Prus B. FARAON (1-19)

ROZDZIA? DZIEWI?TNASTY
Cudzoziemska dzielnica w Memfisie le?a?a w p??nocno - wschodnim rogu miasta, blisko Nilu. Liczono tam kilkaset dom?w i kilkana?cie tysi?cy mieszka?c?w: Asyryjczyk?w, ?yd?w, Grek?w, najwi?cej Fenicjan. By? to cyrku? zamo?ny. G??wn? arteri? tworzy?a ulica szeroka na trzydzie?ci krok?w, do?? prosta, wybrukowana p?askimi kamieniami. Po obu stronach wznosi?y si? domy ceglane, piaskowce lub wapienne, wysokie na trzy do pi?ciu pi?tr. W piwnicach by?y sk?ady materia??w surowych, na parterach sklepy, na pierwszych pi?trach mieszkania ludzi zamo?nych, wy?ej warsztaty tkackie, szewskie, jubilerskie, najwy?ej - ciasne lokale wyrobnik?w.

Budynki tej dzielnicy, jak zreszt? w ca?ym mie?cie, by?y przewa?nie bia?e. Mo?na jednak by?o widzie? kamienice zielone jak ??ka, ???te jak ?an pszenicy, niebieskie jak niebo lub czerwone jak krew.

W wielu za? domach ?ciany frontowe by?y ozdobione obrazami przedstawiaj?cymi zaj?cia mieszka?c?w. Na domu jubilera d?ugie szeregi rysunk?w opiewa?y, ?e: jego w?a?ciciel wyrobione przez siebie ?a?cuchy i bran- solety sprzedawa? kr?lom obcych narod?w i obudza? ich podziw. Ogromny pa?ac kupca pokryty by? malowid?ami opowiadaj?cymi trudy i niebezpiecze?stwa ?ycia handlowego. Na morzu chwytaj? cz?owieka straszne potwory z rybimi ogonami - w pustyni skrzydlate i ogniem ziej?ce smoki, a na dalekich wyspach trapi? go olbrzymy, kt?rych sanda? bywa wi?kszy od fenickiego okr?tu.

Lekarz na ?cianie swojej pracowni przedstawia? osoby, kt?re dzi?ki jego pomocy odzyskiwa?y utracone r?ce i nogi, nawet z?by i m?odo??. Na budynku za?, zaj?tym przez w?adze administracyjne dzielnicy, wida? by?o beczk?, do kt?rej ludzie rzucali z?ote pier?cienie, pisarza, kt?remu kto? szepta? do ucha, i rozci?gni?tego na ziemi penitenta, kt?remu dwaj inni ludzie bili sk?r?.

Ulica by?a pe?na. Wzd?u? ?cian mie?cili si? lektykarze, wachlarzownicy, pos?a?cy i robotnicy, gotowi ofiarowa? swoj? prac?. ?rodkiem ci?gn?? si? nieprzerwany ?a?cuch towar?w d?wiganych przez tragarzy, os??w lub wo?y zaprz?gni?te do woz?w. Na chodnikach snuli si? wrzaskliwi przekupnie ?wie?ej wody, winogron, daktyl?w, w?dzonych ryb, a mi?dzy nimi kramarze, kwiaciarki, muzykanci i r??nego rodzaju sztukmistrze.

W tym ludzkim potoku, kt?ry p?yn??, roztr?ca? si?, sprzedawa? i kupowa? krzycz?c rozmaitymi g?osami, wyr??niali si? policjanci. Ka?dy mia? brunatn? koszul? do kolan, go?e nogi, fartuszek w niebieskie i czerwone pasy, kr?tki miecz przy boku i pot??ny kij w gar?ci. Urz?dnik ten spacerowa? po chodniku, niekiedy porozumiewa? si? ze swoim koleg?, najcz??ciej jednak stawa? na przydro?nym kamieniu, a?eby lepiej ogarn?? t?um przelewaj?cy si? u st?p jego.

Wobec takiej czujno?ci z?odzieje uliczni musieli dzia?a? bardzo roztropnie. Zwykle dwaj rozpoczynali mi?dzy sob? bitw?, a gdy zebra? si? t?um i policjanci ok?adali kijami zar?wno swarz?cych si?, jak i widz?w, inni towarzysze kunsztu - kradli.

Prawie we ?rodku ulicy sta? zajazd Fenicjanina z Tyru *, Asarhadona, w kt?rym dla ?atwiejszej kontroli byli obowi?zani mieszka? wszyscy przyje?d?aj?cy spoza granic Egiptu. By? to wielki dom kwadratowy, z ka?dego boku mia? po kilkana?cie okien i nie styka? si? z innymi, wi?c mo?na by?o obchodzi? go i podgl?da? ze wszystkich stron. Nad g??wn? bram? wisia? model okr?tu, na frontowej ?cianie by?y obrazy przedstawiaj?ce jego ?wi?tobliwo?? Ramzesa XII, jak sk?ada bogom ofiary lub roztacza opiek? nad cudzoziemcami, mi?dzy kt?rymi Fenicjanie odznaczali si? du?ym wzrostem i mocno czerwon? barw?.

Okna by?y w?skie, zawsze otwarte i tylko w miar? potrzeby zas?aniane roletami z p??tna lub kolorowych pr?cik?w. Mieszkania gospodarza i podr??nych zajmowa?y trzy pi?tra, na dole mie?ci?a si? winiarnia i restauracja. Marynarze, tragarze, rzemie?lnicy i w og?le ubo?si podr??ni jedli i pili w podw?rku, kt?re mia?o mozaikow? posadzk? i p??cienne dachy rozwieszone na s?upkach, a?eby wszystkich go?ci mo?na by?o mie? na oku. Zamo?niejsi za? i lepiej urodzeni ucztowali w galerii otaczaj?cej podw?rko.

W podw?rzu zasiadano na ziemi, przy kamieniach zast?puj?cych miejsce sto??w. W galeriach, gdzie by?o ch?odniej, znajdowa?y si? stoliki, ?awki i krzes?a, nawet niskie z poduszek sofy, na kt?rych mo?na by?o drzema?.

W ka?dej galerii by? wielki st?? za?o?ony chlebem, mi?siwem, rybami i owocami tudzie? kilkugarncowe gliniane st?gwie z piwem, winem i wod?. Murzyni i Murzynki roznosili go?ciom potrawy, usuwali st?gwie pr??ne, d?wigali z piwnic pe?ne, a czuwaj?cy nad sto?ami pisarze skrupulatnie zapisywali ka?dy kawa?ek chleba, ka?d? g??wk? czosnku i kubek wody. Na ?rodku podw?rza, na wzniesieniu, stali dwaj dozorcy z kijami, kt?rzy z jednej strony mieli oko na s?u?b? i pisarzy, z drugiej - przy pomocy kija - ?agodzili spory mi?dzy ubo?szymi go??mi r??nych narod?w. Dzi?ki temu urz?dzeniu kradzie?e i bitwy trafia?y si? rzadko; cz??ciej nawet w galeriach ani?eli na podw?rku.

Sam gospodarz zajazdu, s?awetny Asarhadon, cz?owiek przesz?o pi??dziesi?cioletni, szpakowaty, ubrany w d?ug? koszul? i mu?linow? narzutk?, chodzi? mi?dzy go??mi, aby dojrze?, czy ka?dy ma, czego potrzebuje.

- Jedzcie i pijcie, synowie moi - m?wi? do greckich marynarzy - bo takiej wieprzowiny i piwa nie ma na ca?ym ?wiecie. S?ysz?, pobi?a was burza oko?o Rafii?... Powinni?cie bogom hojn? z?o?y? ofiar?, ?e was ocalili!... W Memfis przez ca?e ?ycie mo?na nie widzie? burzy, ale na morzu ?atwiej o piorun ani?eli o miedzianego utena... Mam mi?d, m?k?, kadzid?a na ?wi?te ofiary, a tam, w k?tach, stoj? bogowie wszystkich narod?w. W moim zaje?dzie cz?owiek mo?e by? sytym i pobo?nym za bardzo ma?e pieni?dze.

Zawr?ci? si? i wszed? do galerii mi?dzy kupc?w.

- Jedzcie i pijcie, czcigodni panowie - zach?ca? k?aniaj?c si?. - Czasy s? dobre! Najdostojniejszy nast?pca, oby ?y? wiecznie, jedzie do Pi-Bastu z ogromn? ?wit?, a z G?rnego Kr?lestwa przyszed? transport z?ota, na czym niejeden z was pi?knie zarobi. Mamy kuropatwy, m?ode g?ski, ryby prosto z rzeki i doskona?? piecze? sarni?. A jakie wino przys?ali mi z Cypru!... Niech zostan? ?ydem, je?eli kubek tej rozkoszy nie jest wart dwie drachmy!... Ale wam, ojcom i dobrodziejom moim, oddam dzi? po drachmie. Tylko dzi?, a?eby zrobi? pocz?tek.

- Daj po p?? drachmy kubek, to skosztujemy - odpar? jeden z kupc?w.

- P?? drachmy?... - powt?rzy? restaurator. - Pierwej Nil pop?ynie ku Tebom, ani?eli ja tak? s?odycz oddam za p?? drachmy. Chyba... dla ciebie, panie Belezis, kt?ry jeste? per?? Sydonu... Hej, niewolnicy!... a podajcie dobrodziejom naszym wi?kszy dzban cypryjskiego...

Gdy odszed?, kupiec nazwany Belezisem rzek? do swoich towarzysz?w:

- R?ka mi uschnie, je?eli to wino warte p?? drachmy. Ale niech go tam!... B?dziemy mieli mniej k?opotu z policj?.

Rozmowa z go??mi wszelkich narod?w i stan?w nie przeszkadza?a gospodarzowi zwa?a? na pisarzy zapisuj?cych jad?o i napitki, na dozorc?w, kt?rzy pilnowali s?u?b? i pisarzy, a nade wszystko na podr??nego, kt?ry we frontowej galerii usiad?szy z podwini?tymi nogami na poduszkach, drzema? nad garstk? daktyl?w i kubkiem czystej wody. Podr??ny ten mia? oko?o czterdziestu lat, bujne w?osy i brod? kruczej barwy, zadumane oczy i dziwnie szlachetne rysy, kt?rych, zdawa?o si?, nigdy gniew nie zmarszczy? ani wykrzywi?a trwoga.

"To niebezpieczny szczur!... - my?la? gospodarz patrz?c na niego spod oka. - Ma min? kap?ana, a chodzi w ciemnej opo?czy... Z?o?y? u mnie klejnot?w i z?ota za

talent, a nie jada mi?sa ani nie pije wina... Musi to by? wielki prorok albo wielki z?odziej!..."

Na podw?rko weszli z ulicy dwaj nadzy psyllowie, czyli poskramiacze w???w, z torb? pe?n? jadowitego gadu, i zacz?li przedstawienie. M?odszy gra? na fujarce, a starszy pocz?? owija? si? ma?ymi i du?ymi w??ami, z kt?rych ka?dy wystarczy?by do rozp?dzenia go?ci z ober?y "Pod Okr?tem". Fujarka odzywa?a si? coraz piskliwiej, poskramiacz wygina? si?, pieni?, drga? konwulsyjnie i ci?gle dra?ni? gady. Wreszcie jeden z w???w uk?si? go w r?k?, drugi w twarz, a trzeciego - najmniejszego - zjad? ?ywcem sam poskramiacz.

Go?cie i s?u?ba z niepokojem przypatrywali si? zabawie poskramiacza. Dr?eli, gdy dra?ni? gady, zamykali oczy, gdy w?? k?sa? cz?owieka. Lecz gdy psyllo zjad? w??a - zawyli z rado?ci i podziwu...

Tylko podr??ny z frontowej galerii nie opu?ci? swoich poduszek, nawet nie raczy? spojrze? na zabaw?. A gdy poskramiacz zbli?y? si? po zap?at?, podr??nik rzuci? na posadzk? dwa miedziane uteny daj?c mu r?k? znak, a?eby si? nie zbli?a?.

Przedstawienie ci?gn??o si? z p?? godziny. Gdy psyllowie opu?cili dziedziniec, do gospodarza przybieg? Murzyn obs?uguj?cy pokoje go?cinne i co? szepta? zafrasowany. Potem, nie wiadomo sk?d, ukaza? si? dziesi?tnik policyjny i zaprowadziwszy Asarhadona do odleg?ej framugi d?ugo z nim rozmawia?, a czcigodny w?a?ciciel zajazdu bi? si? w piersi, za?amywa? r?ce albo chwyta? si? za g?ow?. Nareszcie kopn?? Murzyna w brzuch, kaza? poda? dziesi?tnikowi g?? pieczon? i dzban cypryjskiego, a sam zbli?y? si? do go?cia z frontowej galerii, kt?ry wci?? zdawa? si? drzema?, cho? oczy mia? otwarte.

- Smutne mam nowiny dla ciebie, zacny panie - rzek? gospodarz siadaj?c obok podr??nego.

- Bogowie zsy?aj? na ludzi deszcz i smutek, kiedy im si? podoba - odpar? oboj?tnie go??.

- Gdy?my si? tu przypatrywali psyllom - ci?gn?? gospodarz targaj?c szpakowat? brod? - z?odzieje dostali si? na drugie pi?tro i wykradli twoje rzeczy... Trzy worki i skrzyni?, zapewne bardzo kosztown?!

- Musisz zawiadomi? s?d o mojej krzywdzie.

- Po co s?d?... - szepn?? gospodarz. - U nas z?odzieje maj? sw?j cech... Poszlemy po starszego, otaksujemy rzeczy, zap?acisz mu dwudziesty procent warto?ci i wszystko si? znajdzie. Ja mog? ci dopom?c.

- W moim kraju - rzek? podr??ny - nikt nie uk?ada si? ze z?odziejami, i ja nie b?d?. Mieszkam u ciebie, tobie powierzy?em m?j maj?tek i ty za niego odpowiadasz.

Czcigodny Asarhadon zacz?? drapa? si? mi?dzy ?opatki.

- Cz?owieku z dalekiej krainy - m?wi? zni?onym g?osem - wy, Chetowie, i my, Fenicjanie, jeste?my bra?mi, wi?c szczerze radz? ci nie wdawa? si? z egipskim s?dem, bo on ma tylko jedne drzwi: przez kt?re si? wchodzi, ale nie ma tych, przez kt?re si? wychodzi.

- Bogowie przez mur wyprowadz? niewinnego - odpar? go??.

- Niewinny!... Kto z nas jest niewinny w ziemi niewoli? - szepta? gospodarz. - Oto spojrzyj - tam dojada g?? dziesi?tnik z policji; wyborn? g?sk?, kt?r? sam ch?tnie zjad?bym. A wiesz, dlaczego odda?em, sobie od ust. odj?wszy, ten frykas?... Bo dziesi?tnik przyszed? wypytywa? si? o ciebie...

To powiedziawszy Fenicjanin zezem spojrza? na podr??nego, kt?ry jednak ani na chwil? nie utraci? spokoju.

- Pyta mnie - ci?gn?? gospodarz - pyta mnie dziesi?tnik: "Co za jeden jest ten czarny, kt?ry dwie godziny siedzi nad garstk? daktyl?w?..." M?wi?: Bardzo zacny cz?owiek, pan Phut. - "Sk?d on?..." - Z kraju Chetii, z miasta Harranu; ma tam porz?dny dom o trzech pi?trach i du?o pola. - "Po co on tu przyjecha??"

- Przyjecha?, m?wi?, odebra? od jednego kap?ana pi?? talent?w, kt?re jeszcze jego ojciec po?yczy?.

A wiesz, zacny panie - prawi? restaurator - co mi na to odpowiedzia? dziesi?tnik?... Te s?owa: "Asarhadonie wiem, ?e jeste? wiernym s?ug? jego ?wi?tobliwo?ci faraona, masz dobre jad?o i niefa?szowane wina, dlatego m?wi? ci - strze? si?!... Strze? si? cudzoziemc?w kt?rzy nie robi? znajomo?ci, unikaj? wina i wszelkich uciech i milcz?. Ten Phut, harra?czyk, mo?e by? asyryjskim szpiegiem."

Serce we mnie zamar?o, kiedym to us?ysza? - ci?gn?? gospodarz. - Ale ciebie nic nie obchodzi!... - oburzy? si? widz?c ?e nawet straszne pos?dzenie o szpiegostwo nie zam?ci?o spokoju Chetyjczyka.

- Asarhadonie - rzek? po chwili go?? - powierzy?em ci siebie i m?j maj?tek. Pomy?l wi?c, aby mi oddano wory i skrzyni?, gdy? w przeciwnym razie zaskar?? ci? do tego samego dziesi?tnika, kt?ry zjada g?? przeznaczon? dla ciebie.

- No... wi?c pozw?l, abym wyp?aci? z?odziejom tylko pi?tna?cie procent warto?ci twoich rzeczy - zawo?a? gospodarz.

- Nie masz prawa p?aci?.

- Daj im cho? trzydzie?ci drachm...

- Ani utena.

- Daj biedakom cho?by dziesi?? drachm...

- Id? w pokoju, Asarhadonie, i pro? bog?w, a?eby ci rozum przywr?cili - odpar? podr??ny, zawsze z tym samym spokojem.

Gospodarz zerwa? si? z poduszek sapi?c z gniewu. "To gadzina!... - my?la?. - On nie tylko po d?ug przyjecha?... On tu jeszcze zrobi jaki? interes... Serce m?wi mi, ?e to musi by? bogaty kupiec, a mo?e nawet restaurator, kt?ry, do sp??ki z kap?anami i s?dziami, otworzy mi gdzie pod bokiem drugi zajazd... Bodaj ci? pierwej spali? ogie? niebieski!... bodaj ci? tr?d stoczy?!.. Sk?piec, oszust, z?odziej, na kt?rym uczciwy cz?owiek nic nie zarobi..."

Jeszcze zacny Asarhadon nie zd??y? uspokoi? si? z gniewu, gdy na ulicy rozleg?y si? odg?osy fletu i b?benka, a po chwili na podw?rze wbieg?y cztery prawie nagie tancerki. Tragarze i marynarze powitali je okrzykami rado?ci, a nawet powa?ni kupcy spod galerii zacz?li przygl?da? si? ciekawie i robi? uwagi nad ich pi?kno?ci?. Tancerki ruchem r?k i u?miechami powita?y obecnych. Jedna zacz??a gra? na podw?jnym flecie, druga wt?rowa?a jej na b?benku, a dwie najm?odsze ta?czy?y doko?a podw?rka w taki spos?b, ?e prawie nie by?o go?cia, kt?rego by nie zaczepi?y ich mu?linowe szale.

Pij?cy zacz?li ?piewa?, krzycze? i zaprasza? do siebie tancerki, a mi?dzy posp?lstwem wynikn??a zwada, kt?r? jednak dozorcy ?atwo uspokoili podni?s?szy do g?ry swoje trzciny. Tylko jaki? Libijczyk, rozdra?niony widokiem kija, wydoby? n??; ale dwaj Murzyni schwycili go za r?ce, zabrali mu kilka miedzianych pier?cionk?w, jako nale?no?? za jad?o, i wyrzucili go na ulic?. Tymczasem jedna tancerka zosta?a z marynarzami, dwie posz?y mi?dzy kupc?w, kt?rzy ofiarowali im wino i ciastka, a najstarsza zacz??a obchodzi? sto?y i kwestowa?.

- Na ?wi?tyni? boskiej Izydy!... - wo?a?a. - Sk?adajcie, pobo?ni cudzoziemcy, na ?wi?tyni? Izydy, bogini, kt?ra opiekuje si? wszelkim stworzeniem... Im wi?cej dacie, tym wi?cej otrzymacie szcz??cia i b?ogos?awie?stw... Na ?wi?tyni? matki Izydy!...

Rzucano jej na b?benek k??bki miedzianego drutu, niekiedy ziarnko z?ota. Jeden kupiec zapyta?: czy mo?na j? odwiedzi?? na co z u?miechem skin??a g?ow?. Gdy wesz?a do frontowej galerii, harra?czyk Phut si?gn?? do sk?rzanego worka i wydoby? z?oty pier?cie? m?wi?c:

- Istar jest bogini wielka i dobra, przyjmij to na jej ?wi?tyni?.

Kap?anka bystro spojrza?a na niego i szepn??a:

- Anael, Sachiel...

- Amabiel, Abalidot - odpowiedzia? tym samym tonem podr??ny.

- Widz?, ?e kochasz matk? Izyd? - rzek?a kap?anka g?o?no. - Musisz by? bogaty i jeste? hojny, wi?c warto ci powr??y?.

Usiad?a przy nim, zjad?a par? daktyl?w i patrz?c na jego d?o? zacz??a m?wi?:

- Przyje?d?asz z dalekiego kraju od Bretora i Hagita... * * Podr?? mia?e? szcz??liw?...

Od kilku dni ?ledz? ci? Fenicjanie - doda?a ciszej.- Przyje?d?asz po pieni?dze, cho? nie jeste? kupcem... Przyjd? do mnie dzi? po zachodzie s?o?ca...

- ??dania twoje - m?wi?a g?o?no - powinny si? spe?ni?... Mieszkam na ulicy Grob?w w domu pod "Zielon? Gwiazd?" - szepn??a. Tylko strze? si? z?odziei, kt?rzy czyhaj? na tw?j maj?tek - zako?czy?a widz?c, ?e zacny Asarhadon pod-

s?uchuje.

- W moim domu nie ma z?odziei!... - wybuchn?? gospodarz. - Kradn? chyba ci, kt?rzy tu z ulicy przychodz?!...

- Nie z?o?? si?, staruszku - odpar?a szyderczo kap?anka - bo zaraz wyst?puje ci czerwona pr?ga na szyi, co oznacza ?mier? nieszcz??liw?.

Us?yszawszy to Asarhadon splun?? po trzykro? i cicho odm?wi? zakl?cie przeciw z?ym wr??bom. Gdy za? odsun?? si? w g??b galerii, kap?anka zacz??a kokietowa?

harra?czyka. Da?a mu r??? ze swego wie?ca, na po?egnanie u?cisn??a go i posz?a do innych sto??w.

Podr??ny skin?? na gospodarza.

- Chc? - rzek? - a?eby ta kobieta by?a u mnie. Ka? j? zaprowadzi? do mego pokoju.

Asarhadon popatrzy? mu w oczy, klasn?? w r?ce i wybuchn?? ?miechem.

- Tyfon op?ta? ci?, harra?czyku!... - zawo?a?. - Gdyby co? podobnego sta?o si? w moim domu z egipsk? kap?ank?, wyp?dziliby mnie z miasta. Tu wolno przyjmowa? tylko cudzoziemki.

- W takim razie ja p?jd? do niej - odpar? Phut. - Albowiem jest to m?dra i pobo?na niewiasta i poradzi mi w wielu zdarzeniach. Po zachodzie s?o?ca dasz mi przewodnika, a?ebym id?c nie zb??ka? si?.

- Wszystkie z?e duchy wst?pi?y do twego serca - odpowiedzia? gospodarz. - Czy wiesz, ?e ta znajomo?? b?dzie ci? kosztowa?a ze dwie?cie drachm, mo?e trzysta nie licz?c tego, co musisz da? s?u?ebnicom i ?wi?tyni. Za tak? za? sum?, zreszt? - za pi??set drachm, mo?esz pozna? kobiet? m?od? i cnotliw?, moj? c?rk?, kt?ra ma ju? czterna?cie lat i jako dziewcz? rozs?dne zbiera sobie posag. Nie w??cz si? wi?c noc? po nieznanym mie?cie, bo wpadniesz w r?ce policji albo z?odziei, lecz korzysta z tego, co bogowie ofiaruj? ci w domu. Chcesz?...

- A czy twoja c?rka pojedzie ze mn? do Harranu? - spyta? Phut.

Gospodarz patrzy? si? na niego zdumiony. Nagle uderzy? si? w czo?o, jakby odgad? tajemnic?, i schwyciwszy podr??nego za r?k? poci?gn?? go do zacisznej framugi.

- Ju? wszystko wiem! - szepta? wzburzony. - Ty handlujesz kobietami... Ale pami?taj, ?e za wywiezienie jednej Egipcjanki stracisz maj?tek i p?jdziesz do kopal?. Chyba... ?e mnie we?miesz do wsp??ki, bo ja tu wsz?dzie znam drogi...

- W takim razie opowiesz mi drog? do domu tej kap?anki - odpar? Phut.

- Pami?taj, a?ebym po zachodzie s?o?ca mia? przewodnika, a jutro moje worki i skrzyni?, bo inaczej poskar?? si? do s?du.

To powiedziawszy Phut opu?ci? restauracj? i poszed? do swego pokoju na g?r?. W?ciek?y z gniewu Asarhadon zbli?y? si? do stolika, przy kt?rym pili kupcy feniccy, i odwo?a? na stron? jednego z nich, Kusza.

- Pi?knych go?ci dajesz mi pod opiek?!... - rzek? gospodarz nie mog?c pohamowa? dr?enia g?osu. - Ten Phut prawie nic nie jada, ka?e mi wykupowa? od z?odziei rzeczy, kt?re mu skradziono, a teraz, jakby na ur?ganie z mego domu, wybiera si? do egipskiej tancerki, zamiast obdarowa? moje kobiety.

- C?? dziwnego? - odpar? ?miej?c si? Kusz. - Fenicjanki m?g? pozna? w Sydonie, tutaj za? woli Egipcjanki. G?upi jest ten, kto na Cyprze nie kosztuje wina cypryjskiego, tylko piwo tyryjskie.

- A ja ci m?wi? - przerwa? gospodarz - ?e to jest cz?owiek niebezpieczny... Udaje mieszczanina, cho? ma postaw? kap?ana!...

- Ty, Asarhadonie, wygl?dasz jak arcykap?an, a jeste? tylko szynkarzem! ?awa nie przestaje by? ?aw?, cho? ma na sobie lwi? sk?r?.

- Ale po co on chodzi do kap?anek?... Przysi?g?bym, ?e to wybieg i ?e gbur chetyjski, zamiast na uczt? do kobiet, uda si? na jakie? zgromadzenie spiskowc?w.

- Z?o?? i chciwo?? zamroczy?y tw?j umys? - odrzek? z powag? Kusz. - Jeste? jak cz?owiek, kt?ry, szukaj?c dyni na figowym drzewie nie widzi figi. Dla ka?dego kupca jest jasne, ?e je?eli Phut ma odebra? pi?? talent?w od kap?ana, to musi skarbi? sobie ?aski u wszystkich, kt?rzy kr?c? si? przy ?wi?tyniach. Ale ty ju? nic nie rozumiesz...

- Bo mnie m?wi serce ?e to musi by? asyryjski wys?aniec czyhaj?cy na zgub? jego ?wi?tobliwo?ci...

Kusz z pogard? patrzy? na Asarhadona.

- Wi?c ?led? go, czuwaj nad ka?dym jego krokiem. A je?eli co wykryjesz, mo?e dostanie ci si? jaka cz?stka jego maj?tku.

- O, teraz powiedzia?e? m?dre zdanie! - rzek? gospodarz. - Niech ten szczur idzie sobie do kap?anek, a od nich w miejsce nie znane mi. Ale ja za nim poszl? moje ?renice, przed kt?rymi nic si? nie ukryje!