Prus B. FARAON (2-16)

ROZDZIA? SZESNASTY
Za rad? astrolog?w g??wna kwatera mia?a wyruszy? z Pi-Bast w dniu si?dmym Hator. Ten bowiem dzie? by? "dobry, dobry, dobry". Bogowie w niebie, a ludzie na ziemi cieszyli si? ze zwyci?stwa Ra nad nieprzyjaci??mi; kto za? przyszed? na ?wiat w tej dobie, mia? umrze? w p??nej staro?ci, otoczony szacunkiem.

By? to r?wnie? dzie? pomy?lny dla brzemiennych kobiet i handluj?cych tkaninami, a z?y dla ?ab i myszy.

Od chwili mianowania go naczelnym wodzem Ramzes gor?czkowo rzuci? si? do pracy. Sam przyjmowa? ka?dy nadci?gaj?cy pu?k, ogl?da? jego bro?, odzie? i obozy. Sam wita? rekrut?w i zach?ca? ich do pilnego uczenia si? musztry na zgub? wrog?w i chwa?? faraona. Prezydowa? na ka?dej radzie wojennej, by? obecnym przy badaniu ka?dego szpiega i w miar? nadchodz?cych wiadomo?ci w?asn? r?k? oznacza? na mapie ruchy wojsk egipskich i stanowiska nieprzyjaci??.

Przeje?d?a? tak pr?dko z miejsca na miejsce, ?e wsz?dzie go oczekiwano, a mimo to spada? nagle jak jastrz?b. Z rana by? na po?udnie od Pi-Bast i zrewidowa? ?ywno??; w godzin? p??niej ukaza? si? na p??noc od miasta i wykry?, ?e w pu?ku Jeb brakuje stu pi??dziesi?ciu ludzi. Nad wieczorem dogoni? przednie stra?e, by? przy przej?ciu Nilowej odnogi i zrobi? przegl?d dwustu woz?w wojennych.

?wi?ty Mentezufis, kt?ry jako pe?nomocnik Herhora dobrze zna? si? na sztuce wojennej, nie m?g? wyj?? z podziwu.

- Wiecie dostojnicy - rzek? do Sema i Mefresa - ?e nie lubi? nast?pcy od czasu, gdym odkry? jego z?o?? i przewrotno??. Ale niech Oziris b?dzie mi ?wiadkiem, ?e m?odzian ten jest urodzonym wodzem. Powiem wam rzecz nies?ychan?: my nad granic? o trzy lub cztery dni wcze?niej zgromadzimy si?y, ani?eli mo?na by?o przypuszcza?. Libijczycy ju? przegrali wojn?, cho? jeszcze nie s?yszeli ?wistu naszej strza?y.

- Tym niebezpieczniejszy dla nas taki faraon... - wtr?ci? Mefres z zaci?to?ci? cechuj?c? starc?w.

Ku wieczorowi dnia sz?stego Hator ksi??? Ramzes wyk?pa? si? i o?wiadczy? sztabowi, ?e jutro, na dwie godziny przed wschodem s?o?ca, wyrusz?.

- A teraz chc? si? wyspa? - zako?czy?.

?atwiej jednak by?o chcie? ani?eli spa?.

W ca?ym mie?cie roili si? ?o?nierze, a przy pa?acu nast?pcy obozowa? pu?k, kt?ry jad?, pi? i ?piewa? ani

my?l?c o odpoczynku.

Ksi??? odszed? do najodleglejszego pokoju, lecz i tu nie pozwolono mu rozebra? si?. Co kilka minut przylatywa? jaki? adiutant z nic nie znacz?cym raportem lub po rozkazy w sprawach, kt?re m?g? na miejscu rozstrzygn?? dow?dca pu?ku. Przyprowadzano szpieg?w, kt?rzy nie przynosili ?adnych nowych wiadomo?ci; zg?aszali si? wielcy panowie z ma?ym pocztem ludzi, pragn?c ksi?ciu ofiarowa? us?ugi jako ochotnicy. Dobijali si? kupcy feniccy, pragn?cy wzi?? dostawy dla wojska, lub dostawcy, kt?rzy skar?yli si? na wymagania jenera??w.

Nie brak?o nawet wr??bit?w i astrolog?w, kt?rzy w ostatniej chwili przed wymarszem chcieli ksi?ciu stawia? horoskopy, tudzie? czarnoksi??nik?w, maj?cych do sprzedania niezawodne amulety przeciw pociskom.

Wszyscy ci ludzie po prostu wdzierali si? do pokoju ksi?cia; ka?dy z nich bowiem s?dzi?, ?e w jego r?kach spoczywa los wojny i ?e w podobnych okoliczno?ciach znika wszelka etykieta.

Nast?pca cierpliwie za?atwia? interesant?w. Ale gdy za astrologiem wsun??a si? do pokoju jedna z ksi???cych kobiet, z pretensj?, ?e Ramzes snad? jej nie kocha, gdy? si? z ni? nie po?egna?, i kiedy w kwadrans po tej za oknem rozleg? si? p?acz innej kochanki, nast?pca ju? nie m?g? wytrzyma?.

Zawo?a? Tutmozisa i rzek? mu:

- Sied? w tym pokoju i je?eli masz ochot?, pocieszaj kobiety mego domu. Ja ukryj? si? gdzie? w ogrodzie, bo inaczej nie zasn? i jutro b?d? wygl?da? jak kura wydobyta ze studni.

- Gdzie? mam ci? szuka? w razie potrzeby? - spyta? Tutmozis.

- Oho! ho!... - roze?mia? si? nast?pca. - Nigdzie nie szukajcie. Sam si? znajd?, gdy zatr?bi? pobudk?.

To powiedziawszy ksi??? narzuci? na siebie d?ugi p?aszcz z kapturem i wymkn?? si? w ogr?d.

Ale i po ogrodzie snuli si? ?o?nierze, kuchciki i inna s?u?ba nast?pcy: w ca?ym bowiem obszarze pa?acowym znikn?? porz?dek, jak zwykle przed wymarszem na wojn?. Spostrzeg?szy to Ramzes skr?ci? w najg?stsz? cz??? parku, znalaz? jak?? altank? zaro?ni?t? winem i kontent rzuci? si? na ?aw?.

- Tu ju? nie znajd? mnie - mrukn?? - ani kap?ani, ani baby...

Wnet zasn?? jak kamie?.

Od kilku dni Fenicjanka Kama czu?a si? niezdrow?. Do rozdra?nienia przy??czy?y si? jakie? szczeg?lne niedomaganie i b?le w stawach. Przy tym sw?dzi?a j? twarz, a szczeg?lniej czo?o nad brwiami.

Drobne te przypad?o?ci wyda?y jej si? tak niepokoj?cymi, ?e przesta?a obawia? si?, ?eby jej nie zabito, a natomiast ci?gle siedzia?a przed lustrem zapowiedziawszy s?ugom, ?e mog? robi?, co im si? podoba, byle j? zostawili w spokoju. W tych czasach nie my?la?a ani o Ramzesie, ani o nienawistnej Sarze; ca?a jej bowiem uwaga by?a zaj?ta - plamami na czole, kt?rych nienawyk?e oko nie mog?oby nawet dostrzec.

"Plama... tak, s? plamy... - m?wi?a do siebie pe?na boja?ni. - Dwie... trzy... O Astoreth, przecie w taki spos?b nie zechcesz ukara? swej kap?anki!... Lepsza ?mier?... Ale co znowu za g?upstwo... Gdy czo?o pocieram palcami, plamy robi? si? czerwie?sze... Widocznie co? mnie pok?sa?o albo nama?ci?am si? nieczyst? oliw?... Umyj? si?, a do jutra plamy zgin?..."

Przysz?o jutro, ale plamy nie zgin??y.

Zawo?a?a s?u??c?.

- S?uchaj - rzek?a - spojrzyj na mnie...

Lecz powiedziawszy to usiad?a w mniej o?wietlonej cz??ci pokoju.

- S?uchaj i patrz... - m?wi?a zduszonym g?osem. - Czy... czy na mojej twarzy widzisz jakie plamy?... Tylko... nie zbli?aj si?!...

- Nie widz? nic - odpar?a s?u??ca.

- Ani pod lewym okiem?... ani nad brwiami?... - pyta?a z wzrastaj?cym rozdra?nieniem Fenicjanka.

- Niech pani raczy ?askawie usi??? boskim obliczem do ?wiat?a - rzek?a s?u??ca.

Naturalne to ??danie do w?ciek?o?ci doprowadzi?o Kam?.

- Precz, n?dznico!... - zawo?a?a - i nie pokazuj mi si?...

A gdy s?u??ca uciek?a, jej pani rzuci?a si? gor?czkowo do swej tualety i otworzywszy par? s?oik?w za pomoc? p?dzelka umalowa?a sobie twarz na r??owy kolor.

Nad wieczorem, czuj?c wci?? b?l w stawach i gorszy od b?lu niepok?j, kaza?a wezwa? do siebie lekarza. Gdy powiedziano jej, ?e przyszed?, spojrza?a w lustro i - napad? j? nowy atak jakby szale?stwa. Rzuci?a lustro na pod?og? i zawo?a?a z p?aczem, ?e nie chce lekarza.

W ci?gu sz?stego Hator ca?y dzie? nie jad?a i nie chcia?a si? z nikim widzie?.

Gdy po zachodzie s?o?ca wesz?a niewolnica ze ?wiat?em, Kama po?o?y?a si? na ???ku owin?wszy g?ow? szalem. Kaza?a czym pr?dzej wynosi? si? niewolnicy, potem usiad?a na fotelu z daleka od kaga?ca i przep?dzi?a kilka godzin w p??sennym odr?twieniu.

"Nie ma ?adnych plam - my?la?a - a je?eli s?, to przecie? nie te... To nie tr?d..."

- Bogowie!... - krzykn??a rzucaj?c si? na ziemi? - nie mo?e by?, a?ebym ja... Bogowie, ratujcie!... Wr?c? do ?wi?tyni... odpokutuj? ca?ym ?yciem...

I znowu uspokoi?a si?, i znowu my?la?a:

"Nie ma ?adnych plam... Od kilku dni tr? sobie sk?r?, wi?c jest zaczerwieniona... Sk?d?eby znowu?... Czy kto s?ysza?, a?eby kap?anka i kobieta nast?pcy tronu mog?a zachorowa? na tr?d... O bogowie!... Tego nigdy nie by?o, jak ?wiat ?wiatem... Tylko rybacy, wi??niowie i n?dzni ?ydzi... O, ta pod?a ?yd?wka!... na ni? spu??cie tr?d, moce niebieskie..."

W tej chwili w oknie, kt?re by?o na pierwszym pi?trze, mign?? jaki? cie?. Potem rozleg? si? szelest i ze dworu na ?rodek pokoju skoczy? ksi??? Ramzes.

Kama os?upia?a. Nagle schwyci?a si? za g?ow?, a w jej oczach odmalowa? si? - strach bezgraniczny.

- Lykon?... - szepn??a chwytaj?c si? za g?ow?. - Lykon, ty? tu?... Zginiesz!... ?cigaj? ci?...

- Wiem - odpar? Grek ?miej?c si? szyderczo. - ?cigaj? mnie wszyscy Fenicjanie i ca?a policja jego ?wi?tobliwo?ci...

Mimo to - doda? - jestem u ciebie i by?em u twego pana...

- By?e? u ksi?cia?...

- Tak, w jego w?asnej komnacie... I zostawi?bym sztylet w piersi, gdyby z?e duchy nie usun??y go... Widocznie tw?j kochanek poszed? do innej kobiety, nie do ciebie...

- Czego tu chcesz?... Uciekaj!... - szepta?a Kama.

- Ale z tob? odpar?. - Na ulicy czeka w?z, kt?rym dojedziemy do Nilu, a tam moja barka...

- Oszala?e?!... Ale? miasto i drogi pe?ne wojska...

- W?a?nie dlatego mog?em wej?? do pa?acu i oboje wymkniemy si? naj?atwiej - m?wi? Lykon. - Zbierz wszystkie kosztowno?ci... Wnet wr?c? i zabior? ci?...

- Gdzie idziesz?...

- Poszukam twego pana - odpar?. - Nie odejd? przecie bez zostawienia mu pami?tki...

- Ty? szalony...

- Milcz!.. - przerwa? blady z gniewu. - Jeszcze go chcesz broni??...

Fenicjanka zaduma?a si?, zacisn??a pi??ci, a w jej oczach b?ysn??o z?owrogie ?wiat?o.

- A je?eli nie znajdziesz go?... - spyta?a.

- To zabij? paru ?pi?cych jego ?o?nierzy... podpal? pa?ac... - Zreszt? - czy ja wiem, co zrobi??... Ale bez pami?tki nie odejd?...

Wielkie oczy Fenicjanki mia?y tak okropny wyraz, ?e Lykon zdziwi? si?.

- Co tobie?... - spyta?.

- Nic. S?uchaj. Nigdy nie by?e? tak podobny do ksi?cia jak dzi?!... Je?eli wi?c chcesz zrobi? co? dobrego...

Zbli?y?a twarz do jego ucha i zacz??a szepta?.

Grek s?ucha? zdumiony.

- Kobieto - rzek? - najgorsze duchy m?wi? przez ciebie... Tak, na niego zwr?ci si? podejrzenie...

- To lepsze ani?eli sztylet - odpar?a ze ?miechem. - Co?..

- Nigdy nie wpad?bym na taki pomys?!... A mo?e lepiej oboje?...

- Nie!... Ona niech ?yje... To b?dzie moja zemsta...

- C?? za przewrotna dusza!... - szepn?? Lykon. - Ale podobasz mi si?... Po kr?lewsku zap?acimy im...

Cofn?? si? do okna i znikn??. Kama wychyli?a si? za nim i rozgor?czkowana, zapomniawszy o sobie, s?ucha?a.

Mo?e w kwadrans po odej?ciu Lykona w stronie gaju figowego rozleg? si? przera?liwy krzyk kobiecy. Powt?rzy? si? par? razy i ucich?.

Fenicjank?, zamiast spodziewanej rado?ci, ogarn?? strach. Upad?a na kolana i ob??kanymi oczyma wpatrywa?a si? w ciemny ogr?d.

Na dole rozleg? si? cichy bieg, zatrzeszcza? s?up ganku i w oknie znowu ukaza? si? Lykon w ciemnym p?aszczu. Gwa?townie dysza? i r?ce mu dr?a?y.

- Gdzie klejnoty?... - szepn??.

- Daj mi spok?j - odpar?a.

Grek pochwyci? j? za kark.

- N?dznico!... - rzek? - czy nie rozumiesz, ?e nim s?o?ce wejdzie, uwi??? ci? i za par? dni udusz??...

- Jestem chora...

- Gdzie klejnoty?...

- Stoj? pod ???kiem.

Lykon wszed? do komnaty, przy ?wietle kaganka wydoby? ci??k? skrzyneczk?, zarzuci? na Kam? p?aszcz i targn?? j? za rami?.

- Zabieraj si?. Gdzie s? drzwi, kt?rymi wchodzi do ciebie ten... ten tw?j pan?...

- Zostaw mnie...

Grek pochyli? si? nad ni? i szepta?:

- Aha!... my?lisz, ?e ci? tu zostawi??... Dzi? tyle dbam o ciebie, co o suk?, kt?ra w?ch straci?a... Ale musisz i?? ze mn?... Niech dowie si? tw?j pan, ?e jest kto? lepszy od niego. On wykrad? kap?ank? bogini, a ja zabieram kochank? jemu...

- M?wi? ci, ?e jestem chora...

Grek wydoby? cienki sztylet i opar? jej na karku. Zatrz?s?a si? i szepn??a:

- Ju? id?...

Przez ukryte drzwi wyszli do ogrodu. Od strony ksi???cego pa?acu dolatywa? ich szmer ?o?nierzy, kt?rzy palili ognie. Tu i owdzie, mi?dzy drzewami, wida? by?o ?wiat?a; od czasu do czasu min?? ich kto? ze s?u?by nast?pcy. W bramie zatrzyma?a ich warta:

- Kto jeste?cie?

- Teby - odpar? Lykon.

Bez przeszkody wyszli na ulic? i znikn?li w zau?kach cudzoziemskiego cyrku?u Pi-Bast.

Na dwie godziny przed ?witem w mie?cie odezwa?y si? tr?by i b?bny. Tutmozis jeszcze le?a?, pogr??ony w g??bokim ?nie kiedy ksi??? Ramzes ?ci?gn?? z niego p?aszcz i zawo?a? z weso?ym ?miechem:

- Wstawaj, czujny wodzu!... Ju? pu?ki ruszy?y.

Tutmozis usiad? na ???ku i przetar? zaspane oczy.

- Ach, to ty, panie? - spyta? ziewaj?c. - C??, wyspa?e? si??

- Jak nigdy! - odpar? ksi???.

- A ja bym jeszcze spa?.

Wyk?pali si? obaj, w?o?yli kaftany i p??pancerze i dosiedli koni, kt?re rwa?y si? z r?k masztalerzom.

Wnet nast?pca z ma?? ?wit? opu?ci? miasto wyprzedzaj?c po drodze leniwie maszeruj?ce kolumny wojsk. Nil bardzo rozla?, a ksi??? chcia? by? obecnym przy przechodzeniu kana??w i brod?w.

Gdy s?o?ce wesz?o, ostatni w?z obozowy by? ju? daleko za miastem, a dostojny nomarcha Pi-Bast m?wi? do swojej s?u?by:

- Teraz id? spa? i biada temu, kto zbudzi mnie przed uczt? wieczorn?! Nawet boskie s?o?ce odpoczywa po ka?dym dniu, ja za? od pierwszego Hator nie k?ad?em si?.

Zanim doko?czy? pochwa?y swojej czujno?ci, wszed? oficer policyjny i poprosi? go o osobne pos?uchanie w bardzo wa?nej sprawie.

- Bodaj was ziemia poch?on??a! - mrukn?? dostojny pan. Niemniej kaza? wezwa? oficera i spyta? go opryskliwie:

- Nie mo?na to zaczeka? kilku godzin?... Przecie chyba Nil nie ucieka...

- Sta?o si? wielkie nieszcz??cie - odpar? oficer. - Syn nast?pcy tronu zabity...

- Co?... jaki?... - krzykn?? nomarcha.

- Syn Sary ?yd?wki.

- Kto zabi??... kiedy...

- Dzi? w nocy.

- Ale kto to m?g? zrobi??...

Oficer schyli? g?ow? i roz?o?y? r?ce.

- Pytam si?, kto zabi??... - powt?rzy? dostojnik, wi?cej przera?ony ani?eli rozgniewany.

- Sam, panie, racz przeprowadzi? ?ledztwo. Usta moje nie powt?rz? tego, co s?ysza?y uszy.

Przera?enie nomarchy wzros?o. Kaza? przyprowadzi? s?u?b? Sary, a jednocze?nie pos?a? po arcykap?ana Mefresa. Mentezufis bowiem, jako przedstawiciel ministra wojny, pojecha? z ksi?ciem.

Przyszed? ?dziwiony Mefres. Nomarcha powt?rzy? mu wiadomo?? o zab?jstwie dziecka nast?pcy i o tym, ?e oficer policyjny nie ?mie dawa? ?adnych obja?nie?.

- A ?wiadkowie s?? - spyta? arcykap?an.

- Czekaj? na rozkazy waszej dostojno?ci, ojcze ?wi?ty.

Wprowadzono od?wiernego Sary.

- S?ysza?e? - zapyta? go nomarcha - ?e dziecko twej pani zabite?

Cz?owiek upad? na ziemi? i odpowiedzia?:

- Nawet widzia?em dostojne zw?oki rozbite o ?cian? i zatrzyma?em nasz? pani?, kt?ra krzycz?c wybieg?a na ogr?d.

- Kiedy to si? sta?o?

- Dzi? po p??nocy. Zaraz po przyj?ciu do naszej pani najdostojniejszego ksi?cia nast?pcy... - odpar? str??.

- Jak to, wi?c ksi??? by? w nocy u waszej pani? - spyta? Mefres.

- Rzek?e?, wielki proroku.

- To dziwne! - szepn?? Mefres do nomarchy.

Drugim ?wiadkiem by?a kucharka Sary, trzecim dziewczyna s?u?ebna. Obie twierdzi?y, ?e po p??nocy ksi??? nast?pca wszed? na pi?tro do pokoju Sary, bawi? tam chwil?, potem pr?dko wybieg? do ogrodu, a wnet po nim ukaza?a si? pani Sara strasznie krzycz?c.

- Ale? ksi??? nast?pca przez ca?? noc nie wychodzi? ze swej komnaty w pa?acu... - rzek? nomarcha.

Oficer policyjny pokr?ci? g?ow? i o?wiadczy?, ?e czeka w przedpokoju kilku ludzi ze s?u?by pa?acowej.

Wezwano ich, ?wi?ty Mefres zada? im pytania i okaza?o si?, ?e nast?pca tronu - nie spa? w pa?acu. Opu?ci? sw? komnat? przed p??noc? i wyszed? do ogrodu; wr?ci? za?, gdy odezwa?y si? pierwsze tr?bki graj?ce pobudk?.

Gdy wyprowadzono ?wiadk?w, a dwaj dostojnicy zostali sami, nomarcha z j?kiem rzuci? si? na pod?og? i zapowiedzia? Mefresowi, ?e jest ci??ko chory i ?e woli straci? ?ycie ani?eli prowadzi? ?ledztwo. Arcykap?an by? bardzo blady i wzruszony, ale odpar?, ?e spraw? zab?jstwa trzeba wy?wietli?, i rozkaza? nomarsze w imieniu faraona, a?eby poszed? z nim do mieszkania Sary.

Do ogrodu nast?pcy by?o niedaleko, i dwaj dostojnicy niebawem znale?li si? na miejscu zbrodni.

Wszed?szy do pokoju na pi?trze zobaczyli Sar? kl?cz?c? przy ko?ysce w takiej postawie, jakby karmi?a niemowl?. Na ?cianie i na pod?odze czerwieni?y si? krwawe plamy.

Nomarcha os?ab? tak, ?e musia? usi???, ale Mefres by? spokojny. Zbli?y? si? do Sary, dotkn?? jej ramienia

i rzek?:

- Pani, przychodzimy tu w imieniu jego ?wi?tobliwo?ci.

Sara nagle zerwa?a si? na r?wne nogi, a zobaczywszy Mefresa zawo?a?a strasznym g?osem:

- Przekle?stwo wam!... Chcieli?cie mie? ?ydowskiego kr?la, a oto kr?l... O, czemu?em, nieszcz?sna, us?ucha?a waszych rad zdradzieckich...

Zatoczy?a si? i znowu przypad?a do ko?yski j?cz?c:

- M?j synek... m?j ma?y Seti!... Taki by? pi?kny, taki m?dry... Dopiero co wyci?ga? do mnie r?czki... Jehowo!...- krzykn??a - oddaj mi go, wszak?e to w twojej mocy... Bogowie egipscy, Ozirisie... Horusie... Izydo... Izydo, przecie ty sama by?a? matk?... Nie mo?e by?, a?eby w niebiosach nikt nie wys?ucha? mojej pro?by... Takie malutkie dziecko... hiena ulitowa?aby si? nad nim...

Arcykap?an uj?? j? pod ramiona i postawi? na nogach. Pok?j zape?ni?a policja i s?u?ba.

- Saro - rzek? arcykap?an - w imieniu jego ?wi?tobliwo?ci pana Egiptu wzywam ci? i rozkazuj?, a?eby? odpowiedzia?a: kto zamordowa? twego syna?

Patrzy?a przed siebie jak ob??kana i tar?a czo?o. Nomarcha poda? jej wody z winem, a jedna z obecnych kobiet skropi?a j? octem.

- W imieniu jego ?wi?tobliwo?ci - powt?rzy? Mefres - rozkazuj? ci, Saro, a?eby? powiedzia?a nazwisko zab?jcy.

Obecni zacz?li si? cofa? ku drzwiom, nomarcha rozpaczliwym ruchem zas?oni? sobie uszy.

- Kto zabi??... - rzek?a Sara zduszonym g?osem, topi?c wzrok w twarzy Mefresa. - Kto zabi?, pytasz?... Znam ja was - kap?ani!... Znam wasz? sprawiedliwo??...

- Wi?c kto?... - nalega? Mefres.

- Ja!... - krzykn??a nieludzkim g?osem Sara. - Ja zabi?am moje dziecko za to, ?e zrobili?cie je ?ydem...

- To fa?sz! - sykn?? arcykap?an.

- Ja... ja!... - powtarza?a Sara. - Hej, ludzie, kt?rzy mnie widzicie i s?yszycie - zwr?ci?a si? do ?wiadk?w - wiedzcie o tym, ?e ja zabi?am... ja... ja... ja!... - krzycza?a bij?c si? w piersi.

Na tak wyra?ne oskar?enie samej siebie nomarcha oprzytomnia? i ze wsp??czuciem patrzy? na Sar?; kobiety szlocha?y, od?wierny ociera? ?zy. Tylko ?wi?ty Mefres zaciska? sine usta. Wreszcie rzek? dobitnym g?osem, patrz?c na urz?dnik?w policyjnych:

- S?udzy jego ?wi?tobliwo?ci, oddaj? wam t? kobiet?, kt?r? macie odprowadzi? do gmachu s?dowego...

- Ale m?j syn ze mn?!... - wtr?ci?a Sara rzucaj?c si? do ko?yski.

- Z tob?... z tob?, biedna kobieto - rzek? nomarcha i zas?oni? twarz.

Dostojnicy wyszli z komnaty. Oficer policyjny kaza? przynie?? lektyk?, i z oznakami najwy?szego szacunku sprowadzi? na d?? Sar?. Nieszcz??liwa wzi??a z ko?yski krwi? poplamione zawini?tko i bez oporu siad?a do lektyki.

Ca?a s?u?ba posz?a za ni? do gmachu s?dowego.

Gdy Mefres z nomarch? wracali do siebie przez ogr?d, naczelnik prowincji odezwa? si? wzruszony:

- ?al mi tej kobiety!...

- S?usznie b?dzie ukarana... za k?amstwo - odpar? arcykap?an.

- Wasza dostojno?? my?lisz...

- Jestem pewny, ?e bogowie znajd? i os?dz? prawdziwego morderc?...

Przy furcie ogrodowej zabieg? im drog? rz?dca pa?acu Kamy wo?aj?c:

- Nie ma Fenicjanki!... Znikn??a tej nocy...

- Nowe nieszcz??cie... - szepn?? nomarcha.

- Nie l?kaj si? - rzek? Mefres - pojecha?a za ksi?ciem...

Z tych odzywa? si? dostojny nomarcha pozna?, ?e Mefres nienawidzi ksi?cia, i - serce w nim zamar?o. Je?eli bowiem dowiod? Ramzesowi, ?e zabi? w?asnego syna, nast?pca nigdy nie wst?pi na tron ojcowski, a twarde jarzmo kap?a?skie jeszcze mocniej zaci??y nad Egiptem.

Smutek dostojnika powi?kszy? si?, gdy mu powiedziano wieczorem, ?e dwaj lekarze ze ?wi?tyni Hator obejrzawszy trup dzieci?cia wyrazili przekonanie, i? zab?jstwo m?g? spe?ni? tylko m??czyzna. Kto? - m?wili - schwyci? praw? r?k? za obie n??ki ch?opczyka i rozbi? mu g?ow? o ?cian?. R?ka za? Sary nie mog?a obj?? obu n??ek, na kt?rych wreszcie zna? by?o ?lady du?ych palc?w.

Po tym obja?nieniu arcykap?an Mefres, w towarzystwie arcykap?ana Sema, poszed? do wi?zienia do Sary i zaklina? j? na wszystkie bogi egipskie i cudzoziemskie, aby o?wiadczy?a, ?e ona nie jest winn? ?mierci dziecka, i a?eby opisa?a: jak wygl?da? sprawca zbrodni?

- Zawierzymy s?owom twoim - m?wi? Mefres - i zaraz b?dziesz woln?.

Ale Sara zamiast wzruszy? si? tym dowodem ?yczliwo?ci, wpad?a w gniew.

- Szakale - wo?a?a - nie do?? wam dwu ofiar, ?e jeszcze po??dacie nowych?... Ja to zrobi?am, nieszcz?sna, ja... bo kt?? inny by?by tak nikczemnym, a?eby zabija? dziecko?... Ma?e dzieci?tko, kt?re nikomu nie szkodzi?o...

- A czy wiesz, uparta kobieto, co ci grozi? - zapyta? ?wi?ty Mefres. - Przez trzy dni b?dziesz na r?kach trzyma?a zw?oki twego dziecka, a potem p?jdziesz do wi?zienia na pi?tna?cie lat.

- Tylko trzy dni? - powt?rzy?a. - Ale? ja na wieki nie chc? si? z nim roz??cza?, z moim ma?ym Setim... I nie do wi?zienia, ale do grobu p?jd? za nim, a pan m?j razem ka?e nas pochowa?...

Gdy arcykap?ani opu?cili Sar?, odezwa? si? najpobo?niejszy Sem:

- Zdarzy?o mi si? widzie? matki dzieciob?jczynie i s?dzi? je; ale ?adna nie by?a podobna do tej.

- Bo te? ona nie zabi?a swego dziecka - odpar? gniewnie Mefres.

- Wi?c kto?..

- Ten, kt?rego widzia?a s?u?ba kiedy wpad? do domu Sary i w chwil? p??niej uciek?... Ten, kt?ry id?c na nieprzyjaciela zabra? ze sob? fenick? kap?ank? Kam?, kt?ra splugawi?a o?tarz... Ten wreszcie - doko?czy? z uniesieniem Mefres - kt?ry wygna? z domu Sar? i uczyni? j? niewolnic? za to, ?e jej syn zosta? ?ydem...

- Okropne s? twoje s?owa! - odpar? zatrwo?ony Sem.

- Zbrodnia jest gorsz? i pomimo uporu tej g?upiej kobiety zostanie odkryta.

Ani przypuszcza? ?wi?ty m??, ?e bardzo pr?dko spe?ni si? jego proroctwo.

A sta?o si? to nast?puj?cym sposobem.

Jeszcze ksi??? Ramzes wyruszaj?c z wojskiem z Pi-Bast, nie zd??y? opu?ci? pa?acu, kiedy naczelnik policji ju? wiedzia? o zabiciu dziecka Sary, o ucieczce Kamy i o tym, ?e s?u?ba Sary widzia?a ksi?cia wchodz?cego w nocy do jej domu. Naczelnik policji by? cz?owiek bystry; domy?li? si?, kto m?g? pope?ni? zbrodni?, i zamiast prowadzi? na miejscu ?ledztwo, pop?dzi? za miasto ?ciga? winnych uprzedziwszy o tym, co zasz?o, Hirama.

I ot?? w tym czasie, gdy Mefres usi?owa? wydoby? zeznanie Sary, najdzielniejsi agenci pi-baste?skiej policji tudzie? wszyscy Fenicjanie, pod przew?dztwem Hirama, ju? ?cigali Greka Lykona i kap?ank? Kam?.

Jako? trzeciej nocy po wymaszerowaniu ksi?cia naczelnik policji wr?ci? do Pi-Bast prowadz?c ze sob? du??, okryt? p??tnem klatk?, w kt?rej jaka? kobieta krzycza?a wniebog?osy. Nie k?ad?c si? spa? naczelnik wezwa? oficera, kt?ry prowadzi? ?ledztwo, i z uwag? wys?ucha? jego raportu.

O wschodzie s?o?ca dwaj arcykap?ani, Sem i Mefres, tudzie? pi-baste?ski nomarcha otrzymali najpokorniejsze wezwanie, aby raczyli natychmiast, je?eli taka b?dzie ich wola, przyby? do naczelnika policji. Jako? wszyscy trzej zeszli si? o tej samej godzinie; za? naczelnik policji nisko k?aniaj?c si? pocz?? b?aga? ich, aby mu opowiedzieli wszystko, co wiedz? o zab?jstwie dziecka nast?pcy tronu.

Nomarcha, cho? wielki dostojnik, poblad? us?yszawszy to pokorne wezwanie i odpowiedzia?, ?e nic nie wie. Prawie to samo powt?rzy? arcykap?an Sem dodaj?c od siebie uwag?, ?e Sara wydaje mu si? niewinn?. Gdy za? przysz?a kolej na ?wi?tego Mefresa, ten rzek?:

- Nie wiem, czy wasza dostojno?? s?ysza?e?, ?e w nocy, kiedy spe?niono zbrodni?, uciek?a jedna z ksi???cych kobiet imieniem Kama?

Naczelnik policji zdawa? si? by? mocno zdziwionym.

- Nie wiem r?wnie? - ci?gn?? Mefres - czy powiedziano waszej dostojno?ci, ?e nast?pca tronu nie nocowa? w pa?acu i ?e by? w domu Sary. Od?wierny i dwie s?u??ce pozna?y go, gdy? noc by?a do?? widna.

Podziw naczelnika policji zdawa? si? dosi?ga? szczytu.

- Wielka szkoda - zako?czy? arcykap?an - ?e waszej dostojno?ci nie by?o par? dni w Pi-Bast...

Naczelnik bardzo nisko uk?oni? si? Mefresowi i zwr?ci? si? do nomarchy:

- Czy wasza cze?? nie raczy?by? ?askawie powiedzie? mi: jak by? ubrany ksi??? owego wieczora?...

- Mia? bia?y kaftan i purpurowy fartuszek obszyty z?otymi fr?dzlami - odpar? nomarcha. - Dobrze pami?tam, gdy? by?em jednym z ostatnich, kt?rzy rozmawiali z ksi?ciem owego wieczora.

Naczelnik policji klasn?? w r?ce i do biura wszed? od?wierny Sary.

- Widzia?e? ksi?cia - zapyta? go - kiedy wchodzi? w nocy do domu twej pani?

- Otwiera?em furtk? jego dostojno?ci, oby ?y? wiecznie!...

- A pami?tasz, jak by? ubrany?...

- Mia? kaftan w pasy ???te i czarne, taki sam czepek i fartuszek niebieski z czerwonym - odpowiedzia? od?wierny.

Teraz obaj kap?ani i nomarcha zacz?li si? dziwi?. Gdy za? wprowadzono po kolei obie s?ugi Sary, kt?re dok?adnie powt?rzy?y opis ubioru ksi?cia, oczy nomarchy zap?on??y rado?ci?, a na twarzy ?wi?tego Mefresa wida? by?o zmi?szanie.

- Przysi?gn? - wtr?ci? dostojny nomarcha - ?e ksi??? mia? bia?y kaftan i purpurowy ze z?otym fartuszek...

- A teraz - odezwa? si? naczelnik policji - raczcie, najczcigodniejsi, uda? si? ze mn? do wi?zienia. Zobaczymy tam jeszcze jednego ?wiadka...

Zeszli na d??, do podziemnej sali, gdzie pod oknem sta?a wielka klatka przykryta p??tnem. Naczelnik policji odrzuci? kijem p??tno, a obecni zobaczyli w k?cie le??c? kobiet?.

- Ale? to jest pani Kama!... - zawo?a? nomarcha.

By?a to istotnie Kama, chora i bardzo zmieniona. Gdy na widok dostojnik?w podnios?a si? i stan??a w ?wietle, obecni zobaczyli jej twarz pokryt? miedzianymi plamami. Oczy mia?a jak ob??kane.

- Kamo - rzek? naczelnik policji - bogini Astoreth dotkn??a ci? tr?dem...

- To nie bogini!... - odezwa?a si? zmienionym g?osem. - To nikczemni Azjaci podrzucili mi zatruty welon... O, ja nieszcz??liwa!...

- Kamo - ci?gn?? naczelnik policji - nad n?dz? twoj? ulitowali si? najznakomitsi nasi arcykap?ani, ?wi?ci Sem i Mefres. Je?eli odpowiesz prawd?, pomodl? si? za ciebie i - mo?e wszechmocny Oziris odwr?ci od ciebie kl?sk?. Jeszcze czas, choroba dopiero si? zaczyna, a nasi bogowie du?o mog?...

Chora kobieta upad?a na kolana i przyciskaj?c twarz do kraty m?wi?a z?amanym g?osem:

- Ulitujcie si? nade mn?... Wyrzek?am si? bog?w fenickich i s?u?b? moj? do ko?ca ?ycia po?wi?c? wielkim bogom Egiptu... Tylko oddalcie ode mnie...

- Odpowiedz, ale prawd? - pyta? naczelnik policji - a bogowie nie odm?wi? ci swej ?aski: kto zabi? dziecko ?yd?wki Sary?...

- Zdrajca Lykon, Grek... By? ?piewakiem przy naszej ?wi?tyni i m?wi?, ?e mnie kocha... A teraz rzuci? mnie, nikczemnik, zabrawszy moje klejnoty!...

- Dlaczego Lykon zabi? dziecko?

- Chcia? zabi? ksi?cia, lecz nie znalaz?szy go w pa?acu pobieg? do domu Sary i...

- Jakim sposobem zbrodniarz dosta? si? do pilnowanego domu?

- Albo to nie wiesz, panie, ?e Lykon jest podobny do ksi?cia?... Podobni s? jak dwa li?cie jednej palmy...

- Jak by? ubrany Lykon tej nocy?... - pyta? dalej naczelnik policji.

- Mia?... mia? kaftan w ???te i czarne pasy... taki? czepek i fartuszek czerwony z niebieskim... Ju? nie m?czcie mnie... wr??cie mi zdrowie... Zlitujcie si?... b?d? wierna waszym bogom... Czy ju? wychodzicie?... O, niemi?osierni !...

- Biedna kobieto - odezwa? si? arcykap?an Sem - przyszl? ci tu pot??nego cudotw?rc? i mo?e...

- O, niech was b?ogos?awi Astoreth... Nie, niech was b?ogos?awi? wasi bogowie wszechmocni i lito?ciwi... - szepta?a okrutnie zn?kana Fenicjanka.

Dostojnicy wyszli z wi?zienia i wr?cili do biura. Nomarcha, widz?c, ?e arcykap?an Mefres ma wci?? spuszczone oczy i zaci?te usta, zapyta? go:

- Czy nie cieszysz si?, m??u ?wi?ty, z tych cudownych odkry?, jakie porobi? nasz s?awny naczelnik policji?...

- Nie mam powodu do rado?ci - odpar? szorstko Mefres. - Sprawa, zamiast upro?ci?, wik?a si?... Bo przecie? Sara wci?? twierdzi, ?e ona zabi?a dziecko, a za? Fenicjanka tak odpowiada, jakby j? wyuczono...

- Nie wierzysz zatem, wasza dostojno???... - wtr?ci? naczelnik policji.

- Bo nigdy nie widzia?em dwu ludzi tak podobnych do siebie, a?eby jeden m?g? by? wzi?ty za drugiego. Tym bardziej za? nie s?ysza?em, a?eby w Pi-Bast istnia? cz?owiek mog?cy udawa? naszego nast?pc? tronu (oby ?y? wiecznie!...).

- Cz?owiek ten - rzek? naczelnik policji - by? w Pi-Bast przy ?wi?tyni Astoreth. Zna? go tyryjski ksi??? Hiram i na w?asne oczy widzia? go nasz namiestnik. Owszem, niezbyt dawno wyda? mi rozkaz schwytania go i nawet obieca? wysok? nagrod?.

- Ho!... ho!.. - zawo?a? Mefres. - Widz?, dostojny naczelniku policji, ?e oko?o ciebie zaczynaj? skupia? si? najwy?sze tajemnice pa?stwa. Pozw?l jednak, ?e dop?ty nie uwierz? w owego Lykona, dop?ki go sam nie zobacz?...

I rozgniewany opu?ci? biuro, a za nim ?wi?ty Sem wzruszaj?c ramionami.

Kiedy w kurytarzu ucich?y ich kroki, nomarcha spojrzawszy bystro na naczelnika policji rzek?:

- Co?..

- Zaprawd? - odpar? naczelnik - ?wi?ci prorocy zaczynaj? si? dzi? mi?sza? nawet do tych rzeczy, kt?re nigdy nie podchodzi?y pod ich w?adz?...

- I my to musimy cierpie?!... - szepn?? nomarcha.

- Do czasu - westchn?? naczelnik policji. - Gdy?, o ile znam ludzkie serca, wszyscy wojskowi i urz?dnicy jego ?wi?tobliwo?ci, ca?a wreszcie arystokracja oburza si? samowol? kap?an?w. Wszystko musi mie? kres...

- Rzek?e? wielkie s?owa - odpowiedzia? nomarcha ?ciskaj?c go za r?k? - a jaki? g?os wewn?trzny m?wi mi, ?e jeszcze ujrz? ci? najwy?szym naczelnikiem policji przy boku jego ?wi?tobliwo?ci.

Znowu up?yn??o par? dni. Przez ten czas paraszytowie ubezpieczyli od zepsucia zw?oki Ramzesowego synka, a Sara wci?? przebywa?a w wi?zieniu czekaj?c na s?d, pewna, ?e j? pot?pi?.

Kama r?wnie? siedzia?a w wi?zieniu, w klatce; obawiano si? jej bowiem jako dotkni?tej tr?dem. Wprawdzie odwiedzi? j? cudowny lekarz, odm?wi? przy niej modlitwy i da? jej do picia wszystkolecz?c? wod?. Mimo to Fenicjanki nie opuszcza?a gor?czka, miedziane plamy nad brwiami i na policzkach robi?y si? coraz wyra?niejsze. Wi?c z biura nomarchy wyszed? rozkaz wywiezienia jej na pustyni? wschodni?, gdzie, odsuni?ta od ludzi, istnia?a kolonia tr?dowatych.

Pewnego wieczora do ?wi?tyni Ptah przyszed? naczelnik policji m?wi?c, ?e chce rozm?wi? si? z arcykap?anami. Naczelnik mia? ze sob? dwu ajent?w i cz?owieka od st?p do g??w odzianego w w?r.

Po chwili odpowiedziano mu, ?e arcykap?ani oczekuj? go w izbie ?wi?tej, pod pos?giem b?stwa.

Naczelnik zostawi? ajent?w przed bram?, wzi?? za rami? cz?owieka odzianego w w?r i prowadzony przez kap?ana uda? si? do ?wi?tej izby. Gdy wszed? tam, zasta? Mefresa i Sema ubranych w arcykap?a?skie szaty, ze srebrnymi blachami na piersiach.

W?wczas upad? przed nimi na ziemi? i rzek?:

- Stosownie do waszego rozkazu przyprowadzam wam, ?wi?ci m??owie, zbrodniarza Lykona. Czy chcecie zobaczy? jego twarz?

A gdy zgodzili si?, naczelnik policji powsta? i z towarzysz?cego mu cz?owieka zerwa? w?r.

Obaj arcykap?ani krzykn?li ze zdumienia. Grek rzeczywi?cie tak by? podobny do nast?pcy tronu, Ramzesa, ?e nie by?o mo?na oprze? si? z?udzeniu.

- Ty?e? to jest Lykon, ?piewak poga?skiej ?wi?tyni Astoreth?... - zapyta? skr?powanego Greka ?wi?ty Sem.

Lykon u?miechn?? si? pogardliwie.

- I ty zamordowa?e? dziecko ksi?cia?... - doda? Mefres.

Grek posinia? z gniewu i usi?owa? zerwa? p?ta.

- Tak! - zawo?a? - zabi?em szczeni?, bom nie m?g? znale?? jego ojca, wilka... Oby spali? go ogie? niebieski!...

- Co ci winien ksi???, zbrodniarzu?... - spyta? oburzony Sem.

- Co winien!... Porwa? mi Kam? i wtr?ci? j? w chorob?, z kt?rej nie ma wyj?cia... By?em wolny, mog?em uciec z maj?tkiem i ?yciem, ale postanowi?em zem?ci? si?, i oto macie mnie... Jego szcz??cie, ?e wasi bogowie mocniejsi s? od mojej nienawi?ci... Dzi? mo?ecie mnie zabi?... Im pr?dzej, tym lepiej.

- Wielki to zbrodniarz - odezwa? si? arcykap?an Sem.

Mefres milcza? i wpatrywa? si? w pa?aj?ce w?ciek?o?ci? oczy Greka. Podziwia? jego odwag? i rozmy?la?. Nagle rzek? do naczelnika policji:

- Mo?esz, dostojny panie, odej??; ten cz?owiek nale?y do nas.

- Ten cz?owiek - odpar? oburzony naczelnik - nale?y do mnie... Ja go schwyta?em i ja otrzymam od ksi?cia nagrod?.

Mefres powsta? i wydoby? spod ornatu z?oty medal.

- W imieniu najwy?szej rady, kt?rej jestem cz?onkiem - m?wi? Mefres - rozkazuj? ci odda? nam tego cz?owieka. Pami?taj, ?e jego istnienie jest najwy?sz? tajemnic? pa?stwow?, i zaprawd?, stokro? lepiej b?dzie dla ciebie, je?eli ca?kiem zapomnisz, ?e? go tu zostawi?...

Naczelnik policji znowu upad? na ziemi? i - wyszed? t?umi?c gniew.

"Zap?aci wam za to pan nasz, ksi??? nast?pca, gdy zostanie faraonem!... - my?la?. - A ?e i ja oddam wam moj? cz?stk?, zobaczycie..."

Agenci stoj?cy przed bram? zapytali go: gdzie jest wi?zie??...

- Na wi??niu - odpar? - spocz??a r?ka bog?w.

- A nasze wynagrodzenie?... - nie?mia?o odezwa? si? starszy agent.

- I na waszym wynagrodzeniu spocz??a r?ka bog?w - rzek? naczelnik. - Wyobra?cie wi?c sobie, ?e wam ?ni? si? ten wi?zie?, a b?dziecie czuli si? bezpieczniejsi w waszej s?u?bie i zdrowiu.

Agenci milcz?c spu?cili g?owy. Ale w sercach zaprzysi?gli zemst? kap?anom pozbawiaj?cym ich tak pi?knego zarobku.

Po odej?ciu naczelnika policji Mefres zawo?a? kilku kap?an?w i najstarszemu szepn?? co? do ucha. Kap?ani otoczyli Greka i wyprowadzili go z izby ?wi?tej. Lykon nie opiera? si?.

- My?l? - rzek? Sem - ?e cz?owiek ten, jako zab?jca, powinien by? wydany s?dowi.

- Nigdy! - odpar? stanowczo Mefres. - Na cz?owieku tym ci??y nier?wnie gorsza zbrodnia: jest podobny do nast?pcy tronu...

- I co z nim zrobisz, wasza dostojno???

- Zachowam go dla najwy?szej rady - m?wi? Mefres.- Tam, gdzie nast?pca tronu zwiedza poga?skie ?wi?tynie wykrada z nich kobiety, gdzie kraj jest zagro?ony niebezpieczn? wojn?, a w?adza kap?a?ska buntem, tam - Lykon mo?e si? przyda?...

Nazajutrz w po?udnie arcykap?an Sem, nomarcha i naczelnik policji przyszli do wi?zienia Sary. Nieszcz??liwa nie jad?a od kilku dni i by?a tak os?abiona, ?e nawet nie podnios?a si? z ?awy na widok tylu dygnitarzy.

- Saro - odezwa? si? nomarcha, kt?rego zna?a dawniej - przynosimy ci dobr? nowin?.

- Nowin??... - powt?rzy?a apatycznym g?osem. - Syn m?j nie ?yje, oto nowina!... Mam piersi przepe?nione pokarmem, ale serce jest jeszcze pe?niejsze smutku...

- Saro - m?wi? nomarcha - jeste? wolna... Nie ty zabi?a? dzieci?.

Martwe jej rysy o?ywi?y si?. Zerwa?a si? z ?awy i krzykn??a:

- Ja... ja zabi?am... tylko ja!...

- Syna twego, uwa?aj Saro, zabi? m??czyzna, Grek, nazwiskiem Lykon, kochanek Fenicjanki Kamy...

- Co m?wisz?... - wyszepta?a chwytaj?c go za r?ce. - O, ta Fenicjanka!... Wiedzia?am, ?e nas zgubi... Ale Grek?... Ja nie znam ?adnego Greka... C?? wreszcie m?g?by zawini? Grekom m?j syn...

- Nie wiem o tym - ci?gn?? nomarcha. - Grek ten ju? nie ?yje. Ale uwa?aj, Saro: ten cz?owiek by? tak podobny do ksi?cia Ramzesa, ?e gdy wszed? do twego pokoju, my?la?a?, ?e to nasz pan... I wola?a? oskar?y? sam? siebie ani?eli swego i naszego pana.

- Wi?c to nie by? Ramzes?... - zawo?a?a chwytaj?c si? za g?ow?. - I ja, n?dzna, pozwoli?am, a?eby obcy cz?owiek wywl?k? syna mego z kolebki... Cha!... cha!... cha!...

Zacz??a si? ?mia? coraz ciszej. Nagle, jakby jej nogi podci?to, run??a na ziemi?, rzuci?a par? razy r?koma i w ?miechu skona?a.

Ale na twarzy jej pozosta? wyraz niezg??bionego ?alu, kt?rego nawet ?mier? nie mog?a odegna?.