Potocki J. R?KOPIS ZNALEZIONY W SARAGOSSIE (59)

Dzie? pi??dziesi?ty trzeci
Nazajutrz stary naczelnik, powtarzaj?c s?owa Busquera, tak dalej m?wi?:
DALSZY CI?G HISTORII POT?PIONEGO PIELGRZYMA
?atwo zrozumia?em, ?e widz? przed sob? jednego z dwunastu grzesznik?w, kt?rych mia?em nawr?ci? na drog? zbawienia. Stara?em si? pozyska? jego zaufanie. Zamiar m?j powi?d? mi si? w zupe?no?ci i gdy nieznajomy przekona? si?, ?e nie ciekawo?? wy??cznie Min? powoduje, pewnego dnia, ulegaj?c moim pro?bom, w te s?owa zacz?? opowiada? swoje przygody:
HISTORIA KOMANDORA TORALVY
Wst?pi?em do zakonu malta?skiego, nie wyszed?szy jeszcze z lat dziecinnych, zapisano mnie bowiem do s?u?by jako pazia. Opiekunowie, jakich mia?em u dworu, wyjednali dla mnie w dwudziestym pi?tym roku dow?dztwo galery, wielki mistrz za?, rozdaj?c w rok p??niej urz?dy, powierzy? mi najlepsz? komandori? Aragonii. Mog?em wi?c i dzi? jeszcze mog? ubiega? si? o najpierwsze godno?ci w zakonie; ale poniewa? dopiero w p??nym wieku mo?na je osi?gn?? i poniewa? tymczasem nic nie mia?em do czynienia, poszed?em wi?c za przyk?adem naszych baillich, kt?rzy mo?e powinni mi byli lepszy nastr?czy?. jednym s?owem, odda?em si? mi?ostkom. Wprawdzie wtedy ju? uwa?a?em je za grzech, ale obym by? nigdy wi?kszego nie pope?ni?. Ten, kt?ry dzi? ci??y mi na sumieniu, wynikn?? z karygodnej porywczo?ci. kt?ra sprawi?a, ?e obrazi?em to, co w naszej wierze jest naj?wi?tsze. Z przestrachem budz? w sobie te wspomnienia, ale niepotrzebnie je przedwcze?nie wywo?uj?.
Wiesz zapewne, ?e mamy na Malcie kilka szlacheckich rodzin wyspiarskich, kt?re bynajmniej nie wchodz? do zakonu i nie maj? ?adnych stosunk?w z kawalerami jakiego b?d? stopnia. Uznaj? one tylko najwy?sz? w?adz? wielkiego mistrza i kapitu?y, sk?adaj?cej jego rad?.
Po tej klasie nast?puje druga, po?rednia, kt?ra zajmuje urz?dy i poszukuje opieki kawaler?w. Kobiety tej klasy nazywaj? po w?osku onorate, co znaczy "powa?ane". W istocie zas?uguj? na ten tytu? przez przyzwoito?? w post?powaniu i, je?eli ci mam wszystko powiedzie?, przez tajemnic?, jak? os?aniaj? swojo mi?ostki.
D?ugie do?wiadczenie nauczy?o kobiety "onorate", ?e zachowanie tajemnicy nie zgadza si? z charakterem kawaler?w francuskich, a przynajmniej, ?e nies?ychanie rzadko si? zdarza, ?eby kt?ry z nich ??czy? dyskrecj? z innymi ?wietnymi przymiotami, jakie ich w og?le cechuj?. Z tego wynik?o, ?e m?odzi ludzie tej nacji, przyzwyczajeni w innych krajach do wielkiego powodzenia u kobiet, na Malcie musz? wdawa? si? z dziewcz?tami ulicznymi. Kawalerowie niemieccy, zreszt? mniej liczni, najwi?cej maj? szcz??cia u kobiet "onorate" i zawdzi?czaj? to, jak s?dz?, swej bia?o-r??owej cerze. Za nimi id? Hiszpanie, kt?rych uczciwy i pewny spos?b my?lenia g??wn? jest zalet?.
Kawalerowie francuscy, zw?aszcza za? karawani?ci, mszcz? si? na kobietach "onorate", drwi?c z nich wszelkimi sposoby i odkrywaj?c ich tajemne mi?ostki, poniewa? jednak ?yj? zawsze osobno i nie chc? uczy? si? w?oskiego j?zyka, kt?rym ca?y kraj m?wi, nikt przeto nie zwa?a na ich plotki.
?yli?my wi?c spokojnie z naszymi kobietami "onorate", gdy pewnego dnia okr?t francuski przywi?z? komandora de Foulequere, ze staro?ytnego domu seneszal?w Poitou, pochodz?cego od hrabi?w Angouleme. Komandor by? ju? raz na Malcie i ws?awi? si? znaczn? liczb? pojedynk?w. Teraz przybywa? stara? si? o generalne dow?dztwo galer. Prze?y? ju? trzydzie?ci sze?? lat ?ycia, spodziewano si? zatem, ?e mu-sia? si? ustatkowa?. W istocie, przesta? by? zawadiak? i ha?aburd?, ale za to sta? si? wynios?y, dumny, buntowniczy i ro?ci? pretensje, by go wi?cej powa?ano, ani?eli samego wielkiego mistrza.
Komandor otworzy? sw?j dom. Kawalerowie francuscy t?umnie si? do niego schodzili. My rzadko kiedy do niego ucz?szczali?my, na koniec zupe?nie?my z nim zerwali, zawsze bowiem toczono u niego nieprzyjemn? dla nas rozmow?, mi?dzy innymi o kobietach "onorate", kt?re szanowali?my i kochali. Gdy komandor wychodzi?, r?j m?odych karawanist?w zawsze go otacza?. Komandor prowadzi? ich do "Ciasnej Uliczki", pokazywa? miejsca, gdzie si? pojedynkowa?, i opowiada? wszystkie szczeg??y swoich pojedynk?w.
Musz? ci powiedzie?, ?e wed?ug naszych zwyczaj?w, pojedynki s? zakazane na Malcie, z wyj?tkiem Ciasnej Uliczki, przej?cia, na kt?re nie wychodzi ?adne okno. Uliczka ma tyle szeroko?ci, ile potrzeba dla dw?ch ludzi, kt?rzy chc? z?o?y? si? i skrzy?owa? szpady. ?aden z nich jednak nie mo?e si? cofn??.
Przeciwnicy staj? w poprzek uliczki, przyjaciele ich za? zatrzymuj? przechodz?cych, a?eby im nie przeszkadzali. Zwyczaj ten zaprowadzono niegdy? dla zapobie?enia morderstwom, cz?owiek bowiem, kt?ry wie, ?e ma nieprzyjaciela, nie przechodzi przez Ciasn? Uliczk?, gdy za? morderstwo gdzie indziej zostaje pope?nione, niepodobna ju? poda? je za pojedynek.
Wreszcie, pod kar? ?mierci, nie wolno ze sztyletem przechodzi? przez Ciasn? Uliczk?. Widzisz wiec, ?e pojedynek jest nie tylko tolerowany, ale nawet pozwolony na Malcie, chocia? wyra?nie pozwolenie to nie jest og?oszone. Kawalerowie ze swojej strony nie tylko ?e nie nadu?ywaj? tej swobody, ale m?wi? nawet o niej z pewnego rodzaju oburzeniem, jako o wyst?pku przeciw mi?osierdziu chrze?cija?skiemu, ra??cym zw?aszcza w siedzibie zakonu.
Przechadzki komandora po Ciasnej Uliczce nie by?y zatem na swoim miejscu, tote? nic dziwnego, ?e odnios?y z?y skutek: karawani?ci francuscy stali si? zawadiakami, do czego zreszt? i tak mieli wrodzon? sk?onno??. Ich z?e obyczaje z dnia na dzie? si? pogarsza?y. Kawalerowie hiszpa?scy jeszcze bardziej si? od nich odstrychn?li, nareszcie zebrali si? u mnie, zapytuj?c, co maj? czyni? dla pohamowania warcholstwa, kt?re zaczyna?o by? niezno?ne. Podzi?kowa?em rodakom za zaszczyt, jaki mi wy?wiadczyli, pok?adaj?c we mnie zaufanie. Przyrzek?em im, ?e pom?wi? o tym z komandorem i przedstawi? mu post?powanie m?odych Francuz?w jako pewien rodzaj nadu?ycia, kt?rego post?py on sam tylko mo?e pow?ci?gn?? dzi?ki wysokiemu powa?aniu i szacunkowi, jakimi go otaczaj? trzy j?zyki jego narodu. Obiecywa?em sobie, ?e uczyni? to z nale?yt? grzeczno?ci?, na kt?r? komandor tak bardzo by? wra?liwy, jednak?e nie mia?em nadziei, aby mog?o obej?? si? bez pojedynku. Pomimo to my?la?em o tym bez przykro?ci, poniewa? pojedynek taki z uwagi na sw?j pow?d by?by dla mnie nader zaszczytny. Na koniec s?dzi?em, ?e tym sposobem pofolguj? odrazie, kt?r? od dawna czu?em do komandora.
By? w?wczas w?a?nie Wielki Tydzie?, postanowiono wi?c, ?e dopiero za dwa tygodnie b?d? mia? rozmow? z komandorem. Zdaje mi si?, ?e doniesiono mu o moim zamiarze i chcia? go uprzedzi?, szukaj?c ze mn? zwady.
Nadszed? Wielki Pi?tek. Wiesz, ?e wed?ug zwyczaju hiszpa?skiego podaje si? tego dnia wod? ?wi?con? uwielbianej kobiecie, id?c za ni? z ko?cio?a do ko?cio?a. Pod pewnym wzgl?dem pobudza do tego zazdro?? i obawa, aby kto? inny nie poda? wody i tym sposobem nie stara? si? zawrze? znajomo?ci. Zwyczaj ten wprowadzono r?wnie? na Malt?. Stosownie do niego, uda?em si? za pewn? m?od? kobiet? "onorata", z kt?r? od kilku lat zostawa?em z zwi?zkach. Ale w pierwszym ko?ciele, do kt?rego wesz?a, komandor zbli?y? si? do niej przede .mn?. Stan?? pomi?dzy nami zwr?cony do mnie ty?em i cofn?? si? o kilka krok?w, jak gdyby chcia? nadepn?? mi na nog?. Post?powanie to zwr?ci?o uwag? kilku obecnych kawaler?w.
Wyszed?szy z ko?cio?a, zbli?y?em si? oboj?tnie do komandora, pragn?c niby pom?wi? z nim o ma?o wa?nych rzeczach. Zapyta?em go, do jakiego ko?cio?a zamierza si? teraz uda?. Nazwa? mi jakiego? ?wi?tego. Ofiarowa?em si?, ?e go zaprowadz? kr?tsz? drog?, i tak, ?e si? nie spostrzeg?, zawiod?em go w Ciasn? Uliczk?. Stan?wszy tam, doby?em szpady, pewny, ?e nikt nam nie przeszkodzi, wszyscy bowiem tego dnia znajdowali si? w ko?cio?ach.
Komandor tak?e doby? szpady, ale zni?y? jej ostrze.
- Jak to - rzek? - w Wielki Pi?tek? Nie chcia?em go s?ucha?.
- Racz uwzgl?dni? - doda? - ?e od przesz?o sze?ciu lat nie by?em u spowiedzi. Przera?a mnie stan mego sumienia. Za trzy dni...
Zwykle jestem spokojnego sposobu my?lenia, a wiesz, ?e ludzie tego charakteru, raz przyprowadzeni do ostateczno?ci, nie mog? si? ju? opami?ta?. Zmusi?em komandora, by stan?? do walki, ale - rzecz dziwna - jaki? przestrach rozla? si? po jego twarzy. Opar? si? o mur i jak gdyby przewiduj?c, ?e upadnie, zawczasu szuka? oparcia.
W istocie, za pierwszym ciosem utopi?em mu szpad? w piersiach. Pochyli? ostrze, zatoczy? si? na mur i rzek? umieraj?cym g?osem:
- Przebaczam ci, oby niebo chcia?o ci r?wnie? przebaczy?. Zanie? moj? szpad? do Tete-Foulque i ka? zm?wi? za moj? dusz? sto mszy w kaplicy zamkowej.
Wyzion?? ducha. W pierwszej chwili nie zwr?ci?em uwagi na jego ostatnie s?owa i je?eli p??niej przypomnia?em je sobie, to dlatego, ?em je powt?rnie us?ysza?. Z?o?y?em deklaracj? w zwyk?ej formie i mog? rzec, ?e przed ?wiatem pojedynek ten wcale mi nie zaszkodzi?. Nie cierpiano komandora i uznano, ?e zas?u?y? na sw?j los; s?dzi?em jednak, ?e zgrzeszy?em przed Bogiem, zw?aszcza uw?aczaj?c ?wi?to?ci sakrament?w, i sumienie czyni?o mi gorzkie wyrzuty. Trwa?o to przez tydzie?.
W nocy z pi?tku na sobot? nagle obudzi?em si? i gdy spojrza?em doko?a, zda?o mi si?, ?e nie znajduje si? w swoim pokoju, ale le?? na bruku w Ciasnej Uliczce. Zdziwi?em si? niepoma?u, gdy ujrza?em wyra?nie komandora opartego o mur. Widmo zdawa?o si? dobywa? nadprzyrodzonych si? i rzek?o:
- Zanie? moj? szpad? do Tete-Foulque i ka? zm?wi? za moj? dusz? sto mszy w kaplicy zamkowej.
Zaledwie us?ysza?em te s?owa, gdy wpad?em w sen letargiczny. Nazajutrz obudzi?em .si? w moim pokoju i w moim ???ku, ale zachowa?em Jak najdok?adniej wspomnienie mego widzenia.
Nast?pnej nocy kaza?em s?u??cemu spa? w moim pokoju i nic nie widzia?em. Przez ca?y tydzie? by?em spokojny, ale w nocy z pi?tku na sobot? znowu mia?em to samo widzenie, z t? r??nic?, ?e s?u??cy m?j le?a? na bruku o kilka krok?w ode mnie. Widmo komandora pokaza?o mi si? a powt?rzy?o te same s?owa.
Odt?d co pi?tek widzia?em to samo zjawisko. S?u??cy m?j ?ni?, ?e le?y w Ciasnej Uliczce, ale poza tym nie widzia? ani nie s?ysza? komandora.
Z pocz?tku nie wiedzia?em, co to za Tete-Foulque, dok?d, wed?ug ??dania komandora, mia?em zanie?? jego szpad?. Kawalerowie z Poitou powiedzieli mi, ?e jest to zamek po?o?ony o trzy mile od Poitiers, ?r?d lasu, ?e opowiadano o nim w kraju wiele nadzwyczajnych rzeczy i ?e chodzono tam dla ogl?dania niekt?rych ciekawych przedmiot?w, jak na przyk?ad zbroi Foulque'a Taillefer i broni pozabijanych przez niego rycerzy, ?e nareszcie, wed?ug zwyczaju przyj?tego w rodzinie Foulequere, sk?adano tam bro?, kt?ra s?u?y?a jej cz?onkom b?d? w bitwach, b?d? te? w pojedynkach. Wszystko to mocno mnie zaj??o, musia?em jednak pomy?le? wprz?dy o moim sumieniu.
Uda?em si? do Rzymu, wyzna?em moje grzechy przed wielkim spowiednikiem i nie tai?em mu widzenia, kt?re ci?gle mnie prze?ladowa?o. Nie odm?wi? mi rozgrzeszenia, ale udzieli? go warunkowo. Po odbyciu pokuty mia?em nie zapomnie? o stu mszach w kaplicy zamku Tete-Foulque. Niebo tymczasem przyj??o moj? ofiar? i od chwili gdy si? wyspowiada?em, widmo komandora przesta?o mnie dr?czy?. Przywioz?em by? z Malty jego szpad?, natychmiast wi?c wybra?em si? w drog? do Francji.
Gdy przyby?em do Poitiers, wiedziano tam ju? o ?mierci komandora i zauwa?y?em, ?e nie wi?cej go ?a?owano ni? na Malcie. Zostawi?em w mie?cie moich s?u??cych, sam za? przywdzia?em ubi?r pielgrzymi i naj??em przewodnika. Uwa?a?em za w?a?ciwe p?j?? piechot? do zamku, zreszt? droga do Tete-Foulque by?a nieprzyst?pna dla powoz?w.
Zastali?my bram? zamkni?t?, d?ugo dzwonili?my i wo?ali?my, wreszcie pokaza? si? murgrabia. By? on jedynym mieszka?cem Tete-Fculque, opr?cz pustelnika, kt?ry dogl?da? kaplicy i kt?rego w?a?nie znale?li?my na modlitwie. Gdy sko?czy? swoje pacierze, powiedzia?em mu, ?e przychodz? prosi? go o sto mszy.
To m?wi?c z?o?y?em ofiar? na o?tarzu, chcia?em tak?e i szpad? komandora na nim zostawi?, ale murgrabia oznajmi? mi, ?e nale?y odnie?? j? do zbrojowni, gdzie, wed?ug zwyczaju, sk?adano zawsze bro? wszystkich Foulequere'?w poleg?ych w walkach, jak r?wnie? or?? zabitych przez nich przeciwnik?w. Uda?em si? za murgrabia do zbrojowni i w istocie spostrzeg?em mn?stwo szpad rozmaitej wielko?ci i liczne portrety, zacz?wszy od Foulque'a Taillefer, hrabiego Angouleme, kt?ry wybudowa? Tete-Foulque dla syna swego z nieprawego ?o?a, kt?ry to syn by? p??niej seneszalem Poitou i protoplast? Foulequere'?w z Tete-Foulque.
Portrety seneszala i jego ?ony wisia?y po obu stronach wielkiego komina, umieszczonego w rogu zbrojowni. Postacie wygl?da?y na nich jak ?ywe. Inne portrety by?y r?wnie dobrze namalowane, ka?dy w stylu swojej epoki, wszelako ?aden z nich nie by? tak uderzaj?cy jak portret Foulque'a Taillefer. Obraz by? naturalnej wielko?ci. Rycerz sta? na nim w bawolim kaftanie, w jednej r?ce trzyma? szpad?, drug? za? bra? tarcz?, kt?r? mu podawa? koniuszy. Wi?ksza cz??? szpad wisia?a misternie u?o?ona obok tego portretu.
Prosi?em murgrabiego, aby kaza? zapali? ogie? i przynie?? mi wieczerz?.
- Zgoda co do wieczerzy - odpowiedzia? - ale co si? tyczy noclegu, radzi?bym ci, m?j pielgrzymie, aby? przespa? si? raczej w moim pokoju.
Zapyta?em go o pow?d tej ostro?no?ci.
- Niepotrzebnie si? pytasz - odpar? murgrabia - zaufaj mi, ka? sobie pos?a? obok mego ???ka.
Przysta?em na jego propozycj? z tym wi?ksz? przyjemno?ci?, ?e w?a?nie by? pi?tek i l?ka?em si? powrotu mego zjawiska.
Murgrabia wyszed?, aby zaj?? si? wieczerz?, ja za? zacz??em przypatrywa? si? broni i portretom, kt?re, jak powiedzia?em, wymalowano by?y z nies?ychan? prawd?. Im bardziej dzie? chyli? si? ku schy?kowi, tym wi?cej szaty, malowane ciemnymi barwami, zlewa?y si? w jedno z mrocznym t?em obraz?w, ogie? tylko komina jaskrawo odznacza? twarze. By?o w tym co? przera?aj?cego, mo?e zreszt? da?em si? zbyt unie?? wyobra?ni, stan bowiem sumienia utrzymywa? mnie w ci?g?ej trwodze.
Murgrabia przyni?s? mi wieczerz?, z?o?on? z p??miska pstr?g?w z?owionych w s?siednim potoku. Dano mi tak?e flaszk? niez?ego wina. Chcia?em, ?eby pustelnik usiad? z nami do sto?u, ale ten ?y? tylko korzonkami, gotowanymi w wodzie.
Mia?em zwyczaj codziennie odmawia? brewiarz, jak przysta?o na zakonnika, tym bardziej hiszpa?skiego. Doby?em wi?c ksi??ki i r??a?ca; powiedzia?em murgrabiemu, ?e poniewa? sen mnie jeszcze nie morzy, pomodl? si? zatem w zbrojowni do p??nej nocy, i prosi?em go, aby mi tylko wskaza? m?j pok?j.
- Bardzo ch?tnie - odpowiedzia? - pustelnik przyjdzie o p??nocy modli? si? do kaplicy. Wtedy zejdziesz tymi ma?ymi schodkami i nie b?dziesz m?g? omin?? mego pokoju, kt?rego drzwi zostawi? otwarte. Pami?taj tylko, aby? po p??nocy tu nie zostawa?.
Murgrabia wyszed?. Zacz??em si? modli?, dorzucaj?c od czasu do czasu drzewa na ogie?. Nie ?mia?em jednak zbyt przypatrywa? si? ?cianom, portrety bowiem zdawa?y si? o?ywia?. Je?eli przypadkiem spojrza?em na kt?ry, natychmiast zdawa? mi si? mruga? oczami i wykrzywia? usta. Zw?aszcza seneszal i jego ?ona, kt?rzy wisieli po obu stronach komina, rzucali na mnie gniewne spojrzenia, po czym spogl?dali po sobie. Nag?e uderzenie wiatru, kt?ry zatrz?s? oknami tak, ?e bro? na ?cianie zagrzechota?a, podwoi?o moj? trwog?. Wszelako nie przestawa?em ?arliwie si? modli?.
Nareszcie us?ysza?em pustelnika ?piewaj?cego psalmy, i gdy ?piew usta?, zszed?em schodami, chc?c uda? si? do pokoju murgrabiego. Trzyma?em w r?ku kawa?ek ?wieczki, wiatr j? zgasi?, powr?ci?em wi?c, aby j? zapali?, ale jakie? by?o moje zdziwienie, gdy ujrza?em seneszala i jego ?on?, kt?rzy wyszli z ram i siedzieli przy kominie. Rozmawiali ze sob? poufale i mo?na by?o wyra?nie s?ysze? ich s?owa:
- Moja duszko - m?wi? seneszal - c?? my?lisz o tym Kastyli je?yku, kt?ry u?mierci? komandora, nie pozwalaj?c mu si? nawet wyspowiada??
- My?l?, m?j mi?o?ciwy m??u i panie - odrzek?o widmo niewie?cie - ?e jest to wielki grzech a nie-godziwo??. Mam jednak nadziej?, ?e mi?o?ciwy Taillefer nie wypu?ci tak na sucho owego Kastylijczyka z zamku i ?e ci?nie mu r?kawic?.
Strach mnie zdj?? niezmierny, wypad?em na schodki, chcia?em po omacku trafi? do drzwi murgrabiego, ale nadaremnie. W r?ku wci?? jeszcze trzyma?em ?wieczk?; pomy?la?em o tym, ?eby j? zapali?, i nieco si? uspokoi?em, usi?owa?em wyt?umaczy? sobie, ?e to moja rozogniona wyobra?nia sp?odzi?a owe postacie, kt?re widzia?em by? przy kominie. Wr?ci?em wi?c i stan?wszy w drzwiach zbrojowni, przekona?em si?, ?e rzeczywi?cie przy kominie nikogo nic ma. Wszed?em ?mia?o, ale post?piwszy kilka krok?w - c?? ujrza?em na ?rodku sali? Mi?o?ciwy Taillefer w wojowniczej postawie sk?ada? si? do mnie ko?cem swojej szpady. Chcia?em uciec na schodki, ale we drzwiach sta?a mara koniuszego, kt?ra rzuci?a mi r?kawic? pod nogi.
Nie wiedz?c, co pocz??, pochwyci?em pierwsz? lepsz? szpad? ze ?ciany i rzuci?em si? na mego urojonego przeciwnika. Zdawa?o mi si? nawet, ?em go przeci?? na dwoje, ale w tej samej chwili odebra?em cios pod sercem, kt?ry sparzy? mnie jak rozpalone ?elazo. Krew moja zala?a posadzk? i pad?em bez zmys??w.
Obudzi?em si? nazajutrz w pokoju murgrabiego, kt?ry widz?c, ?e nie powracam, wzi?? ?wi?conej wody i przyszed? po mnie. Znalaz? mnie rozci?gni?tego bez przytomno?ci na pod?odze. Spojrza?em na piersi, nie mia?em ?adnej rany, cios wi?c, kt?ry otrzyma?em, by? tylko przywidzeniem. Murgrabia o nic mnie nie pyta?, ale radzi?, abym niezw?ocznie opu?ci? zamek.
Poszed?em za jego rad? i uda?em si? drog? do Hiszpanii. Po tygodniu stan??em w Bayonne. Przyby?em tam w pi?tek i zamieszka?em w gospodzie. ?r?d nocy obudzi?em si? nagle i ujrza?em przed sob? mi?o?ciwego Taillefera, kt?ry sk?ada? si? do mnie szpad?. Prze?egna?em si? znakiem krzy?a i widmo rozwia?o si? oparem. Wszelako uczu?em taki sam cios, jaki otrzyma?em w zamku Tete-Foulque. Zdawa?o mi si?, ?e krew mnie zalewa, chcia?em wo?a? o pomoc, uciec z ???ka, ale jedno i drugie by?o niemo?liwe. Ta niewypowiedziana m?czarnia trwa?a a? do pierwszego piania kogut?w; wtedy zasn??em, ale nazajutrz zdrowie moje by?o w stanie godnym politowania. Odt?d co pi?tek to samo widzenie si? powtarza i ?adne pobo?ne uczynki nie mog? go oddali?. Smutek m?j spycha mnie do grobu; legn? w nim, zanim zdo?am wydoby? si? spod w?adzy szatana; s?aby promyk nadziei w mi?osierdziu boskim podtrzymuje mnie jeszcze i dodaje si? do znoszenia moich cierpie?.
Na tym komandor Toralva sko?czy? swoj? opowie??, albo raczej Pielgrzym Pot?piony, kt?ry rozpowiedziawszy j? Cornadezowi, tymi s?owy ci?gn?? dalej w?asne przygody:
Komandor Toralva by? cz?owiekiem pobo?nym, chocia? zgwa?ci? ?wi?te zasady religii, pojedynkuj?c si? z przeciwnikiem, kt?remu nie pozwoli? nawet porachowa? si? z sumieniem. ?atwo przekona?em go, ?e je?eli rzeczywi?cie pragnie uwolni? si? od nagabywa? szatana, powinien zwiedzi? ?wi?te miejsca, w kt?rych grzesznicy zawsze znajduj? pociech? i ?ask?.
Toralva pos?ucha? mojej rady i razem zwiedzili?my cudowne miejsca w Hiszpanii. Nast?pnie udali?my si? do W?och. Byli?my w Loreto i w Rzymie. Wielki spowiednik udzieli? mu nie tylko warunkowego, ale i og?lnego rozgrzeszenia, do kt?rego doda? odpust papieski. Toralva, zupe?nie wyzwolony, odjecha? na Malt?, ja za? przyby?em do Madrytu, a stamt?d do Salamanki.
Gdy ci? ujrza?em, spostrzeg?em na twoim czole znak pot?pienia i zosta?a mi objawiona ca?a twoja historia. Hrabia de Pe?a Flor w istocie mia? zamiar zba?amuci? i uwie?? wszystkie kobiety, ale dot?d ?adnej jeszcze nie uwi?d? i nie zba?amuci?. Poniewa? grzeszy? tylko my?l?, dusza jego nie by?a jeszcze w niebezpiecze?stwie; od dw?ch lat jednak zaniedba? obowi?zki religii i w?a?nie mia? im zado??uczyni?, gdy ty kaza?e? go zamordowa?, albo raczej przyczyni?e? si? do jego ?mierci. Oto jest przyczyna, dla kt?rej widmo ci? prze?laduje. Jeden jest tylko spos?b odzyskania spokoju. Musisz p?j?? za przyk?adem komandora. Ja pos?u?? ci za przewodnika, od tego bowiem i moje w?asne zbawienie zale?y.
Comadez da? si? przekona?. Zwiedzi? cudowne miejsca w Hiszpanii, nast?pnie uda? si? do W?och i dwa lata zesz?o mu na tej pielgrzymce. Pani Cornadez przep?dzi?a ten czas w Madrycie, gdzie osiedli?y si? jej matka i siostra.
Wr?ciwszy do Salamanki, Comadez znalaz? dom sw?j w jak najlepszym porz?dku. ?ona jego, pi?kniejsza ni? kiedykolwiek, okazywa?a mu wiele s?odyczy. W dwa miesi?ce p??niej pojecha?a jeszcze raz do Madrytu w odwiedziny do matki i siostry, po czym wr?ci?a do Salamanki i na sta?e ju? w niej pozosta?a, zw?aszcza gdy ksi?ciu Arcos powierzono ambasad? w Londynie.
Tu kawaler Toledo zabra? glos i rzek?:
- Senor Busqueros, nie my?l? darowa? ci dalszego ci?gu; stanowczo musz? dowiedzie? si?, co ostatecznie sta?o si? z pani? Comadez?
- Owdowia?a - odpar? Busqueros - po czym znowu wysz?a za m?? i odt?d jak najprzyk?adniej si? prowadzi. Ale co widz?? Oto w?a?nie i ona, zmierza w t? stron? i je?eli si? nie myl?, idzie prosto do twojego domu.
- Co m?wisz? - zawo?a? Toledo - ale? to pani Uscariz. Ach, niegodziwa! Wm?wi?a we mnie, ?e jestem pierwszym jej kochankiem, ale sowicie mi za to zap?aci.
Kawaler, pragn?c zosta? sam na sam ze swoj? kochank?, czym pr?dzej nas od siebie wyprawi?.