?eromski S. LEGENDA O “BRACIE LE?NYM”

Rudolf von Speerbach zatrzyma? konia tu? przy samej kraw?dzi p?askowzg?rza i pu?ciwszy z r?k lejce wys?a? oczy na zwiady w poprzek krajobrazu, kt?ry si? u st?p jego roztwiera?. Po lewej r?ce wznosi? si? szczyt Hochetzel, na prawo bieg?y garbate ogniwa prze??czy, w tyle murem sta?a ?wierkowa, g?uchoniema puszcza Szwycu; w dole granatowymi smugi i k?pami ci?gn??y si? lasy, zbiegaj?ce po falistych tarasach podg?rza a? do w?d jeziora, niebie?ciej?cych w oddali jak okiem si?gn??. Ko? strzyg? uszyma i mierzy? wprawnym wzrokiem dr??k?, co gdzieniegdzie ukazywa?a si? nisko, mi?dzy drzewami. Ostro?ne jego kopyto kilkakrotnie pr?bowa?o st?pa? po mi?kkiej murawie, ale rycerz zdar? cugle i osadzi? na miejscu swego ulubie?ca. Daleko u podn??a wielkiej grupy Alp Glerne?skich wida? by?o czerwony dach zamku M?rtschenstein i spiczaste jego wie?yce szarzej?ce po?r?d ciemnej zieleni. Nie o spoczynku jednak w swym kamiennym gnie?dzie marzy? w owej chwili rycerz zamy?lony. Stan?? na strzemionach, ws?ucha? si? bacznie w cisz? g?rsk?, jak najpilniej przejrza? raz jeszcze ca?? okolic?, a potem zawr?ci? na miejscu, wjecha? w las i ruszy? wprost na prze??cz. Ko? pobieg? szybko. He?m je?d?ca b?yska? na s?o?cu padaj?cym ju? mi?dzy drzewa, d?ugi miecz d?wi?ka? trzaskaj?c w strzemi? i ostrog?. Ten he?m i miecz byli to starzy a ulubieni towarzysze wypraw pana z M?rtschensteinu. Z ojca na syna przechodzi? dziedzictwem w jego rodzie he?m stary, roboty prostackiej, pokazuj?cy dok?adnie kszta?t czaszki prapradziada rodu Speerbach?w, zwanego Kud?atym Nied?wiedziem z Gaster. W tyle, od szczytu w linii niemal prostej spadaj?c, mia?a ta gruba przy?bica na przodzie wyci?cie szerokie i zupe?ne od brwi a? po szyj?. Znios?a ona niema?o uderze? m?ota, pocisk?w kamienia, niejeden zab?jczy cios miecza, a przecie ani jedna pod ni? czaszka nie p?k?a - tote? Rudolf nad cudnej roboty mediola?skie rynsztunki przek?ada? j? i nosi? lubi? niby zak?ad bezpiecze?stwa. Jak zwykle mia? tego dnia na sobie kaftan ze sk?ry pospolitej, lecz dobrze wyprawnej, lekk? drucian? koszul?, spodnie z t?giego rzemienia i chodaki ozdobione d?ugimi kolcami. U siod?a jego wisia? przymocowany ?uk prosty w postaci krzy?a, sajdak ze strza?ami i top?r wielki z jab?kowatym obuchem. Pomimo bowiem ?e Rudolf b??ka? si? teraz po lasach i g?rach zupe?nie bez celu, to przecie? nie zapomina?, ?e jaki? w?z kupiecki przekrada? si? mo?e w ustronnej dolinie albo zdarzy? na stromych reglach spotkanie z pastuchem unikaj?cym p?acenia haraczu - i dlatego t? bro? niezb?dn? mia? przy sobie.

Ko? k?usem wbieg? na szczyt prze??czy. Wi?a si? tam ?cie?ynka, przez kozy wydeptana w mokrej glebie, kt?r? okrywa?y szorstkie trawy. Na zboczach ros?y olbrzymie, starodrzewne ?wierki, poobwieszane siwymi mchami. Tu i owdzie straszliwe g?rskie wichry wysiepa?y z gleby wielkie drzewo, zwali?y je szczytem na d?? i oddar?y kolosalny wykrot, stercz?cy zesch?ymi korzeniami. Gdzieniegdzie cicho szemra?y drobne strumyczki, biegn?c z po?piechem do jakiej? urwistej kraw?dzi, aby stamt?d rzuci? si? z dzikim szumem na o?lep, siklaw? w g??bokie rozpadliny.

Ju? kilkana?cie dni baron z M?rtschensteinu wa??sa? si? w tych miejscach. W?a?nie przed dwoma tygodniami zdarzy? mu si? wypadek niezwyk?y. Pewnego razu spa? za dnia w najwi?kszej izbie swego zamku. Do?? ju? d?ugo pada?y by?y deszcze nawalne i m?y?y rozleniwiaj?ce cz?owieka si?pawice. Owego dnia Rudolf by? senny od rana, tote? nie wychylaj?c si? na ?wiat wcale wys?a? kilku ciur?w, z przyw?dc? Radlobem na czele, dla zebrania daniny od pastuch?w, kt?rych w taki czas najsnadniej by?o podej??, otoczy? i zmusi? do wydania nale?no?ci. Z twardego snu zbudzi?y go nagle szmery i szepty. Zerwa? si? pr?dko, usiad? na pos?aniu i przetar?szy oczy zobaczy? w k?cie izby, obok szerokiego komina, m?od? dziewczyn?, kt?ra siedz?c na kamiennej pod?odze patrza?a na niego wielkimi oczami. Przez okr?g?e szybki z grubego zielonego szk?a, wprawione w o?owiane ramy, s?czy?o si? do stancji tak ma?o chmurnego ?wiat?a, ?e Rudolf ledwie m?g? rozpozna? rysy swego go?cia. Domy?li? si? wszak?e, co to znaczy. Ulubieniec jego, Radlob, bardzo cz?sto razem z wydartym podatkiem przywozi? z wycieczki zdobycz tak?, skradzion? w nocy z pastuszego sza?asu albo jak bydl? na arkan z?apan?. Baron stan?? przy dziewczynie i podni?s? j? w r?kach z ziemi. Za?mia? si? rado?nie na ca?e gard?o, przyci?gn?wszy j? si?? do ?wiat?a i widz?c dobrze jej twarz cudn?, prawie czarn?, opalon? w wiatrach g?rskich, jej ogromne czarne oczy, wymacawszy jej piersi ma?e i twarde niby jab?ka, mi??nie r?k i n?g t?gie jak skr?cone liny. Mia?a obyczajem dziewek pastuszych w?osy wysmarowane sad?em i splecione na g?owie w du?e w?z?y. By?a p??naga, bo knechty chwytaj?c, wi???c postronkami i wlok?c skr?powan? przy koniu, podar?y na niej kaftan z wyprawnej, w?osem na wierzch odwr?conej sk?ry i sp?dnic? z grubej we?nianej tkaniny. Na odg?os ?miechu pana Radlob uchyli? drzwi i stan?? u progu wyszczerzaj?c z?by. Rudolf machn?? na? r?k? i zagada? do dziewczyny. Nie rozumia?a go wcale i zacz??a z krzykiem co? m?wi? w narzeczu Roman?w, potomk?w wojsk cezarowych, kt?rzy zamieszkuj? sio?a pasterskie na wzg?rzach otaczaj?cych dolin? Gaster. Jej rzymski profil, wspania?e oczy i krew kipi?ca pod ?niad? sk?r? zacz??y go upaja?. Kiedy tak patrza? na ni? z zachwytem, nagle rzuci?a si? skokiem na niego, z?o?ywszy pi??ci zwali?a go w piersi i pchn??a na pos?anie, a wraz jednym podparciem ramienia wywali?a z ram okno i chcia?a skoczy? na brukowany dziedziniec. Skoro szalon? uj?? w por? i zamierzy? si? do og?uszenia mocnym ciosem, raptem wstrzymany zosta? przez jej spojrzenie. Spojrzenie to zdawa?o si? przebija? go na wskro? jak cios sztyletu. Chwyci?a go nag?a niech?? do tej dziewki. Odwr?ci? si? od niej i waha? przez chwil?. P??niej krzykn?? na Radloba, ?eby mu natychmiast siod?ano konia. Gdy podkowy zad?wi?cza?y na bruku, wzi?? dziewczyn? mocno za ramiona, sprowadzi? ze schod?w, przywi?za? sznurem do siod?a, wskoczy? na ko? i wyjecha? za bram?. Jad?c tak ani razu na ni? nie wejrza?. Dopiero stan?wszy w dolinie Lontschu, zwr?ci? w jej stron? spojrzenie. Na chwil? nie spuszcza?a z oka ani jego r?ki, ani topora b?yszcz?cego u siod?a. Jej okr?g?e, ?niade barki dr?a?y ci?gle, z?by bia?e jak k?y wilcze bez przerwy szcz?ka?y i pot kroplami sta? na czole. W w?skiej szyi doliny Rudolf odwi?za? nieznacznie link? od siod?a, koniec jej cisn?? na ziemi? i zatrzyma? konia. Dziewczyna patrzy?a na ka?dy jego ruch spode ?ba i trz?s?a si? jeszcze bardziej, jakby w oczekiwaniu, ?e teraz w?a?nie wyrwie znienacka top?r i rozwali jej g?ow?. Wszak?e gdy spostrzeg?a, ?e baron siedzi na koniu bezczynnie i wcale na ni? nie patrzy, jak lis wpe?z?a mi?dzy g?ste zaro?la olszowe... Po chwili rycerz widzia? ju? tylko ?lad jej st?p na mokrym piasku ?cie?ki i ko?ysz?ce si? ga??zie krzewin, w kt?rych przepad?a. Zdj??a go wtedy zabawna ciekawo?? zobaczenia, dok?d te? posz?a. Zsiad? z konia i prowadz?c go za uzd? szuka? ze ?miechem jej ?ladu. Mimo to jednak ?e mia? wpraw? niema?? w tropieniu zwierza i ludzi, nie odnalaz? ?adnego znaku, kt?ry by mu wskaza? kierunek jej ucieczki. Wr?ci? tedy na drog?, wskoczy? na siod?o i pojecha? do domu.

Od tego dnia spochmurnia?. Naprz?d my?la? o tej dziewczynie z niech?ci?, nawet z odraz?, w g??bi kt?rej by? jednak jaki? ?al ?ywy i bolesny czy wstyd niespokojny. Z dnia na dzie? ten wstyd zdawa? si? rozj?trza?, jak nieczysta i samej sobie zostawiona rana. Nast?pnie sta?a si? z Rudolfem von Speerbach rzecz niepoj?ta: zapragn?? owej dziewki cuchn?cej kozim nawozem - uczuciem wszechpot??nym, na ?mier? i ?ycie. Chcia? zobaczy? znowu za jak? b?d? cen? jej ?niad?, chud? twarz, gibkie ruchy wysmuk?ego cia?a i te oczy, w kt?rych niby w mroku b?yszcza?a chytro??, nienawi?? i m?stwo wychowane nad przepa?ciami. Podniecany przez to niez?omne pragnienie, dniem i noc? tu?a? si? po puszczy. Codziennie zaje?d?a? do tego miejsca, gdzie spu?ci? brank? z powroza, i patrza? na dzikie wody kipi?ce w?r?d g?az?w. G?uchy j?k pian bij?cych z w?ciek?o?ci? o granit, ryk szalonego potoku, kt?ry si? wydziera z kamiennego wi?zienia - sprawia?y mu niejak? ulg?. Jad?c po grzbiecie prze??czy w las g?stszy Rudolf rozchyla? co moment ga??zie malin i g?ste zaro?la, nas?uchiwa?, czy nie odezw? si? klekotki kr?w albo granie na rogach, za pomoc? kt?rego zwo?uj? si? pastusi. Tu i owdzie roztwiera?y si? na szczytach ma?e ?ysiny g?rskie o po???k?ej ju? trawie, a z nich wida? by?o wielkie turnie. Wyszed? ju? by? z chmur Glarnisch ze swym bia?ym szczytem Vrenelisgratli, podobnym do nachylonego sto?u; niezmierny T?di z grzbietem zgarbionym pod brzemieniem wielkiego lodowca - i ca?y ?a?cuch dziwnych potwor?w. Wszystkie trz?s?y si? w oparze wstaj?cym z nich za spraw? promieni s?onecznych - niby straszliwe monstrum, kt?re ziaje zdyszane.

Per? nier?wna i gubi?ca si? w trawach skr?ci?a na jednym z takich plac?w znowu ku szczytowi. Zwis?y nad ni? leszczyny i ocienia?y j? zupe?nie. Rudolf schyliwszy si? na szyj? konia wjecha? w t? uliczk?. S?o?ce przelewa?o si? tam przez gaj li?ci i bia?ymi, ruchomymi plamami kapa?o na zio?a wysokie, soczyste, utajone w mroku fioletowym. Nagle rycerz pos?ysza? w g??bokiej ciszy ?piew dochodz?cy z oddali. Wkr?tce ko? stan?? przed drzwiami zagrody, przypartej tyln? ?cian? do wysmuk?ej, szarej ska?y, kt?ra sama jedna stercza?a mi?dzy drzewami na szczycie g?ry. Drzwi by?y otwarte i wielki, z?oty promie? wpada? przez nie do wn?trza. Rudolf zsun?? si? z konia, podszed? zza w?g?a na palcach i zajrza? w g??b domostwa. Zobaczy? tam starca tak zgrzybia?ego, ?e ?ys? jego czaszk? powleka?a jakby ple?? ???tawozielona, kt?ry kl?cza? na ziemi ty?em do drzwi zwr?cony i ?piewa? wyci?gn?wszy r?ce. D?onie jego by?y mocno ?ci?ni?te i jakby za?amane bole?nie. Na nogach mia? ten dziadowina drewniane trepy, na grzbiecie sukman? kr?tk? i obstrz?pion? a si?gaj?c? zaledwie do kolan, z tkaniny najgrubszej, jak? wyrabiali dla pastuch?w mnisi klasztorni w Lucernie. ?ydki mia? ca?kiem nagie i g?stym w?osem poros?e. Rzadkie w?osy, wyrastaj?ce za uszami i w tyle jego czaszki, jak srebrne nici le?a?y na brunatnym ko?nierzu. Izba owa by?a kurna i prawie zupe?nie pusta. Kupka w?gli tli?a si? na ?rodku g?adko ubitego klepiska, pod ?cian? le?a? roz?o?ony wygrabek suchego siana, a obok drzwi sta?o kilka kazub?w z olszowej kory, pe?nych poziomek.

Przez d?ug? chwil? Rudolf przypatrywa? si? dziadkowi. Zdj?ty ch?ci? zobaczenia, czy w k?tach izby nie ma czego?, co by si? do zrabowania nadawa?o, wsun?? g?ow? i zas?oni? wej?cie swoj? osob?. Cie? pad? na pod?og? i ?cian?. Starzec wsta? z kl?czek i nie przestaj?c ?piewa? zbli?y? si? do drzwi. Wtedy baron zobaczy? jego twarz zgrzybia??, a jednak jeszcze do?? czerstw? i okraszon? na policzkach nik?ymi rumie?czykami zdrowia. Czarne, przenikliwe oczy ?wieci?y si? jak diamenty w jego obwis?ych powiekach. Z nag?a przesta? ?piewa?, szybko zbli?y? si? do rycerza i ostro go zapyta?:

- Co? za jeden i czego chcesz, bracie?

- A ty co za jeden jeste?, stary grzybie! - krzykn?? Rudolf wchodz?c do izby.

Gdy stan?? w cha?upie, g?ow? dosi?gaj?c dranic powa?y, dziad spojrza? na niego, na stary he?m, zmru?y? powieki i wstrz?sn?? g?ow?.

- Przy?bica Kud?acza z Gaster. Tak to, tak... - szepta?. -Sk?d ty j? masz, m?ody rycerzu? Czy mo?e sam nim jeste?, zb?jem z M?rtschensteinu?

- Tak, jam jest baron na M?rtschensteinie, kt?rego ty, ch?opie pod?y, o?mieli?e? si? zb?jem nazwa?! -wrzasn?? Rudolf chwytaj?c starca za ko?nierz habitu.

- Pu?? mi?, baronie na M?rtschensteinie - rzek? dziad z u?miechem. - Zb?jem jeste?, ?upie?c? i cudzo?o?nikiem. Przychodz? tu do mnie od dawna ludzie ze skarg? na ciebie. Odbierasz od nich nie tylko podatek, kt?ry ci si? nale?y, ale tak?e kradniesz im byd?o i gwa?cisz ich kobiety. Nie dawniej jak wczoraj przychodzi? do mnie ze skarg? na ciebie ca?y r?d. S?udzy twoi porwali dziewczyn?...

- Ty wiesz, dziadu, gdzie ona jest? Ty wiesz?... - przerwa? mu baron.

- Wiem i zakazuj? ci!...

Zanim zdo?a? wym?wi? my?l swoj?, rycerz chwyci? jego r?ce i potrz?saj?c nim wo?a?:

- Prowad? mi? do tej dziewki, prowad? mi? natychmiast! Nic ci z?ego nie zrobi?, je?eli mi b?dziesz pos?uszny, albo ci ?eb rozetn? na dwoje, gdyby? mi si? sprzeciwia? zamierza?.

Wtem stary pustelnik wyrwa? si? z r?k si?acza, d?wign?? swe schylone ramiona, szybko podszed? do ?ciany i zerwawszy z niej ma?y krzy? ?elazny stan?? przede drzwiami chaty i piorunuj?cym g?osem zawo?a?:

- Oto jest krzy? Zbawiciela ?wiata! Przez niewinn? jego m?k? przekln? ci?, rozwi??? s?ugi twe, poddanych i ch?op?w z pos?usze?stwa, od??cz? ci? od spo?ecze?stwa szlachty, zaka?? ci uczestnictwa w ko?ciele, a?eby? zdech? z g?odu i przez psy by? rozszarpany jako niewierny!

- Ty mnie przeklniesz? Ty mnie? - wo?a? Rudolf trupio blady. - Ty, ch?opie...

- Tum a? zaszed? uciekaj?c od waszych zbrodni, zb?je i ?upie?cy! Tu Bogu s?u?? w tej puszczy. Je?eli nie uczynisz pokuty publicznej...

Rycerz ty?em wycofa? si? z izby i usi?owa? wskoczy? na siod?o. Trwoga ?miertelna jak wilk rzuci?a si? na niego, kiedy starzec wspomnia? o pokucie publicznej.

- Nie, nie ucieczesz! - wo?a? dziad id?c za nim. - Wr?? si? natychmiast i uczy? pokut?, inaczej grozi ci kl?twa.

W przera?eniu i w?ciek?o?ci Rudolf chwyci? za r?koje?? miecza i ze z?owrogim b?yskiem w oczach szed? z wolna ku starcowi.

- Grozisz mi kl?tw??... Kt??e? ty, co mi grozisz? - szepta? z cicha.

- Jestem Recho, baron Speerbach, stryj twego ojca...

- Recho... - wyszepta? Rudolf upuszczaj?c w trwodze miecz na ziemi?. - Recho poszed? na wypraw? do Lombardu z cesarzem Ottonem i tam... zgin??. W?o?ci i ludzi odda? mniszkom w Benken.

- Zgin??em dla was, zb?jcy, przyszed?em tutaj, a?eby broni? od was tych, kt?rych okradacie. Patrz zreszt? na mnie! Oniemia?y rycerz spojrza? na starca i musia? przyzna?, ?e ma przed sob? barona Recho, gwiazd? allema?skiego rycerstwa. Posun?? si? o krok ku niemu i wyci?gn?? r?k?, ale zimny starzec rzek? surowo:

- Uczynisz pokut?.

- Dziadu - rzek? Rudolf rzucaj?c mu si? do n?g i ca?uj?c jego stopy.

- Odpasz miecz, rzu? ?uk na ziemi?, zdejm chodaki i he?m! P?jdziesz bosy, z odkryt? g?ow? do Lucerny i tam odprawisz pokut?.

- Dziadu... - b?aga? Rudolf nie odejmuj?c ust od nogi starca. - Wsta? i p?jd?! - odpowiedzia? Recho.

Gdy s?o?ce wzbi?o si? nad wysokie szczyty, pustelnik Recho jecha? na koniu barona Rudolfa, szepc?c po cichu modlitwy. Przed koniem szed? bosy i bezbronny pan na M?rtschensteinie, zd??aj?c w poprzek wielkiej puszczy w kierunku pi?knych Miten?w, stoj?cych jak kolumny na dalekim widnokr?gu.