Prus B. FARAON (2-14)

ROZDZIA? CZTERNASTY
Kap?anka fenicka niewiele szcz??cia przynios?a Ramzesowi.

Gdy pierwszy raz przyszed? odwiedzi? j? w pa?acyku, dotychczas zajmowanym przez Sar?, my?la?, ?e b?dzie powitany z zachwytem i wdzi?czno?ci?. Tymczasem Kama przyj??a go prawie z gniewem.

- C?? to? - zawo?a?a - ju? po up?ywie p?? dnia przywr?ci?e? do ?ask n?dzn? ?yd?wk??..

- Czyli? nie mieszka w izbie czeladniej? - odpar? ksi???.

- Ale m?j rz?dca powiedzia?, ?e ju? nie b?dzie mi n?g my?a...

Pan s?uchaj?c tego dozna? uczucia niesmaku.

- Nie jeste?, widz?, zadowolona - rzek?.

- I nie b?d? ni?... - wybuch?a - dop?ki nie upokorz? tej ?yd?wki... Dop?ki s?u??c mi i kl?cz?c u moich n?g nie zapomni, ?e kiedy? by?a twoj? pierwsz? kobiet? i pani? tego domu... Dop?ki moja s?u?ba nie przestanie patrze? na mnie ze strachem i nieufno?ci?, a na ni? z lito?ci?...

Ramzesowi coraz mniej zacz??a podoba? si? Fenicjanka.

- Kamo - rzek? - rozwa?, co ci powiem. Gdyby w moim domu s?uga kopn?? w z?by suk?, kt?ra karmi szczeni?ta, wygna?bym go... Ty za? uderzy?a? nog? mi?dzy oczy kobiet? i matk?... A w Egipcie, Kamo, matka to wielkie s?owo, bo dobry Egipcjanin trzy rzeczy najbardziej szanuje na ziemi: bog?w, faraona i matk?...

- O biada mi!... - zawo?a?a Kama rzucaj?c si? na ???ko. - Oto mam nagrod?, n?dzna, ?em zapar?a si? mojej bogini... Jeszcze tydzie? temu sk?adano mi kwiaty u n?g i okadzano wonno?ciami, a dzi?...

Ksi??? cicho wysun?? si? z komnaty i odwiedzi? Fenicjank? dopiero po kilku dniach.

Lecz znowu zasta? j? w z?ym humorze.

- B?agam ci?, panie - wykrzykn??a - dbaj o mnie troch? wi?cej!... Bo ju? i s?u?ba zaczyna mnie lekcewa?y?, ?o?nierze patrz? spode ?ba i l?kam si?, a?eby w kuchni nie zatru? mi kto potraw...

- By?em zaj?ty wojskiem - odpar? ksi??? - wi?c nie mog?em odwiedza? ci?...

- To prawda!... - odpar?a gniewnie Kama. - By?e? wczoraj pod moim gankiem, a nast?pnie poszed?e? ku czeladniej izbie, gdzie mieszka ta ?yd?wka... Chcia?e? mi pokaza?...

- Do??! - przerwa? nast?pca. - Nie by?em ani pod gankiem, ani pod izb?. Je?eli wi?c zdawa?o ci si?, i? widzia?a? mnie, to znaczy, ?e tw?j kochanek, ten nikczemny Grek, nie tylko nie opu?ci? Egiptu, ale nawet ?mie kr??y? po moim ogrodzie...

Fenicjanka s?ucha?a go przera?ona.

- O Astoreth!... - krzykn??a nagle - ratuj mnie... O ziemio, ukryj mnie!... Bo je?eli n?dzny Lykon powr?ci?, grozi mi wielkie nieszcz??cie...

Ksi??? roze?mia? si?, ale ju? nie mia? cierpliwo?ci s?ucha? biada? eks-kap?anki.

- Zosta? w spokoju - rzek? wychodz?c - i nie zdziw si?, je?eli w tych dniach przyprowadz? ci twojego Lykona zwi?zanego jak szakal. Zuchwalec ten ju? wyczerpa? moj? cierpliwo??.

Wr?ciwszy do siebie, ksi??? wezwa? natychmiast Hirama i naczelnika policji w Pi-Bast. Opowiedzia? im obydwom, ?e Lykon, Grek, z twarzy podobny do niego, kr?ci si? oko?o pa?ac?w, i rozkaza? schwyta? go. Hiram przysi?g?, ?e gdy Fenicjanie po??cz? si? z policj?, Grek musi wpa?? w ich r?ce. Ale naczelnik policji pocz?? trz??? g?ow?.

- W?tpisz? - spyta? go ksi???.

- Tak, panie. W Pi-Bast mieszka wielu bardzo pobo?nych Azjat?w, wed?ug zdania kt?rych kap?anka rzucaj?ca o?tarz zas?uguje na ?mier?. Je?eli wi?c ten Grek zobowi?za? si? zabi? Kam?, oni b?d? mu pomagali, ukryj? go i u?atwi? mu ucieczk?.

- C?? wy na to, ksi???? - spyta? nast?pca Hirama.

- Dostojny naczelnik policji m?drze m?wi - odpar? starzec.

- Wszak?e uwolnili?cie Kam? od kl?twy! - zawo?a? Ramzes.

- Za Fenicjan - odpar? Hiram - r?cz?, ?e nie tkn? Kamy i b?d? ?cigali Greka. Ale co zrobi? z innymi wyznawcami Astoreth?...

- O?miel? si? mniema? - rzek? naczelnik policji - ?e tymczasem kobiecie tej nic nie grozi. Gdyby za? by?a odwa?n?, mogliby?my u?y? jej do zwabienia Greka i z?apania go tu, w pa?acach waszej dostojno?ci.

- Id??e wi?c do niej - rzek? ksi??? - i przedstaw plan, jaki obmy?li?e?. A je?eli schwycisz ?otra, dam ci dziesi?? talent?w...

Gdy nast?pca po?egna? ich, Hiram odezwa? si? do naczelnika:

- Dostojniku, wiem, ?e znasz oba pisma i nieobc? ci jest kap?a?ska m?dro??. Gdy chcesz s?yszysz przez mury i widzisz w ciemno?ciach. Z tego powodu znasz my?li zar?wno ch?opa pracuj?cego kub?em, rzemie?lnika, kt?ry na targ przynosi sanda?y, i wielkiego pana, kt?ry w otoczeniu swoich s?ug czuje si? bezpiecznym jak dziecko w ?onie matki...

- Prawd? m?wisz, wasza cze?? - odpar? urz?dnik - ?e bogowie udzielili mi cudnego daru jasnowidzenia.

- Ot?? to - ci?gn?? Hiram - dzi?ki nadprzyrodzonym zaletom swoim odgad?e? ju? zapewne, ?e ?wi?tynia Astoreth wyznaczy ci dwadzie?cia talent?w, je?eli z?apiesz tego n?dznika, kt?ry o?miela si? przybiera? postaw? ksi?cia, pana naszego. Nadto za? w ka?dym razie ?wi?tynia ofiaruje ci dziesi?? talent?w, je?eli wie?? o podobie?stwie n?dznego Lykona do nast?pcy nie rozg?osi si? po Egipcie. Rzecz to bowiem gorsz?ca i nieprzystojna, a?eby zwyk?y ?miertelnik przypomina? obliczem swoim osoby, kt?re od bog?w pochodz?.

Niech wi?c to, co s?yszysz o n?dznym Lykonie, i ca?a nasza gonitwa za bezbo?nikiem nie wyjdzie poza serca nasze.

- Rozumiem - odpar? urz?dnik. - Mo?e si? bowiem trafi?, ?e taki zbrodniarz straci ?ycie, zanim oddamy go s?dowi...

- Powiedzia?e? - rzek? Hiram ?ciskaj?c go za r?k?. Wszelka za? pomoc, jakiej za??dasz od Fenicjan, b?dzie ci udzielona.

Rozstali si? jak dwaj przyjaciele poluj?cy na grubego zwierza, kt?rzy wiedz?, ?e nie o to chodzi: czyj oszczep trafi, lecz a?eby zdobycz by?a dobrze trafiona i nie wpad?a w cudze r?ce.

Po kilku dniach Ramzes znowu odwiedzi? Kam?, lecz znalaz? j? w stanie, kt?ry graniczy? z ob??dem. Kry?a si? w najcia?niejszej izbie swego pa?acu, g?odna, nie czesana, nawet nie myta, i wydawa?a najsprzeczniejsze rozkazy swojej s?u?bie. Raz kaza?a si? zgromadza? wszystkim, drugi raz wyp?dza?a wszystkich od siebie. W nocy wo?a?a do siebie wart? ?o?niersk?, a po chwili uciek?a od ?o?nierzy na strych krzycz?c, ?e j? chc? zabi?.

Wobec takich post?pk?w z duszy ksi?cia znikn??a mi?o??, a zosta?o tylko uczucie wielkiego k?opotu. Schwyci? si? za g?ow?, gdy rz?dca pa?acu i oficer opowiedzieli mu o tych dziwach, i szepn??:

- Zaprawd?, ?le uczyni?em odbieraj?c t? kobiet? jej bogini. Gdy? tylko bogini mog?a cierpliwie znosi? jej kaprysy!...

Mimo to poszed? do Kamy i znalaz? j? mizern?, potargan? i dr??c?.

- Biada mi!... - zawo?a?a. - ?yj? mi?dzy samymi wrogami. Moja szatna chce mnie otru?, a fryzjerka nabawi? jakiej ci??kiej choroby... ?o?nierze tylko czekaj? okazji, a?eby w mej piersi utopi? w??cznie i miecze, a w kuchni, jestem pewna, ?e zamiast potraw, gotuj? si? czarodziejskie zio?a... Wszyscy dybi? na moje ?ycie...

- Kamo... - przerwa? ksi???.

- Nie nazywaj mnie tak!... - szepn??a przera?ona - bo mi to nieszcz??cie przyniesie...

- Ale sk?d ci te my?li przychodz? do g?owy?...

- Sk?d?... Czy s?dzisz, ?e w dzie? nie widuj? obcych ludzi, kt?rzy ukazuj? si? pod pa?acem i znikaj?, nim zdo?am zawo?a? na s?u?b??... A w nocy czy nie s?ysz? szept?w za ?cian??...

- Zdaje ci si?.

- Przekl?ci!... przekl?ci!... - zawo?a?a z p?aczem. - Wszyscy m?wicie, ?e mi si? zdaje... A przecie? onegdaj jaka? zbrodnicza r?ka podrzuci?a mi do sypialni welon, kt?ry nosi?am p?? dnia, zanim pozna?am, ?e to nie m?j... ?em nigdy nie mia?a takiego...

- Gdzie? ten welon? - spyta? ju? zaniepokojony ksi???.

- Spali?am go, alem go pierwej pokaza?a moim s?u?ebnicom.

- Wi?c cho?by by? nie tw?j, c?? ci si? sta?o?

- Jeszcze nic. Ale gdybym t? szmat? przez par? dni potrzyma?a w domu, z pewno?ci? otru?abym si?, albo zapad?abym w nielecz?c? si? chorob?... Znam Azjat?w i ich sposoby!...

Znudzony i zirytowany ksi??? opu?ci? j? czym pr?dzej, pomimo b?aga?, aby zosta?. Gdy jednak spyta? s?u?b? o ?w welon, szatna przyzna?a, ?e to nie by? welon Kamy, ale zosta? podrzucony przez kogo?.

Nast?pca kaza? podwoi? warty w pa?acu i doko?a pa?acu i zdesperowany wraca? do swego mieszkania.

"Nigdy bym nie uwierzy? - my?la? - ?e jedna s?aba kobieta mo?e narobi? tyle zam?tu!... Cztery ?wie?o z?apane hieny nie dor?wnaj? w niespokojno?ci tej Fenicjance!..."

U siebie znalaz? ksi??? Tutmozisa, kt?ry w?a?nie przyjecha? z Memfis, ledwie mia? czas wyk?pa? si? i przebra? po podr??y.

- Co mi powiesz? - spyta? ksi??? ulubie?ca odgaduj?c, ?e nie przywi?z? dobrych nowin. - Widzia?e? jego ?wi?tobliwo???

- Widzia?em s?onecznego boga Egiptu - odpar? Tutmozis - a oto, co mi rzek?...

- M?w - wtr?ci? nast?pca.

- Tak m?wi? pan nasz - ci?gn?? Tutmozis z?o?ywszy r?ce na piersiach i schyliwszy g?ow?. - Tak m?wi pan. Przez trzydzie?ci cztery lata prowadzi?em ci??ki w?z Egiptu i tak jestem zm?czony, ?e ju? t?skni? do moich wielkich przodk?w, kt?rzy zamieszkuj? kraj zachodni. Niebawem opuszcz? t? ziemi?, a w?wczas syn m?j Ramzes zasi?dzie na tronie i czyni? b?dzie z pa?stwem to, co mu podyktuje m?dro??...

- Tak powiedzia? m?j ?wi?tobliwy ojciec?

- To s? jego s?owa wiernie powt?rzone - odpar? Tutmozis. Po kilka razy wyra?nie m?wi? mi pan, ?e nie zostawia ci ?adnych rozkaz?w na przysz?o??, aby? m?g? rz?dzi? Egiptem, jak sam zechcesz...

- O ?wi?ty!... Czyli? jego niemoc jest naprawd? tak ci??k??... Dlaczego nie pozwala mi przyjecha? do siebie?... - pyta? roz?alony ksi???.

- Musisz by? tu, bo tu mo?esz si? przyda?.

- A traktat z Asyri??... - zapyta? nast?pca.

- Jest zawarty w tym sensie, ?e Asyria mo?e bez przeszk?d z naszej strony prowadzi? wojn? na wschodzie i p??nocy. Ale sprawa Fenicji zosta?a w zawieszeniu, dop?ki ty nie wst?pisz na tron...

- O b?ogos?awiony!... o ?wi?ty w?adco!... - wo?a? ksi???. - Od jak strasznej uchroni?e? mnie spu?cizny...

- Fenicja wi?c zostaje w zawieszeniu - prawi? Tutmozis. - Lecz obok tego sta?a si? niedobra rzecz, bo jego ?wi?tobliwo??, aby da? dow?d Asyrii, ?e nie b?dzie jej przeszkadza? w wojnie z ludami p??nocnymi, rozkaza? zmniejszy? nasz? armi? o dwadzie?cia tysi?cy wojsk najemnych...

- Co powiedzia?e??... - wykrzykn?? zdumiony nast?pca.

Tutmozis chwia? g?ow? na znak smutku.

- Prawd? m?wi? - rzek? i ju? nawet rozpuszczono cztery libijskie pu?ki...

- Ale? to szale?stwo!... - prawie zawy? nast?pca ?ami?c r?ce. - Po co my si? tak os?abiamy i gdzie p?jd? ci ludzie?...

- Ot?? to, ?e ju? poszli na Pustyni? Libijsk? i albo napadn? Libijczyk?w, co nam narobi k?opot?w, albo po??cz? si? z nimi i razem uderz? na nasze zachodnie granice...

- Nic o tym nie s?ysza?em!... Co oni porobili?... i kiedy to zrobili?... ?adna wie?? do nas nie dosz?a... - wo?a? ksi???.

- Bo rozpuszczeni najemnicy poszli pustyni? od Memfisu, a Herhor zabroni? m?wi? o tym komukolwiek...

- Wi?c nawet Mefres i Mentezufis nie wiedz? o tym?... - spyta? namiestnik.

- Oni wiedz? - odpar? Tutmozis.

- Oni wiedz?, a ja nic!... Ksi??? nagle uspokoi? si?, ale poblad?, a na jego m?odym obliczu odmalowa?a si? straszna nienawi??. Schwyci? za obie r?ce swego powiernika i mocno ?ciskaj?c je szepta?:

- S?uchaj... Na ?wi?te g?owy mego ojca i matki... na pami?? Ramzesa Wielkiego... na wszystkich bog?w, je?eli jacy s?, przysi?gam, ?e gdy - za moich rz?d?w - kap?ani nie ugn? si? przed moj? wol?, zgniot? ich...

Tutmozis s?ucha? przera?ony.

- Ja albo oni!... - zako?czy? ksi???. - Egipt nie mo?e mie? dwu pan?w...

- I zwykle miewa? tylko jednego: faraona - wtr?ci? powiernik.

- Zatem b?dziesz mi wierny?...

- Ja, ca?a szlachta i wojsko, przysi?gam ci!...

- Dosy? - zako?czy? nast?pca. - Niech?e sobie teraz uwalniaj? najemne pu?ki... niech podpisuj? traktaty... niech kryj? si? przede mn? jak nietoperze i niech oszukuj? nas wszystkich. Ale przyjdzie czas...

A teraz, Tutmozisie, odpocznij po podr??y i b?d? u mnie na uczcie dzi? wiecz?r... Ci ludzie tak mnie sp?tali, ?e mog? tylko bawi? si?... Wi?c b?d? si? bawi?... Ale kiedy? poka?? im, kto jest w?adc? Egiptu: oni czy ja...

Od tego dnia znowu zacz??y si? uczty. Ksi??? jakby wstydz?c si? wojska nie odbywa? z nim ?wicze?. Natomiast pa?ac jego roi? si? szlacht?, oficerami, sztukmistrzami i ?piewaczkami, a po nocach odbywa?y si? wielkie orgie, w?r?d kt?rych d?wi?ki arf mi?sza?y si? z wrzaskami pijanych biesiadnik?w i spazmatycznym ?miechem kobiet.

Na jedn? z tych uczt Ramzes zaprosi? Kam?, ale odm?wi?a. Ksi??? obrazi? si? na ni?, co spostrzeg?szy Tutmozis rzek?:

- M?wiono mi, panie, ?e Sara straci?a twoje ?aski?

- Nie wspominaj mi o tej ?yd?wce - odpar? nast?pca. - Wszak chyba wiesz, co zrobi?a z moim synem?

- Wiem - m?wi? ulubieniec - ale zdaje mi si?, ?e sta?o si? to nie z jej winy. S?ysza?em w Memfis, ?e czcigodna matka twoja, pani Nikotris, i dostojny minister Herhor uczynili syna twego ?ydem w tym celu, aby kiedy? panowa? nad Izraelitami...

- Ale? Izraelici nie maj? kr?la tylko kap?an?w i s?dzi?w!... - przerwa? ksi???.

- Nie maj?, lecz chc? mie?. Im tak?e obmierz?y rz?dy kap?a?skie.

Nast?pca pogardliwie machn?? r?k?.

- Wo?nica jego ?wi?tobliwo?ci - odpar? - znaczy wi?cej ni?li wszyscy kr?lowie, a tym bardziej jaki? tam kr?l izraelski, kt?rego jeszcze nie ma...

- W ka?dym razie wina Sary nie jest tak wielk? - wtr?ci? Tutmozis.

- Tote? wiedz, ?e kiedy? zap?ac? i kap?anom.

- W tym wypadku i oni nie s? zbyt winni. Na przyk?ad dostojny Herhor uczyni? tak pragn?c zwi?kszy? s?aw? i pot?g? twojej dynastii. Zreszt? dzia?a? z wiedz? pani Nikotris...

- A Mefres po co mi?sza si? do moich spraw?... - spyta? ksi???. - Przecie on chyba powinien pilnowa? tylko ?wi?tyni, a nie wp?ywa? na losy faraonowego potomstwa...

- Mefres jest starcem, kt?ry ju? zaczyna dziwacze?. Ca?y dw?r jego ?wi?tobliwo?ci drwi dzi? z Mefresa z powodu jego praktyk, o kt?rych ja sam nic nie wiedzia?em, cho? prawie co dzie? widywa?em i widuj? ?wi?tego m??a...

- A to ciekawe... C?? on robi?...

- Po kilka razy na dob? - odpar? Tutmozis - odprawia solenne nabo?e?stwa w najtajemniejszej cz??ci ?wi?tyni i nakazuje swoim kap?anom, aby uwa?ali: czy bogowie nie podnosz? go w powietrze podczas modlitwy?...

- Cha!... cha!... cha!... - za?mia? si? nast?pca. - I to wszystko dzieje si? tu, w Pi-Bast, pod naszym okiem, a ja nic nie wiem...

- Tajemnica kap?a?ska...

- Tajemnica, o kt?rej m?wi? wszyscy w Memfisie!... Cha... cha... cha!... W cyrku widzia?em chaldejskiego kuglarza, kt?ry unosi? si? w powietrzu...

- I ja widzia?em - wtr?ci? Tutmozis - ale to by?a sztuka. Tymczasem Mefres chce naprawd? wznie?? si? nad ziemi? na skrzyd?ach swej pobo?no?ci...

- Nies?ychane b?aze?stwo!... - m?wi? ksi???. - C?? na to inni kap?ani?

- Podobno w ?wi?tych papyrusach s? wzmianki, ?e dawnymi czasy bywali u nas prorocy posiadaj?cy dar wznoszenia si? w powietrze, wi?c kap?an?w nie dziwi? ch?ci Mefresa. A ?e, jak ci wiadomo, u nas podw?adni widz? to, co podoba si? zwierzchnikom, wi?c niekt?rzy ?wi?ci m??owie twierdz?, ?e Mefres naprawd? podnosi si? w czasie modlitwy na grubo?? paru palc?w nad ziemi?...

- Cha!... cha!... cha!... I t? wielk? tajemnic? bawi si? ca?y dw?r, a my tu jak ch?opi albo kopacze nawet nie domy?lamy si? cud?w sprawianych pod naszym bokiem... N?dzna dola nast?pcy egipskiego tronu!... - ?mia? si? ksi???.

Gdy si? za? uspokoi?, na powt?rn? pro?b? Tutmozisa rozkaza?: przenie?? Sar? z dzieckiem z izby czeladniej do pa?acyku, kt?ry w pierwszych dniach zajmowa?a Kama.

S?u?ba nast?pcy by?a zachwycona tym rozporz?dzeniem pana, a wszystkie s?u?ebne, niewolnice i nawet pisarze odprowadzili Sar? do nowej siedziby z muzyk? i okrzykami rado?ci.

Fenicjanka us?yszawszy ha?as spyta?a o przyczyn?. A gdy jej odpowiedziano, ?e Sara wr?ci?a ju? do ?ask nast?pcy i ?e z domu niewolnic znowu przenios?a si? do pa?acu, rozw?cieczona eks-kap?anka wezwa?a do siebie Ramzesa.

Ksi??? przyszed?.

- Wi?c tak poczynasz sobie ze mn??... wrzasn??a nie panuj?ca nad sob? Kama. - Wi?c to tak?... Obieca?e? mi, ?e b?d? pierwsz? twoj? kobiet?, lecz zanim ksi??yc obieg? po?ow? nieba, z?ama?e? przyrzeczenie?... Mo?e my?lisz, ?e zemsta Astoreth pada tylko na kap?anki, a nie dosi?ga ksi???t?...

- Powiedz twojej Astoreth - odpar? spokojnie nast?pca - aby nigdy nie grozi?a ksi???tom, bo i ona p?jdzie do izby czeladniej.

- Rozumiem - wo?a?a Kama. - Ja p?jd? do czeladzi, mo?e nawet do wi?zienia, a ty przez ten czas b?dziesz sp?dza? noce u swojej ?yd?wki!... Za to, ?em dla ciebie wypar?a si? bog?w... ?ci?gn??a na moj? g?ow? przekle?stwo... Za to, ?e nie mam godziny spokojnej, ?e zmarnowa?am dla ciebie m?odo??, ?ycie, nawet dusz?, ty tak mi p?acisz...

Ksi??? przyzna? w sercu, ?e istotnie Kama wiele po?wi?ci?a dla niego; i uczu? skruch?.

- Nie by?em i nie b?d? u Sary - odpar?. - Ale co tobie szkodzi, ?e nieszcz??liwa kobieta odzyska wygody i b?dzie mog?a wykarmi? swoje dziecko?

Fenicjanka zatrz?s?a si?. Podnios?a w g?r? zaci?ni?te pi??ci, w?osy jej naje?y?y si?, a w oczach zap?on?? brudny ogie? nienawi?ci.

- Tak?e mi odpowiadasz?... ?yd?wka jest nieszcz??liw?, bo? j? wygna? z pa?acu, a ja musz? by? zadowolona, chocia? bogowie wygnali mnie ze wszystkich swoich ?wi?ty?... A dusza moja... dusza kap?anki ton?cej we ?zach i obawie czyli? nie znaczy wi?cej u ciebie ani?eli ten ?ydowski pomiot, to dziecko, kt?re... oby ju? nie ?y?o... oby go...

- Milcz!... - krzykn?? ksi??? zamykaj?c jej usta.

Cofn??a si? wyl?kniona.

- Wi?c nie wolno nawet skar?y? si? na moj? n?dz??... - spyta?a. - Lecz je?eli a? tak dbasz o to dziecko, po c?? wykrad?e? mnie ze ?wi?tyni, dlaczego obiecywa?e?, ?e b?d? u ciebie pierwsz? kobiet??...

Strze? si? - znowu podnios?a g?os - a?eby Egipt poznawszy moj? dol? nie nazwa? ci? wiaro?omc?.

Ksi??? kr?ci? g?ow? i u?miecha? si?. Wreszcie usiad? i rzek?:

- Zaiste m?j nauczyciel mia? s?uszno?? ostrzegaj?c mnie przed kobietami. Jeste?cie jak dojrza?a brzoskwinia w oczach cz?owieka, kt?remu j?zyk wysuszy?o pragnienie... Lecz tylko na poz?r... Bo biada g?upcowi, kt?ry o?mieli si? rozgry?? ten pi?kny owoc: zamiast ch?odz?cej s?odyczy, znajdzie gniazdo os, kt?re porani? mu nie tylko wargi, ale i serce.

- Ju? narzekasz?... Nawet tego nie oszcz?dzasz mi wstydu?... Za to, ?em ci po?wi?ci?a godno?? kap?anki i cnot?!...

Nast?pca ci?gle trz?s? g?ow? i u?miecha? si?.

- Nigdy bym nie my?la? - rzek? po chwili - a?eby sprawdzi?a si? bajka opowiadana przez ch?op?w zabieraj?cych si? do snu. Ale dzi? widz?, ?e tak jest. Pos?uchaj wi?c, Kamo, a mo?e zastanowisz si? i nie zmusisz mnie do cofni?cia ?yczliwo?ci, jak? mam dla ciebie...

- Jemu si? chce teraz bajki opowiada?!... - odpar?a z gorycz? kap?anka. - Ju?e? mi jedn? m?wi? i dobrzem wysz?a us?uchawszy jej...

- Ta z pewno?ci? wyjdzie ci na po?ytek, byle? j? chcia?a zrozumie?.

- B?dzie w niej co o ?ydowskich bachorach?...

- I o kap?ankach, tylko uwa?nie pos?uchaj:

Dzia?o si? to ju? dawno, w tym samym mie?cie Pi-Bast. Pewnego dnia ksi??? Satni na placu przed ?wi?tyni? Ptah zobaczy? bardzo pi?kn? kobiet?. By?a ona pi?kniejsz? od wszystkich, jakie dotychczas spotyka?, a co wi?cej, mia?a na sobie du?o z?ota.

Ksi?ciu ogromnie podoba?a si? ta osoba. Dowiedzia? si?, co ona za jedna, a gdy mu powiedziano, ?e jest to c?rka arcykap?ana w Pi-Bast, pos?a? do niej swego koniuszego z tak? ofiar?:

"Dam ci dziesi?? z?otych pier?cieni, je?eli przep?dzisz ze mn? godzink?".

Koniuszy poszed? do pi?knej Tbubui i powt?rzy? jej s?owa ksi?cia Satni. Dama wys?uchawszy go ?yczliwie odpowiedzia?a, jak przystoi dobrze wychowanej panience:

"Jestem c?rk? arcykap?ana, jestem niewinna, a nie ?adna pod?a dziewczyna. Je?eli wi?c ksi??? chce mie? przyjemno?? zapoznania si? ze mn?, niech przyjdzie do mego domu, gdzie wszystko b?dzie przygotowane, i nasza znajomo?? nie narazi mnie na plotki kumoszek z ca?ej ulicy."

Poszed? tedy ksi??? Satni za pann? Tbubui na g?rne pi?tro do jej pokoj?w, kt?rych ?ciany by?y wy?o?one lapisem lazuli tudzie? bladozielonaw? emali?. By?o tam wiele ???ek pokrytych kr?lewskim p??tnem i niema?o jednono?nych stolik?w zastawionych z?otymi pucharami. Jeden z puchar?w nape?niono winem i podano go ksi?ciu, a Tbubui rzek?a: "B?d? ?askaw, napij si?". Na co ksi??? odpar?: "Wiesz przecie, ?e nie przyszed?em na wino." Niemniej jednak zasiedli do uczty, podczas kt?rej Tbubui mia?a na sobie d?ug?, nieprzezroczyst? szat?, zapi?t? pod szyj?. Gdy za? odurzony ksi??? chcia? j? poca?owa?, odsun??a go i odpar?a:

"Dom ten b?dzie twoim domem. Pami?taj jednak, ?e nie jestem ulicznic?, lecz kobiet? niewinn?. Je?eli wi?c chcesz, a?ebym by?a ci pos?uszn?, zaprzysi?gnij mi wierno?? i zapisz tw?j maj?tek."

"Wi?c niech przyjdzie tu pisarz" - zawo?a? ksi???. A gdy go przyprowadzono, Satni kaza? spisa? akt ?lubny i tudzie? akt darowizny, kt?rym wszystkie swoje pieni?dze, ruchomo?ci i dobra ziemskie przepisa? na imi? Tbubui.

W godzin? p??niej s?u?ba zawiadomi?a ksi?cia, ?e na dole czekaj? jego dzieci. Tbubui w?wczas opu?ci?a go, lecz wnet wr?ci?a ubrana w sukni? z przezroczystej gazy. Satni znowu chcia? j? u?ciska?, ale odsun??a go m?wi?c:

"Dom ten b?dzie twoim. Lecz poniewa? nie jestem ladacznic?, tylko dziewczyn? niewinn?, je?eli wi?c chcesz mnie posiada?, to niech twoje dzieci zrobi? akt zrzeczenia si? maj?tku, aby p??niej nie procesowa?y si? z moimi dzie?mi."

Satni zawo?a? dzieci na g?r? i kaza? im podpisa? akt zrzeczenia si? maj?tku, co uczyni?y. Lecz gdy odurzony d?ugim oporem chcia? zbli?y? si? do Tbubui, ta go znowu zatrzyma?a...

"Dom ten b?dzie twoim - rzek?a. - Ale ja nie jestem pierwsz? lepsz?; jestem czyst? dziewic?. Je?eli wi?c kochasz mnie, ka? pozabija? twoje dzieci, a?eby kiedy? nie wydar?y maj?tku moim..."

- Jaka? to d?uga historia!.. - przerwa?a niecierpliwie Kama.

- Zaraz si? sko?czy - odpar? nast?pca. - I wiesz, Kamo, co odpowiedzia? Satni:

"Je?eli pragniesz tego, wi?c... niech si? spe?ni zbrodnia!..."

Tbubui nie trzeba by?o dwa razy powtarza?. W oczach ojca kaza?a pomordowa? dzieci, a okrwawione ich cz?onki wyrzuci?a przez okno psom i kotom... No i dopiero wtedy Satni wszed? do jej pokoju i spocz?? na jej hebanowym ?o?u, wyk?adanym ko?ci? s?oniow?... *

- Tbubui dobrze robi?a nie wierz?c zapewnieniom m??czyzn - rzek?a zirytowana Fenicjanka.

- Ale Satni - odpar? nast?pca - zrobi? jeszcze lepiej: obudzi? si?... gdy? jego straszna zbrodnia by?a tylko snem...

I ty, Kamo, zapami?taj sobie, ?e najpewniejszym sposobem obudzenia m??czyzny z mi?osnych upoje? jest - miota? kl?twy na jego syna...

- B?d? spokojny, panie, ju? nigdy nie wspomn? ani o mojej niedoli, ani o twoim synu - pos?pnie odpowiedzia?a Fenicjanka.

- A ja nie cofn? ci moich ?ask i b?dziesz szcz??liw? - zako?czy? Ramzes.