bez ogr?dek oskar?a? nast?pc? o dzieciob?jstwo dokonane pod wp?ywem Kamy. A gdy w ci?gu tygodnia wysz?a na jaw niewinno?? Ramzesa, arcykap?an, jeszcze bardziej rozdra?niony, nie przestawa? twierdzi?, ?e ksi??? jest zdolny do wszystkiego, jako nieprzyjaciel ojczystych bog?w i sprzymierzeniec n?dznych Fenicjan.

Sprawa zab?jstwa dziecka Sary tak podejrzanie wygl?da?a w pierwszych dniach, ?e nawet rada najwy?sza z Memfisu zapyta?a Mentezufisa: co o tym s?dzi? Mentezufis jednak odpowiedzia?, ?e ca?ymi dniami przypatruje si? ksi?ciu, lecz ani na chwil? nie przypuszcza, a?eby on by? morderc?.

Takie to korespondencje, niby stado drapie?nych ptak?w, kr??y?y doko?a Ramzesa, podczas gdy on rozsy?a? zwiady w kierunku nieprzyjaciela, naradza? si? z wodzami lub zach?ca? wojska do szybkiego pochodu.

Dnia czternastego ca?a armia nast?pcy tronu skoncentrowa?a si? na po?udnie od miasta Terenuthis. Ku wielkiej rado?ci ksi?cia przyszed? Patrokles z greckimi pu?kami, a wraz z nim kap?an Pentuer, wys?any przez Herhora na drugiego dozorc? przy wodzu naczelnym.

Obfito?? kap?an?w w obozie (byli bowiem jeszcze i inni) wcale nie zachwyca?a Ramzesa. Postanowi? jednak nie zwraca? na nich uwagi, a podczas narad wojennych wcale nie pyta? ich o opini?.

I jako? u?agodzi?y si? stosunki: Mentezufis bowiem, stosownie do rozkazu Herhora, nie narzuca? si? ksi?ciu. Pentuer za? zaj?? si? organizowaniem pomocy lekarskiej dla rannych.

Gra wojenna zacz??a si?.

Przede wszystkim Ramzes, za po?rednictwem swoich agent?w, w wielu wsiach pogranicznych rozpu?ci? pog?osk?, ?e Libijczycy posuwaj? si? w ogromnych masach, ?e b?d? niszczy? i mordowa?. Skutkiem tego przestraszona ludno?? zacz??a ucieka? na wsch?d - i wpad?a na egipskie pu?ki. W?wczas ksi??? zabra? m??czyzn do d?wigania ci??ar?w za wojskiem, a kobiety i dzieci pos?a? w g??b kraju.

Nast?pnie naczelny w?dz wyprawi? szpieg?w naprzeciw zbli?aj?cym si? Libijczykom, aby zbada? ich liczb? i porz?dek, szpiegowie niebawem wr?cili przynosz?c dok?adne wskaz?wki co do miejsca pobytu, a bardzo przesadzone co do liczby nieprzyjaci??. Mylnie te? twierdzili, cho? z wielk? pewno?ci? siebie, ?e na czele band libijskich idzie sam Musawasa w towarzystwie swego syna Tehenny.

Ksi???-w?dz a? zarumieni? si? z rado?ci na my?l, ?e w pierwszej wojnie b?dzie mia? tak do?wiadczonego przeciwnika jak Musawasa.

Przecenia? wi?c niebezpiecze?stwo starcia i podwaja? ostro?no??. Aby za? mie? wszelkie szanse za sob?, uciek? si? jeszcze do podst?pu. Pos?a? naprzeciw Libijczykom ludzi zaufanych, kaza? im udawa? zbieg?w, wej?? do nieprzyjacielskiego obozu i - odci?gn?? od Musawasy jego najwi?ksz? si??: wyp?dzonych ?o?nierzy libijskich.

- Powiedzcie im - m?wi? Ramzes do swych agent?w - powiedzcie im, ?e mam topory dla zuchwa?ych, a mi?osierdzie dla pokornych. Je?eli w nadchodz?cej bitwie rzuc? bro? i opuszcz? Musawas?, przyjm? ich na powr?t do wojsk jego ?wi?tobliwo?ci i ka?? wyp?aci? ?o?d zaleg?y, jak gdyby nigdy nie wychodzili ze s?u?by.

Patrokles i inni jenera?owie uznali ?rodek ten za bardzo roztropny; kap?ani milczeli, a Mentezufis wys?a? depesz? do Herhora i w ci?gu doby otrzyma? odpowied?.

Okolica Sodowych Jezior by?a to dolina maj?ca kilkadziesi?t kilometr?w d?ugo?ci, zamkni?ta mi?dzy dwoma pasmami wzg?rz biegn?cych od po?udniowego wschodu ku p??nocnemu zachodowi. Najwi?ksza jej szeroko?? nie przechodzi?a dziesi?ciu kilometr?w; by?y za? miejsca znakomicie w??sze, prawie w?wozy.

Na ca?ej d?ugo?ci doliny ci?gn??y si?, jedno za drugim, z dziesi?? jezior bagnistych nape?nionych wod? gorzkos?on?. Ros?y tu n?dzne krzaki i zio?a, ci?gle zasypywane piaskiem, ci?gle wi?dn?ce, kt?rych ?adne zwierz? nie chcia?o wzi?? do pyska. Po obu stronach stercza?y poszarpane wzg?rza wapienne lub ogromne piaszczyste zaspy, w kt?rych mo?na by?o uton??.

Ca?y krajobraz o barwach ???tych i bia?ych mia? charakter strasznej martwoty, kt?r? pot?gowa?o gor?co i cisza. ?aden ptak nie odzywa? si? tutaj, a je?eli kiedy rozleg? si? jaki szelest, to chyba staczaj?cego si? kamienia.

Mniej wi?cej w po?owie doliny wznosi?y si? dwie grupy budynk?w oddalonych od siebie na kilka kilometr?w; by?y nimi - od wschodu forteczka, od zachodu huty szklanne, do kt?rych opa?u dostarczali handlarze libijscy. Obie te miejscowo?ci skutkiem wojennych niepokoj?w zosta?y opuszczone. Korpus Tehenny mia? obowi?zek zaj?? i osadzi? oba te punkta, kt?re armii Musawasy ubezpiecza?y drog? do Egiptu.

Libijczycy z wolna posuwali si? od miasta Glaukus ku po?udniowi i wieczorem dnia czternastego Hator znale?li si? u wej?cia do doliny Sodowych Jezior, pewni, ?e przejd? j? dwoma marszami, bez przeszk?d. Tego? dnia, r?wno z zachodem s?o?ca, armia egipska ruszy?a ku pustyni i uszed?szy po piaskach przesz?o czterdzie?ci kilometr?w w ci?gu dwunastu godzin, nast?pnego ranka stan??a na wzg?rzach mi?dzy forteczk? a hutami i ukry?a si? w licznych w?wozach.

Gdyby owej nocy powiedzia? kto Libijczykom, ?e w dolinie Sodowych Jezior wyros?y palmy i pszenica, mniej zdziwiliby si? ani?eli temu, ?e armia egipska zast?pi?a im drog?.

Po kr?tkim wypoczynku, w czasie kt?rego kap?anom uda?o si? odkry? i wykopa? kilka studzienek dosy? zno?nej wody do picia, armia egipska pocz??a zajmowa? p??nocne wzg?rki ci?gn?ce si? wzd?u? doliny.

Plan nast?pcy tronu by? prosty: chcia? on odci?? Libijczyk?w od ich ojczyzny i zepchn?? ku po?udniowi, w pustyni?, gdzie gor?co i g??d wyt?pi?yby rozproszonych.

W tym celu ustawi? armi? na p??nocnej stronie doliny i podzieli? wojska na trzy korpusy. Prawym skrzyd?em, najbardziej posuni?tym ku Libii, dowodzi? Patrokles i on mia? odci?? najezdnikom odwr?t do ich miasta Glaukus. Lewym skrzyd?em, najbardziej zbli?onym do Egiptu, komenderowa? Mentezufis, a?eby zagrodzi? Libijczykom marsz naprz?d. Wreszcie kierunek nad korpusem ?rodkowym, oko?o hut szklannych, obj?? nast?pca tronu maj?c przy sobie Pentuera.

Dnia pi?tnastego Hator, oko?o si?dmej rano, kilkudziesi?ciu konnych Libijczyk?w ostrym k?usem przejecha?o dolin?. Chwil? odpocz?li oko?o hut, rozejrzeli si?, a nie spostrzeg?szy nic podejrzanego zawr?cili do swoich.

O dziesi?tej przed po?udniem w?r?d wielkiego skwaru, kt?ry zdawa? si? wypija? pot i krew z ludzi, Pentuer rzek? do nast?pcy:

- Libu ju? weszli w dolin? i mijaj? oddzia? Patroklesa. Za godzin? b?d? tutaj.

- Sk?d wiesz o tym? - spyta? ?dziwiony ksi???.

- Kap?ani wiedz? wszystko!... - odpar? z u?miechem Pentuer.

Potem ostro?nie wszed? na jedn? ze ska?, wydoby? z torby bardzo po?yskuj?cy przedmiot i zwr?ciwszy si? w stron? oddzia?u ?wi?tego Mentezufisa pocz?? dawa? r?k? jakie? znaki.

- Ju? i Mentezufis jest zawiadomiony - doda?.

Ksi??? nie m?g? wyj?? z podziwu i odezwa? si?:

- Mam oczy lepsze od twoich, a s?uch chyba nie gorszy, i pomimo to nic nie widz? ani s?ysz?. Jakim wi?c sposobem ty dostrzegasz nieprzyjaci?? i porozumiewasz si? z Mentezufisem?

Pentuer kaza? ksi?ciu spojrze? na jedno odleg?e wzg?rze, na szczycie kt?rego majaczy?y krzaki tarniny. Ramzes wpatrzy? si? w ten punkt i nagle zas?oni? oczy: w krzakach bowiem co? mocno b?ysn??o.

- C?? to za niezno?ny blask?... - wykrzykn??. - O?lepn?? mo?na!...

- To kap?an asystuj?cy dostojnemu Patroklesowi daje nam znaki - odrzek? Pentuer. - Widzisz wi?c, dostojny panie, ?e i my mo?emy przyda? si? na wojnie...

Umilk?, z g??bi doliny przylecia? do nich szmer, z pocz?tku cichy, stopniowo coraz wyra?niejszy. Na ten odg?os przytuleni do stoku pag?rka ?o?nierze egipscy pocz?li zrywa? si?, ogl?da? bro?, szepta?... Ale kr?tki rozkaz oficer?w uspokoi? ich i znowu nad p??nocnymi ska?ami zapanowa?a martwa cisza.

Tymczasem szmer w g??bi doliny pot?gowa? si? i przeszed? w zgie?k, w?r?d kt?rego, na tle rozm?w tysi?cy ludzi, mo?na by?o odr??ni? ?piewy, g?osy flet?w, skrzyp woz?w, r?enie koni i krzyki dow?dc?w. Ramzesowi serce zacz??o bi? gwa?townie; ju? nie m?g? pohamowa? ciekawo?ci i wdrapa? si? na skalisty cypel, sk?d by?o wida? znaczn? cz??? doliny.

Otoczony k??bami ???tawego kurzu, z wolna posuwa? si? libijski korpus niby kilkuwiorstowy w?? upstrzony niebieskimi, bia?ymi i czerwonymi plamami.

Na czele maszerowa?o kilkunastu je?d?c?w, z kt?rych jeden odziany w bia?? p?acht? siedzia? na koniu jak na ?awie, zwiesiwszy obie nogi na lew? stron?. Za je?d?cami sz?a gromada procarzy w szarych koszulach, potem jaki? dostojnik w lektyce, nad kt?r? niesiono du?y parasol. Dalej oddzia? kopijnik?w, w bluzach niebieskich i czerwonych, potem wielka banda ludzi prawie nagich, zbrojnych w maczugi, znowu procarze i kopijnicy, i znowu procarze, a za nimi czerwony oddzia? z kosami i toporami. Szli mniej wi?cej po czterech w szeregu; ale mimo krzyku oficer?w porz?dek ten ci?gle ?ama? si? i nast?puj?ce po sobie czw?rki zbija?y si? w gromady.

?piewaj?c i rozmawiaj?c ha?a?liwie w?? libijski z wolna wype?zn?? w najszersz? cz??? doliny, naprzeciw hut i jezior. Tu porz?dek zwichrzy? si? jeszcze bardziej. Maszeruj?cy naprz?d stan?li; m?wiono im bowiem, ?e w tym miejscu b?dzie wypoczynek; a tymczasem dalsze kolumny przy?pieszy?y kroku, a?eby pr?dzej doj?? do celu i odpocz??. Niekt?rzy wybiegali z szeregu i po?o?ywszy bro? rzucali si? w jezioro lub d?oni? czerpali jego cuchn?c? wod?; inni zasiad?szy na ziemi wydobywali z torby daktyle albo z glinianych butelek pili wod? z octem.

Wysoko, nad obozem, kr??y?o kilka s?p?w.

Ramzesa na ten widok ogarn?? nieopisany ?al i strach. Przed oczyma zacz??y mu lata? muszki, straci? przytomno?? i przez mgnienie oka zdawa?o mu si?, ?e odda?by tron, byle nie znajdowa? si? w tym miejscu i nie widzie? tego, co nast?pi. Zsun?? si? z cypla i ob??kanymi oczyma patrzy? przed siebie.

Wtem zbli?y? si? do niego Pentuer i mocno targn?? go za rami?.

- Ocknij si?, wodzu - rzek?. - Patrokles czeka na rozkazy...

- Patrokles?... - powt?rzy? ksi??? i obejrza? si?.

Przed nim sta? Pentuer, blady, ale spokojny. O par? krok?w dalej r?wnie blady Tutmozis w dr??cych r?kach trzyma? oficersk? ?wistawk?. Zza pag?rka wychylali si? ?o?nierze, na kt?rych twarzach wida? by?o g??bokie wzruszenie.

- Ramzesie - powt?rzy? Pentuer - wojsko czeka...

Ksi??? z rozpaczliw? determinacj? spojrza? na kap?ana i zduszonym g?osem szepn??:

- Zaczyna?...

Pentuer podni?s? do g?ry sw?j b?yszcz?cy talizman i nakre?li? nim kilka znak?w w powietrzu. Tutmozis cicho ?wisn??, ?wist ten powt?rzy? si? w dalszych w?wozach na prawo i na lewo i - na wzg?rza pocz?li wdrapywa? si? egipscy procarze.

By?o oko?o dwunastej w po?udnie.

Ramzes powoli och?on?? z pierwszych wra?e? i uwa?niej pocz?? ogl?da? si? doko?a. Widzia? sw?j sztab, oddzia? kopijnik?w i topornik?w pod dow?dztwem starych oficer?w, wreszcie procarzy leniwie wchodz?cych na ska??... I by? pewny, ?e ani jeden z tych ludzi nie tylko nie pragnie zgin??, ale nawet nie chcia?by walczy? i rusza? si? pod straszliw? spiekot?.

Nagle ze szczytu kt?rego? pag?rka rozleg? si? ogromny g?os, pot??niejszy od lwiego ryku:

- ?o?nierze jego ?wi?tobliwo?ci faraona, rozbijcie tych ps?w libijskich!... Bogowie s? z wami!...

Nadnaturalnemu g?osowi odpowiedzia?y dwa nie mniej pot??ne: przeci?g?y okrzyk egipskiej armii i niezmierny zgie?k Libijczyk?w...

Ksi??? ju? nie potrzebuj?c ukrywa? si? wszed? na pag?rek, sk?d dobrze by?o wida? nieprzyjaci??. Przed nim ci?gn?? si? d?ugi ?a?cuch procarzy egipskich jakby wyros?ych spod ziemi, a o par?set krok?w roj?cy si? w?r?d tuman?w py?u ob?z libijski. Odezwa?y si? tr?bki, ?wistawki i przekle?stwa barbarzy?skich oficer?w nawo?uj?cych do porz?dku. Ci, kt?rzy siedzieli, zerwali si?, kt?rzy pili wod?, schwyciwszy bro? biegli do swoich, chaotyczne t?umy pocz??y rozwija? si? w szeregi, a wszystko w?r?d wrzask?w i tumultu.

Tymczasem procarze egipscy wyrzucali po kilka pocisk?w na minut?, spokojnie, porz?dnie, jak na musztrze. Dziesi?tnicy wskazywali swoim oddzia?kom gromady nieprzyjacielskie, w kt?re nale?a?o trafia?, a ?o?nierze w ci?gu paru minut zasypywali je gradem o?owianych kul i kamieni. Ksi??? widzia?, ?e po ka?dej takiej salwie gromadka Libijczyk?w rozprasza?a si?, a bardzo cz?sto jeden zostawa? na miejscu.

Mimo to libijskie szeregi uformowa?y si? i cofn??y za lini? pocisk?w, wysun?li si? za? naprz?d ich procarze i z r?wn? szybko?ci? i spokojem zacz?li odpowiada? Egipcjanom. Czasami w?r?d ?a?cucha ich wybucha?y ?miechy i okrzyki rado?ci, a w?wczas pada? jaki? procarz egipski.

Niebawem nad g?ow? ksi?cia i jego orszaku zacz??y warczy? i ?wista? kamienie. Jeden, zr?czniej rzucony, uderzy? w rami? adiutanta i z?ama? mu ko??, drugi str?ci? he?m innemu adiutantowi, trzeci pad? u n?g ksi?cia, rozbi? si? o ska?y i twarz wodza zasypa? okruchami gor?cymi jak ukrop.

Libijczycy g?o?no ?mieli si? co? wykrzykuj?c; prawdopodobnie z?orzeczyli wodzowi.

Strach, a nade wszystko ?al i lito??, wszystko to w jednej chwili uciek?o z duszy Ramzesa. Nie widzia? ju? przed sob? ludzi zagro?onych cierpieniem i ?mierci?, ale szeregi dzikich zwierz?t, kt?re trzeba wyt?pi? lub obezw?adni?. Machinalnie si?gn?? do miecza, aby poprowadzi? czekaj?cych na rozkaz kopijnik?w, ale wstrzyma?a go pogarda. On mia?by plami? si? krwi? tej ho?oty!... Od czeg?? s? ?o?nierze?

Tymczasem walka trwa?a dalej, a m??ni procarze Libijscy wykrzykuj?c, nawet ?piewaj?c, zacz?li posuwa? si? naprz?d. Z obu stron pociski burcza?y jak chrab?szcze, brz?cza?y jak r?j pszcz??, niekiedy uderza?y si? nawzajem w powietrzu z trzaskiem, a co par? minut, po tej i po tamtej stronie, jaki? wojownik cofa? si? na ty?y j?cz?c, albo martwy pada? na miejscu. Innym jednak nie psu?o to humoru: walczyli ze z?o?liw? rado?ci?, kt?ra stopniowo przeradza?a si? we w?ciek?y gniew i zapomnienie o sobie.

Wtem z daleka, na prawym skrzydle, rozleg?y si? g?osy tr?bek i wielokrotnie powtarzane okrzyki. To nieustraszony Patrokles, pijany ju? od ?witu, zaatakowa? tyln? stra? nieprzyjacielsk?.

- Uderzy?!... - zwo?a? ksi???.

Natychmiast rozkaz ten powt?rzy?a tr?bka jedna, druga... dziesi?ta, i po chwili ze wszystkich w?woz?w pocz??y wysuwa? si? egipskie setnie. Rozsypani na wzg?rzach procarze zdwoili wysi?ki, a tymczasem w dolinie, bez po?piechu, ale i bez nieporz?dku ustawia?y si? naprzeciw Libijczykom czteroszeregowe kolumny kopijnik?w i topornik?w egipskich z wolna posuwaj?c si? naprz?d.

- Wzmocni? ?rodek - rzek? nast?pca.

Tr?bka powt?rzy?a rozkaz. Za dwoma kolumnami pierwszej linii stan??y dwie nowe kolumny. Nim Egipcjanie uko?czyli ten manewr, wci?? pod gradem pocisk?w, ju? Libijczycy na?laduj?c ich uszykowali si? w o?m szereg?w naprzeciw g??wnego korpusu.

- Podsun?? rezerwy - rzek? ksi???. - Spojrzyj no - zwr?ci? si? do jednego z adiutant?w - czy lewe skrzyd?o ju? gotowe.

Adiutant, a?eby lepiej ogarn?? wzrokiem dolin?, pobieg? mi?dzy procarzy i - nagle pad?, ale dawa? znaki r?k?. W jego zast?pstwie wysun?? si? inny oficer i niebawem przybieg? o?wiadczaj?c, ?e oba skrzyd?a ksi???cego oddzia?u ju? stoj? uszykowane.

Od strony oddzia?u Patroklesa zgie?k wzmacnia? si? i naraz podnios?y si? nad wzg?rza g?ste, czarne k??by dymu. Do ksi?cia przybieg? oficer od Pentuera z doniesieniem, ?e greckie pu?ki zapali?y ob?z Libijczyk?w.

- Rozbi? ?rodek - rzek? ksi???.

Kilkana?cie tr?bek, jedna po drugiej, zagra?y has?o do ataku, a gdy umilk?y, w ?rodkowej kolumnie rozleg?a si? komenda, rytmiczny ?oskot b?bn?w i szmer n?g piechoty maszeruj?cej z wolna, do taktu.

- Raz... dwa!... raz... dwa!... raz... dwa!...

Teraz komend? powt?rzono na prawym i na lewym skrzydle; znowu zawarcza?y b?bny i skrzyd?owe kolumny ruszy?y naprz?d: raz... dwa!... raz... dwa!...

Libijscy procarze zacz?li cofa? si? zasypuj?c kamieniami maszeruj?cych Egipcjan. Ale cho? coraz upada? jaki? ?o?nierz, kolumny sz?y, ci?gle sz?y z wolna, porz?dnie: raz... dwa!... raz... dwa!...

???te tumany, wci?? g?stniej?ce, znaczy?y poch?d egipskich batalion?w. Procarze nie mogli ju? miota? kamieni i nasta?a wzgl?dna cisza, w?r?d kt?rej rozlega?y si? j?ki i szlochania ranionych wojownik?w.

- Rzadko kiedy tak dobrze maszerowali na musztrach! - zawo?a? ksi??? do sztabu.

- Nie boj? si? dzi? kija - mrukn?? stary oficer.

Odleg?o?? mi?dzy ob?okiem kurzu ze strony Egipcjan a - Libijczykami zmniejsza?a si? z ka?d? chwil?; lecz barbarzy?cy stali nieporuszeni, a poza ich lini? ukaza? si? tuman. Oczywi?cie jaka? rezerwa wzmacnia?a kolumn? ?rodkow?, kt?rej grozi? najmocniejszy atak.

Nast?pca zbieg? z pag?rka i dosiad? konia; z w?wozu wyla?y si? ostatnie rezerwy egipskie i uszykowawszy si? czeka?y na rozkaz. Za piechot? wysun??o si? kilkuset azjatyckich je?d?c?w na koniach drobnych, ale wytrwa?ych.

Ksi??? pogoni? za maszeruj?cymi do ataku i o sto krok?w dalej znalaz? nowy pag?rek, niewysoki, lecz pozwalaj?cy ogarn?? ca?e pole bitwy. Orszak, azjatyccy kawalerzy?ci i kolumna rezerwowa pod??y?y za nim.

Ksi??? niecierpliwie spojrza? ku lewemu skrzyd?u, sk?d mia? przyj?? Mentezufis, lecz nie przychodzi?. Libijczycy stali nieporuszeni, sytuacja wygl?da?a coraz powa?niej.

Korpus Ramzesa by? najmocniejszy, ale te? mia? przeciw sobie prawie ca?? si?? libijsk?. Ilo?ciowo obie strony r?wnowa?y?y si?, ksi??? nie w?tpi? o zwyci?stwie, ale zaniepokoi? si? o ogrom strat wobec tak m??nego przeciwnika.

Zreszt? bitwa ma swoje kaprysy. Nad tymi, kt?rzy ju? poszli do ataku, sko?czy? si? wp?yw naczelnego wodza. On ju? nie ma ich; on ma tylko pu?k rezerwowy i garstk? je?d?c?w. Gdyby wi?c jedna z kolumn egipskich zosta?a rozbita albo gdyby nieprzyjacielowi przyby?y znienacka nowe posi?ki...

Ksi??? potar? czo?o: w tej chwili odczu? ca?? odpowiedzialno?? naczelnego wodza. By? jak gracz, kt?ry wszystko postawiwszy rzuci? ju? ko?ci i pyta: jak one si? u?o???...

Egipcjanie byli o kilkadziesi?t krok?w od libijskich kolumn. Komenda... tr?bki... b?bny warkn??y ?pieszniej i wojska ruszy?y biegiem: raz - dwa - trzy!... raz - dwa - trzy!... Ale i po stronie nieprzyjaci?? odezwa?a si? tr?bka, zni?y?y si? dwa szeregi w??czni, uderzono w b?bny... Biegiem!... Wznios?y si? nowe k??by py?u, potem zla?y si? w jeden ogromny tuman... Ryk ludzkich g?os?w, trzask w??czni, szcz?kanie kos, niekiedy przera?liwy j?k, kt?ry wnet ton?? w og?lnej wrzawie...

Na ca?ej linii bojowej ju? nie by?o wida? ludzi, ich broni, nawet kolumn, tylko ???ty py? rozci?gaj?cy si? w formie olbrzymiego w??a. G?stszy tuman oznacza? miejsce, gdzie star?y si? kolumny, rzadszy - gdzie by?a przerwa.

Po kilku minutach szata?skiej wrzawy nast?pca spostrzeg?, ?e kurzawa na lewym skrzydle bardzo powoli wygina si? w ty?.

- Wzmocni? lewe skrzyd?o! - zawo?a?.

Po?owa rezerwy pobieg?a we wskazanym kierunku i znik?a w tumanach; lewe skrzyd?o wyprostowa?o si?, podczas gdy prawe z wolna sz?o naprz?d, a ?rodek, najmocniejszy i najwa?niejszy, ci?gle sta? w miejscu.

- Wzmocni? ?rodek - rzek? ksi???.

Druga po?owa rezerwy posz?a naprz?d i znikn??a w kurzawie. Krzyk na chwil? powi?kszy? si?, ale ruchu naprz?d nie by?o wida?.

- Ogromnie bij? si? ci n?dznicy!... - odezwa? si? do nast?pcy stary oficer z orszaku. - Wielki czas, a?eby przyszed? Mentezufis...

Ksi??? wezwa? dow?dc? azjatyckiej kawalerii.

- Spojrzyj no tu na prawo - rzek? - tam musi by? luka. Wjed? tam ostro?nie, a?eby? nie podepta? naszych ?o?nierzy, i wpadnij z boku na ?rodkow? kolumn? tych ps?w...

- Musz? by? na ?a?cuchu, bo co? za d?ugo stoj? - odpar? ?miej?c si? Azjata.

Zostawi? przy ksi?ciu ze dwudziestu swoich kawalerzyst?w, a z reszt? pojecha? k?usem, wo?aj?c:

- ?yj wiecznie, wodzu nasz!...

Spiekota by?a nieopisana. Ksi??? wyt??y? wzrok i ucho staraj?c si? przenikn?? ?cian? py?u. Czeka?... czeka?... Nagle wykrzykn?? z rado?ci: ?rodkowy tuman zachwia? si? i posun?? troch? naprz?d.

Znowu stan??, znowu posun?? si? i zacz?? i?? powoli, bardzo powoli, ale naprz?d...

Wrzawa kot?owa?a si? tak straszna, ?e nie mo?na by?o zorientowa? si?, co oznacza: gniew, triumf czy kl?sk?.

Wtem prawe skrzyd?o zacz??o w dziwaczny spos?b wygina? si? i cofa?. Poza nim ukaza? si? nowy tuman kurzu. Jednocze?nie nadbieg? konno Pentuer i zawo?a?:

- Patrokles zajmuje ty?y Libijczykom!...

Zam?t na prawym skrzydle powi?ksza? si? i zbli?a? ku ?rodkowi pola walki. By?o widoczne, ?e Libijczycy zaczynaj? si? cofa? i ?e pop?och ogarnia nawet g??wn? kolumn?.

Ca?y sztab ksi?cia, wzburzony, rozgor?czkowany, ?ledzi? ruchy ???tego py?u. Po kilku minutach niepok?j odbi? si? i na lewym skrzydle. Tam ju? Libijczycy zacz?li ucieka?.

- Niech nie zobacz? jutro s?o?ca, je?eli to nie jest zwyci?stwo!... - zawo?a? stary oficer.

Przylecia? goniec od kap?an?w, kt?rzy z najwy?szego pag?rka ?ledzili przebieg bitwy, i doni?s?, ?e na lewym skrzydle wida? szeregi Mentezufisa i ?e Libijczycy s? z trzech stron otoczeni.

- Uciekaliby ju? jak ?anie - m?wi? zadyszany pose? - gdyby nie przeszkadza?y im piaski.

- Zwyci?stwo!... ?yj wiecznie, wodzu!... - krzykn?? Pentuer.

By?o dopiero po drugiej.

Azjatyccy je?d?cy zacz?li wrzaskliwie ?piewa? i puszcza? w g?r? strza?y na cze?? ksi?cia. Sztabowi oficerowie zsiedli z koni, rzucili si? do r?k i n?g nast?pcy, wreszcie zdj?li go z siod?a i podnie?li w g?r? wo?aj?c:

- Oto w?dz pot??ny!... Zdepta? nieprzyjaci?? Egiptu!... Amon jest po jego prawej i po lewej r?ce, wi?c kt?? mu si? oprze?...

Tymczasem Libijczycy wci?? cofaj?c si? weszli na po?udniowe pag?rki piaszczyste, a za nimi Egipcjanie. Teraz co chwil? wynurzali si? z ob?ok?w kurzu jezdni i przybiegali do Ramzesa.

- Mentezufis zabra? im ty?y!... - krzycza? jeden.

- Dwie setki podda?y si?!... - wo?a? drugi.

- Patrokles zaj?? im ty?y!...

- Wzi?to Libijczykom trzy sztandary: barana, lwa i krogulca...

Ko?o sztabu robi?o si? coraz t?umniej: otaczali go ludzie pokrwawieni i obsypani py?em.

- ?yj wiecznie!... ?yj wiecznie, wodzu!...

Ksi??? by? tak rozdra?niony, ?e na przemian ?mia? si?, p?aka? i m?wi? do swego orszaku:

- Bogowie zlitowali si?... My?la?em, ?e ju? przegramy... N?dzny jest los wodza, kt?ry nie wydobywaj?c miecza, a nawet nic nie widz?c musi odpowiada? za wszystko...

- ?yj wiecznie, zwyci?ski wodzu!... - wo?ano.

- Dobre mi zwyci?stwo!... - za?mia? si? ksi???. - Nawet nie wiem, w jaki spos?b zosta?o odniesione...

- Wygrywa bitwy, a potem dziwi si?!... - krzykn?? kto? z orszaku.

- M?wi?, ?e nawet nie wiem, jak wygl?da bitwa... - t?omaczy? si? ksi???.

- Uspok?j si?, wodzu - odpar? Pentuer. - Tak m?drze rozstawi?e? wojska, ?e nieprzyjaciele musieli by? rozbici. A w jaki spos?b?... to ju? nie nale?y do ciebie, tylko do twoich pu?k?w.

- Nawet miecza nie wydoby?em!... Jednego Libijczyka nie widzia?em!... - biada? ksi???.

Na po?udniowych wzg?rzach jeszcze k??bi?o si? i wrza?o, lecz w dolinie py? zacz?? opada?; tu i owdzie jak przez mg?? wida? by?o gromadki ?o?nierzy egipskich z w??czniami ju? podniesionymi w g?r?.

Nast?pca zwr?ci? konia w tamt? stron? i wjecha? na opuszczone pole bitwy, gdzie dopiero co stoczy?a si? walka ?rodkowych kolumn. By? to plac szeroki na kilkaset krok?w, skopany g??bokimi jamami, zarzucony cia?ami rannych i poleg?ych. Od strony, z kt?rej zbli?a? si? ksi???, le?eli w d?ugim szeregu, co kilka krok?w, Egipcjanie, potem nieco g??ciej Libijczycy, dalej Egipcjanie i Libijczycy pomi?szani ze sob?, a jeszcze dalej prawie sami Libijczycy.

W niekt?rych miejscach zw?oki le?a?y przy zw?okach: niekiedy w jednym punkcie zgromadzi?o si? trzy i cztery trupy. Piasek by? popstrzony brunatnymi plamami krwi; rany by?y okropne: jeden wojownik mia? odci?te obie r?ce, drugi rozwalon? g?ow? do tu?owia, z trzeciego wychodzi?y wn?trzno?ci. Niekt?rzy wili si? w konwulsjach, a z ich ust, pe?nych piasku, wybiega?y przekle?stwa albo b?agania, a?eby ich dobito.

Nast?pca szybko min?? ich nie ogl?daj?c si?, cho? niekt?rzy ranni na jego cze?? wydawali s?abe okrzyki.

Niedaleko od tego miejsca spotka? pierwsz? gromad? je?c?w. Ludzie ci upadli przed nim na twarze b?agaj?c o lito??.

- Zapowiedzcie ?ask? dla zwyci??onych i pokornych - rzek? ksi??? do swego orszaku.

Kilku je?d?c?w rozbieg?o si? w rozmaitych kierunkach. Niebawem odezwa?a si? tr?bka, a po niej dono?ny g?os:

- Z rozkazu jego dostojno?ci ksi?cia naczelnego wodza ranni i niewolnicy nie maj? by? zabijani!...

W odpowiedzi na to odezwa?y si? pomi?szane krzyki, zapewne je?c?w.

- Z rozkazu naczelnego wodza - wo?a? ?piewaj?cym tonem inny g?os, w innej stronie - ranni i niewolnicy nie maj? by? zabijani!...

A tymczasem na po?udniowych wzg?rzach walka usta?a i dwie najwi?ksze gromady Libijczyk?w z?o?y?y bro? przed greckimi pu?kami.

M??ny Patrokles, skutkiem gor?ca, jak sam m?wi?, czy te? rozpalaj?cych trunk?w, jak mniemali inni, ledwie trzyma? si? na koniu. Przetar? za?zawione oczy i zwr?ci? si? do je?c?w:

- Psy parszywe! - zawo?a? - kt?rzy podnie?li?cie grzeszne r?ce na wojsko jego ?wi?tobliwo?ci (oby was robaki zjad?y!), wyginiecie jak wszy pod paznogciem pobo?nego Egipcjanina, je?eli natychmiast nie odpowiecie: gdzie podzia? si? wasz dow?dca, bodaj mu tr?d stoczy? nozdrza i wypi? kaprawe oczy!...

W tej chwili nadjecha? nast?pca. Jenera? powita? go z szacunkiem, ale nie przerywa? ?ledztwa:

- Pasy ka?? z was drze?!... powbijam na pale, je?eli natychmiast nie dowiem si?, gdzie jest ta jadowita gadzina, ten pomiot dzikiej ?wini rzucony w mierzw?...

- A, o gdzie nasz w?dz!... - zawo?a? jeden z Libijczyk?w wskazuj?c na gromadk? konnych, kt?rzy z wolna posuwali si? w g??b pustyni.

- Co to jest? - zapyta? ksi???.

- N?dzny Musawasa ucieka!... - odpar? Patrokles i o ma?o nie spad? na ziemi?.

Ramzesowi krew uderzy?a do g?owy.

- Wi?c Musawasa jest tam i uciek??... - Hej! kto ma lepsze konie, za mn?!...

- No - rzek? ?miej?c si? Patrokles - teraz sam beknie ten z?odziej baran?w!...

Pentuer zast?pi? drog? ksi?ciu.

- Wasza dostojno?? nie mo?esz ?ciga? zbieg?w!...

- Co?... - wykrzykn?? nast?pca. - Przez ca?? bitw? nie podnios?em na nikogo r?ki i jeszcze teraz mam wyrzec si? wodza libijskiego?... C?? by powiedzieli ?o?nierze, kt?rych wysy?a?em pod w??cznie i topory?...

- Armia nie mo?e zosta? bez wodza...

- A czyli? tu nie ma Patroklesa, Tutmozisa, wreszcie Mentezufisa? Od czego? jestem wodzem, gdy mi nie wolno zapolowa? na nieprzyjaciela?... S? od nas o kilkaset krok?w i maj? zm?czone konie.

- Za godzin? wr?cimy z nimi... Tylko r?k? wyci?gn??... - szemrali jezdni Azjaci.

- Patrokles... Tutmozis... zostawiam wam wojsko... - zawo?a? nast?pca. - Odpocznijcie, a ja tu zaraz wr?c?...

Spi?? konia i pojecha? truchtem, grz?zn?c w piasku, a za nim ze dwudziestu jezdnych i Pentuer.

- Ty tu po co, proroku? - zapyta? go ksi???. - Prze?pij si? lepiej... Odda?e? nam dzisiaj wa?ne us?ugi...

- Mo?e jeszcze si? przydam - odpar? Pentuer.

- Ale zosta?... rozkazuj? ci...

- Najwy?sza rada poleci?a mi na krok nie odst?powa? waszej dostojno?ci.

Nast?pca gniewnie otrz?sn?? si?.

- A je?eli wpadniemy w zasadzk?? - spyta?.

- I tam nie opuszcz? ci?, panie - rzek? kap?an.