Prus B. FARAON (1-14)

ROZDZIA? CZTERNASTY
W miesi?cu Choiak od po?owy wrze?nia do po?owy pa?dziernika, wody Nilu stan??y najwy?ej i zacz?? si? nieznaczny opad. W ogrodach zbierano owoce tamaryndowe, daktyle i oliwki, a drzewa zakwit?y po raz drugi.

W tym czasie jego ?wi?tobliwo?? Ramzes XII opu?ci? sw?j s?oneczny pa?ac pod Memfisem i z wielk? ?wit?, na kilkudziesi?ciu strojnych statkach pop?yn?? do Teb dzi?kowa? tamtejszym bogom za dobry wylew, a zarazem z?o?y? ofiary w grobach wiecznie ?yj?cych przodk?w...

Najdostojniejszy w?adca bardzo ?askawie po?egna? syna swego i nast?pc?; ale kierunek spraw pa?stwowych, na czas nieobecno?ci, powierzy? Herhorowi.

Ksi??? Ramzes tak mocno odczu? ten dow?d monarszej nieufno?ci, ?e przez trzy dni nie wychodzi? ze swojej willi i nie przyjmowa? pokarm?w, tylko p?aka?. P??niej przesta? si? goli? i przeni?s? si? na folwark Sary, a?eby unikn?? stykania si? z Herhorem i dokuczy? matce, kt?r? uwa?a? za przyczyn? swoich nieszcz???. Zaraz na drugi dzie? w tym ustroniu odwiedzi? go Tutmozis ci?gn?c za sob? dwie ?odzie muzyk?w i tancerek, a trzeci? nape?nion? koszami jad?a i kwiat?w tudzie? dzbanami wina. Ale ksi??? kaza? odjecha? precz muzyce i tancerkom, a wzi?wszy do ogrodu Tutmozisa rzek?:

- Zapewne wys?a?a ci? tu matka moja (oby ?y?a wiecznie!) w celu oderwania mnie od ?yd?wki?... Ot?? powiedz jej dostojno?ci, ?e cho?by Herhor zosta? nie tylko namiestnikiem, ale nawet synem mego ojca, ja robi? b?d? to, co mi si? podoba... Znam si? na tym... Dzi? chc? mnie pozbawi? Sary, a jutro w?adzy... Przekonam ich, ?e ja nie wyrzekam si? niczego.

Ksi??? by? rozdra?niony, Tutmozis wzrusza? ramionami, wreszcie odpar?: - Jak wicher odnosi ptaka na pustyni?, tak gniew wyrzuca cz?owieka na brzegi nie- sprawiedliwo?ci. Czy mo?esz dziwi? si? kap?anom, ?e nie ciesz? si?, i? nast?pca tronu zwi?za? swoje ?ycie z kobiet? innej ziemi i wiary? Prawda, ?e nie podoba im si? Sara, tym wi?cej ?e masz j? jedn?; gdyby? posiada? kilka kobiet rozmaitych, jak wszyscy m?odzi szlachcice, nie zwracano by uwagi na ?yd?wk?. Lecz c?? oni zrobili jej z?ego?... Nic. Owszem, nawet jaki? kap?an broni? jej przed rozjuszonym t?umem napastnik?w, kt?rych tobie podoba?o si? wydoby? z wi?zienia...

- A moja matka?... - wtr?ci? nast?pca.

Tutmozis roze?mia? si?.

- Twoja czcigodna matka - prawi? - kocha ci? jak w?asne oczy i serce. Ju?ci i jej nie podoba si? Sara, ale wiesz, co mi raz powiedzia?a jej dostojno???... Oto a?ebym odbi? ci Sar?!... Widzisz, jaki zrobi?a sobie ?art?... Na co ja odpowiedzia?em r?wnie ?artem: Ramzes darowa? mi sfor? go?czych ps?w i dwa konie syryjskie, gdy mu si? sprzykrzy?y; mo?e wi?c kiedy? odda mi i swoj? kochank?, kt?r? b?d? musia? przyj?? zapewne z dodatkiem...

- Ani my?l o tym. Nikomu dzi? nie odda?bym Sary w?a?nie dlatego, ?e z jej powodu m?j ojciec nie mianowa? mnie namiestnikiem.

Tutmozis kr?ci? g?ow?.

- Bardzo si? mylisz - odpar?. - Tak si? mylisz, ?e a? mnie to przestrasza. Czyli?by? naprawd? nie rozumia? powod?w nie?aski, kt?re zna ka?dy o?wiecony cz?owiek w Egipcie?...

- Nic nie wiem...

- Tym gorzej - m?wi? zak?opotany Tutmozis. - Nie wiesz wi?c, ?e od czasu manewr?w ?o?nierze, osobliwie greccy, w ka?dym szynku pij? za twoje zdrowie...

- Na to przecie? dostali pieni?dze.

- Tak, ale nie na to, a?eby wo?a? na ca?y g?os, ?e gdy nast?pisz po jego ?wi?tobliwo?ci (oby ?y? wiecznie!), rozpoczniesz wielk? wojn?, po kt?rej zajd? zmiany w Egipcie... Jakie zmiany?... I kto, za ?ycia faraona, o?mieli si? m?wi? o planach jego nast?pcy?...

Teraz ksi??? spos?pnia?.

- To jedno, ale powiem ci i drugie - prawi? Tutmozis - bo z?e jak hiena nigdy nie chodzi w pojedynk?. Czy wiesz, ?e mi?dzy ch?opstwem ?piewaj? o tobie pie?ni, jak uwolni?e? napastnik?w z wi?zienia, a co gorsza, znowu m?wi?, ?e gdy nast?pisz po jego ?wi?tobliwo?ci, b?d? zniesione podatki?... Trzeba za? doda?, ?e ile razy mi?dzy ch?opstwem zaczynano gada? o niesprawiedliwo?ci i podatkach, zawsze nast?powa?y rozruchy. I albo zewn?trzny nieprzyjaciel wpada? do os?abionego pa?stwa, albo Egipt dzieli? si? na tyle cz??ci, ilu by?o nomarch?w... Sam wreszcie os?d?: czy jest rzecz? stosown?, a?eby w Egipcie jakie?kolwiek imi? cz??ciej by?o wymaw?ane ani?eli faraona?... I a?eby ktokolwiek stawa? mi?dzy ludem a naszym panem?... Gdyby? za? pozwoli?, opowiedzia?bym ci, jak na t? spraw? zapatruj? si? kap?ani...

- Ale?, rozumie si?, m?w...

- Ot?? jeden wielce m?dry kap?an, kt?ry ze szczytu ?wi?tyni Amona zajmuje si? dostrzeganiem niebieskich obrot?w, wymy?li? tak? przypowie??.

Faraon jest s?o?cem, a nast?pca tronu ksi??ycem. Gdy za ?wietlanym bogiem z daleka posuwa si? ksi??yc, mamy jasno?? we dnie i jasno?? w nocy. Gdy ksi??yc chce by? zanadto blisko s?o?ca, w?wczas znika sam i noce s? ciemne. Ale je?eli zdarzy si? tak, ?e ksi??yc stanie przed s?o?cem, wtedy robi si? za?mienie, wielki pop?och dla ?wiata.

- I wszystkie te paplaniny - przerwa? Ramzes - dochodz? do uszu jego ?wi?tobliwo?ci?... Biada g?owie mojej!... Bodajbym nigdy nie by? synem kr?lewskim!...

- Faraon, jako b?g ziemski, wie o wszystkim; ale jest zanadto pot??ny, aby mia? zwa?a? na pijackie okrzyki ?o?nierstwa albo na szepty ch?op?w. On rozumie, ?e ka?dy Egipcjanin odda za niego ?ycie, a ty najpierwej.

- Prawd? rzek?e?!... - odpar? stroskany ksi???. - W tym wszystkim jednak widz? now? nikczemno?? i ob?ud? kap?an?w - doda? o?ywiaj?c si?. - Wi?c to ja zas?aniam majestat pana naszego, bo uwalniam niewinnych z wi?zienia albo nie pozwalam memu dzier?awcy dr?czy? ch?op?w niesprawiedliwym podatkiem?... Ale kiedy jego dostojno?? Herhor rz?dzi armi?, mianuje dow?dc?w, uk?ada si? z obcymi ksi???ty, a memu ojcu ka?e sp?dza? dni na modlitwach...

Tutmozis zas?oni? uszy i tupi?c nogami zawo?a?:

- Milcz ju?, milcz!... ka?de twoje s?owo jest blu?nierstwem... Pa?stwem rz?dzi tylko jego ?wi?tobliwo??, i cokolwiek dzieje si? na ziemi, pochodzi z jego woli. Herhor za? jest s?ug? faraona i robi to, co mu pan ka?e... Kiedy? sam przekonasz si?... Oby s?owa moje nie by?y ?le zrozumiane!...

Ksi??? tak spos?pnia?, ?e Tutmozis przerwa? rozmow? i czym pr?dzej po?egna? przyjaciela. Gdy wsiad? do swej ??dki opatrzonej baldachimem i firankami, g??boko odetchn?? i wypiwszy spory kielich wina, pocz?? rozmy?la?:

"Brr!... dzi?kuj? bogom, ?e nie dali mi takiego charakteru, jaki ma Ramzes. Jest to najnieszcz??liwszy cz?owiek w najszcz??liwszych warunkach... M?g?by mie? najpi?kniejsze kobiety z Memfisu, a pilnuje si? jednej, aby dokuczy? matce! Tymczasem on nie matce dokucza, ale tym wszystkim cnotliwym dziewicom i wiernym ?onom, kt?re usychaj? z t?sknoty, ?e nast?pca tronu, a w dodatku prze?liczny ch?opak, nie odbiera im cnoty albo nie zmusza ich do niewierno?ci. M?g?by nie tylko pi?, ale nawet k?pa? si? w najlepszym winie, a tymczasem woli n?dzne piwo ?o?nierskie i suchy placek natarty czosnkiem. Sk?d te ch?opskie upodobania? nie rozumiem. Chyba czcigodna pani Nikotris w najniebezpieczniejszym czasie zapatrzy?a si? na jedz?cych robotnik?w?..

M?g?by te? od ?witu do nocy nic nie robi?. Gdyby chcia?, nawet karmiliby go najznakomitsi panowie, ich ?ony, siostry i c?rki. Lecz on nie tylko sam wyci?ga r?k? po jad?o, ale jeszcze na utrapienie szlachetnej m?odzie?y sam si? myje, sam si? ubiera, a jego fryzjer po ca?ych dniach ?apie ptaki w sid?a i marnuje zdolno?ci. O Ramzesie! Ramzesie!... - westchn?? elegant. - Czy podobna, a?eby przy takim ksi?ciu rozwin??a si? moda? My przecie od roku nosimy takie same fartuszki, a peruki utrzymuj? si? tylko dzi?ki dworskim dygnitarzom, bo Ramzes wcale peruk nie chce nosi?, co jest wielkim poni?eniem dla szlacheckiego stanu.

A wszystko to... brr!... robi przekl?ta polityka... O jak szcz??liwy jestem, ?e nie potrzebuj? zgadywa?: co my?l? w Tyrze albo Niniwie, troszczy? si? o ?o?d dla wojska, rachowa?, ilu ludzi przyby?o czy uby?o Egiptowi i jakie mo?na wybra? podatki? Straszna rzecz powiedzie? sobie, ?e m?j ch?op nie tyle mi p?aci, ile ja potrzebuj? i wydaj?, lecz - na ile pozwala przyb?r Nilu. Ojciec Nil przecie nie pyta moich wierzycieli: co ja im jestem winien?..."

Tak rozmy?la? wykwintny Tutmozis i z?otym winem krzepi? stroskanego ducha. A zanim cz??no przyp?yn??o do Memfis, zm?g? go tak ci??ki sen, ?e niewolnicy musieli swego pana do lektyki przenie?? na r?kach.

Po odej?ciu Tutmozisa, kt?re wygl?da?o na ucieczk?, nast?pca tronu g??boko zamy?li? si?, nawet poczu? trwog?.

Ksi??? by? sceptykiem, jako wychowaniec najwy?szych szk?? kap?a?skich i cz?onek najwy?szej arystokracji. Wiedzia?, ?e gdy jedni kap?ani przez wielomiesi?czne posty i umartwienia sposobi? si? do wywo?ywania duch?w, inni - nazywaj? duchy przywidzeniem albo oszustwem. Widywa? te?, ?e ?wi?ty w??, Apis, przed kt?rym pada? na twarz ca?y Egipt, dostawa? nieraz t?gie kije od najni?szych kap?an?w, kt?rzy mu podawali pasz? i podstawiali krowy.

Rozumia? wreszcie, ?e jego ojciec, Ramzes XII, kt?ry dla posp?lstwa by? wiecznie ?yj?cym bogiem i wszechw?adnym panem ?wiata, jest naprawd? takim jak inni cz?owiekiem, tylko troch? wi?cej schorowanym ni? inni starcy i bardzo ograniczonym przez kap?an?w.

Wszystko to wiedzia? ksi??? i z wielu rzeczy drwi? w duchu, a nawet publicznie. Lecz ca?y jego libertynizm upada? wobec faktycznej prawdy, ?e - z tytu??w faraona ?artowa? nie wolno nikomu!...

Ramzes zna? histori? swego kraju i pami?ta?, ?e w Egipcie wiele rzeczy przebaczono wielkim. Wielki pan m?g? zepsu? kana?, zabi? ukradkiem cz?owieka, drwi? po cichu z bog?w, bra? prezenta od pos??w obcych mocarstw... Ale dwa grzechy by?y niedopuszczalne: zdrada kap?a?skich tajemnic i zdrada faraona. Cz?owiek, kt?ry pope?ni? jedno lub drugie, znika?, czasami po up?ywie roku, spo?r?d s?ug i przyjaci??. Ale gdzie si? podziewa? i co si? z nim dzia?o?... o tym nawet m?wi? nie ?miano.

Ot?? Ramzes czu?, ?e znajduje si? na podobnej pochy?o?ci, od czasu gdy wojsko i ch?opi zacz?li wymawia? jego imi? i rozprawia? o jakowych? jego planach, zmianach w pa?stwie i przysz?ych wojnach. My?l?c o tym ksi??? doznawa? wra?enia, ?e jego, nast?pc? tronu, bezimienny t?um n?dzarzy i buntownik?w gwa?tem pcha na szczyt najwy?szego obelisku, sk?d mo?na tylko zlecie? i rozbi? si? na miazg?.

P??niej, gdy po najd?u?szym ?yciu ojca zostanie faraonem, b?dzie mia? prawo i ?rodki dokona? wielu takich czyn?w, o kt?rych nikt w Egipcie nie pomy?la?by bez zgrozy. Ale dzi? musi naprawd? strzec si?, aby go nie uznano za zdrajc? i buntownika przeciw zasadniczym ustawom pa?stwa.

W Egipcie by? jeden jawny w?adca: faraon. On rz?dzi?, on chcia?, on my?la? za wszystkich, i biada temu, kto o?mieli?by si? w?tpi? g?o?no o wszechpot?dze faraona albo m?wi? o jakich? swoich zamiarach czy cho?by o zmianach w og?le. Plany robi?y si? tylko w jednym miejscu: w sali, gdzie faraon s?ucha? zda? cz?onk?w rady przybocznej i wypowiada? jej swoje opinie. Wszystkie te? zmiany mog?y wyj?? tylko stamt?d. Tam p?on??a jedyna widoczna lampa m?dro?ci pa?stwowej, kt?rej blask o?wietla? ca?y Egipt. Ale i o tym bezpieczniej by?o milcze?.

Wszystkie te uwagi z szybko?ci? wichru przelatywa?y przez g?ow? nast?pcy, gdy siedzia? na kamiennej ?awce ogrodu Sary, pod kasztanem, i patrzy? na otaczaj?cy go krajobraz.

Woda Nilu ju? odrobin? opad?a i pocz??a robi? si? przezroczyst? jak kryszta?. Ale jeszcze ca?y kraj wygl?da? niby zatoka morska g?sto usiana wyspami, na kt?rych wznosi?y si? budynki, ogrody warzywne i owocowe, a gdzieniegdzie k?py drzew wielkich, s?u??cych do ozdoby.

Doko?a wszystkich tych wysp wida? by?o ?urawie z kub?ami, za pomoc? kt?rych nadzy ludzie miedzianej barwy, w brudnych przepaskach i czepkach, czerpali

wod? z Nilu i kolejno wlewali j? do coraz wy?ej po?o?onych studzien.

Szczeg?lnie jedna taka miejscowo?? odbi?a si? w pami?ci Ramzesa. By? to stromy pag?rek, na kt?rego zboczu pracowa?y trzy ?urawie: jeden wlewa? wod? z rzeki do studni najni?szej; drugi czerpa? z najni?szej i podnosi? o par? ?okci wy?ej, do studni ?redniej; trzeci ze ?redniej przelewa? wod? w studni? najwy?sz?, po?o?on? ju? na szczycie pag?rka. Tam za? kilku r?wnie nagich ludzi czerpa?o wod? konwiami i polewa?o zagony jarzyn albo za pomoc? r?cznych sikawek skrapia?o drzewa.

Ruchy ?urawi, zni?aj?cych si? i podnosz?cych, nachylenia kub??w, wytryski sikawek by?y tak rytmiczne, ?e ludzi, kt?rzy je wywo?ywali, mo?na by?o uwa?a? za automaty. ?aden z nich nie przem?wi? do swego s?siada, nie zmieni? miejsca, nie obejrza? si?, tylko pochyla? si? i wyprostowywa? zawsze w ten sam spos?b od rana do wieczora, od miesi?ca do miesi?ca, a zapewne od dzieci?stwa do ?mierci.

"I to takie twory - my?la? ksi??? patrz?c na prac? rolnik?w - takie twory chc? zrobi? mnie wykonawc? swoich przywidze?!... Jakich zmian mog? oni ??da? w pa?stwie? Chyba, a?eby ten, kto czerpie wod? do ni?szej studni, przeszed? do wy?szej albo zamiast polewa? grz?dy kub?em, skrapia? drzewa sikawk??..."

Gniew bi? mu do g?owy, a upokorzenie przygniata?o go na my?l, ?e on, nast?pca tronu, dzi?ki bajkom takich oto istot, ca?e ?ycie kiwaj?cych si? nad studniami m?tnej wody, nie zosta? namiestnikiem!

W tej chwili us?ysza? mi?dzy drzewami cichy szelest i - delikatne r?ce opar?y si? na jego ramionach.

- C??, Saro? - spyta? ksi??? nie odwracaj?c g?owy.

- Smutny jeste?, panie m?j?... - odpar?a. - Nie tyle ucieszy? si? Moj?esz widokiem ziemi obiecanej, ile ja, gdy? powiedzia?, ?e sprowadzasz si? tu, aby ze mn? mieszka?. Lecz ju? dob? jeste?my razem, a jeszcze nie widzia?am twego u?miechu. Nawet nie m?wisz do mnie, ale chodzisz ponury, a w nocy nie pie?cisz mnie, tylko wzdychasz.

- Mam zmartwienie.

- Powiedz mi je. Zgryzota jest jak skarb dany do przechowania. P?ki strze?emy jej sami, nawet sen ucieka od nas i dopiero wtedy robi si? l?ej, gdy znajdziemy

drugiego str??a.

Ramzes obj?? j? i posadzi? przy sobie na ?awce.

- Kiedy ch?op - rzek? z u?miechem - nie zd??y przed wylewem zebra? z pola, ?ona mu pomaga. Ona pomaga mu te? doi? krowy, nosi mu jad?o za dom, myje go, gdy wr?ci od pracy. St?d uros?a wiara, ?e kobieta mo?e ul?y? k?opot?w m??czy?nie.

- Ty w to nie wierzysz, panie?...

- Ksi???cym troskom - odpar? Ramzes - nie poradzi kobieta, nawet tak m?dra i w?adna jak moja matka...

- Przeb?g! jakie? one s?, powiedz mi? - nalega?a Sara tul?c si? do ramienia nast?pcy. - Wed?ug naszych poda?, Adam opu?ci? raj dla Ewy; a przecie on by? chyba najwi?kszym kr?lem najpi?kniejszego kr?lestwa...

Ksi??? zamy?li? si?, po chwili zacz??:

- I nasi m?drcy ucz?, ?e niejeden m??czyzna wyrzek? si? dostoje?stw dla kobiety. Ale nie s?ycha?, a?eby kt?ry zyska? co wielkiego przez kobiet?; chyba jaki w?dz, kt?remu faraon odda? c?rk? wraz z du?ym posagiem i urz?dem. Ale pom?c do wyd?wigni?cia si? czy to na wy?sze stanowisko, czy cho?by tylko z k?opot?w, kobieta nie potrafi.

- Bo mo?e nie kocha jak ja ciebie, panie... - szepn??a Sara.

- Wiem, ?e mnie kochasz nad podziw... Nigdy nie ??da?a? ode mnie dar?w ani opiekowa?a? si? takimi, kt?rzy nie wahaj? si? szuka? kariery nawet pod ???kami kochanek ksi???cych. Jeste? ?agodniejsza od jagni?cia i cicha jak noc nad Nilem; poca?unki twoje s? jak wonno?ci z kraju Punt, a u?cisk tw?j s?odki jak sen strudzonego. Nie miam miary na twoj? pi?kno?? ani s??w na zalety. Jeste? dziwowiskiem mi?dzy kobietami, kt?rych wargi s? pe?ne niepokoju, a mi?o?? kosztuje drogo. Lecz przy ca?ej doskona?o?ci swojej, w czym ty mo?esz ul?y? mym troskom? Czy sprawisz, aby jego ?wi?tobliwo?? zrobi? wielk? wypraw? na Wsch?d, a mnie mianowa? wodzem? Czy dasz mi cho? aby korpus Menfi, o kt?ry prosi?em, albo uczynisz mnie w imieniu faraona rz?dc? nad Dolnym Egiptem? A czy sprawisz, aby wszyscy poddani jego ?wi?tobliwo?ci my?leli i czuli jak ja, jego najwierniejszy?...

Sara spu?ci?a r?ce na kolana i smutnie szepta?a:

- To prawda, ?e nie mog?... Nic nie mog?!...

- Owszem, wiele mo?esz... mo?esz mnie rozweseli? - odpar? u?miechaj?c si? Ramzes. - Wiem, ?e uczy?a? si? ta?czy? i gra?. Zdejm wi?c te pow??czyste szaty, kt?re przystoj? kap?ankom pilnuj?cym ognia, i ubierz si? w przejrzysty mu?lin jak... tancerki fenickie... i tak ta?cz, i tak mnie pie?? jak one...

Sara schwyci?a go za r?ce i z p?omieniami w oczach krzykn??a:

- Ty wdajesz si? z takimi wszetecznicami?... Powiedz... niech si? dowiem o mojej n?dzy... A potem odeszlij mnie do ojca, w nasz? dolin? pustynn?, w kt?rej obym ci? nie by?a ujrza?a!...

- No, no... uspok?j si? - m?wi? ksi??? bawi?c si? jej w?osami. - Musz? przecie? widywa? tancerki, je?eli nie przy ucztach, to na uroczysto?ciach kr?lewskich albo podczas nabo?e?stw w ?wi?tyni. Ale one wszystkie razem nie obchodz? mnie tyle co ty jedna, wreszcie... kt?ra? z nich mog?aby dor?wna? tobie? Ty masz cia?o jak pos?g Izydy rze?bione z ko?ci s?oniowej, a z tamtych ka?da ma jak?? skaz?. Jedne s? zbyt t?uste, inne maj? chude nogi albo brzydkie r?ce, a jeszcze inne nosz? przyprawne w?osy. Kt?ra? z nich jest jak ty?... Gdyby? by?a Egipcjank?, wszystkie ?wi?tynie ubiega?yby si?, aby posiada? ci? za przodownic? swych ch?r?w. Co m?wi?, gdyby? teraz ukaza?a si? w Memfisie w przejrzystej sukni, kap?ani pogodziliby si? z tob?, byle? chcia?a przyjmowa? udzia? w procesjach.

- Nam, c?rkom Judy, nie wolno nosi? nieskromnych sukien...

- Ani ta?czy?, ani ?piewa?`?... Po c??e? si? tego uczy?a?

- Ta?cz? nasze kobiety i dziewcz?ta same ze sob?, na chwa?? Panu, nie za? po to, aby w m?skich sercach zasiewa? ogniste ziarna po??dliwo?ci. A ?piewamy... Zaczekaj, panie m?j, ja ci za?piewam.

Podnios?a si? z ?awki i odesz?a w stron? domu. Wkr?tce ukaza?a si? z powrotem. Za ni? m?oda dziewczyna, o wyl?knionych czarnych oczach, nios?a arf?.

- Co to za dziewczyna? - spyta? ksi???. - Czekaj no, ja gdzie? widzia?em to spojrzenie?... Aha, kiedym tu by? ostatnim razem, ta wystraszona dziewczyna przypatrywa?a mi si? z krzak?w...

- To moja krewna i s?u?ebnica, Ester - odpar?a Sara.

- Mieszka u mnie ju? miesi?c, ale boi si? was, panie, wi?c zawsze ucieka. Mo?e by?, ?e kiedy przypatrywa?a si? wam spomi?dzy krzak?w.

- Mo?esz odej??, moje dziecko - rzek? ksi??? do skamienia?ej dziewczyny. A gdy skry?a si? za drzewami, doda?:

- Ona tak?e ?yd?wka`?... A ten?e str?? twego domu, kt?ry r?wnie? patrzy na mnie jak baran na krokodyla?

- To jest Samuel, syn Ezdreasza, tak?e m?j krewny. Wzi??am go na miejsce Murzyna, kt?remu?, panie, da? wolno??. Wszak pozwoli?e? mi wybiera? s?ugi?...

- Ale? tak. To ju? chyba i dozorca parobk?w jest ?ydem, bo ma ???t? cer? i r?wnie? patrzy tak pokornie, jak by ?aden Egipcjanin nie potrafi?.

- Tamten - odpowiedzia?a Sara - jest Ezechiel, syn Rubena, krewny mego ojca. Czy nie podoba ci si?, m?j panie?... To s? bardzo wierni s?udzy twoi.

- Czy podoba mi si?! - rzek? markotny ksi??? b?bni?c palcami w ?awk?. - On nie po to tu jest, a?eby mi si? podoba?, lecz aby pilnowa? twego dobra... Nic mnie zreszt? nie obchodz? ci ludzie... ?piewaj, Saro.

Sara kl?k?a na murawie u st?p ksi?cia i wzi?wszy na arfie par? akord?w zacz??a:

- Gdzie? jest ten, kt?ry by nie mia? troski? Gdzie ten kt?ry zabieraj?c si? do snu mia?by prawo rzec: oto dzie?, kt?ry sp?dzi?em bez smutku? Gdzie cz?owiek, kt?ry by k?ad?c si? do grobu powiedzia?: ?ycie moje up?yn??o bez bole?ci i trwogi jak pogodny wiecz?r nad Jordanem.

Lecz jak?e wielu takich, kt?rzy co dzie? chleb sw?j oblewaj? ?zami, a ich dom pe?en westchnie?.

P?acz jest pierwszym g?osem cz?owieka na tej ziemi, a j?k ostatnim po?egnaniem. Pe?en strapienia wchodzi w ?ycie, pe?en ?alu zst?puje na miejsce odpoczynku, a nikt go nie pyta, gdzie by chcia? zosta??

Gdzie? jest ten, kt?ry nie zazna? goryczy bytu? Azali jest nim dzieci?, kt?rego matk? ?mier? porywa, albo niemowl?, kt?remu przynale?n? pier? g??d wyssa? pierwej, nim zd??y?o przy?o?y? usta swoje?

Gdzie jest cz?owiek pewny losu, kt?ry niezmru?onym okiem wygl?da?by swego jutra? Czy ten, co pracuj?c na roli, wie, ?e nie w jego mocy jest deszcz i nie on wskazuje drog? szara?czy? Czy kupiec, kt?ry bogactwo swe oddaje wiatrom, nie wiadomo sk?d przychodz?cym, a ?ycie powierza fali nad g??bi?, kt?ra wszystko poch?ania i nic nie zwraca?

Gdzie jest cz?owiek bez niepokoju w duszy? Jestli nim my?liwiec, kt?ry goni pr?dk? sarn?, a spotyka na swej drodze lwa ?miej?cego si? ze strza?y? Jestli nim ?o?nierz, kt?ry w utrudzeniu idzie do s?awy, a znajduje las ostrych w??czni, i miecze ze ?pi?u, krwi ?akn?ce? Jestli nim wielki kr?l, kt?ry pod purpur? nosi ci??k? zbroj?, bezsennym okiem ?ledzi zast?py przemo?nych s?siad?w, a uchem chwyta szmer kotary, aby we w?asnym namiocie nie powali?a go zdrada?

Przeto? serce ludzkie na ka?dym miejscu i o ka?dej porze jest przepe?nione t?skno?ci?. W pustyni grozi mu lew i skorpion, w jaskiniach smok, mi?dzy kwiatami ?mija jadowita. Przy s?o?cu chciwy s?siad rozmy?la, jak by umniejszy? mu ziemi, w nocy przebieg?y z?odziej maca drzwi do jego komory. W dzieci?stwie jest niedo???ny, w staro?ci pozbawiony mocy, w pe?ni si? okr??ony niebezpiecze?stwem jak wieloryb przepa?ci? wodn?.

Przeto?, o Panie, Stworzycielu m?j, ku Tobie zwraca si? um?czona dusza ludzka. Ty? j? wywi?d? na ten ?wiat pe?en zasadzek. Ty? w niej zaszczepi? trwog? ?mierci, Ty? zamkn?? wszelkie drogi spokoju, wyj?wszy tej, kt?ra do Ciebie prowadzi. A jak dzieci? st?pa? nie umiej?ce chwyta si? szat matki, aby nie upa??, tak mizerny cz?owiek wyci?ga r?ce do Twego mi?osierdzia i wydobywa si? z niepewno?ci.

Sara umilk?a, ksi??? zamy?li? si? i rzek? po chwili:

- Wy, ?ydzi, jeste?cie nar?d pos?pny. Gdyby w Egipcie tak wierzono jak uczy wasza pie??, nikt nie ?mia?by si? nad brzegami Nilu. Mo?ni ukryliby si? ze strachu w podziemiach ?wi?ty?, a lud, zamiast pracowa?, uciek?by do jaski? i stamt?d wygl?da? zmi?owania, kt?re by zreszt? nie nadesz?o.

Nasz ?wiat jest inny: wszystko w nim mo?na mie?, ale wszystko trzeba zrobi? samemu. I nasi bogowie nie pomagaj? mazgajom. Schodz? na ziemi? dopiero w?wczas, gdy bohater, kt?ry odwa?y? si? na czyn nadludzki, wyczerpie wszystkie si?y. Tak by?o z Ramzesem Wielkim, gdy rzuci? si? mi?dzy dwa tysi?ce pi??set nieprzyjacielskich woz?w, z kt?rych ka?dy d?wiga? trzech wojownik?w. Dopiero wtedy nie?miertelny ojciec Amon poda? mu r?k? i doko?czy? pogromu. Lecz gdyby, zamiast walczy?, zacz?? czeka? na opiek? waszego boga, ju? dawno nad brzegami Nilu Egipcjanin chodzi?by tylko z kub?em i ceg??, a n?dzni Chetowie z papirusami i kijmi!

Dlatego, Saro, pr?dzej twoje wdzi?ki ani?eli twoja pie?? rozproszy moj? trosk?. Gdybym tak poczyna? sobie, jak ucz? ?ydowscy m?drcy, i czeka? na pomoc z nieba, wino ucieka?oby od moich ust, a kobiety od moich dom?w.

Nade wszystko za? nie m?g?bym by? nast?pc? faraona jak moi przyrodni bracia, z kt?rych jeden nie przejdzie pokoju bez oparcia si? na dwu niewolnikach, a drugi skacze po drzewach.