|
Prus B. FARAON (2-06)ROZDZIA? SZ?STY Tym sposobem namiestnik w ci?gu pi?ciu dni otrzyma? przyrzeczone mu sto talent?w. Hiram policzy? sobie niewielki procent: jeden talent od czterech na rok, i nie ??da? zastawu, lecz poprzesta? na kwicie ksi?cia po?wiadczonym przez s?d Potrzeby dworu by?y hojnie zaopatrzone. Trzy kochanki namiestnika otrzyma?y nowe szaty, mn?stwo osobliwych pachnide? i po kilka niewolnic rozmaitej barwy. S?u?ba mia?a obfito?? jedzenia i wina, robotnicy kr?lewscy odebrali zaleg?y ?o?d, wojsku wydawano nadzwyczajne porcje. Dw?r by? zachwycony tym wi?cej, ?e Tutmozis i inni szlachetni m?odzie?cy, na rozkaz Hirama, otrzymali od Fenicjan do?? wysokie po?yczki, a nomarcha prowincji Habu i jego wy?si urz?dnicy dostali kosztowne prezenta. Tote? uczta nast?powa?a po uczcie, zabawa po zabawie, mimo ci?gle wzrastaj?cego upa?u. Namiestnik widz?c powszechn? rado?? sam by? zadowolony. Trapi?a go tylko jedna rzecz: zachowanie si? Mefresa i innych kap?an?w. Ksi??? my?la?, i? dostojnicy ci b?d? mu robili wym?wki za to, ?e zaci?gn?? tak wielki d?ug u Hirama, wbrew naukom, jakie odebra? w ?wi?tyni. Tymczasem ?wi?ci ojcowie milczeli i nawet nie pokazywali si? u dworu. - Co to znaczy - rzek? pewnego dnia Ramzes do Tutmozisa - ?e kap?ani nie udzielaj? nam upomnie??... Przecie? takich zbytk?w jak obecnie nie dopuszczali?my si? nigdy. Muzyka gra od rana do nocy, a my pijemy od wschodu s?o?ca i zasypiamy z kobietami w obj?ciach albo ze dzbanami pod g?ow?. - Za co mieliby nas upomina?? - odpar? oburzony Tutmozis. - Czyli? nie przebywamy w mie?cie Astarty, dla kt?rej najmilszym nabo?e?stwem jest zabawa, a najpo??da?sz? ofiar? mi?o??? Zreszt? kap?ani rozumiej?, ?e po tak d?ugich umartwieniach i postach nale?y ci si? odpoczynek. - M?wili ci to? - spyta? z niepokojem ksi???. - I nieraz. Wczoraj, nie dawniej, ?wi?ty Mefres rzek? do mnie ?miej?c si?, ?e tak m?odego cz?owieka, jak ty, wi?cej poci?ga zabawa ani?eli nabo?e?stwo albo k?opoty rz?dzenia pa?stwem. Ramzes zamy?li? si?. Wi?c kap?ani uwa?aj? go za lekkomy?lnego m?odzieniaszka, pomimo ?e on, dzi?ki Sarze, dzi? -jutro zostanie ojcem?... Ale tym lepiej: b?d? mieli niespodziank?, gdy przem?wi do nich swoim w?asnym j?zykiem... Co prawda ksi??? samemu sobie robi? lekkie wyrzuty: od chwili gdy opu?ci? ?wi?tyni? Hatory, ani przez jeden dzie? nie zajmowa? si? sprawami nomensu Habu. Kap?ani mog? przypuszcza?, ?e albo jest zupe?nie zadowolony obja?nieniami Pentuera, albo ?e - znudzi? si? mi?szaniem do rz?d?w. - Tym lepiej... - szepta?. - Tym lepiej... W jego m?odej duszy, pod wp?ywem ci?g?ych intryg otoczenia albo podejrze? o intrygi, zaczyna? budzi? si? instynkt ob?udy. Ramzes czu?, ?e kap?ani nie domy?laj? si?, o czym on rozmawia? z Hiramem i jakie plany rozsnuwa? w swej g?owie. Tym za?lepionym wystarcza?o, ?e on bawi si?, z czego wnosili, ?e rz?dy pa?stwem pozostan? w ich r?kach. "Bogowie tak zam?cili ich rozum - m?wi? do siebie Ramzes - ?e nawet nie pytaj? si? : dlaczego Hiram udzieli? mi tak wielkiej po?yczki?... A mo?e ten chytry tyryjczyk potrafi? u?pi? ich podejrzliwe serca!... Tym lepiej !... tym lepiej!..." Robi?o mu to dziwn? przyjemno??, gdy my?la?, ?e kap?ani oszukali si? na jego rachunek. Postanowi? i nadal utrzymywa? ich w b??dzie, wi?c bawi? si? jak szalony. Istotnie kap?ani, a przede wszystkim Mefres i Mentezufis, oszukali si? i na Ramzesie, i na Hiramie. Przebieg?y tyryjczyk udawa? wobec nich cz?owieka bardzo dumnego ze swoich stosunk?w z nast?pc? tronu, a ksi??? z nie mniejszym powodzeniem gra? rol? rozhulanego m?odzika. Mefres by? nawet pewny, ?e ksi??? powa?nie my?li o wyp?dzeniu Fenicjan z Egiptu, a tymczasem i on sam, i jego dworzanie zaci?gaj? d?ugi, aby ich nigdy nie sp?aci?. Przez ten czas ?wi?tynia Astarty, jej liczne ogrody i dziedzi?ce roi?y si? od t?umu pobo?nych. Co dzie?, je?eli nie co godzina, z g??bi Azji, mimo strasznego upa?u, nadci?ga?a do wielkiej bogini jaka? kompania pielgrzym?w. Dziwni to byli pielgrzymowie. Zm?czeni, zlani potem, okryci kurzem szli z muzyk? ta?cz?c i ?piewaj?c niekiedy bardzo wszeteczne piosenki. Dzie? up?ywa? im na pijatyce, noc na wyuzdanej rozpu?cie ku czci bogini Astoreth. Ka?d? tak? kompani? mo?na by?o nie tylko pozna?, ale wyczu? z daleka: nie?li bowiem ogromne bukiety ci?gle ?wie?ych kwiat?w w r?kach, a - zdech?e w ci?gu roku koty w w?ze?kach. Koty te oddawali pobo?ni do balsamowania lub wypychania paraszytom mieszkaj?cym pod Pi-Bast, a nast?pnie odnosili je z powrotem do dom?w, jako szanowne relikwie. W pocz?tkach miesi?ca Misori (maj-czerwiec) ksi??? Hiram zawiadomi? Ramzesa, ?e tego dnia wieczorem mo?e przyj?? do fenickiej ?wi?tyni Astoreth. Gdy po zachodzie s?o?ca ?ciemni?o si? na ulicach, namiestnik przypi?wszy kr?tki miecz do boku w?o?y? p?aszcz z kapturem i nie dostrze?ony przez nikogo ze s?u?by wymkn?? si? do domu Hirama. Stary magnat czeka? na niego. - C?? - rzek? z u?miechem - nie boisz si?, wasza dostojno??, wchodzi? do fenickiej ?wi?tyni, gdzie na o?tarzu zasiada okrucie?stwo, a s?u?y mu przewrotno??? - Ba? si??... - spyta? Ramzes patrz?c na niego prawie z pogard?. - Astoreth nie jest Baalem ani ja dzieckiem, kt?re mo?na wrzuci? w rozpalony brzuch waszego boga. - I ksi??? wierzysz temu? Ramzes wruszy? ramionami. - Naoczny i wiarogodny ?wiadek - odpar? - opowiada? mi o waszych ofiarach z dzieci. Pewnego czasu burza rozbi?a wam kilkana?cie statk?w. Natychmiast kap?ani tyryjscy og?osili nabo?e?stwo, na kt?re zebra? si? t?um ludu... Ksi??? m?wi? z widocznym wzburzeniem. - Przed ?wi?tyni? Baala, na wzniesieniu, siedzia? ogromny ?pi?owy pos?g z g?ow? wo?u. Jego brzuch by? rozpalony do czerwono?ci. Wtedy, na rozkaz waszych kap?an?w, g?upie matki fenickie zacz??y sk?ada? najpi?kniejsze dzieci u st?p okrutnego boga... - Samych ch?opc?w - wtr?ci? Hiram. - Tak, samych ch?opc?w - powt?rzy? ksi???. - Kap?ani skrapiali ka?de dziecko wonno?ciami, ubierali w kwiaty, a w?wczas pos?g chwyta? je ?pi?owymi r?koma, otwiera? paszcz? i po?era? krzycz?cego wniebog?osy... Za ka?dym razem z ust boga wybucha?y p?omienie. Hiram ?mia? si? cicho. - I wasza dostojno?? wierzysz temu? - Opowiada? mi to, powtarzam, cz?owiek, kt?ry nigdy nie k?amie. - M?wi? to, co istotnie widzia? - odpar? Hiram. - Czy jednak nie zastanowi?o go, ?e ?adna z matek, kt?rym palono dzieci, nie p?aka?a? - Istotnie zadziwi?a go ta oboj?tno?? kobiet, zawsze gotowych do wylewania ?ez, nawet nad zdech?? kur?. Dowodzi to jednak wielkiego okrucie?stwa w waszym narodzie. Stary Fenicjanin kiwa? g?ow?. - Dawno? to by?o? - spyta?. - Przed kilkoma laty. - No - powoli m?wi? Hiram -je?eli wasza dostojno?? zechcesz kiedy odwiedzi? Tyr, b?d? mia? zaszczyt pokaza? wam tak? uroczysto??... - Nie chc? jej widzie?!... - Nast?pnie za? p?jdziemy na inne podw?rze ?wi?tyni, gdzie ksi??? zobaczy bardzo pi?kn? szko??, a w niej - zdrowych i weso?ych tych samych ch?opc?w, kt?rych przed kilkoma laty spalono... - Jak to?... - zawo?a? Ramzes - wi?c oni nie zgin?li?... - ?yj? i rosn? na t?gich marynarzy. Gdy wasza dostojno?? zostaniesz ?wi?tobliwo?ci? - oby? ?y? wiecznie! - mo?e niejeden z nich b?dzie prowadzi? twoje okr?ty. - Wi?c oszukujecie wasz lud?... - roze?mia? si? ksi???. - My nikogo nie oszukujemy - odpar? z powag? tyryjczyk. - Oszukuje ka?dy sam siebie, gdy nie pyta o obja?nienie uroczysto?ci kt?rej nie rozumie. - Ciekawym... - rzek? Ramzes. - Istotnie - m?wi? Hiram - jest u nas zwyczaj, ?e ubogie matki, chc?ce zapewni? dobry los swoim synom, ofiarowuj? je na us?ugi pa?stwu. Rzeczywi?cie dzieci te s? porywane przez pos?g Baala, w kt?rym mie?ci si? piec rozpalony. Obrz?dek ten nie znaczy, ?e dzieci s? naprawd? palone, lecz - ?e sta?y si? w?asno?ci? ?wi?tyni i tak zgin??y dla swoich matek, jak gdyby wpad?y w ogie?. Naprawd? jednak nie id? one do pieca, ale do mamek i nianiek, kt?re je przez kilka lat wychowuj?. Gdy za? podrosn?, zabiera je szko?a kap?an?w Baala i kszta?ci. Najzdolniejsi z tych wychowa?c?w zostaj? kap?anami lub urz?dnikami, mniej obdarzeni id? do marynarki i nieraz zdobywaj? wielkie bogactwa. Teraz chyba, ksi???, nie b?dziesz dziwi? si?, ?e matki tyryjskie nie op?akuj? swoich dzieci. Wi?cej powiem: teraz, panie, zrozumiesz, dlaczego w naszych prawach nie ma kar na rodzic?w zabijaj?cych swoje potomstwo, jak si? to zdarza w Egipcie... - Nikczemnicy znajduj? si? wsz?dzie - wtr?ci? namiestnik. - Ale u nas nie ma dzieciob?jc?w - m?wi? dalej Hiram - bo u nas dzie?mi, kt?rych nie mog? wykarmi? ich matki, zajmuje si? pa?stwo i ?wi?tynia. Ksi??? zamy?li? si?. Nagle u?cisn?? Hirama i zawo?a? wzruszony: - Jeste?cie o wiele lepsi ani?eli ci, kt?rzy opowiadaj? o was tak straszne historie... Bardzo ciesz? si? z tego... - I w nas jest niema?o z?ego - odpar? Hiram - ale wszyscy b?dziemy wiernymi s?ugami twoimi, panie, gdy nas zawo?asz... - Czy tak?... - spyta? ksi???, bystro patrz?c mu w oczy. Starzec po?o?y? r?k? na sercu. - Przysi?gam ci, nast?pco egipskiego tronu i przysz?y faraonie, ?e kiedykolwiek rozpoczniesz walk? z naszymi wsp?lnymi nieprzyjaci??mi, ca?a Fenicja, jak jeden m??, po?pieszy ci z pomoc?... A to - we? na pami?tk? naszej dzisiejszej rozmowy. Wyj?? spod szat z?oty medal pokryty tajemnymi znakami i szepc?c modlitwy zawiesi? go na szyi Ramzesa. - Z tym amuletem - m?wi? Hiram - mo?esz objecha? ca?y ?wiat... A gdziekolwiek spotkasz Fenicjanina, b?dzie ci s?u?y? rad?, z?otem, nawet mieczem... A teraz id?my. Up?yn??o ju? kilka godzin po zachodzie s?o?ca, ale noc by?a widna, gdy? wszed? ksi??yc. Straszliwy upa? dzienny ust?pi? miejsca ch?odowi; w czystym powietrzu nie by?o szarego py?u, kt?ry zatruwa? oddech i gryz? w oczy. Na b??kitnym niebie tu i owdzie ?wieci?y gwiazdy rozp?ywaj?ce si? w powodzi ksi??ycowych blask?w. Na ulicach usta? ruch, ale dachy wszystkich dom?w by?y nape?nione bawi?cymi si? lud?mi. Zdawa?o si?, ?e Pi-Bast jest jedn? sal? od brzegu do brzegu wype?nion? muzyk?, ?piewem, ?miechem i d?wi?kami puchar?w. Ksi??? i Fenicjanin szli pr?dko za miasto wybieraj?c mniej o?wietlone strony ulic. Mimo to ludzie ucztuj?cy na tarasach niekiedy spostrzegali ich, a spostrzeg?szy zapraszali do siebie lub sypali im kwiaty na g?owy. - Hej, wy tam, nocne w??cz?gi! - wo?ano z dach?w. - Je?eli nie jeste?cie z?odziejami, kt?rych noc wywabi?a na zarobek, przyjd?cie tu do nas... Mamy dobre wino i weso?e kobiety... Dwaj w?drowcy nie odpowiadali na te uprzejme wezwania ?piesz?c swoj? drog?. Nareszcie wyszli w stron? miasta gdzie by?o mniej dom?w, a wi?cej ogrod?w, kt?rych drzewa, dzi?ki wilgotnym podmuchom morskim, rozrasta?y si? wy?ej i bujniej ani?eli w po?udniowych prowincjach Egiptu. - Ju? niedaleko - rzek? Hiram. Ksi??? podni?s? oczy i ponad zbit? zielono?ci? drzew zobaczy? kwadratow? wie?? barwy niebieskawej, na niej - szczuplejsz?, bia??. By?a to ?wi?tynia Astoreth. Niebawem weszli w g??b ogrodu, sk?d mo?na by?o ogarn?? wzrokiem ca?? budowl?. Sk?ada?a si? ona z kilku kondygnacji. Pierwsz? - tworzy? taras kwadratowy o bokach maj?cych po czterysta krok?w d?ugo?ci; spoczywa? on na murze wysoko?ci kilku metr?w, pomalowanym na czarno. Przy boku wschodnim znajdowa? si? wyst?p, na kt?ry z dwu stron prowadzi?y szerokie schody. Wzd?u? innych bok?w sta?y wie?yczki, po dziesi?? przy ka?dym; mi?dzy ka?d? par? wie?yczek znajdowa?o si? po pi?? okien. Mniej wi?cej na ?rodku tarasu wznosi? si? r?wnie? kwadratowy budynek z bokami po dwie?cie krok?w. Ten mia? pojedyncze schody, wie?e na rogach i by? barwy purpurowej. Na p?askim dachu tej budowli sta? znowu kwadratowy taras, wysoki na par? metr?w, barwy z?otej, a na nim jedna na drugiej dwie wie?e: niebieska i bia?a. Ca?o?? wygl?da?a tak, jakby na ziemi postawi? kto ogromn? kostk? czarn?, na niej mniejsz? purpurow?, na niej z?ot?, wy?ej niebiesk?, a najwy?ej srebrn?. Na ka?de za? z tych wzniesie? prowadzi?y schody albo podw?jne boczne, albo pojedyncze frontowe, zawsze od strony wschodniej. Przy schodach i przy drzwiach sta?y na przemian wielkie sfinksy egipskie albo skrzydlate asyryjskie byki z ludzkimi g?owami. Namiestnik z przyjemno?ci? patrzy? na ten gmach, kt?ry przy blasku ksi??yca, na tle bujnej ro?linno?ci wygl?da? prze?licznie. By? on wzniesiony w stylu chaldejskim i stanowczo r??ni? si? od ?wi?ty? egipskich, naprz?d - systemem kondygnacji, po wt?re - pionowymi ?cianami. U Egipcjan ka?da powa?na budowla mia?a ?ciany pochy?e, jakby zbiegaj?ce si? ku g?rze. Ogr?d nie by? pusty. W r??nych punktach wida? by?o domki i pa?acyki, p?on??y ?wiat?a, rozlega? si? ?piew i muzyka. Mi?dzy drzewami od czasu do czasu mign?? cie? zakochanej pary. Nagle zbli?y? si? do nich stary kap?an; zamieni? kilka s??w z Hiramem i z?o?ywszy niski uk?on ksi?ciu rzek?: - Racz, panie, uda? si? ze mn?. - I niech bogowie czuwaj? nad wasz? dostojno?ci? - dorzuci? Hiram zostawiaj?c ich. Ramzes poszed? za kap?anem. Nieco z boku ?wi?tyni, mi?dzy najwi?kszym g?szczem, sta?a kamienna ?awka, a mo?e o sto krok?w od niej niewielki pa?acyk, pod kt?rym rozlega?y si? ?piewy. - Tam modl? si?? - zapyta? ksi???. - Nie!... - odpar? kap?an nie ukrywaj?c niech?ci. - To zbieraj? si? wielbiciele Kamy, naszej kap?anki, pilnuj?cej ognia przed o?tarzem Astoreth. - Kt?rego? ona dzi? przyjmie? - ?adnego, nigdy!... - odpar? zgorszony przewodnik. - Gdyby kap?anka od ognia nie dotrzyma?a ?lubu czysto?ci, musia?aby umrze?. - Okrutne prawo! - rzek? ksi???. - Racz, panie, zaczeka? na tej ?awce - odezwa? si? zimno kap?an fenicki. - A gdy us?yszysz trzy uderzenia w ?pi?owe blachy, id? do ?wi?tyni, wejd? na taras, a stamt?d do purpurowego gmachu. - Sam?... - Tak. Ksi??? usiad? na ?awce, w cieniu oliwki, i s?ucha? ?miech?w kobiecych rozlegaj?cych si? w pa?acyku. "Kama? - my?la?. - ?adne imi?!... Musi by? m?oda, a mo?e jest pi?kna, a ci g?upi Fenicjanie gro?? jej ?mierci?, gdyby... Czy w ten spos?b pragn? zapewni? sobie posiadanie cho?by kilkunastu dziewic na ca?y kraj?..." ?mia? si?, ale by?o mu smutno. Nie wiadomo dlaczego, ?a?owa? tej nieznanej kobiety, dla kt?rej mi?o?? by?a wej?ciem do grobu. "Wyobra?am sobie Tutmozisa, gdyby go mianowano kap?ank? Astoreth!... Musia?by biedak umrze?, zanim przed bogini? wypali?aby si? jedna lampa..." W tej chwili pod pa?acykiem rozleg? si? d?wi?k fletu i odegra? jak?? t?skn? melodi?, kt?rej towarzyszy?y g?osy kobiet ?piewaj?cych: - Aha-a!... aha-a! - jakby przy ko?ysaniu dzieci. Ucich? flet, umilk?y kobiety, a odezwa? si? pi?kny g?os m?ski greckim j?zykiem: - Kiedy na ganku b?y?nie twoja szata, bledn? gwiazdy i milkn? s?owiki, a w moim sercu budzi si? taka cisza jak na ziemi, gdy j? powita bia?y ?wit... - Aha-a!... aha-a!... aha-a!... - nuci?y kobiety i flet znowu odegra? zwrotk?. - A gdy rozmodlona udajesz si? do ?wi?tyni, fio?ki otaczaj? ci? wonnym ob?okiem, motyle kr??? oko?o twoich ust, palmy przed twoj? pi?kno?ci? schylaj? g?owy... - Aha-a!... aha-a!... aha-a!.. - Gdy ci? nie widz?, patrz? na niebo, a?eby przypomnie? sobie s?odki spok?j twojego oblicza. Daremna praca! Niebo nie posiada twojej pogody, a jego ?ar jest zimnem wobec p?omieni, kt?re spopieli?y moje serce. - Aha-a!... aha-a!... - Jednego dnia stan??em mi?dzy r??ami, kt?re blask twoich spojrze? obleka w bia?o??, szkar?aty i z?oto. Ka?dy ich listek przypomnia? mi jedn? godzin?, ka?dy kwiat -jeden miesi?c przep?dzony u twoich st?p. A krople rosy to moje ?zy, kt?rymi poi si? okrutny wiatr pustyni. Daj znak, a porw? ci? i unios? do mojej mi?ej ojczyzny. Morze oddzieli nas od prze?ladowc?w, mirtowe gaje ukryj? nasze pieszczoty i czuwa? b?d? nad naszym szcz??ciem lito?ciwsi dla zakochanych bogowie. - Aha-a!... aha-a!... Ramzes przymkn?? oczy i marzy?. Przez zapuszczone rz?sy ju? nie widzia? ogrodu, tylko pow?d? ksi??ycowego ?wiat?a, w?r?d kt?rej rozp?ywa?y si? czarne cienie i ?piew nieznanego cz?owieka do nieznanej kobiety. Chwilami ten ?piew tak go ogarnia?, tak g??boko wdziera? mu si? w dusz?, ?e Ramzes mia? ch?? zapyta? si?: czy to nie on ?piewa, a nawet czy - on sam nie jest t? pie?ni? mi?osn??... W tym momencie jego tytu?, w?adza i ci??kie zagadnienia pa?stwowe, wszystko wydawa?o mu si? n?dznym drobiazgiem wobec tej nocy ksi??ycowej i tych okrzyk?w zakochanego serca. Gdyby mu dano do wyboru: ca?? pot?g? faraona czy ten duchowy nastr?j, w jakim znajdowa? si? obecnie, wola?by swoje rozmarzenie, w kt?rym znikn?? ca?y ?wiat, on sam, nawet czas, a zosta?a t?sknota lec?ca w wieczno?? na skrzyd?ach pie?ni. Wtem ksi??? ockn?? si?, ?piew umilk?, w pa?acyku pogas?y ?wiat?a, a na tle jego bia?ych ?cian ostro odbija?y czarne, puste okna. Mo?na by?o my?le?, ?e tu nikt nigdy nie mieszka?. Nawet ogr?d opustosza? i ucich?, nawet lekki wiatr przesta? porusza? listkami. Raz!... dwa!... trzy!... Ze ?wi?tyni odezwa?y si? trzy pot??ne odg?osy ?pi?u. "Aha! musz? tam i??..." - pomy?la? ksi???, dobrze nie wiedz?c, gdzie ma i?? i po co. Skierowa? si? jednak w stron? ?wi?tyni, kt?rej srebrzysta wie?a g?rowa?a nad drzewami jakby wzywaj?c go do siebie. Szed? odurzony, pe?en dziwacznych zachce?. Mi?dzy drzewami by?o mu ciasno: pragn?? wej?? na szczyt tej wie?y i odetchn??, ogarn?? wzrokiem jaki? szerszy horyzont. To znowu przypomniawszy sobie, ?e jest miesi?c Misori, ?e ju? rok up?yn?? od manewr?w w pustyni, uczu? t?sknot? za pustyni?. Jak?eby ch?tnie siad? na sw?j lekki w?z zaprz?gni?ty w par? koni i lecia? gdzie? naprz?d, gdzie nie by?oby tak duszno, a drzewa nie zas?ania?y widnokr?gu. By? ju? u st?p ?wi?tyni, wi?c wszed? na taras. Cicho i pusto, jakby wszyscy wymarli; tylko z daleka szemra?a woda fontanny. Na drugich schodach rzuci? sw?j burnus i miecz, jeszcze raz spojrza? na ogr?d, jakby mu ?al by?o ksi??yca, i wszed? do ?wi?tyni. Ponad nim wznosi?y si? jeszcze trzy kondygnacje. ?pi?owe drzwi by?y otwarte, z obu stron wej?cia sta?y skrzydlate figury byk?w z ludzkimi g?owami, na kt?rych twarzach panowa? dumny spok?j. "To kr?lowie asyryjscy" - pomy?la? ksi??? przypatruj?c si? ich brodom, splecionym w drobne warkoczyki. Wn?trze ?wi?tyni by?o czarne jak najczarniejsza noc; ciemno?? t? pot?gowa?y jeszcze bia?e smugi ksi??ycowego ?wiat?a wpadaj?ce przez w?skie a wysokie okna. W g??bi pali?y si? dwie lampy przed pos?giem bogini Astoreth. Jakie? dziwne o?wietlenie z g?ry sprawia?o, ?e pos?g by? doskonale widzialny. Ramzes patrzy?. By?a to olbrzymia kobieta ze strusimi skrzyd?ami. Mia?a na sobie d?ug?, fa?dzist? szat?, na g?owie ?piczast? czapk?, w prawej r?ce par? go??bi. Jej pi?kna twarz i spuszczone oczy mia?y wyraz takiej s?odyczy, takiej niewinno?ci, ?e ksi?cia ogarn??o zdumienie: by?a to bowiem patronka zemsty i najbardziej wyuzdanej rozpusty. Fenicja ukaza?a mu jeszcze jedn? ze swych tajemnic. "Osobliwy nar?d! - pomy?la?. - Ich ludo?erczy bogowie nie zjadaj?, a ich wszetecze?stwem opiekuj? si? dziewicze kap?anki i bogini z dzieci?c? twarz?..." Wtem uczu?, ?e po nogach pr?dko przesun??o mu si? co? jakby wielki w??. Ramzes cofn?? si? i stan?? w smudze ksi??ycowego ?wiat?a. "Przywidzenie..." - rzek? do siebie. Prawie w tej chwili us?ysza? szept: - Ramzesie!... Ramzesie!... Niepodobna by?o pozna?, czyj to g?os - m?ski czy kobiecy, i sk?d pochodzi. - Ramzesie!... Ramzesie!... - rozleg? si? szept jakby od pod?ogi. Ksi??? wszed? w miejsce nieo?wietlone i nas?uchuj?c pochyli? si?. Nagle poczu? na swej g?owie dwie delikatne r?ce. Zerwa? si?, aby je z?apa?, ale schwyci? tylko powietrze. - Ramzesie!... - szepni?to z g?ry. Podni?s? g?ow? i uczu? na ustach kwiat lotosu, a gdy wyci?gn?? ku niemu r?ce, kto? lekko opar? si? na jego ramionach. - Ramzesie!... - zawo?ano od o?tarza. Ksi??? odwr?ci? si? i os?upia?. W smudze ?wiat?a, o par? krok?w sta? prze?liczny cz?owiek, zupe?nie podobny do niego. Ta sama twarz, oczy, m?odzie?czy zarost, ta sama postawa, ruchy i odzienie. Ksi??? przez chwil? my?la?, ?e stoi przed wielkim lustrem, jakiego nawet faraon nie posiada?. Wnet jednak przekona? si?, ?e jego sobowt?r nie jest wizerunkiem, ale ?ywym cz?owiekiem. W tej chwili uczu? poca?unek na szyi. Znowu odwr?ci? si?, lecz nie by?o nikogo, a tymczasem i jego sobowt?r znikn??. - Kto tu jest?... Chc? wiedzie?!.. - zawo?a? rozgniewany ksi???. - To ja... Kama... - odpowiedzia? s?odki g?os. I w ?wietlnej smudze ukaza?a si? prze?liczna kobieta naga, w z?otej przepasce oko?o bioder. Ramzes pobieg? i schwyci? j? za r?k?. Nie uciek?a. - Ty jeste? Kama?... Nie, ty jeste?... Tak, ciebie kiedy? przys?a? do mnie Dagon, ale w?wczas nazywa?a? si? Pieszczot?... - Bo ja jestem i Pieszczota - odpowiedzia?a naiwnie. - Ty mnie dotyka?a? r?koma?... - Ja. - Jakim sposobem?... - A o, takim... - odpowiedzia?a zarzucaj?c mu r?ce na szyj? i ca?uj?c go. Ramzes pochwyci? j? w obj?cia, ale wydar?a mu si? z si??, kt?rej nie mo?na by?o podejrzewa? w tak drobnej postaci. - Wi?c to ty jeste? kap?anka Kama? Wi?c to do ciebie ?piewa? dzisiaj ten Grek m?wi? ksi??? nami?tnie ?ciskaj?c jej r?ce. - Co za jeden ten ?piewak?... Kama pogardliwie wzruszy?a ramionami. - On jest przy naszej ?wi?tyni - rzek?a. Ramzesowi p?on??y oczy, rozszerza?y si? nozdrza, szumia?o mu w g?owie. Ta sama kobieta przed kilkoma miesi?cami zrobi?a na nim ma?e wra?enie, ale dzi? got?w by? dla niej pope?ni? szale?stwo. Zazdro?ci? Grekowi, a jednocze?nie czu? nieopisany ?al na my?l, ?e gdyby ona zosta?a jego kochank?, musia?aby umrze?. - Jaka? ty pi?kna - m?wi?. - Gdzie mieszkasz?... Ach wiem, w tamtym pa?acyku... Czy mo?na ci? odwiedzi??... Naturalnie, je?eli przyjmujesz wizyty ?piewak?w, musisz i mnie przyj??... Czy naprawd? jeste? kap?ank? pilnuj?c? ognia?... - Tak. - I wasze prawa s? tak okrutne, ?e nie pozwalaj? ci kocha??... Ech, to s? pogr??ki!... Dla mnie zrobisz wyj?tek... - Przekl??aby mnie ca?a Fenicja, zem?ciliby si? bogowie... - odpar?a ze ?miechem. Ramzes znowu przyci?gn?? j? do siebie, ona znowu wydar?a si?. - Strze? si?, ksi??? - m?wi?a z wyzywaj?cym spojrzeniem. - Fenicja jest pot??na, a jej bogowie... - Co mnie obchodz? twoi bogowie albo Fenicja... Gdyby ci w?os spad?, zdepta?bym Fenicj? jak z?? gadzin?... - Kama!... Kama!... - odezwa? si? od pos?gu g?os. Przerazi?a si?. - O, widzisz, wo?aj? mnie... Mo?e nawet s?yszeli twoje blu?nierstwa... - Bodajby nie us?yszeli mego gniewu!... - wybuchn?? ksi???. - Gniew bog?w jest straszniejszy... Szarpn??a si? i znik?a w cieniach ?wi?tyni. Ramzes rzuci? si? za ni?, lecz nagle cofn?? si?; ca?? ?wi?tyni?, mi?dzy o?tarzem i nim, zala? ogromny krwawy p?omie?, w?r?d kt?rego zacz??y ukazywa? si? potworne figury: wielkie nietoperze, gady z ludzkimi twarzami, cienie... P?omie? szed? prosto na niego ca?? szeroko?ci? gmachu, a oszo?omiony nie znanym sobie widokiem, ksi??? cofa? si? wstecz. Nagle owion??o go ?wie?e powietrze. Odwr?ci? g?ow? - by? ju? na zewn?trz ?wi?tyni, a jednocze?nie ?pi?owe drzwi z ?oskotem zatrzasn??y si? przed nim. Przetar? oczy, rozejrza? si?. Ksi??yc z najwy?szego punktu na niebie zni?a? si? ju? ku zachodowi. Obok kolumny Ramzes znalaz? sw?j miecz i burnus. Podni?s? je i zeszed? ze schod?w jak pijany. Kiedy p??no wr?ci? do pa?acu, Tutmozis widz?c jego poblad?? twarz i m?tne spojrzenie zawo?a? z trwog?: - Przez bogi! gdzie?e? to by?, erpatre?... - Ca?y tw?j dw?r nie ?pi, zaniepokojony... - Ogl?da?em miasto. ?adna noc... - Wiesz - doda? ?piesznie Tutmozis jakby l?kaj?c si?, aby go kto inny nie uprzedzi?. - Wiesz, Sara powi?a ci syna... - Doprawdy?... Chc?, a?eby nikt z orszaku nie niepokoi? si? o mnie, ile razy wyjd? na przechadzk?. - Sam?... - Gdybym nie m?g? wychodzi? sam, gdzie mi si? podoba, by?bym najnieszcz??liwszym niewolnikiem w tym pa?stwie - odpar? cierpko namiestnik Odda? miecz i burnus Tutmozisowi i poszed? do swojej sypialni nie wzywaj?c nikogo. Jeszcze wczoraj wiadomo?? o urodzeniu si? syna nape?ni?aby go rado?ci?. Lecz w tej chwili przyj?? j? oboj?tnie. Ca?? dusz? wype?ni?y mu wspomnienia dzisiejszego wieczoru, najdziwniejszego, jaki dotychczas pozna? w ?yciu. Jeszcze widzia? ?wiat?o ksi??yca, w uszach rozlega?a si? pie?? Greka. A ta ?wi?tynia Astarty!... Nie m?g? zasn?? do rana.
категории: [ ]
|
Новости сайта10.01.2008 - состоялось открытие сайта. Поиск |