Prus B. FARAON (1-24)

ROZDZIA? DWUDZIESTY CZWARTY

Teraz ju? Ramzes wiedzia?, ?e albo nie spe?ni rozkazu faraona, albo musi podda? si? woli kap?an?w, co go przejmowa?o gniewem i niech?ci? do nich.

Nie spieszy? si? wi?c do tajemnic ukrytych w ?wi?tyni. Mia? jeszcze czas na posty i pobo?ne zaj?cia. Tym za? gorliwszy zacz?? przyjmowa? udzia? w ucztach, jakie na jego cze?? wyprawiano.

W?a?nie powr?ci? Tutmozis, mistrz we wszelkiej zabawie, i przywi?z? ksi?ciu dobre wiadomo?ci od Sary. By?a zdrowa i pi?knie wygl?da?a, co dzi? mniej ju? obchodzi?o Ramzesa. Lecz kap?ani postawili jego przysz?emu dziecku tak dobry horoskop, ?e ksi??? by? zachwycony.

Twierdzili na pewno, ?e dziecko b?dzie synem bardzo obdarowanym od bog?w i, je?eli ojciec b?dzie go kocha?, osi?gnie w ?yciu wielkie zaszczyty.

Ksi??? ?mia? si? z drugiej cz??ci tej przepowiedni.

- Dziwna ich m?dro?? - m?wi? do Tutmozisa. - Wiedz?, ?e b?dzie syn, o czym ja nie wiem, cho? jestem ojcem; a w?tpi?, czy go b?d? kocha?, cho? ?atwo zgadn??, ?e kocha?bym to dzieci?, gdyby nawet by?o c?rk?. A o zaszczyty dla niego niech b?d? spokojni. Ja si? tym zajm?!...

W miesi?cu Pachono (stycze?-luty) nast?pca przyjecha? do nomesu Ka, gdzie by? podejmowany przez nomarch? Sofra. Miasto Anu le?a?o o siedm godzin pieszej drogi od Atribis, ale ksi??? przez trzy dni odbywa? t? podr??. Na my?l o modlitwach i postach, jakie czeka?y go przy wtajemniczaniu si? w sekreta ?wi?ty?, Ramzes czu? coraz wi?ksz? ochot? do zabaw; jego orszak odgad? to, wi?c nast?powa?a uciecha po uciesze.

Znowu na go?ci?cach, kt?rymi przeje?d?a? do Atribis, ukaza?y si? t?umy ludu z okrzykami, kwiatami i muzyk?. Szczeg?lniej pod miastem zapa? dosi?gn?? szczytu. Zdarzy?o si? nawet, ?e jaki? olbrzymi robotnik rzuci? si? pod w?z namiestnika. A gdy Ramzes zatrzyma? konie, z gromady wyst?pi?o kilkana?cie m?odych kobiet i ca?y w?z oplot?y mu kwiatami.

"Oni jednak kochaj? mnie!..." - pomy?la? ksi???.

W prowincji Ka ju? nie zapytywa? nomarchy o dochody faraona, nie zwiedza? fabryk, nie kaza? sobie czyta? raport?w. Wiedzia?, ?e niczego nie zrozumie, wi?c od?o?y? te zaj?cia do czasu, gdy zostanie wtajemniczonym. Tylko raz, gdy zobaczy?, ?e ?wi?tynia boga Sebaka stoi na wysokim wzg?rzu, o?wiadczy? ch?? wej?cia na jej pylon i obejrzenia okolicy.

Dostojny Sofra natychmiast spe?ni? wol? nast?pcy, kt?ry znalaz?szy si? na wie?y sp?dzi? par? godzin z wielk? uciech?.

Prowincja Ka by?a to ?yzna r?wnina. Kilkana?cie kana??w i odn?g nilowych przecina?o j? we wszystkich kierunkach niby sie? skr?cona ze srebrnych i lazurowych sznur?w. Melony i pszenica, siana w listopadzie, ju? dojrzewa?y. Na polach g?sto roili si? nadzy ludzie, kt?rzy zbierali og?rki lub sieli bawe?n?. Ziemia by?a pokryta budynkami, kt?re na kilkunastu punktach skupia?y si? mocniej i tworzy?y miasteczka.

Wi?kszo?? dom?w, osobliwie tych, kt?re le?a?y w?r?d p?l, by?y to gliniane lepianki przykryte s?om? i palmowymi li??mi. Za to w miastach domy by?y murowane, o p?askich dachach i wygl?da?y jak bia?e sze?ciany podziurawione w miejscach, gdzie by?y drzwi i okna. Bardzo cz?sto na jednym takim sze?cianie sta? drugi nieco mniejszy, a na tym trzeci jeszcze mniejszy i ka?de pi?tro wymalowane by?o innych kolorem. Pod ognistym s?o?cem Egiptu domy te wygl?da?y jak wielkie per?y, rubiny i szafiry rozrzucone w?r?d zieleni p?l, otoczone palmami i akacjami.

Z tego miejsca Ramzes spostrzeg? zjawisko, kt?re go zastanowi?o. Oto w pobli?u ?wi?ty? domy by?y najpi?kniejsze, a w polach kr?ci?o si? najwi?cej ludno?ci.

"Folwarki kap?an?w s? najbogatsze!..." -przypomnia? sobie i jeszcze raz przebieg? oczyma ?wi?tynie i kaplice, kt?rych z wie?y by?o wida? kilkana?cie.

Poniewa? jednak pogodzi? si? z Herhorem i potrzebowa? us?ug od kap?an?w, wi?c nie chcia? d?u?ej zajmowa? si? t? spraw?.

W ci?gu nast?pnych dni dostojny Sofra urz?dzi? dla ksi?cia szereg polowa? posuwaj?c si? od miasta Atribis ku wschodowi. Nad kana?ami strzelano do ptak?w z ?uku, chwytano je w ogromne potrzaski z sieci, kt?re od razu zagarnia?y po kilkadziesi?t sztuk, albo na lataj?cych swobodnie wypuszczano soko?y. Gdy za? orszak ksi?cia wkroczy? do wschodniej pustyni, zacz??y si? wielkie ?owy z psami i panter? na czworono?ne zwierz?ta, kt?rych w ci?gu kilku dni zabito lub schwytano par?set sztuk.

Gdy dostojny Sofra spostrzeg?, ?e ksi??? ma ju? do?? zabaw pod otwartym niebem i nocleg?w w namiotach przerwa? polowanie i najkr?tszymi drogami zawr?ci? swoich go?ci do Atribis.

Stan?li tu o czwartej po po?udniu, a nomarcha zaprosi? wszystkich do swego pa?acu na uczt?.

Sam zaprowadzi? ksi?cia do ?azienki, asystowa? przy k?pieli i z w?asnej skrzyni wydoby? wonno?ci do namaszczenia Ramzesa. Potem dozorowa? fryzjera, kt?ry uporz?dkowa? w?osy namiestnikowi, wreszcie ukl?kn?wszy na pod?odze b?aga? ksi?cia o ?askawe przyj?cie od niego nowych szat.

By?a tam ?wie?o utkana koszula pokryta haftem, fartuch wyszyty per?ami i p?aszcz przetykany z?otem, bardzo mocny, ale taki delikatny, ?e mo?na go by?o zamkn?? w dwu r?kach.

Nast?pca ?askawie przyj?? to o?wiadczaj?c, ?e jeszcze nigdy nie otrzyma? tak pi?knego podarunku.

S?o?ce ju? zasz?o i nomarcha zaprowadzi? ksi?cia do sali balowej.

By? to du?y dziedziniec otoczony kolumnad?, wy?o?ony mozaik?. Wszystkie ?ciany by?y pokryte malowid?ami przedstawiaj?cymi sceny z ?ycia przodk?w Sofry, a wi?c - wojny, morskie podr??e i polowania. Nad budynkiem tym, zamiast dachu, unosi? si? olbrzymi motyl z r??nobarwnymi skrzyd?ami, kt?re poruszali ukryci niewolnicy dla od?wie?enia powietrza.

W br?zowych kaga?cach, przybitych do kolumn, p?on??y jasne pochodnie, wydzielaj?c ze siebie pachn?ce dymy.

Sala dzieli?a si? na dwie cz??ci: jedna by?a pusta, druga zape?niona stolikami i krzes?ami dla biesiadnik?w. W g??bi wznosi? si? pomost, na kt?rym, pod kosztownym namiotem z rozsuni?tymi ?cianami, sta? stolik i ???ko dla Ramzesa. Przy ka?dym stoliku znajdowa?y si? wielkie wazony z palmami, akacjami i figami. St?? nast?pcy otoczono ro?linami iglastymi, kt?re w sali rozlewa?y wo? balsamiczn?.

Zgromadzeni go?cie powitali ksi?cia radosnym okrzykiem, a gdy Ramzes zaj?? miejsce pod baldachimem, sk?d by? otwarty widok na ca?? sal?, orszak jego zasiad? do sto??w.

Odezwa?y si? arfy i zacz??y wchodzi? damy w bogatych mu?linowych szatach, z ods?oni?tymi piersiami, b?yszcz?ce od klejnot?w. Cztery najpi?kniejsze otoczy?y Ramzesa, inne zasiad?y obok dostojnik?w jego orszaku.

W powietrzu unosi?a si? wo? r??, konwalij i fio?k?w, a ksi??? poczu?, ?e mu t?tna bij? w skroniach.

Niewolnicy i niewolnice w koszulach bia?ych, r??owych i b??kitnych zacz?li roznosi? ciasta, pieczony dr?b i zwierzyn?, ryby, wino i owoce tudzie? wie?ce z kwiat?w, kt?re biesiadnicy k?adli na g?owy. Ogromny motyl coraz szybciej wachlowa? skrzyd?ami, a w pustej po?owie sali rozpocz??o si? widowisko. Po kolei wyst?powa?y tancerki, gimnastycy, b?azny, kuglarze i fechmistrze; gdy za? kt?ry okaza? niezwyk?y dow?d zr?czno?ci, widzowie rzucali mu kwiaty ze swych wie?c?w lub z?ote pier?cienie.

Kilka godzin ci?gn??a si? uczta, przeplatana okrzykami na cze?? ksi?cia, nomarchy i jego rodziny.

Ramzesa, kt?ry w postawie p??le??cej siedzia? na ???ku okrytym lwi? sk?r? ze z?otymi szponami, obs?ugiwa?y cztery damy. Jedna wachlowa?a go, druga zmienia?a mu wie?ce na g?owie, dwie inne przysuwa?y potrawy. Pod koniec uczty ta z nich, z kt?r? ksi??? najch?tniej rozmawia?, przynios?a mu kielich wina. Ramzes wychyli? po?ow?, reszt? poda? jej, a gdy wypi?a, poca?owa? j? w usta.

W?wczas niewolnicy szybko zacz?li gasi? pochodnie, motyl przesta? rusza? skrzyd?ami, a w sali zrobi?a si? noc i cisza, przerywana nerwowym ?miechem kobiet.

Nagle rozleg?y si? pr?dkie st?pania kilku ludzi i straszny krzyk:

- Pu?cie mnie!.. - wo?a? ochrypni?ty g?os m?ski.

- Gdzie jest nast?pca?... Gdzie namiestnik?

W sali zagotowa?o si?. Kobiety p?aka?y przera?one, m??czy?ni wo?ali:

- Co to jest?... Zamach na nast?pc?!.. Hej, warta!... S?ycha? by?o d?wi?k t?uczonych naczy? i trzask krzese?.

- Gdzie jest nast?pca? - rycza? obcy cz?owiek.

- Warta!... Bro?cie nast?pcy!... - odpowiedziano z sali.

- Zapalcie ?wiat?o !... - odezwa? si? m?odzie?czy g?os nast?pcy. - Kto mnie szuka?... Tu jestem.

Wniesiono pochodnie. Na sali pi?trzy?y si? wywr?cone i po?amane sprz?ty, mi?dzy kt?rymi kryli si? biesiadnicy. Na estradzie ksi??? wydziera? si? kobietom, kt?re krzycz?c opl?tywa?y mu r?ce i nogi. Obok ksi?cia Tutmozis w potarganej peruce, z br?zowym dzbanem w r?ku, got?w by? wali? w ?eb ka?dego, kto by si? zbli?y?. We drzwiach sali ukaza?o si? kilku ?o?nierzy z obna?onymi mieczami.

- Co to jest?... Kto tu jest?... - wo?a? przera?ony nomarcha.

Nareszcie spostrze?ono sprawc? zam?tu. Jaki? olbrzym nagi, okryty b?otem, z krwawymi pr?gami na plecach, kl?cza? na schodach estrady i wyci?ga? r?ce do nast?pcy.

- Oto morderca!... - wrzasn?? nomarcha. - Bierzcie go!...

Tutmozis podni?s? sw?j dzban, ode drzwi przybiegli ?o?nierze. Poraniony cz?owiek upad? twarz? na schody wo?aj?c:

- Mi?osierdzia, s?o?ce Egiptu!...

Ju? mieli go schwyci? ?o?nierze, gdy Ramzes wydar?szy si? kobietom zbli?y? si? do n?dzarza.

- Nie dotykajcie go! - zawo?a? na ?o?nierzy. - Czego chcesz, cz?owieku?

- Chc? ci opowiedzie? o naszych krzywdach, panie...

W tej chwili Sofra zbli?ywszy si? do ksi?cia szepn??:

- To Hyksos... spojrzyj, wasza dostojno??, na jego kud?at? brod? i w?osy... Jego wreszcie zuchwalstwo, z jakim si? tu wdar?, dowodzi, ?e zbrodniarz ten nie jest urodzonym Egipcjaninem...

- Kto jeste?? - spyta? ksi???.

- Jestem Bakura, robotnik z pu?ku kopaczy w Sochem. Nie mamy teraz zaj?cia, wi?c nomarcha Otoes kaza? nam...

- To pijak i wariat... - szepta? wzburzony Sofra. - Jak on przemawia do ciebie, panie...

Ksi??? tak spojrza? na nomarch?, ?e dygnitarz zgi?ty wp?? cofn?? si?.

- Co wam kaza? dostojny Otoes? - pyta? namiestnik Bakury.

- Kaza? nam, panie, chodzi? brzegiem Nilu, p?ywa? po rzece, stawa? przy go?ci?cach i robi? zgie?k na twoj? cze??. I obieca?, ?e za to wyda nam, co si? nale?y... Bo, panie, my ju? dwa miesi?ce nie dostali?my nic... Ani plack?w j?czmiennych, ani ryb, ani oliwy do namaszczania cia?a.

- C?? wy na to, dostojny panie? - zapyta? ksi??? nomarchy.

- Niebezpieczny pijak... brzydki k?amca... - odpar? Sofra.

- Jaki?e?cie to zgie?k robili na moj? cze???

- Jak rozkazano - m?wi? olbrzym. - Moja ?ona i c?rka krzycza?y wraz z innymi: "Oby ?y? wiecznie!", a ja skaka?em do wody i ciska?em wie?ce do statku waszej dostojno?ci, za co miano mi p?aci? po utenie. Za? kiedy wasza cze?? raczy?e? wje?d?a? ?askawie do miasta Atribis, mnie naznaczono, abym rzuci? si? pod konie i zatrzyma? w?z...

Ksi??? zacz?? si? ?mia?.

- Jako ?ywo - m?wi? - nie my?la?em, ?e tak weso?o zako?czymy uczt?!... A ile? ci zap?acono za to, ?e? wpad? pod w?z?

- Obiecano mi trzy uteny, ale nie zap?acono nic ani mnie, ani ?onie i c?rce. R?wnie? ca?emu pu?kowi nie dano nic do jedzenia przez dwa miesi?ce.

- Z czego ?yjecie?

- Z ?ebraniny albo z tego, co si? zapracuje u ch?opa. Wi?c w tej ci??kiej n?dzy trzy razy buntowali?my si? i chcieli?my wraca? do domu. Ale oficerowie i pisarze albo obiecywali nam, ?e oddadz?, albo kazali nas bi?...

- Za ten zgie?k na mnie? - wtr?ci? ?miej?c si? ksi???.

- Prawd? m?wi wasza cze??... Ot?? wczoraj by? bunt najwi?kszy, za co jego dostojno?? nomarcha Sofra kaza? nas dziesi?tkowa?... co dziesi?ty bra? kije, a ja dosta?em najwi?cej, bom du?y i mam do wykarmienia trzy g?by: moj?, ?ony i c?rki... Zbity, wydar?em si? im, a?eby upa?? na m?j brzuch przed tob?, panie, i opowiedzie? nasze ?ale. Ty nas bij, je?eli?my winni, ale niech pisarze wydadz? nam, co si? nale?y, bo z g?odu pomrzemy - my, ?ony i dzieci nasze...

- To cz?owiek op?tany!... - zawo?a? Sofra. - Racz spojrze?, wasza dostojno??, ile on mi szkody narobi?... Dziesi?ciu talent?w nie wz??bym za te sto?y, misy i dzbany.

Mi?dzy biesiadnikami, kt?rzy ju? odzyskali przytomno??, zacz?? si? szmer.

- To jaki? bandyta!... - m?wiono. - Patrzcie, to naprawd? Hyksos... Jeszcze w nim burzy si? przekl?ta krew jego dziad?w, kt?rzy najechali i zniszczyli Egipt... Takie kosztowne sprz?ty... takie ozdobne naczynia porozbijane na proch !...

- Jeden bunt nie zap?aconych robotnik?w wi?cej sprawia szkody pa?stwu, ani?eli warte s? te bogactwa - surowo odezwa? si? Ramzes.

- ?wi?te s?owa!... Nale?y zapisa? je na pomnikach - w tej?e chwili odezwano si? mi?dzy go??mi. - Bunt odrywa ludzi od pracy i zasmuca serce jego ?wi?tobliwo?ci... Nie godzi si?, a?eby robotnicy po dwa miesi?ce nie odbierali ?o?du...

Z nieukrywan? pogard? spojrza? ksi??? na zmiennych jak ob?oki dworak?w i zwr?ci? si? do nomarchy.

- Oddaj? ci - rzek? gro?nie - tego skatowanego cz?owieka. Jestem pewny, ?e nie spadnie mu w?os z g?owy. Za? jutro chc? zobaczy? pu?k, do kt?rego nale?y, i przekona? si?, czy skar??cy m?wi? prawd?.

Po tych s?owach namiestnik wyszed? zostawiaj?c nomarch? i go?ci w wielkim strapieniu.

Na drugi dzie? ksi???, ubieraj?c si? przy pomocy Tutmozisa, zapyta? go:

- Czy robotnicy przyszli?

- Tak, panie. Od ?witu czekaj? na twoje rozkazy.

- A ten... ten Bakura jest mi?dzy nimi?

Tutmozis skrzywi? si? i odpar?:

- Zdarzy? si? dziwny wypadek. Dostojny Sofra kaza? go zamkn?? w pustej piwnicy swego pa?acu. Ot?? ten hultaj, bardzo silny cz?owiek, wy?ama? drzwi od drugiego lochu, gdzie sta?o wino, przewr?ci? kilka dzban?w bardzo kosztownych, a sam tak si? spi?, ?e...

- ?e co?... - spyta? ksi???.

- ?e umar?.

Nast?pca zerwa? si? z krzes?a.

- I ty wierzysz - zawo?a?, ?e on sam zapi? si? na ?mier??...

- Musz? wierzy?, bo nie mam dowod?w, ?e go zabito - odpowiedzia? Tutmozis.

- Ale ja ich poszukam!... - wybuchn?? ksi???.

Biega? po komnacie i parska? jak rozgniewane lwi?tko. Gdy nieco uspokoi? si?, rzek? Tutmozis:

- Nie szukaj, panie, winy tam, gdzie jej nie wida?, bo nawet ?wiadk?w nie znajdziesz. Gdyby kto? w rzeczy samej z rozkazu nomarchy zad?awi? tego robotnika, nie przyzna si?. Sam umar?y tak?e nic nie powie, a zreszt?, c?? by znaczy?a jego skarga na nomarch?!... W tych warunkach ?aden s?d nie zechce rozpocz?? ?ledztwa...

- A je?eli ja ka???... - spyta? namiestnik.

- W takim razie przeprowadz? ?ledztwo i dowiod? niewinno?ci Sofry. Po czym ty, panie, b?dziesz zawstydzony, a wszyscy nomarchowie, ich krewni i s?u?ba zostan? twoimi wrogami.

Ksi??? sta? na ?rodku pokoju i my?la?.

- Wreszcie - m?wi? Tutmozis - wszystko zdaje si? przemawia? za tym, ?e nieszcz?sny Bakura by? pijak albo wariat, a nade wszystko cz?owiek obcego pochodzenia. Bo czyli? rodowity i przytomny Egipcjanin, cho?by przez rok nie pobiera? ?o?du i dwa razy tyle dosta? kij?w, czy o?mieli?by si? - wpada? do pa?acu nomarchy i z takim wrzaskiem wzywa? ciebie?...

Ramzes pochyli? g?ow?, a widz?c, ?e w drugim pokoju s? dworzanie, rzek? zni?onym g?osem:

- Czy ty wiesz, Tutmozisie, ?e od czasu jak wyruszy?em w t? podr??, Egipt zaczyna mi si? wydawa? jaki? inny. Niekiedy pytam samego siebie: czy ja jestem w obcym kraju? to znowu serce moje niepokoi si?, jakbym mia? na oczach zas?on?, poza kt?r? dziej? si? ?otrostwa, kt?rych ja - nie mog? dojrze?...

- Tote? i nie wypatruj ich, bo w ko?cu wyda ci si?, ?e?my wszyscy powinni i?? do kopal? - odpar? ze ?miechem Tutmozis. - Pami?taj, ?e nomarchowie i urz?dnicy s? pasterzami twego stada. Gdy kt?ry wydoi miar? mleka dla siebie albo zar?nie owc?, przecie go nie zabijesz ani wyp?dzisz. Owiec masz za du?o, a o pastuch?w trudno.

Namiestnik, ju? ubrany, przeszed? do sali poczekalnej, gdzie zebra?a si? jego ?wita: kap?ani, oficerowie i urz?dnicy. Nast?pnie wraz z nimi opu?ci? pa?ac i uda? si? na dziedziniec zewn?trzny.

By? to obszerny plac zasadzony akacjami, pod cieniem kt?rych oczekiwali ksi?cia robotnicy. Na odg?os tr?bki ca?y t?um zerwa? si? z ziemi i uszykowa? w pi?? szereg?w.

Ramzes, otoczony b?yszcz?cym orszakiem dostojnik?w, nagle zatrzyma? si?, chc?c najpierw z daleka obejrze? pu?k kopaczy. Byli to ludzie nadzy, w bia?ych czepcach na g?owie i takich?e przepaskach oko?o bioder. W szeregach doskonale mo?na by?o odr??ni? brunatnych Egipcjan, ciemnych Murzyn?w, ???tych Azjat?w i bia?ych mieszka?c?w Libii tudzie? wysp Morza Sr?dziemnego.

W pierwszej linii stali kopacze z oskardami, w drugiej z motykami, w trzeciej z ?opatami. Czwarty szereg stanowili tragarze, z kt?rych ka?dy mia? dr?g i dwa kube?ki, pi?ty r?wnie? tragarze, lecz z wielkimi skrzyniami, obs?ugiwanymi ka?da przez dwu ludzi. Przenosili oni wykopan? ziemi?.

Przed szeregami co kilkana?cie krok?w stali majstrowie: ka?dy mia? w r?kach mocny kij i du?y cyrkiel drewniany lub w?gielnic?.

Kiedy ksi??? zbli?y? si? do nich, zawo?ali ch?rem: "oby? ?y? wiecznie!", i ukl?kn?wszy uderzyli czo?em o ziemi?.

Nast?pca kaza? im powsta? i znowu przypatrzy? si? z uwag?.

Byli to ludzie zdrowi i silni, bynajmniej nie wygl?daj?cy na takich, kt?rzy od dwu miesi?cy utrzymywali si? z ?ebraniny.

Do namiestnika przyst?pi? nomarcha Sofra ze swoim orszakiem. Ale Ramzes udaj?c, ?e go nie spostrzeg?, zwr?ci? si? do jednego z majstr?w:

- Jeste?cie kopaczami z Sochem? - zapyta?.

Majster jak d?ugi upad? twarz? na ziemi? i milcza?.

Ksi??? wzruszy? ramionami i zawo?a? do robotnik?w:

- Jeste?cie z Sochem?

- Jeste?my kopacze z Sochem!... - odpowiedzieli ch?rem.

- Dostali?cie ?o?d?

- ?o?d dostali?my - jeste?my syci i szcz??liwi - s?udzy jego ?wi?tobliwo?ci - odpar? ch?r wybijaj?c ka?dy wyraz.

- W ty? zwrot!... - zakomenderowa? ksi???.

Odwr?cili si?. Prawie ka?dy mia? na plecach g??bokie i g?ste blizny od kij?w; ale ?wie?ych pr?g nie by?o.

"Oszukuj? mnie!..." - pomy?la? nast?pca. Kaza? robotnikom i?? do koszar i nie witaj?c si? ani ?egnaj?c z nomarch? wr?ci? do pa?acu.

- Czy i ty mi powiesz - rzek? w drodze do Tutmozisa - ?e ci ludzie s? robotnikami z Sochem?...

- Wszak?e oni sami to powiedzieli - odpar? dworak.

Ksi??? zawo?a?, aby mu podano konia, i odjecha? do wojsk obozuj?cyeh za miastem.

Ca?y dzie? musztrowa? pu?ki. Oko?o po?udnia na placu ?wicze?, pod dow?dztwem nomarchy, ukaza?o si? kilkudziesi?ciu tragarzy z namiotami, sprz?tami, jad?em i winem. Ale ksi??? odprawi? ich do Atribis, a gdy nadszed? czas posi?ku dla wojska, kaza? sobie poda? i jad? owsiane placki z suszonym mi?sem.

By?y to najemne pu?ki libijskie. Kiedy ksi??? wieczorem kaza? im od?o?y? bro? i po?egna? si? z nimi, zdawa?o si?, ?e ?o?nierze i oficerowie ulegli szale?stwu. Krzycz?c: "?yj wiecznie", ca?owali jego r?ce i nogi, zrobili lektyk? z w??czni i p?aszcz?w, ze ?piewami odnie?li ksi?cia do miasta, a w drodze k??cili si? o zaszczyt d?wigania go na ramionach.

Nomarcha i urz?dnicy prowincji, widz?c zapa? barbarzy?skich Libijczyk?w i ?ask? dla nich nast?pcy, zatrwo?yli si?.

- Oto jest w?adca... - szepn?? do Sofry wielki pisarz. - Gdyby zechcia?, ci ludzie pobiliby mieczem nas i dzieci nasze...

Strapiony nomarcha westchn?? do bog?w i poleci? si? ich ?askawej opiece.

P??no w nocy Ramzes znalaz? si? w swym pa?acu i tu powiedzia?a mu s?u?ba, ?e zmieniono mu pok?j sypialny.

- Dlaczeg?? to?

- Bo w tamtej sypialni widziano jadowitego w??a, kt?ry skry? si? tak, ?e nie mo?na go znale??.

W skrzydle s?siaduj?cym z domem nomarchy znajdowa?a si? nowa sypialnia. By? to czworoboczny pok?j otoczony kolumnami. Mia? alabastrowe ?ciany pokryte malowan? p?askorze?b? przedstawiaj?c? - u do?u ro?liny w wazonach, wy?ej - girlandy z li?ci oliwkowych i laurowych.

Prawie na ?rodku sta?o wielkie ?o?e wyk?adane hebanem, ko?ci? s?oniow? i z?otem. Pok?j o?wietla?y dwie wonne pochodnie, pod kolumnad? znajdowa?y si? stoliki z winem, jad?em i wie?cami z r??.

W suficie by? wielki otw?r czworoboczny zas?oni?ty p??tnem.

Ksi??? wyk?pa? si? i leg? na mi?kkim pos?aniu, jego s?u?ba odesz?a do dalszych komnat. Pochodnie zacz??y przygasa?, po sypialni wion?? ch?odny wiatr nasycony woni? kwiat?w. Jednocze?nie w g?rze odezwa?a si? cicha muzyka arf. Ramzes podni?s? g?ow?. P??cienny dach pokoju usun?? si? i przez otw?r w suficie wida? by?o konstelacj? Lwa, a w niej jasn? gwiazd? Regulusa. Muzyka arf wzmog?a si?.

"Czy bogowie wybieraj? si? do mnie w odwiedziny?..." - pomy?la? z u?miechem Ramzes.

W otworze sufitu b?ysn??a szeroka smuga ?wiat?a; by?o ono mocne, lecz ?agodne. W chwil? p??niej ukaza?a si? w g?rze lektyka w formie z?otej ?odzi, nios?cej altank? z kwiat?w: s?upy by?y okr?cone girlandami z r??, dach z fio?k?w i lotos?w.

Na sznurach spowitych zielono?ci?, z?ota ??d? bez szmeru opu?ci?a si? do sypialnej komnaty. Stan??a na pod?odze, a spod kwiat?w wysz?a niepospolitej pi?kno?ci naga kobieta. Cia?o jej mia?o ton bia?ego marmuru, od bursztynowej fali w?os?w p?yn??a wo? upajaj?ca.

Kobieta, wysiad?szy ze swej napowietrznej lektyki, ukl?k?a przed ksi?ciem.

- Jeste? c?rk? Sofry?... - spyta? jej nast?pca.

- Prawd? m?wisz, panie...

- I mimo to przysz?a? do mnie?

- B?aga? ci?, a?eby? przebaczy? memu ojcu... Nieszcz??liwy on!... od po?udnia leje ?zy i tarza si? w popiele...

- A gdybym mu nie przebaczy?, odesz?aby??

- Nie... - cicho szepn??a.

Ramzes przyci?gn?? j? do siebie i nami?tnie poca?owa?. Oczy p?on??y mu.

- Dlatego przebacz? mu - rzek?.

- O, jaki? ty dobry!.. - zawo?a?a tul?c si? do ksi?cia. A potem doda?a z przymileniem:

- Ka?esz wynagrodzi? szkody, kt?re wyrz?dzi? mu ten szalony robotnik?

- Ka??...

- I mnie we?miesz do swego domu...

Ramzes popatrzy? na ni?.

- Wezm? ci?, bo jeste? pi?kna.

- Doprawdy?... - odpar?a obejmuj?c go za szyj?. - Przypatrz mi si? lepiej... Mi?dzy pi?knymi Egiptu zajmuj? dopiero czwarte miejsce.

- C?? to znaczy?

- W Memfis, czy ko?o Memfis, mieszka twoja najpierwsza... Na szcz??cie tylko ?yd?wka!... W Sochem jest druga...

- Nic o tym nie wiem - wtr?ci? ksi???.

- O, ty go??bku!... Wi?c zapewne nie wiesz i o trzeciej w Anu...

- Czy i ona nale?y do mego domu?...

- Niewdzi?czniku!... - zawo?a?a uderzaj?c go kwiatem lotosu. - Got?w jeste? za miesi?c o mnie powiedzie? to samo... Ale ja nie dam zrobi? sobie krzywdy...

- Jak i tw?j ojciec.

- Jeszcze? mu nie zapomnia??... Pami?taj, ?e odejd?...

- Zosta? ju?... zosta?!...

Na drugi dzie? namiestnik raczy? przyj?? ho?dy i uczt? od nomarchy Sofra. Publicznie pochwali? jego zarz?d prowincj? i aby wynagrodzi? szkody wyrz?dzone przez pijanego robotnika, darowa? mu po?ow? naczy? i sprz?t?w, kt?re otrzyma? w mie?cie Anu.

Drug? po?ow? tych dar?w zabra?a c?rka nomarchy, pi?kna Abeb, jako dama dworu ksi?cia. Nadto kaza?a sobie wyp?aci? z kasy Ramzesa pi?? talent?w na stroje, konie i niewolnice.

Wieczorem ksi??? ziewaj?c rzek? do Tutmozisa:

- Jego ?wi?tobliwo??, ojciec m?j, powiedzia? mi wielk? nauk?, ?e - kobiety du?o kosztuj?!

- Gorzej, gdy ich nie ma - odpar? elegant.

- Aleja mam ich cztery i nawet dobrze nie wiem, jakim sposobem. M?g?bym ze dwie odst?pi? wam.

- Czy i Sar??

- Tej nie, szczeg?lnie, je?eli b?dzie mia?a syna.

- Je?eli wasza dostojno?? przeznaczysz tym synogarlicom ?adny posag, znajd? si? dla nich m??owie.

Ksi??? znowu ziewn??.

- Nie lubi? s?ucha? o posagach - rzek?. - Aaa!... jakie to szcz??cie, ?e ju? wyrw? si? od was i osi?d? mi?dzy kap?anami...

- Naprawd? uczynisz tak?...

- Musz?. Nareszcie mo?e dowiem si? od nich, dlaczego faraoni biedniej?... Aaa!... no - i odpoczn?.