Prus B. GRZECHY DZIECI?STWA

Urodzi?em si? w epoce, kiedy ka?dy cz?owiek musia? mie? przydomek, cho?by niekoniecznie s?uszny.

Z tego powodu nasz? dziedziczk? nazywali hrabin?, mego ojca jej plenipotentem, a mnie bardzo rzadko Kaziem albo Le?niewskim, ale do?? cz?sto urwisem, dop?ki by?em w domu, albo os?em, kiedym ju? poszed? do szk??.

Poniewa? na pr??no szuka?by kto nazwiska naszej dziedziczki w s?owniku rodzin arystokratycznych, zdaje mi si? wi?c, ?e blask jej hrabiowskiej korony nie si?ga? dalej ni? plenipotencja mego ?p. ojca. Przypominam sobie nawet, ?e tytu? hrabiny by? rodzajem pomnika, kt?rym ?p. m?j ojciec uczci? radosny wypadek podwy?szenia mu pensji rocznie o sto z?otych. Nasza pani w milczeniu przyj??a ofiarowan? jej godno??, a w kilka dni p??niej ojciec m?j awansowa? z rz?dcy na plenipotenta i otrzyma? zamiast dyplomu nies?ychanej wielko?ci wieprzka, po sprzedaniu kt?rego kupiono mi pierwsze buty.

Ojciec, ja i moja siostra Zosia (bom ju? nie mia? matki) mieszkali?my w murowanej oficynie, o kilkadziesi?t krok?w od pa?acu. Pa?ac za? zajmowa?a pani hrabina z c?reczk? Loni?, moj? r?wie?nic?, z jej guwernantk?, ze star? gospodyni? Salusi? tudzie? z wielk? liczb? garderobianych i panien s?u??cych. Dziewcz?ta te po ca?ych dniach szy?y, z czego wyprowadzi?em wniosek, ?e wielkie panie s? od tego, a?eby dar?y odzie?, a dziewcz?ta -a?eby j? naprawia?y. O innych przeznaczeniach wielkich dam i ubogich dziewcz?t nie mia?em poj?cia, co w oczach ojca stanowi?o jedyn? moj? zalet?.

Pani hrabina by?a m?od? wdow?, kt?r? m?? do?? wcze?nie pogr??y? w nieutulonym smutku. O ile mi wiadomo z tradycji, nieboszczyka nikt nie tytu?owa? hrabi? ani on nikogo plenipotentem. Natomiast s?siedzi z dziwn? w naszym kraju jednomy?lno?ci? nazywali go p??g??wkiem. W ka?dym razie by? to cz?owiek niepospolity. Zaje?d?a? wierzchowe konie, tratowa? na polowaniach ch?opskie zasiewy, a z s?siadami pojedynkowa? si? o psy i zaj?ce. W domu m?czy? ?on? zazdro?ci?, a s?u?bie zatruwa? ?ycie d?ugim pieprzowym cybuchem. Po ?mierci orygina?a jego wierzchowce posz?y do wo?enia gnoju, a psy rozdarowano. ?wiat za? otrzyma? po nim w spadku ma?? c?reczk? i m?od? wdow?. Ach! przepraszam, bo zosta? jeszcze olejny portret nieboszczyka z herbowym sygnetem na palcu i - ?w pieprzowy wybuch, kt?ry skutkiem niew?a?ciwego u?ycia wygi?? si? jak turecka szabla.

Pa?acu prawie nie zna?em. Raz dlatego, ?em wola? biega? po polach ni? wywraca? si? na ?liskiej posadzce, a po wt?re, ?e mnie tam nie wpuszcza?a s?u?ba, bo przy pierwszych odwiedzinach mia?em nieszcz??cie st?uc du?y wazon saski.

Z hrabiank?, przed moim wej?ciem do szk??, bawili?my si? tylko jeden raz, maj?c oboje niespe?na po dziesi?? lat. Przy sposobno?ci chcia?em j? nauczy? sztuki ?a?enia po drzewach i usadowi?em j? na ?erdziowym p?ocie w taki spos?b, ?e dziewczynka pocz??a wniebog?osy krzycze?, za co jej guwernantka wybi?a mnie niebieskim parasolem m?wi?c, ?e mog?em Loni zrobi? na ca?e ?ycie nieszcz??liw?.

Od tej pory zbudzi? si? we mnie wstr?t do ma?ych dziewcz?t, z kt?rych ?adna nie by?a w stanie ani ?azi? po drzewach, ani k?pa? si? ze mn? w stawie, ani je?dzi? konno, ani strzela? z ?uku albo rzuca? kamieni z procy. W razie za? bitwy, bez kt?rej - c?? znaczy zabawa! prawie ka?da zaczyna?a maza? si? i bieg?a do kogo? na skarg?.

Poniewa? z folwarcznymi ch?opcami ojciec znowu nie pozwala? mi si? wdawa?, a siostra prawie ca?e dnie przep?dza?a w pa?acu, wi?c ros?em i hodowa?em si? sam jak drapie?ne piskl?, kt?re porzucili rodzice. K?pa?em si? pode m?ynem albo w dziurawym cz??nie p?ywa?em po stawie. W parku, ze zwinno?ci? kota, goni?em po ga??ziach wiewi?rki. Raz wywr?ci?o mi si? cz??no i p?? dnia przesiedzia?em na p?ywaj?cej k?pie, nie wi?kszej od balii. Raz przez dymnik wdrapa?em si? na dach pa?acu tak nieszcz??liwie, ?e musiano zwi?za? dwie drabiny dla sprowadzenia mnie stamt?d. Innego dnia ca?? dob? b??ka?em si? po lesie, a jeszcze innego stary wierzchowiec nieboszczyka dziedzica, przypomniawszy sobie lepsze czasy, z godzin? ponosi? mnie przez pola i w ko?cu - zapewne niechc?cy - przyprawi? o z?amanie nogi, kt?ra zreszt? zros?a mi si? do?? pr?dko.

Nie maj?c z kim ?y?, ?y?em z natur?. Zna?em w parku ka?de mrowisko, w polu ka?d? jam? chomik?w, w ogrodzie ka?d? ?cie?k? kret?w. Wiedzia?em o ptasich gniazdach i o dziuplach, gdzie hodowa?y si? m?ode wiewi?rki. Odr??nia?em szmer ka?dej lipy oko?o domu i umia?em wy?piewa? to, co wiatr wygrywa na drzewach. Nieraz s?ysza?em jakie? wiekuiste chodzenie po lesie, cho? nie wiedzia?em, czyje ono. Wpatrywa?em si? w migotanie f gwiazd, rozmawia?em z nocn? cisz?, a nie maj?c kogo ca?owa?, ca?owa?em psy podw?rzowe. Matka moja dawno odpoczywa?a w ziemi. Ju? nawet pod przyciskaj?cym j? kamieniem zrobi? si? otw?r si?gaj?cy pewnie a? do wn?trza grobu. Raz, kiedy mnie za co? obito, poszed?em tam, wzywa?em jej, nadstawia?em ucha, czy nie odpowie... Ale nie odpowiedzia?a nic. Wida? naprawd? - umar?a.

W owym czasie tworzy?em sobie pierwsze poj?cia o ludziach i o ich stosunkach. W mojej na przyk?ad wyobra?ni plenipotent musia? koniecznie by? troch? oty?y, mie? rumian? twarz, w?s zwieszony, du?e brwi nad siwymi oczami, basowy g?os i przynajmniej tak? zdolno?? do krzyczenia - jak m?j ojciec. Osoby zwanej hrabin? nie mog?em wyobrazi? sobie inaczej, tylko jako wysok? dam?, z pi?kn? twarz? i smutnymi oczyma, chodz?c? w milczeniu po parku w bia?ej pow??czystej sukni.

Za to o cz?owieku nosz?cym tytu? hrabiego nie mia?em poj?cia. Podobny cz?owiek, gdyby nawet istnia?, wydawa? mi si? rzecz? mniej znacz?c? od hrabiny, a nawet ca?kiem nieu?yteczn? i nieprzyzwoit?. Wed?ug moich pogl?d?w tylko w obszernej sukni z drugim ogonem m?g? przemieszkiwa? majestat ja?nie wielmo?no?ci; wszelkie za? odzienia kr?tkie, obcis?e, a tym bardziej z?o?one z dwu cz??ci mog?y s?u?y? tylko pisarzom prowentowym, gorzelnikom, a w najlepszym razie plenipotentom.

Takim by? m?j legitymizm oparty na przykazaniach ojca, kt?ry nieustannie zaleca? mi - kocha? i czci? pani? hrabin?. Zreszt? gdybym kiedy zapomnia? o tych przepisach, do?? mi by?o spojrze? na czerwon? szaf? w kancelarii ojca, gdzie obok kwit?w i notatek wisia?a na gwo?dziu pi?ciopalczasta dyscyplina, wcielenie zasad i spo?ecznego porz?dku. Stanowi?a ona dla mnie pewien rodzaj encyklopedii, na kt?r? patrz?c przypomina?em sobie, ?e nie nale?y drze? but?w, ci?gn?? ?rebi?t za ogony, ?e wszelka w?adza pochodzi od Boga itd.

Ojciec m?j by? cz?owiek niezm?czony w pracy, nieskazitelnie uczciwy, a nawet bardzo ?agodny. Z ch?op?w i s?u?by nikogo nie tkn?? palcem, tylko strasznie krzycza?. Je?eli za? by? nieco surowy dla mnie, to zapewne nie bez s?usznych powod?w. Nasz organista, kt?remu raz wsypa?em do tabaki odrobin? ciemi??ycy, skutkiem czego przez ca?? msz? ?wi?t? kicha? zamiast ?piewa? i wci?? myli? si? w graniu, cz?sto mawia?, ?e gdyby mia? takiego jak ja syna, to by mu strzeli? w ?eb.

Dobrze pami?tam to zdanie.

Pani? hrabin? nazywa? ojciec anio?em dobroci. Istotnie, w jej wsi nie by?o ludzi ani g?odnych, ani obdartych, ani krzywdzonych. Komu zrobiono ?le, szed? do niej na skarg?; kto by? chory, bra? ze dworu lekarstwo; komu urodzi?o si? dziecko, prosi? dziedziczk? w kumy. Moja siostra uczy?a si? razem z hrabiank?, a ja sam, cho? unika?em arystokratycznych stosunk?w, mia?em jednak sposobno?? przekonania si? o nadzwyczajnej ?agodno?ci hrabiny.

Ojciec m?j posiada? kilka sztuk broni, z kt?rej ka?da by?a przeznaczona do innego celu. Ogromna dubelt?wka mia?a s?u?y? do zabijania wilk?w, kt?re dusi?y ciel?ta naszej dziedziczki; ska?kowy pistolet mia? by? u?yty na obron? wszelkiej innej w?asno?ci hrabiny, a wojskowy pa?asz na obron? jej honoru. Swojej w?asno?ci i honoru ojciec broni?by zapewne cywilnym kijem, bo ca?y ?w bojowy rynsztunek, co kilka miesi?cy pomazany t?usto?ci?, le?a? gdzie? w takim k?cie na strychu, ?e nawet ja nie mog?em go znale??.

Swoj? drog? wiedzia?em o tej broni i bardzom do niej t?skni?. Nieraz marzy?o mi si?, ?e spe?ni? taki szlachetny czyn, za kt?ry ojciec pozwoli mi strzeli? z ogromnego pistoletu, a tymczasem wymyka?em si? do gajowych i uczy?em si? "wygarnia?" z ich d?ugich pojedynek, kt?re posiada?y t? w?asno??, ?e przy wystrzale wyrz?dza?y bezpo?redni? szkod? tylko moim szcz?kom nie tykaj?c ?adnego stworzenia.

Pewnego dnia, podczas naoliwiania dubelt?wki przeznaczonej na wilki, pistoletu na obron? w?asno?ci i pa?asza na obron? honoru hrabiny, uda?o mi si? ukra?? ojcu gar?? prochu, kt?ry o ile wiem, nie mia? jeszcze specjalnego przeznaczenia. Gdy ojciec wyjecha? w pole, schwyci?em olbrzymi klucz od spichrza, kt?ry posiada? otw?r podobny do lufy tudzie? dziurk? z boku, i poszed?em na polowanie.

Wielki klucz do po?owy nabi?em prochem, wsypa?em szczypt? po?amanych guzik?w od nie daj?cej si? wymieni? cz??ci ubrania, przybi?em jak nale?y paku?ami, a na wywo?anie eksplozji wzi??em pud?o hubczanych zapa?ek.

Ledwiem wyszed? za dom, ujrza?em kilka wron poluj?cych na dworskie kacz?ta. Prawie w moich oczach jedna ze szkodnic porwa?a kacz?, a nie mog?c go do?? ?atwo unie?? przysiad?a na ob?rce.

Na ten widok zagra?a we mnie krew przodk?w spod Wiednia. Podkrad?em si? pod ob?rk?, zatli?em hubk?, wymierzy?em klucz w lewe oko wrony, dmuchn??em, podpali?em... Hukn??o - jakby piorun uderzy?. Ze szczytu ob?rki stoczy?o si? ju? zaduszone kacz?tko na ziemi?, wrona dotkni?ta ?mierteln? obaw? uciek?a na najwy?sz? lip?, ja za? ze zdumieniem przekona?em si?, ?e w moich r?kach z wielkiego klucza zosta?o tylko ucho, ale za to ze s?omianego dachu obory zaczyna wydobywa? si? niewielki k??bik dymu, jakby kto pali? fajk?.

W kilka minut p??niej ob?rka, wartuj?ca oko?o pi??dziesi?ciu z?otych, stan??a w ogniu.

Zbiegli si? ludzie, przygalopowa? na koniu m?j ojciec, po czym w asystencji tych wszystkich dzielnych i uczciwych os?b, nieruchomo?? "wypali?a si? - do ?rodka ziemi" - jak powiedzia? pan gorzelany.

Przez ten czas ze mn? dzia?y si? nieopisane rzeczy. Naprz?d pobieg?em do mieszkania i powiesi?em na w?a?ciwym miejscu ucho od rozerwanego klucza. Potem uciek?em do parku z zamiarem utopienia si? w sadzawce. W sekund? p??niej zasadniczo zmieni?em projekt, postanowi?em k?ama? jak prowentowy pisarz i wyprze? si? klucza, strzelania i ob?rki. Gdy mnie za? schwytano - od razu przyzna?em si? do wszystkiego.

Zaprowadzono mnie do pa?acu. Na tarasie zobaczy?em mego ojca, pani? hrabin? w pow??czystej sukni, hrabiank? ubran? do?? kuso i moj? siostr?, obie p?acz?ce; potem - klucznic? Salusi?, kamerdynera, lokaja, ch?opca z kredensu, kucharza, kuchcika i ca?y r?j pokoj?wek, garderobianych i dziewcz?t. Gdym odwr?ci? oczy w przeciwn? stron?, ujrza?em za budynkami - zielone wierzcho?ki lip, a nieco dalej ???tawobrunatny s?up dymu, kt?ry, jakby umy?lnie, unosi? si? nad pogorzeliskiem.

W tej chwili przypomnia?em sobie s?owa organisty, kt?ry m?wi? o konieczno?ci strzelenia mi w ?eb, i wywnioskowa?em, ?e je?eli kiedy, to chyba dzisiaj spotka mnie ?mier? gwa?towna. Spali?em obor?, zepsu?em klucz od spichrza; siostra p?acze, ca?a s?u?ba stoi w komplecie przed pa?acem, c?? to wi?c znaczy?... Patrzy?em tylko, czy kucharz ma swoj? fuzj? - do jego bowiem obowi?zk?w nale?a?o strzelanie zaj?cy tudzie? ?miertelnie chorych zwierz?t domowych.

Przyprowadzono mnie do samej pani hrabiny. Ona spojrza?a na mnie smutnymi oczyma, a ja, za?o?ywszy r?ce w ty? (jak to zwyk?em by? machinalnie czyni? w obecno?ci ojca), zadar?em g?ow? do g?ry, bo pani by?a wysoka.

W taki spos?b przez kilka chwil przygl?dali?my si? sobie. S?u?ba milcza?a, a w powietrzu czu? by?o spalenizn?.

- Zdaje mi si?, panie Le?niewski, ?e ten ch?opczyk jest bardzo ?ywego usposobienia? - rzek?a melodyjnym g?osem pani hrabina do mego ojca.

- ?ajdak!... podpalacz!... zepsu? mi klucz od spichrza! -odpar? ojciec, a potem pr?dko doda?:

- Upadnij do n?g pani hrabinie, ty ?otrze!... I lekko popchn?? mnie naprz?d.

- Macie mnie zabi?, to zabijcie, ale ja tam nikomu nie b?d? pada? do n?g! - odpowiedzia?em nie spuszczaj?c oka z pani, kt?ra zrobi?a na mnie dziwne wra?enie.

- Chy!... Jezu... - j?kn??a zgorszona Salusia sk?adaj?c r?ce.

- Uspok?j si?, m?j ch?opczyku, bo tu nikt nie zrobi ci krzywdy - rzek?a pani.

- Aha! nikt... Niby ja nie wiem, ?e mi strzelicie w ?eb... Przecie mi to obieca? organista! - odpar?em.

- Chy!... Jezu... - zawo?a?a po raz drugi klucznica.

- Ha?bi moj? staro??! - odezwa? si? ojciec. - Trzy sk?ry bym z tego ga?gana zdar? i posoli?, ?eby go pod swoj? obron? nie wzi??a pani hrabina.

W rogu tarasu stoj?cy kucharz zas?oni? usta r?k? i ?mia? si?, a? zsinia?. Nie mog?em wytrzyma? i - pokaza?em mu j?zyk.

S?u?ba zaszemra?a ze zdziwienia, a ojciec, chwytaj?c mnie za rami?, krzykn??:

- A ty znowu co?... Wobec pani hrabiny pokazujesz j?zyk?...

- Ja pokaza?em j?zyk kucharzowi, bo on my?la?, ze mnie tak zastrzeli jak starego bu?anka ...

Pani hrabina zrobi?a si? leszcze smutniejsza. Odgarn??a mi w?osy z czo?a, spojrza?a g??boko w oczy i rzek?a do ojca:

- Kto wie, panie Le?niewski, co jeszcze b?dzie z tego dziecka?...

- Szubienicznik! - kr?tko odpowiedzia? stroskany ojciec.

- Nie wiadomo - odpar?a pani g?adz?c mi naje?one w?osy. -Trzeba by go do szk?? odda?, bo tu zdziczeje.

A potem, odchodz?c do salonu, rzek?a p??g?osem:

- Jest materia? na cz?owieka, panie Le?niewski. Trzeba go tylko uczy?.

- Stanie si? wed?ug woli pani hrabiny! - odpowiedzia? ojciec daj?c mi pi??ci? w kark.

Z tarasu odeszli wszyscy, ale ja zosta?em, nieruchomy jak kamie?, zapatrzony we drzwi, w kt?rych znik?a nasza dziedziczka Teraz dopiero pomy?la?em z ?alem dlaczegom nie upad? jej do n?g? - i uczu?em jakie? d?awienie w piersiach. Gdyby kaza?a, ch?tnie po?o?y?bym si? na zgliszczach ob?rki i tak da?bym si? powoli upiec na niej. Nie za to, ?e mnie nie kaza?a zastrzeli? kucharzowi ani zbi?, ale za to, ze mia?a taki s?odki glos i takie smutne spojrzenie.

Od tego dnia by?em ju? mniej swobodny. Pani hrabina nie ?yczy?a sobie traci? w ogniu reszty zabudowa?, ojcu by?o przykro, ?e nie m?g? uregulowa? ze mn? rachunku za spalon? obor?, a ja sam musia?em przygotowywa? si? do szk??. Uczyli mnie organista i gorzelany na przemian. M?wiono nawet, ?e jakich? przedmiot?w b?dzie mi wyk?ada?a guwernantka z pa?acu. Ale gdy dama ta, przy zapoznaniu si? ze mn?, zobaczy?a, ?e mam pe?ne kieszenie no??w, kamieni, ?rutu i kapiszon?w, zl?k?a si? tak, ?e ju? nie chcia?a widzie? mnie po raz drugi.

- Ja takim bandytom nie daj? lekcyj - powiedzia?a do mojej siostry.

Ja jednak w tych czasach ju? bardzo spowa?nia?em. Tylko raz chcia?em si?, na pr?b?, powiesi?. Ale p??niej wypad?o mi jakie? inne zaj?cie, wi?c nie zrobi?em sobie mc z?ego.

Nareszcie w pocz?tkach sierpnia odwieziono mnie do szk??.

Egzamin zda?em wcale dobrze dzi?ki polecaj?cym listom pani hrabiny, po czym ojciec umie?ci? mnie na stancji z korepetycj?, rodzicielsk? opiek? i wszelkimi wygodami za dwie?cie z?otych i pi?? korcy ordynarii na rok i - sprawi? mi szkolny uniform.

Nowy str?j tak mnie zaj??, ?e nie mog?c nacieszy? si? nim w ci?gu dnia, wsta?em cichutko w nocy, ubra?em si? po ciemku w surdut z czerwonym ko?nierzem, w?o?y?em na g?ow? czapk? z czerwonym lampasem i mia?em zamiar posiedzie? tak kilka minut. Poniewa? jednak noc by?a d?d?ysta, ode drzwi troch? ci?gn??o, a ja poza obr?bem munduru i czapki by?em w negli?u, wi?c troch? zdrzemn??em si? i przespa?em w uniformie do rana.

Taki spos?b nocowania bardzo rozweseli? moich koleg?w, ale w gospodarzu naszej stancji obudzi? podejrzenie, ze ma w domu nadzwyczajnego urwisa. Pobieg? czym pr?dzej do zajazdu, gdzie sta? m?j ojciec, i powiedzia? mu, i? za ?adne w ?wiecie skarby nie chce mnie trzyma? na stancji, chyba - ?e mu ojciec do?o?y jeszcze pi?? korcy kartofli na rok. Po d?ugich targach stan??o na trzech korcach, ale swoj? drog? ojciec po?egna? si? ze mn? w tak demonstracyjny spos?b, ?e ani ?a?owa?em go, kiedy wyje?d?a?, ani t?skni?em za domem, gdzie cz??ciej mog?y mnie spotyka? podobne owacje.

Przebieg mojej edukacji w klasie pierwszej nie przedstawia ?adnych wybitniejszych moment?w Dzi? patrz?c na owe czasy z historycznej odleg?o?ci, koniecznej, jak wiadomo, dla sformowania obiektywnego s?du, wyznaj?, ze w og?lnych zarysach ?ycie moje zmieni?o si? niewiele W szkole troch? d?u?ej przesiadywa?em w zamkni?tej sali, w domu - troch? wi?cej biega?em po otwartej przestrzeni Zmieni?em suknie cywilne na mundur, a osoby, pracuj?ce nad harmonijnym rozwini?ciem moich fizycznych i duchowych uzdolnie?, zamiast dyscypliny - u?ywa?y r?zgi.

I oto wszystko.

Szko?a, jak wiadomo, dzi?ki swemu zbiorowemu charakterowi przygotowuje ch?opc?w do ?ycia w, spo?ecze?stwie i daje im takie umiej?tno?ci, jakich by nie nabyli chowaj?c si? pojedynczo. O tej prawdzie przekona?em si? w tydzie? po przybyciu do szko?y, gdzie nauczy?em si? sztuki dawania ser?w, kt?ra wymaga wsp??udzia?u najmniej trzech os?b, a wi?c nie mo?e istnie? poza obr?bem spo?ecze?stwa

Teraz dopiero odkry?em w sobie ten rzeczywisty talent, kt?rego natura chroni?a mnie od teoretycznych zacieka?, a popycha?a w kierunku dzia?alno?ci zbiorowej Nale?a?em do pierwszorz?dnych graczy w palanta, bywa?em matk? w bitwach, organizowa?em pozaklasowe wycieczki, zwane wagusami, dyrygowa?em w klasie og?lnym tupaniem lub beczeniem, co?my sobie dla wytchnienia urz?dzali niekiedy, w sze??dziesi?ciu. Natomiast znalaz?szy si? samotnym wobec gramatycznych prawide?, wyj?tk?w, deklinacyj i koniugacyj, tworz?cych, jak wiadomo, podstaw? filozoficznego my?lenia, wnet uczuwa?em w duszy jak?? pustk?, z kt?rej g??bi wynurza?a si? - senno??.

Je?eli przy takim talencie do nieuczenia si? wypowiada?em lekcje stosunkowo do?? p?ynnie, to tylko dzi?ki silnemu wzrokowi, kt?ry pozwala? mi czyta? z ksi??ki odleg?ej o dwie lub trzy ?awki. Zdarza?o si? niekiedy, ?em wydawa? zupe?nie co innego, ni? by?o zadane, lecz w?wczas ucieka?em si? do modelowego w takich wypadkach usprawiedliwienia. M?wi?em mianowicie, ?em nie dos?ysza? pytania albo ?e "si? zal?k?em".

W og?le by?em uczniem - przysz?o?ci, nie tylko dlatego, ?em budzi? niezadowolenie w starych rutynistach, a posiada?em sympati? m?odych, ale i dlatego, ?e dobre stopnie z r??nych przedmiot?w, a wraz z nimi nadziej? promocji widzia?em tylko w marzeniach, wybiegaj?cych daleko poza tera?niejszo??.

Moje stosunki z nauczycielami by?y rozmaite.

Profesor ?aciny pisa? mi nie najgorsze stopnie za to, ?e pilnie uczy?em si? gimnastyki, kt?r? tak?e on wyk?ada?. Ksi?dz prefekt wcale mi nie dawa? stopni, poniewa? zasypywa?em go k?opotliwymi pytaniami, na kt?re jedyn? odpowiedzi? z jego strony by?o:

"Le?niewski, id? kl?cze?!" Nauczyciel rysunk?w i kaligrafii protegowa? mnie jako rysownik, ale pot?pia? jako kaligraf; lecz poniewa? w jego umy?le sztuka pisania by?a najwa?niejszym szkolnym przedmiotem, wi?c przy g?osowaniu z sob? samym przewa?a? na stron? kaligrafii i dawa? mi jednostki, niekiedy dw?jki.

Arytmetyk? rozumia?em wcale dobrze, ten bowiem wyk?ad oparty by? na metodzie pogl?dowej, to jest "na biciu ?ap" za nieuwag?. Nauczyciel j?zyka polskiego wr??y? mi ?wietn? karier?, poniewa? raz uda?o mi si? napisa? mu na imieniny wiersz obejmuj?cy pochwal? jego surowo?ci. Nareszcie, stopnie z innych przedmiot?w zale?a?y od tego, czy moi s?siedzi dobrze mi podpowiadali albo czy le??ca na poprzedniej ?awce ksi??ka by?a otwarta we w?a?ciwym miejscu.

Najpoufalsze jednak stosunki ??czy?y mnie z inspektorem. Cz?owiek ten tak przyzwyczai? si? do wypukiwania mnie z klasy w czasie lekcyj i do widywania si? ze mn? po lekcjach, ?e by? szczerze zaniepokojony, gdy w kt?rym tygodniu nie przypomnia?em si? jego pami?ci.

- Le?niewski! - zawo?a? pewnego dnia spostrzeg?szy, ?e ju? id? z klasy do domu. - Le?niewski!... a dlaczego ty nie zostajesz?...

- Przeciem nic nie zrobi? - odpowiadam mu.

- Jak to, wi?c nie jeste? zapisany do dziennika?

- Jak ojca kocham, tak nie!

- I umia?e? lekcje?...

- Kiedy mnie dzi? wcale nie wyrywali!... Inspektor zamy?li? si?.

- Co? w tym jest! - szepn??. - Wiesz, Le?niewski, zosta? ty tu na chwilk?.

- M?j z?ocisty panie inspektorze, przeciem ja nic nie winien!... jak ojca kocham!... jak Bozi? kocham!...

- Aha... przysi?gasz si?, o?le?... Chod??e mi tu zaraz!... A je?eli? naprawd? nic nie zmalowa?, to - policzy ci si? na drugi raz!...

W og?le mia?em u pana inspektora kredyt otwarty, co mi w szkole zrobi?o pewn? popularno??, tym istotniejsz?, ?e nikogo nie pobudza?a do konkurencji.

Mi?dzy kilkudziesi?cioma pierwszoklasistami, z kt?rych jeden goli? ju? w?sy prawdziw? brzytw?, trzej po ca?ych dniach grali w karty pod ?awk?, a inni byli zdrowi jak kantoni?ci, znajdowa? si? kaleka - J?zio. By? to ch?opczyk garbaty, karze? na sw?j wiek, mizerny, z ma?ym noskiem sinym, bladymi oczyma i g?adkimi w?osami. By? tak w?t?y, ?e musia? odpoczywa? id?c z domu do szko?y, a taki boja?liwy, ?e gdy go wyrwano do lekcji, traci? mow? ze strachu. Nigdy nie bi? si? z nikim, tylko prosi? innych, a?eby jego nie bili. Gdy mu raz "dano szczupaka" po suchej jak patyk r?czynie - zemdla?, ale otrze?wiony - nie poskar?y? si?.

Mia? on oboje rodzic?w, ale ojciec wygna? matk? z domu, a J?zia zatrzyma? przy sobie pragn?c sam kierowa? jego edukacj?. Sam chcia? odprowadza? syna do szko?y, chodzi? z nim na spacer, dawa? mu korepetycje, ale nie robi? tego z powodu braku czasu, kt?ry mu dziwnie pr?dko gin?? w handlu trunk?w i owsianego piwa u Moszka Lipy.

Tym sposobem J?zio nie mia? ?adnej, opieki, a mnie si? niekiedy wydawa?o, ?e na takiego malca nawet B?g niech?tnie patrzy z nieba.

Swoj? drog? J?zio miewa? pieni?dze, po sze?? i po dziesi?? groszy na dzie?. Za to mia? sobie kupowa? w czasie pauzy po dwie bu?ki i po serdelku. Ale ?e go wszyscy prze?ladowali, wi?c on, chc?c si? cho? jako tako zabezpieczy?, kupowa? po pi?? bu?ek rozdawa? je najsilniejszym kolegom, a?eby mieli dla niego ?askawe serca.

Podatek ten nie na wiele mu si? przyda?, bo poza pi?cioma zjednanymi sta?o trzy razy tylu nieprzejednanych. Dokuczali mu bez ustanku. Ten go uszczypn??, tamten poci?gn?? za w?osy, inny uk?u?, czwarty da? byka w ucho, a najmniej odwa?ny nazywa? go przynajmniej - garbusem.

J?zio tylko u?miecha? si? na te kole?e?skie ?arty, czasami prosi?: "Dajcie ju? spok?j!..."- a czasami i nic nie m?wi?, tylko opiera? si? na chudych r?kach i szlocha?.

Koledzy wo?ali wtedy: "Patrzcie! jak mu si? garb trz?sie!..."- i dokuczali mu jeszcze zawzi?ciej.

Ja z pocz?tku ma?o zwraca?em uwagi na garbuska, kt?ry wyda? mi si? niemrawym. Ale raz ten du?y kolega, kt?ry goli? w?sy brzytw?, usiad? za J?ziem i pocz?? mu pali? byki w oba uszy. Garbus zanosi? si? od p?aczu, a klasa trz?s?a si? od ?miechu. Wtedy co? mnie uk?u?o w serce. Schwyci?em otworzony scyzoryk i dr?gala, kt?ry dawa? garbusowi byki, pchn??em w r?k? do ko?ci wo?aj?c, ?e tak zrobi? ka?demu, kto J?zia dotknie palcem!...

Dr?galowi trysn??a krew, zblad? jak ?ciana i zdawa?o si?, ?e zemdleje. Ca?a klasa nagle przesta?a si? ?mia?, a potem zacz??a krzycze?: "Dobrze mu tak, niech nie dokucza kalece!..." W tej chwili wszed? profesor, a dowiedziawszy si?, ?em zrani? no?em koleg?, chcia? sprowadzi? inspektora zdiadkiem i? r?zg?. Ale wszyscy zacz?li za mn? prosi?, nawet sam raniony dr?gal; wi?c poca?owali?my si? naprz?d ja z dr?galem, potem on z J?ziem, potem J?zio ze mn? - i tak mi si? upiek?o.

Uwa?a?em, ?e przez ca?? lekcj? garbusek odwraca? g?ow? w moj? stron? i u?miecha? si? zapewne dlatego, ?e przez ten czas nie dosta? ani jednego byka. Na pauzie tak?e mu nikt nie dokucza?, a kilku o?wiadczy?o, ?e b?d? go bronili. On dzi?kowa? im, ale - przybieg? do mnie i chcia? mi da? bu?k? z mas?em. Nie wzi??em, wi?c troch? zawstydzi? si?, a potem rzek? cicho:

- Wiesz co, Le?niewski, powiem ci sekret.

- Gadaj! - odpar?em - ale pr?dko... Garbusek stropi? si?, a potem zapyta?:

- Czy ty ju? masz przyjaciela?...

- A mnie co po tym?...

- Bo widzisz, gdyby? chcia?, to ja m?g?bym by? twoim przyjacielem.

Spojrza?em na niego z g?ry. On zmiesza? si? jeszcze bardziej i znowu zapyta? cienkim i st?umionym g?osikiem:

- Dlaczeg?? ty nie chcesz, ?ebym by? twoim przyjacielem?

- Bo ja nie wdaj? si? z takimi trutniami jak ty!... - odpowiedzia?em.

Garbuskowi bardziej ni? zwykle po?mia? nosek. Ju? chcia? odej??, ale zwr?ci? si? jeszcze raz do mnie m?wi?c:

- To mo?e chcesz, ?ebym przy tobie siedzia??... Widzisz, ja uwa?am, co belfry zadaj?, robi?bym za ciebie przyk?ady... Umiem dobrze podpowiada?...

Ta argumentacja wyda?a mi si? powa?n?. Po namy?le przyj??em garbuska do ?awki, a m?j s?siad zgodzi? si?, za pi?? bu?ek, odst?pi? mu swego miejsca.

Ju? po po?udniu J?zio przeni?s? si? do mnie. By? to m?j najszczerszy pomocnik, powiernik i chwalca. On wybiera? s??wka i robi? wszelkie t?omaczenia, on notowa? zadawane przyk?ady, nosi? ka?amarz, pi?ra i o??wki dla nas obu. A jak podpowiada?!... Przez czas pobytu w szko?ach wielu mi podpowiada?o, niekt?rzy nawet kl?czeli za to, ale ?aden w tej sztuce ani si? umywa? do J?zia. W podpowiadaniu garbusek by? mistrzem, bo umia? m?wi? z zaci?ni?tymi z?bami i robi? przy tym tak niewinn? min?, ?e ?aden z profesor?w nawet nie podejrzewa?...

Ile razy osadzono mnie w kozie, garbusek przynosi? ukradkiem chleb i mi?so ze swego obiadu. A gdy mnie spotka?a jaka wi?ksza nieprzyjemno??, ze ?zami w oczach zapewnia? koleg?w, ?e ja nie dam sobie zrobi? krzywdy.

- Ho! ho! - m?wi? - Kazio jest mocny. On jak z?apie diadk? za ramiona, to nim ci?nie o ziemi? jak pi?rkiem. Nie b?jcie si?!...

Istotnie koledzy moi nie bali si?, tylko on, biedak, ba? si? za nas obu.

Je?eli garbusek nie potrzebowa? na jakiej lekcji uwa?a?, w?wczas prawi? mi komplimenta:

- M?j Bo?e!... ?ebym ja by? taki jak ty mocny!.-.M?j Bo?e!... ?ebym ja by? taki zdolny... Wiesz, ?e gdyby? chcia?, to za miesi?c zosta?by? prymusem...

Pewnego dnia, ca?kiem niespodzianie, nauczyciel j?zyka niemieckiego wyrwa? mnie na ?rodek. Przera?ony J?zio ledwie mia? czas podpowiedzie? mi, ?e do czwartej deklinacji nale?? wszystkie rzeczowniki rodzaju ?e?skiego, na przyk?ad die Frau - pani.

Ostro wyszed?em i z wielk? pewno?ci? zawiadomi?em nauczyciela, ?e do czwartej deklinacji nale?? wszystkie rzeczowniki rodza?u ?e?skiego, na przyk?ad die Frau - pani. Ale na tym sko?czy?a si? moja wiedza.

Profesor spojrza? mi w oczy, pokiwa? g?ow? i kaza? t?omaczy?. Przeczyta?em po niemiecku p?ynnie i g?o?no raz, potem leszcze p?ynniej - drugi raz, ale gdy zacz??em czyta? trzeci raz ten sam ust?p, nauczyciel kaza? mi p?j?? na miejsce.

Wracaj?c do ?awki spostrzeg?em, ?e J?zio bardzo pilnie przypatruje si? o??wkowi profesora i ?e ma bardzo zafrasowan? min?.

Machinalnie zapyta?em garbuska:

- Nie wiesz, jaki mi da? stopie??

- Czy ja wiem - westchn?? J?zio.

- Ale jak ci si? zdaje?

- Ja - rzek? garbusek - da?bym ci pi?tk?, no - zreszt? czw?rk?, ale on...

- A on ile mi da?? - pyta?em.

- Zda?e mi si?, ?e - pa?k?. Ale to osio?, co on tam wie...- odpowiedzia? J?zio tonem g??bokiego przekonania.

Pomimo w?t?o?ci ch?opczyna ten by? pracowity i bystry. Ja zwykle czyta?em w klasie romanse, a on s?ucha? wyk?adu i p??niej mi go powtarza?.

Raz zapyta?em go o czym m?wi? nasz nauczyciel zoologii?

- Widzisz, o tym - odpar? garbusek z tajemnicz? min? - ?e ro?liny s? podobne do zwierz?t.

- G?upi on jest - odpowiedzia?em.

- Ale - m?wi? garbusek - on ma racj?. Ja ju? go troch? rozumiem.

Zacz??em si? ?mia? i rzek?em:

- No, kiedy? taki m?dry, to mi powiedz z czego jest podobna wierzba do krowy?

Ch?opiec zamy?li? si? i powoli zacz??:

- Widzisz krowa ro?nie, a wierzba tak?e ro?nie

- A co dalej?

- Widzisz krowa si? karmi i wierzba si? karmi sokami z ziemi.

- A co dalej?

- Krowa jest rodzaju ?e?skiego, no - i wierzba jest rodza?u ?e?skiego - obja?nia? J?zio.

- Ale krowa macha ogonem - rzek?em mu.

- A wierzba macha ga???mi - odpar?.

Taka suma argument?w nadwer??y?a moj? wiar? w istnienie r??nicy mi?dzy zwierz?tami i ro?linami. Sam pogl?d podoba? mi si?, i od tej pory obudzi?o si? we mnie zami?owanie do zoologii streszczonej w ksi??ce Pisulewskiego. Dzi?ki wywodom garbuska zacz??em z tego przedmiotu miewa? pi?tki.

Pewnego dnia J?zio nie przyszed? do szko?y, a nazajutrz przed po?udniem powiedziano, ?e kto? mnie wypukuje. Wybieg?em na korytarz troch? niespokojny, jak zwykle w podobnych razach, lecz zamiast inspektora zobaczy?em t?giego m?zczyzn?, z p?sow? twarz?, fioletowym nosem i czerwonymi oczyma.

Nieznajomy odezwa? si? g?osem nieco chrapliwym:

- To ty ch?opcze jeste? Le?niewski?

-Ja.

Przest?pi? z nogi na nog?, jakhy chwiej?c si?, i doda?:

- Zajd? tam do mego syna Jozia, do tego garbatego, wiesz? On jest chory, bo onegdaj troch? go przejechali.

Znowu zachwia? si?, spojrza? na mnie b??dnym wzrokiem i odszed?, g?o?no tupi?c o pod?og?. Mnie jakby kto obla? gor?c? wod?. Zdawa?o mi si?, ?e to ja raczej powinienem by? przejechany, nie za? biedny garbusek, on - taki dobry i w?t?y...

Po po?udniu wypad?a rekreacja. Nie poszed?em ju? do domu na obiad, tylkom pobieg? do J?zia

Obaj z ojcem mieszkali na ko?cu miasta w dwu pokoikach parterowego domu Gdym wszed?, zasta?em garbuska le??cego w kr?tkim ???eczku. By? zupe?nie sam, sam jeden. Ci??ko oddycha? i dr?a? z zimna, bo w piecu nie napalono. ?renice jego rozszerzy?y si? tak, ?e mia? prawie czarne oczy. W izdebce czu? by?o wilgo?, a z dachu pada?y krople topniej?cego ?niegu.

Pochyli?em si? nad ???kiem i spyta?em:

- Co tobie, J?ziu?

On o?ywi? si?, otworzy? usta jakby do u?miechu, ale - tylko j?kn??. Wzi?? mnie za r?k? wysch?ymi r?cz?tami i zacz?? m?wi?:

- Ja pewnie umr?... Ale boj? si?... tak sam... wi?c prosi?em, ?eby? przyszed? To... widzisz nied?ugo... a mnie b?dzie troch? weselej...

Jeszcze nigdy J?zio nie wyda? mi si? takim jak dzi?. Zdawa?o mi si?, ?e z kaleki wyrasta olbrzym.

Zacz?? g?ucho j?cze? i kaszla?, a? na usta wyst?pi?a mu r??owa piana. Potem zamkn?? oczy i ci??ko oddycha?, a czasami wcale nie oddycha?. Gdybym nie czu? u?cisku jego rozpalonych r?cz?t, my?la?bym, ?e umar?.

Tak siedzieli?my godzin?, dwie, trzy - milcz?c. Ja prawie straci?em w?adz? my?lenia. J?zio odzywa? si? rzadko i z wielkim wysi?kiem. Powiedzia? mi. Tego? tym najecha? jaki? w?z, ?e go strasznie zabola? krzy?, ale ju? go nie boli, ?e ojciec wczoraj wyp?dzi? s?ug?, a dzi? poszed? szuka? innej...

Potem, nie uwalniaj?c mi r?ki, prosi?, a?ebym zm?wi? ca?y pacierz. Zm?wi?em, a gdym zacz??: "Kiedy ranne wstaj? zorze", przerwa? mi:

- M?w jeszcze - rzek? - "Wszystkie nasze dzienne sprawy..." Ja ju? si? jutro pewnie nie obudz?...

S?o?ce zasz?o, nadci?gn??a jaka? szara noc, bo poza chmurami ?wieci? ksi??yc. W domu nie by?o ?wiecy, zreszt? - nie my?la?em nawet zapala? jej. J?zio by? coraz niespokojniejszy, bredzi? i tylko chwilami odzyskiwa? przytomno??.

Ju? by?o p??no, kiedy od ulicy ko?atn??a furtka z wielkim ha?asem. Przez podw?rze przeszed? kto? i gwi?d??c otworzy? drzwi naszej izby.

- To tatko? - j?kn?? garbusek.

- Ja, m?j synu! - odpar? przybysz ochrypni?tym g?osem. -Jak?e ci tam? Pewnie lepiej!... Tak by? powinno!... Zawsze uszy do g?ry, m?j synu...

- Tatku... nie ma ?wiat?a... - m?wi? J?zio.

- G?upstwo ?wiat?o!... A to kto?... - zawo?a? potykaj?c si? o mnie.

- To ja... - odpar?em.

- Aha! ?ukaszowa? dobrze!... Prze?pij si? dzi?, a jutro - sprawi? ci wnyki... Ja gubernator!... Rum-jamajka!...

- Dobranoc, tatku!... dobranoc!... - szepta? J?zio.

- Dobranoc, dobranoc, moje dziecko!... - odpar? przybysz i schyliwszy si? nad ???kiem - mnie poca?owa? w g?ow?. Uczu?em, ?e pod pach? mia? butelk?.

- Wy?pij si? - doda? - a jutro marsz do szko?y!... Krokiem maarrsz!... Rum-jamajka!... - wrzasn?? i poszed? do drugiego pokoiku.

Tam ci??ko usiad?, widocznie na kufrze, uderzy? g?ow? o ?cian?, a po chwili - rozleg?o si? miarowe bulgotanie, jakby kto? pi?.

- Kaziu!, ..-szepn?? garbusek-jak ju? b?d?... tam.. .przyjd? do mnie czasem. Powiesz mi, co zadano na lekcje... W drugim pokoju wrzasn?? przybysz:

- Zdrowia ?yczymy panu gubernatorowi!... Wiwat!... Ja gubernator!... Rum-jamajka!...

J?zio pocz?? si? trz??? i m?wi? coraz niespokojniej:

- Tak mnie ?amie!... Czy? ty na mnie usiad?, Kaziu? Kaziu!... O, nie bijcie mnie ju?!...

- Rum!... Rum-jamajka - wo?ano w drugim pokoju. Znowu co? zabulgota?o, a potem - butelka z przera?liwym brz?kiem uderzy?a o pod?og?.

J?zio przyci?gn?? moj? r?k? do ust, schwyci? z?bami za palce i - nagle pu?ci?. Ju? nie oddycha?.

- Panie! - zawo?a?em. - Panie! J?zio umar?!...

- Co tam pleciesz? - mrukn?? g?os z drugiego pokoju. Zerwa?em si? z ???ka i stan??em we drzwiach patrz?c w ciemno??.

- J?zio umar?!... - powt?rzy?em ca?y dr??cy. Cz?owiek rzuci? si? na kufrze i wykrzykn??:

- Wyno? mi si? st?d, b?a?nie!... Ja, jego ojciec, lepiej wiem, czy on umar?!... Wiwat pan gubernator!... Rum-jamajka!...

Uczu?em trwog? i uciek?em.

Przez ca?? noc nie mog?em spa?, mia?em dreszcze, m?czy?y mnie jakie? straszne marzenia. Z rana obejrza? mnie gospodarz naszej stancji, powiedzia?, ?e mam gor?czk?, ?e pewnie zarazi?em si? od przejechanego J?zia, i - kaza? mi postawi? na krzy?u dwana?cie baniek ci?tych. Po tym lekarstwie nast?pi?o, jak m?wi? gospodarz, takie przesilenie, ?em tydzie? le?a? w ???ku.

Nie by?em na pogrzebie J?zia, kt?rego odprowadzi?a ca?a nasza klasa z nauczycielami i ksi?dzem prefektem. M?wiono mi, ?e mia? czarn? trumn? aksamitn?, tak ma?? jak pude?ko od skrzypc?w.

Ojciec jego strasznie p?aka?, a na cmentarzu z?apa? trumn? i chcia? z ni? ucieka?. Ale pomimo to J?zia pochowali, a jego ojca komisarz z policjantem wyprowadzili z cmentarza.

Gdy pierwszy raz poszed?em do szko?y, powiedziano mi, ?e kto? co dzie? wypytuje si? o mnie. Jako? o jedenastej wypukano mnie.

Wyszed?em - za drzwiami sta? ojciec zmar?ego J?zia. Mia?

twarz barwy bladofioletowej, a nos popielaty. Byt zupe?nie trze?wy, tylko trz?s?a mu si? g?owa i r?ce.

Cz?owiek ten wzi?? mnie pod brod? i d?ugo wpatrywa? mi si? w oczy, a potem nagle rzek?:

- Ty obroni?e? J?zia, kiedy mu w klasie dokuczali?... "Czy zwariowa? ten stary?" - pomy?la?em, alem mu nic nie odpowiedzia?.

On obj?? mnie r?koma za szyj? i poca?owa? kilka razy w g?ow? szepcz?c:

- Niech ci? B?g b?ogos?awi... Niech ci? b?ogos?awi!... Pu?ci? mi g?ow? i znowu spyta?:

- By?e? przy jego ?mierci?... Powiedz mi prawd?, bardzo on si? m?czy??...

Wtem cofn?? si? i rzek? pr?dko:

- Albo nie... nic mi ju? nie m?w!... O, nikt nie wie, jakim ja nieszcz??liwy!...

Z oczu pocz??y mu p?yn?? ?zy. Schwyci? si? obur?cz za g?ow?, odwr?ci? si? ode mnie i pobieg? ku schodom krzycz?c:

- Biedny ja!... biedny... biedny...

Wo?a? tak g?o?no, ?e na korytarz powychodzili profesorowie. Patrzyli za nim, pokiwali g?owami i kazali mi wr?ci? do klasy.

Nad wieczorem jaki? faktor przyni?s? na stancj? spory kufer dla mnie i kartk? z tym tylko napisem:

"Od biednego J?zia - pami?tka."

W kufrze by?o mn?stwo pi?knych ksi??ek po nieboszczyku J?ziu, a mi?dzy nimi: Ksi?ga ?wiata, Historia Cezara Cantu, Don Quichot, Galeria Drezde?ska i wiele innych. Ksi??ki te obudzi?y we mnie nami?tn? ch?? do powa?niejszego czytania.

Dobrze ju? na wiosn? wybra?em si? pierwszy raz na gr?b J?zia. By? taki ma?y i zgarbiony, jak on sam. Spostrzeg?em, ?e kto? obsadzi? go zielonymi ga??zkami. O par? krok?w dalej, mi?dzy traw?, znalaz?em kilka butelek z napisem: Rum-Jamaica. Siedzia?em z godzin?, alem nie powiedzia? J?ziowi, co zadali na lekcje, bo i sam nie wiedzia?em, i on si? nie spyta?.

W tydzie? znowu przyszed?em na cmentarz. Znowu zobaczy?em ga??zki ?wie?o zatkni?te w gr?b J?zia, a mi?dzy traw? - znowu znalaz?em kilka ca?ych i nadt?uczonych butelek.

W pocz?tkach maja rozesz?a si? po mie?cie szczeg?lna wiadomo??. Oto z rana, przy grobie J?zia, znaleziono martwe zw?oki jego ojca. Obok nich le?a?a wypr??niona do po?owy butelka z napisem: Rum-Jamaica.

M?wili doktorzy, ?e cz?owiek ten umar? na anewryzm.

Wypadki te oddzia?a?y na mnie w szczeg?lny spos?b. Od tej pory ci??y?o mi towarzystwo koleg?w i nudzi?y ich krzykliwe zabawy. W?wczas zatapia?em si? w czytaniu ksi??ek, kt?re mi zostawi? J?zio, albo wymyka?em si? za miasto, w jary zaros?e krzakami, i w??cz?c si? tam rozmy?la?em - B?g wie o czym. Nieraz zapytywa?em si?, dlaczego tak n?dznie zgin?? J?zio i dlaczego ojciec by? tak samotny, ?e a? musia? tuli? si? do grobu syna. Czu?em, ?e najwi?kszym nieszcz??ciem jest opuszczenie, i zrozumia?em, dlaczego biedny garbusek szuka? przyjaciela.

Mnie tak?e potrzebny by? teraz przyjaciel. Ale mi?dzy kolegami jako? ?aden nie przypada? mi do smaku. Przypomnia?em sobie siostr?. Nie!... siostra nie zast?pi przyjaciela.