Potocki J. R?KOPIS ZNALEZIONY W SARAGOSSIE (57)

Dzie? pi??dziesi?ty pierwszy
Zebrano si? o zwyk?ej godzinie. Rebeka zwr?ci?a si? do starego naczelnika, m?wi?c, ?e historia Diega Hervasa, jakkolwiek po cz??ci znana, mocno j? jednak zaj??a.
- S?dz? atoli - doda?a - ?e zbyt wiele zadawano sobie zachod?w dla oszukania biednego ma??onka, kt?rego mo?na by?o ?atwiejszym sposobem wyprowadzi? w pole. By? mo?e wszelako, ?e opowiadano histori? ateusza dla przej?cia tym wi?kszym przestrachem struchla?ej duszy Cornadeza.
- Pozw?l - odrzek? naczelnik - abym ci uczyni? uwag?, ?e zbyt wcze?nie wydajesz s?d o przygodach, jakie mam zaszczyt wam opowiada?. Ksi??? Arcos by? to wielki i wspania?y pan, mo?na wi?c by?o dla przys?u?enia mu si? wynajdywa? i udawa? r??ne osoby; z drugiej za? strony nie ma ?adnej podstawy do przypuszcze?, a?eby w tym celu opowiadano Cornadezowi histori? syna, o kt?rej nigdy dot?d nie s?ysza?a?.
Rebeka zapewni?a naczelnika, ?e opowiadanie jego j? zajmuje, po czym starzec tak dalej m?wi?:
HISTORIA B?A?EJA HERVASA, CZYLI POT?PIONEGO PIELGRZYMA
M?wi?em ci wi?c, ?e po?o?y?em si? i zasn??em na ?awce przy ko?cu g??wnej alei w Prado. S?o?ce ju? do?? wysoko si? wzbi?o, gdy si? obudzi?em. Sen m?j przerwa?o, jak s?dz?, uderzenie chustki, kt?r? poczu?em na twarzy, ockn?wszy si? bowiem, spostrzeg?em m?od? dziewczyn?, kt?ra chustk? ogania?a moj? twarz od much, a?eby mi nie przerywa?y snu. Daleko bardziej si? jednak zdziwi?em ujrzawszy, ?e g?owa moja mi?kko spoczywa na kolanach drugiej m?odej dziewczyny, kt?rej ?agodny oddech czu?em w moich w?osach. Budz?c si?, nie uczyni?em ?adnego gwa?townego poruszenia, ?mia?o wi?c, udaj?c, ?e ?pi?, mog?em przed?u?y? moje po?o?enie. Zamkn??em oczy i wkr?tce us?ysza?em g?os, w kt?rym brzmia?a nagana, ale bynajmniej nie przykry, skierowany do moich piastunek:
- Celio, Zorillo, co wy tu porabiacie? My?la?am, ?e jeste?cie w ko?ciele, a tymczasem zastaj? was tu przy pi?knym nabo?e?stwie.
- Ale?, mamo - odrzek?a dziewczyna, kt?ra mi s?u?y?a za poduszk? - czy? nie m?wi?a? nam, ?e uczynki r?wn? maj? zas?ug? jak modlitwa? A czy? to nie mi?osierny uczynek przed?u?y? sen biednemu m?odzie?cowi, kt?ry musia? bardzo przykr? noc przep?dzi??
- Zapewne - odezwa? si? g?os, tym razem bardziej ze ?miechem ni? z nagan? - zapewne, i w tym Jest zas?uga. Oto my?l, kt?ra wi?cej dowodzi waszej prostoty ni? pobo?no?ci, ale teraz, moja ty mi?osierna Zorillo, po??? ?agodnie g?ow? tego m?odzie?ca na ?awce i wracajmy do domu.
- Ach, kochana mamo - odpar?a m?oda dziewczyna - patrz, jak on spokojnie ?pi. Zamiast go budzi?, lepiej by? uczyni?a, gdyby? mu odwi?za?a t? krez?, kt?ra go dusi.
- A jak?e - rzek?a matka - pi?kne mi dajecie polecenia! Ale te? w istocie, m?odzieniec ten ma nader ujmuj?cy wygl?d.
Jednocze?nie r?ka jej delikatnie musn??a mnie pod brod? odpinaj?c krez?.
- Tak mu nawet bardziej do twarzy - zauwa?y?a Celta, kt?ra dot?d si? jeszcze nie odzywa?a - teraz swobodniej oddycha; jak to dobre uczynki zaraz poci?gaj? za sob? nagrod?.
- Uwaga ta - rzek?a matka - dobrze ?wiadczy o twoim rozs?dku, ale nie trzeba za daleko posuwa? mi?osierdzia. Dalej, Zorillo, z??? ?agodnie t? pi?kn? g?ow? na ?awce i chod?my do domu.
Zorilla ostro?nie pod?o?y?a obie r?ce pod moj? g?ow? i cofn??a kolana. Pomy?la?em na?wczas, ?e nie warto ju? d?u?ej udawa? ?pi?cego; podnios?em si? na ?awce i otworzy?em oczy. Matka krzykn??a, c?rki za? chcia?y ucieka?. Zatrzyma?em je.
- Celio, Zorillo - rzek?em - jeste?cie r?wnie pi?kne jak niewinne; ty za?, pani, kt?ra wydajesz si? ich matk? dlatego tylko, ?e wdzi?ki twoje s? bardziej rozwini?te, pozw?l, abym zanim mnie opu?cicie, po?wi?ci? kilka chwil podziwowi, w jaki wszystkie trzy mnie wprawiacie.
W istocie, m?wi?em im szczer? prawd?. Celia i Zorilla by?yby doskona?ymi pi?kno?ciami, gdyby wiek dozwoli? rozwin?? si? ich wdzi?kom, matka za? ich, kt?ra nic mia?a jeszcze trzydziestu lat, zdawa?a si? liczy? najwy?ej dwudziest? pi?t? wiosn?.
- Senor kawalerze - rzek?a ta ostatnia - je?eli. tylko udawa?e? ?pi?cego, mog?e? si? przekona? o niewinno?ci moich c?rek i powzi?? korzystne mniemanie o ich matce. Nie l?kam si? zmiany twego zdania, gdy ci? poprosz?, aby? raczy? nas odprowadzi? do domu. Znajomo?? tak dziwnym sposobem zacz?ta zas?uguje, aby si? przemieni?a w za?y?o??.
Poszed?em z nimi i przybyli?my do ich domu, kt?rego okna wychodzi?y na Prado. C?rki zaj??y si? przyrz?dzaniem czekolady, matka za?, posadziwszy mnie obok siebie, rzek?a:
- Jeste? w domu mo?e nieco za zbytkownym na nasze tera?niejsze po?o?enie, ale naj??am go jeszcze w pomy?lniejszych czasach. Dzisiaj z ch?ci? odnaj??abym pierwsze pi?tro, ale nie ?miem tego uczyni?. Okoliczno?ci, w jakich si? znajduj?, nie pozwalaj?. abym kogokolwiek widywa?a.
- Pani - odpowiedzia?em - ja tak?e mam powody, dla kt?rych pragn? ?y? w odosobnieniu, i gdyby pani nic przeciw temu nic mia?a, z najwi?kszym szcz??ciem zaj??bym c u a r t o p r i n c i p a l, to jest pierwsze pi?tro.
To m?wi?c doby?em kies? i widok z?ota usun?? przeszkody, jakie by nieznajoma mog?a mi czyni?. Zap?aci?em st?? i mieszkanie za trzy miesi?ce z g?ry. U?o?yli?my si?, ?e obiad b?dzie przynoszony do mego pokoju i ze zaufany s?u??cy b?dzie mi us?ugiwa? i za?atwia? moje posy?ki na mie?cie.
Gdy Celta i Zorilla wr?ci?y z czekolad?, zawiadomiono je o warunkach naszej ugody. Spojrzenia ich zdawa?y si? obejmowa? w posiadanie moj? osob?; ale wzrok matki wydawa? si? odmawia? im praw do mnie. Dostrzeg?em t? walk? zalotno?ci i wynik jej zostawi?em przeznaczeniu, sam za? zaj??em si? wy??cznie wprowadzaniem do mego nowego mieszkania. Nie musia?em d?ugo czeka?, by znalaz?o si? w nim wszystko, czego potrzebowa?em do wygodnego i przyjemnego ?ycia. Raz Zorilla przynosi?a mi atrament, to znowu Celia przychodzi?a ustawia? na moim stole lamp? i uk?ada? ksi??ki. O niczym nie zapomniano. Ka?da z nich zjawia?a si? osobno, a gdy czasami si? spotka?y, dopiero? to by?y ?miechy, ?arty, weso?o?? bez miary. Matka tak?e mia?a swoj? kolej; zaj??a si? zw?aszcza moim ???kiem, kaza?a rozes?a? na nim prze?cierad?a z holenderskiego p??tna, pi?kn? jedwabn? ko?dr? i stos poduszek.
Zatrudnienia te zabra?y mi ca?y poranek. Nadesz?o po?udnie. Zastawiono mi nakrycie w moim pokoju.
By?em zachwycony. Z rozkosz? spogl?da?em na trzy czaruj?ce stworzenia, kt?re prze?ciga?y si? w staraniach oko?o mnie i z wdzi?czno?ci? przyjmowa?y najl?ejsze z mojej strony podzi?kowanie. Ale na wszystko jest czas; z przyjemno?ci? odda?em si? zaspokojeniu mego g?odu, nie k?opocz?c si? na razie niczym innym.
Po obiedzie wzi??em kapelusz i szpad? i wyszed?em do miasta. Nigdy jeszcze nie przechadza?em si? z tak? jak w?wczas rozkosz?. By?em niezale?ny, kieszenie mia?em pe?ne pieni?dzy, czu?em si? pe?en zdrowia, ?ycia i dzi?ki nadskakiwaniem trzech kobiet powzi??em sam o sobie korzystne wyobra?enie. Tak to zwykle m?odzie? o tyle sama si? ceni, o ile zyskuje w tym wzgl?dzie potwierdzenie p?ci pi?knej.
Wst?pi?em do jubilera, gdzie nakupi?em klejnot?w, stamt?d za? uda?em si? do teatru. Wieczorem, wr?ciwszy do siebie, zasta?em trzy kobiety siedz?ce przed drzwiami domu. Zorilla ?piewa?a przy towarzyszeniu gitary, a pozosta?e dwie robi?y siatk? na w?osy.
- Senor kawalerze - rzek?a mi matka - zamieszka?e? w naszym domu, okazujesz nam zaufanie bez granic, a jednak nie pytasz, kim jeste?my. Wypada wszelako o wszystkim ci? zawiadomi?. Dowiedz si? zatem, senor, ?e nazywam si? Inez Santarez i jestem wdow? po Juanie Santarez, corregidorze Hawany. O?eni? si? on ze mn? bez maj?tku i tak samo mnie te? zostawi?, z dwiema c?rkami, kt?re tu widzisz, i bez ?adnych ?rodk?w do ?ycia. Gdy owdowia?am, n?dza wprawi?a mnie w najwy?szy k?opot i sama nie wiedzia?am, co pocz??, gdy niespodziewanie odebra?am list od mego ojca. Pozwolisz, ?e zamilcz? o jego nazwisku. Niestety! On tak?e przez ca?e ?ycie walczy? z losem, nareszcie, jak mi to donosi? w swym pi?mie, fortuna u?miechn??a mu si? i zosta? mianowany podskarbim wojennym. Zarazem przys?a? mi weksel na dwa tysi?ce pistol?w i poleci? bezzw?ocznie powraca? do Madrytu. Przyjecha?am wi?c - by dowiedzie? si?, ?e oskar?ono mego ojca o sprzeniewierzenie rz?dowych pieni?dzy, a nawet o zdrad? stanu i uwi?ziono w Wie?y Segowskiej. Tymczasem ten dom naj?to dla nas, wprowadzi?am si? wi?c i ?yj? w jak naj?ci?lejszym odosobnieniu, nie widuj?c nikogo, wyj?wszy pewnego m?odego urz?dnika z biura ministerium wojny. Przychodzi on donosi? mi o biegu sprawy mego ojca. Pr?cz niego nikt nie wie o naszych stosunkach z nieszcz??liwym wi??niem.
Domawiaj?c tych s??w, pani Santarez zala?a si? ?zami.
- Nie p?acz, droga mamo - rzek?a jej Celia - jak wszystko na ?wiecie, i zmartwienia ko?cz? si? kiedy?. Widzisz, ju? spotka?y?my tego m?odego senora, kt?rego posta? jest tak ujmuj?ca. Szcz??liwe to zdarzenie zdaje si? by? dla nas pomy?ln? wr??b?.
- W istocie - doda?a Zorilla - od czasu, jak si? do nas wprowadzi?, nasza samotno?? nie ma w sobie ju? nic smutnego.
Pani Santarez rzuci?a na mnie na p?? t?skne, na p?? czu?e wejrzenie. C?rki tak?e spojrza?y na mnie, po czym spu?ci?y oczy, zap?oni?y si?. zmiesza?y i wpad?y w rozmarzenie. Nie by?o w?tpliwo?ci, wszystkie trzy kocha?y si? we mnie; stan ten przepe?ni? pier? moj? szcz??ciem.
?r?d tego zbli?y? si? do nas jaki? kszta?tny, wysoki m?odzieniec. Wzi?? pani? Santarez za r?k?, odprowadzi? na stron? i d?ugo wi?d? z ni? cich? rozmow?. Wr?ciwszy z nim, rzek?a do mnie:
- Senor kawalerze, oto don Krzysztof Sparadoz, o kt?rym ci wspomina?am, jedyny cz?owiek, jakiego widujemy w Madrycie. Chcia?am tak?e i jemu sprawi? przyjemno??, zaznajamiaj?c go z tob?, ale chocia? mieszkamy w jednym domu, dot?d nie wiem, z kim mam zaszczyt rozmawia?.
- Pani - odpowiedzia?em - jestem szlachcicem z Asturii, nazywam si? Leganez.
S?dzi?em, ?e lepiej uczyni?, gdy zamilcz? o nazwisku Hervas, kt?re mog?o by? znane.
M?ody Sparadoz zmierzy? mnie od st?p do g?owy zuchwa?ym spojrzeniem i zdawa? si? odmawia? mi nawet uk?onu. Weszli?my do domu, gdzie pani Santarez kaza?a zastawi? lekk? wieczerz? z ciast i owoc?w. By?em jeszcze g??wnym celem nadskakiwa? trzech pi?kno?ci, ale spostrzeg?em, ?e i dla nowo przyby?ego nie szcz?dzono spojrze? i u?miech?w. Ubod?o mnie to, chc?c zatem na siebie zwr?ci? ca?? uwag?, podwoi?em grzeczno?ci i stara?em si?, o ile mog?em, rozwin?? m?j dowcip. Kiedy triumf m?j by? oczywisty, don Krzysztof za?o?y? praw? nog? na lewe kolano i przypatruj?c si? podeszwie swego trzewika, rzek?:
- W istocie, od czasu jak szewc Mara?on rozsta? si? z tym ?wiatem, niepodobna dosta? w Madrycie porz?dnego trzewika.
To m?wi?c spojrza? na mnie z szyderstwem i pogard?.
Szewc Mara?on by? moim dziadem macierzystym, kt?ry mnie wychowa? i dla kt?rego przechowywa?em w sercu naj?ywsz? wdzi?czno??. Pomimo to zdawa?o mi si?, ?e nazwisko jego szpeci moje drzewo genealogiczne. S?dzi?em, ?e wyjawienie tajemnicy mego urodzenia zgubi?oby mnie w oczach moich pi?knych gospody?. Natychmiast straci?em wszelk? weso?o??. Rzuca?em na don Krzysztofa czasami pogardliwie, czasami dumne i rozgniewane spojrzenia. Postanowi?em zabroni? mu wst?pu do naszego domu. Gdy odszed?, pobieg?em za nim, chc?c mu to o?wiadczy?. Dogoni?em go przy ko?cu ulicy i wypowiedzia?em, com sobie wprz?dy ju? w my?li u?o?y?. Mniema?em, ?e si? rozgniewa, ale przeciwnie, uda? uprzejmo?? i wzi?? mnie pod brod?, jak gdyby chcia? mnie popie?ci?. Nagle poderwa? mnie do g?ry tak gwa?townie, ?e straci?em ziemi? pod sob?, a potem pu?ci?, podcinaj?c mi nogi. Upad?em nosem w rynsztok. Z pocz?tku nie wiedzia?em, co si? ze mn? sta?o, wkr?tce jednak podnios?em si?. okryty b?otem i miotany niewypowiedzian? w?ciek?o?ci?.
Wr?ci?em do domu. Kobiety uda?y si? na spoczynek, ale ja na pr??no usi?owa?em zasn??. Dwie nami?tno?ci mnie dr?czy?y: mi?o?? i nienawi??. Ostatnia ogarnia?a tylko don Krzysztofa, pierwsza za? zawis?a pomi?dzy trzema pi?kno?ciami. Celta, Zorilla i matka ich kolejno mnie zajmowa?y, urocze ich obrazy krzy?owa?y si? w moich marzeniach i przez ca?? noc niepokoi?y. Usn??em nad rankiem i p??no ju? by?o, gdy si? obudzi?em. Otworzywszy oczy, ujrza?em pani? Santarez siedz?c? u moich n?g. Zdawa?a si? zap?akana.
- M?j m?ody go?ciu - rzek?a - przysz?am do ciebie po opiek?. Niegodziwi ludzie ??daj? ode mnie pieni?dzy, kt?rych nie jestem w stanie zap?aci?. Niestety! Mam d?ugi, ale czy? mog?am zostawi? te biedne dzieci bez odzie?y i pokarmu? Biedaczki i tak musz? sobie wszystkiego odmawia?.
Tu pani Santarez zacz??a szlocha?, a oczy jej, ?zami zalane, mimowolnie obr?ci?y si? ku mojej kiesie, kt?ra tu? obok mnie le?a?a na stoliku. Poj??em t? niem? pro?b?. Wysypa?em z?oto na stolik, rozdzieli?em je na po?ow? i ofiarowa?em jedn? pani Santarez. Nie spodziewa?a si? tak nadzwyczajnej wspania?omy?lno?ci. Z pocz?tku oniemia?a z podziwienia, nast?pnie uj??a mnie za r?ce, j??a ca?owa? je z uniesieniem, przyciska? do serca, po czym zebra?a pistole, m?wi?c:
- Ach, moje dzieci, moje drogie dzieci! Wkr?tce nadesz?y c?rki i tak?e okry?y moje r?ce poca?unkami. Wszystkie te dowody wdzi?czno?ci rozogni?y we mnie krew, i tak ju? wzburzon? przez nocne marzenia. Ubra?em si? czym pr?dzej i chcia?em wyj?? na
taras naszego domu. Przechodz?c obok pokoju dziewcz?t us?ysza?em, jak p?aka?y i ?kaj?c ?ciska?y si? nawzajem. Nas?uchiwa?em chwil?, a potem wszed?em do ?rodka. Celia, spostrzeg?szy mnie, rzek?a:
- Pos?uchaj mnie, nasz kochany, drogi, najmilszy go?ciu! Znajdujesz nas w stanie najwy?szego wzburzenia. Od czasu naszego urodzenia ?adna chmurka nie zas?pi?a naszych wzajemnych uczu?. Mi?o?? wi?cej ni? sama krew nas ??czy?a. Od chwili twego przybycia wszystko si? zmieni?o. Zazdro?? wkrad?a si? do naszych dusz i mo?e by?yby?my si? znienawidzi?y, ?agodny jednak charakter Zorilli zapobieg? straszliwemu nieszcz??ciu. Pad?a w moje obj?cia, pomiesza?y si? nasze ?zy i zbli?y?y serca. Ty, kochany nasz go?ciu, musisz dokona? reszty. Przyrzeknij obie nas zar?wno kocha? i zar?wno dzieli? mi?dzy nas twoje pieszczoty.
C?? mia?em odpowiedzie? na tak p?omienn? i natarczyw? pro?b?? Po kolei w ramionach uspokoi?em obie dziewcz?ta. Osuszy?em ich ?zy i smutek ich ust?pi? najtkliwszemu szale?stwu.
Wyszli?my razem na taras, gdzie pani Santarez wkr?tce si? z nami z??czy?a. Rado?? z wydobycia si? z d?ug?w opromieni?a jej twarz. Zaprosi?a mnie na obiad i doda?a, ?e rada by ca?y dzie? ze mn? przep?dzi?. Zaufanie i za?y?o?? towarzyszy?y naszej uczcie. S?u??cych oddalono i dziewcz?ta kolejno nam us?ugiwa?y. Pani Santarez, wycie?czona doznanymi wzruszeniami, wypi?a dwa kieliszki starego wina z Roty. Zamglone jej oczy tym wi?cej po tym zab?ys?y i tak si? o?ywi?a, ?e teraz c?rki mog?yby mie? pow?d do zazdro?ci; wszelako szacunek, jakim matk? darzy?y, nie dozwoli? temu uczuciu wkra?? si? do ich serc. Wino wzburzy?o krew pani Santarez, pomimo to jednak niepodobna by?o nic zarzuci? jej obej?ciu.
Z mojej strony my?l o uwodzeniu jej wcale nie przesz?a mi przez g?ow?. P?e? i wiek by?y naszymi uwodzicielami. S?odkie podniety natury nadawa?y naszemu obej?ciu niewypowiedziany urok, tak ?e z przykro?ci? my?leli?my o roz??czeniu. Zachodz?ce s?o?ce by?oby nas rozdzieli?o, ale zam?wi?em napoje ch?odz?ce u s?siedniego cukiernika. Wszyscy z przyjemno?ci? powitali?my ich zjawienie si?, tym sposobem bowiem mogli?my pozosta? razem.
Zaledwie jednak zasiedli?my do sto?u, gdy drzwi otworzy?y si? i wszed? don Krzysztof Sparadoz. Wkroczenie szlachcica francuskiego do haremu su?tana nie by?oby sprawi?o na w?adcy przykrzejszego wra?enia od tego, jakiego dozna?em na widok don Krzysztofa. Pani Santarez i jej c?rki nie by?y wprawdzie mymi ma??onkami i nie sk?ada?y mego haremu, ale serce moje pod pewnym wzgl?dem zaw?adn??o nimi i nadwer??enie moich praw zadawa?o mi ?mierteln? bole??.
Don Krzysztof wcale si? tym nie przej?? i nie zwr?ci? na mnie najmniejszej uwagi, uk?oni? si? kobietom, odprowadzi? pani? Santarez na koniec tarasu, d?ugo z ni? rozmawia?, po czym, nie proszony, zasiad? do sto?u. Jad?, pi? i milcza?, gdy jednak rozmowa zesz?a na walki byk?w, odepchn?? sw?j talerz i uderzywszy pi??ci? w st?? rzek?:
- Na ?wi?tego Krzysztofa, mego patrona, dlaczeg?? musz? ?l?cze? w tym przekl?tym ministerium? Wola?bym by? ostatnim toreadorem w Madrycie, ani?eli przewodniczy? wszystkim Kortezom Kastylii.
To m?wi?c wyci?gn?? r?k?, jak gdyby chcia? przebi? byka, i wystawi? na nasz podziw olbrzymie mu-sku?y swego ramienia. Nast?pnie dla pokazania swojej si?y umie?ci? wszystkie trzy kobiety w jednym fotelu i zacz?? je nosi? po ca?ym pokoju.
Don Krzysztof tak? przyjemno?? znajdowa? w tej zabawie, ?e stara? si? o ile mo?no?ci j? przed?u?a?. Nareszcie wzi?? kapelusz i szpad? i zabiera? si? do wyj?cia. Dotychczas nie zwr?ci? na mnie najmniejszej uwagi, teraz jednak, zwracaj?c si? do mnie, rzek?:
- S?uchaj no, m?j dobrze urodzony przyjacielu, powiedz mi, kto po ?mierci szewca Mara?ona robi najlepsze trzewiki?
Kobietom s?owa te wyda?y si? jeszcze jednym b?aze?stwem, jakich wiele wychodzi?o z ust don Krzysztofa, ja natomiast wpad?em w w?ciek?o??. Pobieg?em po szpad? i pogoni?em za don Krzysztofom. Do?cign??em go u wylotu bocznej uliczki i stan?wszy przed nim, zawo?a?em:
- Zuchwalcze, zap?acisz mi za twoje nikczemne zniewagi!
Don Krzysztof uj?? za r?koje?? szpady, ale spostrzeg?szy na ziemi kawa? kija, porwa? go, uderzy? w moj? kling? i wytr?ci? mi szpad? z r?ki. Nast?pnie zbli?y? si? do mnie, porwa? mnie za kark, zani?s? do rynsztoka i rzuci? we?, podobnie jak poprzedniego dnia, ale jeszcze gwa?towniej, tak ?e przez d?u?sz? chwil? le?a?em og?uszony, nie wiedz?c, co si? ze mn? dzieje.
Kto? wzi?? mnie za r?k?, ?eby mnie podnie??; pozna?em tego samego szlachcica, kt?ry poleci? by? unie?? cia?o mego ojca i da? mi tysi?c pistol?w. Pad?em mu do n?g, podni?s? mnie z dobroci? i kaza?, abym uda? si? za nim. Szli?my w milczeniu i przybyli?my do mostu na Manzanaresie, gdzie zastali?my dwa kar? konie. P?? godziny galopowali?my wzd?u? rzeki, wreszcie stan?li?my u wr?t opuszczonego domu, kt?rego drzwi same si? przed nami poodmyka?y. Weszli?my do pokoju wybitego ciemn? szarsz? i o?wieconego srebrnymi ?wiecznikami. Gdy zasiedli?my w fotelach, nieznajomy tak do mnie przem?wi?:
- Senor Hervas, widzisz, jakie rzeczy dziej? si? na tym ?wiecie, kt?rego urz?dzenie, szeroko podziwiane, nie odznacza si? bynajmniej sprawiedliwym podzia?em d?br. Jednym natura da?a osiemset funt?w si?y, drugim osiemdziesi?t. Na szcz??cie wynaleziono zdrad?, kt?ra cz??ciowo przywraca r?wnowag?.
Po tych s?owach nieznajomy wyci?gn?? szuflad?, doby? z niej pugina? i doda?:
- Sp?jrz na to narz?dzie: jego zako?czenie, uformowane na kszta?t oliwki, przechodzi w szpic cie?szy od w?osa. Zatknij je za pas. ?egnam ci? m?odzie?cze, nie zapominaj o prawdziwym twym przyjacielu, don Belialu de Gehenna. Je?eli b?dziesz mnie potrzebowa?, przyjd? o p??nocy na most na Manzanaresie, kla?nij trzy razy w d?onie, a natychmiast ujrzysz kar? rumaki. Zaczekaj, zapomnia?em o najwa?niejszej rzeczy. Oto masz drug? kies?, mo?e b?dziesz potrzebowa? z?ota.
Podzi?kowa?em wspania?omy?lnemu don Belialowi, dosiad?em karego rumaka, Murzyn jaki? wsiad? na drugiego i przybyli?my do mostu, gdzie trzeba by?o si? roz??czy?.
Powr?ci?em do mego mieszkania. Leg?em na ???ku i zasn??em, ale straszliwe sny mn? miota?y. Wsun??em pugina? pod poduszk?; zdawa?o mi si?, ?e stamt?d wychodzi i zapuszcza si? w sam ?rodek mego serca. Widzia?em tak?e don Krzysztofa, porywaj?cego mi sprzed nosa moje trzy pi?kno?ci.
Nazajutrz ponury smutek mn? ow?adn?? i obecno?? dwojga dziewcz?t nie mog?a go rozproszy?. Starania ich, a?eby mnie rozweseli?, odnios?y wprost przeciwny skutek i pieszczoty moje sta?y si? mniej niewinne. Zostawszy sam, chwyta?em za pugina? i grozi?em nim don Krzysztofowi, kt?rego, zdawa?o mi si?, ci?gle widz? przed sob?.
Nienawistny natr?t wieczorem znowu si? zjawi? i znowu nie zwraca? na mnie uwagi, ale natomiast wi?cej zaleca? si? kobietom. Przekomarza? si? z nimi, a gdy si? d?sa?y, bawi? je i roz?miesza?. Jego g?upkowate dowcipy wi?cej podoba?y si? od mojej grzeczno?ci.
Kaza?em przynie?? wieczerz? bardziej wykwintn? ni? obfit?; don Krzysztof prawic sam zjad? ca??. Nast?pnie wzi?? kapelusz i nagle zwracaj?c si? do mnie, rzek?:
- M?j szlachetnie urodzony przyjacielu, powiedz mi, co znaczy ten pugina? za twoim pasem? Lepiej by? uczyni?, gdyby? sobie zatkn?? szyd?o od szewca.
To powiedziawszy wybuchn?? ?miechem i wyszed?. Wymkn??em si? za nim i dopad?szy go na zakr?cie ulicy, ze wszystkich si? uderzy?em go w lew? pier? pugina?em. Ale ?otr odepchn?? mnie z r?wn? si??, z jak? na niego napad?em. Potem obr?ci? si? do mnie i z zimn? krwi? rzek?:
- C?? to, ch?ystku, nie wiesz, ?e nosz? na piersiach stalow? siatk??
Po tych s?owach porwa? mnie za kark i znowu wrzuci? w rynsztok, ale tym razem ku wielkiemu mojemu zadowoleniu, gdy? rad by?em, ?e nie pope?ni?em morderstwa. Podnios?em si? do?? weso?o, wr?ci?em do domu i po?o?ywszy si? do ???ka, spa?em znacznie spokojniej ni? ubieg?ej nocy.
Nazajutrz kobiety znalaz?y mnie daleko spokojniejszym ni? poprzedniego dnia i o?wiadczy?y mi swoj? z tego powodu rado??. Wszelako nie ?mia?em pozosta? u nich na wiecz?r. L?ka?em si?, ?e nie zdo?am spojrze? w oczy cz?owiekowi, kt?rego chcia?em zamordowa?. Przez ca?y wiecz?r z w?ciek?o?ci? przechadza?em si? po ulicach, my?l?c o wilku, kt?ry zakrad? si? do mojej owczarni.
O p??nocy poszed?em na most i klasn??em trzy razy w d?onie; zjawi?y si? kar? rumaki, wskoczy?em na mojego i pop?dzi?em za przewodnikiem a? do domu don Beliala. Drzwi same si? otworzy?y, m?j opiekun wyszed? mi naprzeciw, wprowadzi? mnie do tej samej komnaty i rzek? g?osem nieco szyderskim:
- C??, m?j m?ody przyjacielu, morderstwo si? nam nie uda?o? Nie zwa?aj na to, ch?? stanie za uczynek. Zreszt? pomy?leli?my ju? o uwolnieniu ci? od natr?tnego wsp??zawodnika. Doniesiono w?adzom, ?e wydawa? tajemnice stanu, zosta? wi?c wrzucony do tego samego wi?zienia, gdzie przebywa ojciec pani Santarez. Teraz od ciebie zale?y umie? korzysta? z twego szcz??cia lepiej, ni?eli to dotychczas czyni?e?. Przyjm w darze ode mnie to pude?ko, znajduj? si? w nim cukierki nadzwyczajnych przymiot?w, pocz?stuj nimi twoje gospodynie i sam zjedz kilka.
Wzi??em pude?ko, kt?re roznosi?o nader przyjemn? wo?, i rzek?em do don Beliala:
- Nic wiem, co senor nazywasz korzystaniem ze szcz??cia. By?bym potworem, gdybym chcia? nadu?y? zaufania matki i niewinno?ci jej c?rek. Nie jestem tak przewrotny, jak senor s?dzisz.
- S?dz? - odpar? don Belial - ?e nie jeste? ani lepszy, ani gorszy od reszty dzieci Adama. Zwykle ludzie maj? skrupu?y przed pope?nieniem zbrodni, a po jej dokonaniu do?wiadczaj? wyrzut?w sumienia. my?l?c, ?e dzi?ki temu zdo?aj? utrzyma? si? na drodze cnoty. Oszcz?dziliby sobie tych nieprzyjemnych uczu?, gdyby chcieli sobie wyt?umaczy?, co to jest cnota. Uwa?aj? cnot? za warto?? idealn?, kt?rej istnienie przyjmuj? bez zastanowienia, a przez to samo pomieszczaj? j? w liczbie przes?d?w, kt?re, jak wiesz, s? zdaniami nie popartymi poprzednim zg??bieniem rzeczy.
- Senor don Belialu - odpowiedzia?em - m?j ojciec da? mi pewnego razu sze??dziesi?ty si?dmy tom swego dzie?a, zawieraj?cy zasady nauki moralnej. Przes?d, wed?ug niego, nie jest zdaniem nie popartym poprzednim zg??bieniem rzeczy, ale zdaniem ju? os?dzonym przed naszym przyj?ciem na ?wiat i przekazanym nam, ?e tak powiem, dziedzicznie. Przyzwyczajenia dziecinnych lat rzucaj? w nasz? dusz? pierwsze zarody tych zda?, przyk?ad je rozwija, znajomo?? za? spraw ustala. Stosuj?c si? do nich, jeste?my uczciwymi lud?mi, wykonuj?c wi?cej, ni? prawa nakazuj?, stajemy si? cnotliwymi.
- Okre?lenie to - rzek? don Belial - nie jest zupe?nie z?o i przynosi zaszczyt twemu ojcu. Dobrze on pisa?, lepiej jeszcze my?la?. Kto wie, mo?e i ty p?jdziesz w jego ?lady. Wracajmy jednak do twojego okre?lenia. Zgadzam si? z tob?, ?e przes?dy s? zdaniami ju? os?dzonymi, ale to nie pow?d, ?eby?my ich sami nie mieli s?dzi?, je?eli czujemy w nas wykszta?cony s?d o rzeczach. Umys? ??dny zg??biania rzeczy poddaje przes?dy krytyce i bada, czy prawa r?wnie wszystkich obowi?zuj?. Tak post?puj?c, jasno zobaczysz, ?e prawny porz?dek wynaleziono tylko na korzy?? tych zimnych i leniwych charakter?w, kt?re dopiero od hymenu oczekuj? uczu? rozkoszy, dobrego bytu za? od oszcz?dno?ci i pracy. Inaczej jednak dzieje si? z geniuszami, z charakterami nami?tnymi, chciwymi z?ota i rozkoszy, kt?re by pragn??y lata w jednej chwili poch?on??. C?? dla nich utworzy? porz?dek spo?eczny? Przep?dzaj? ?ycic w wi?zieniach i ko?cz? je w m?czarniach. Na szcz??cie, prawa ludzkie s? czym innym, ani?eli tym, czym si? wydaj?. S? to zapory, przed kt?rymi przechodzie? zwraca si? na inn? drog?, ale ci, kt?rzy chc? je przezwyci??y?, przeskakuj? lub pod?a??. Przedmiot ten jednak za daleko by mnie zaprowadzi?, a jest ju? p??no. ?egnam ci?, m?j m?ody przyjacielu, pokosztuj moich cukierk?w i licz zawsze na moj? opiek?.
Po?egna?em senora don Beliala i wr?ci?em do domu. Otworzono mi drzwi, rzuci?em si? na ???ko i stara?em si? zasn??. Pude?ko sta?o obok mnie i roznosi?o najrozkoszniejsze wonie. Nie mog?em oprze? si? pokusie, zjad?em dwa cukierki i zasn?wszy mia?em noc nader niespokojn?.
O zwyk?ej godzinie przysz?y moje m?ode przyjaci??ki. Znalaz?y szczeg?ln? odmian? w moim wzroku, jako? w istocie spogl?da?em na nie innymi oczyma. Zdawa?o mi si?, ?e wszystkie ich poruszenia wynikaj? z niepohamowanej ch?ci, by uczyni? wra?enie na moich zmys?ach; s?owom ich, nawet najbardziej oboj?tnym, to? samo nadawa?em znaczenie. Wszystko w nich poci?ga?o moj? uwag? i pogr??a?o mnie w odm?t my?li, o jakich przedtem nie mia?em ?adnego poj?cia.
Zorilla spostrzeg?a pude?ko. Zjad?a dwa cukierki i poda?a kilka siostrze. Wkr?tce z?udzenia moje zmieni?y si? w rzeczywisto??. Tajemne wewn?trzne uczucie opanowa?o obie siostry, kt?re mu si? bezwiednie odda?y. Same si? tego przestraszy?y i uciek?y ode mnie powodowane ostatkami wstydliwo?ci, w kt?rej jaka? dziko?? si? przebija?a.
Wesz?a ich matka. Od chwili gdy j? uwolni?em od wierzycieli, post?powanie jej ze mn? nabra?o niewypowiedzianej czu?o?ci. Tkliwo?? jej na chwil? mnie uspokoi?a, ale wkr?tce spojrza?em na ni? tym samym wzrokiem, co na c?rki. Pozna?a, co si? we mnie dzieje, zmiesza?a si? i spojrzenia jej, unikaj?c moich, pad?y na nieszcz?sne pude?ko. Wzi??a kilka cukierk?w i odesz?a, niebawem jednak wr?ci?a, okry?a mnie pieszczotami i ?ciska?a w swoich obj?ciach, nazywaj?c synem.
Opu?ci?a mnie z widoczn? przykro?ci?, z trudem si? przezwyci??aj?c. Pomieszanie moich zmys??w dochodzi?o do szale?stwa. Czu?em, jak ogie? kr??y mi po ?y?ach, zaledwo widzia?em otaczaj?ce mnie przedmioty, mg?a jaka? zasnu?a mi oczy.
Chcia?em wyj?? na taras. Drzwi od pokoju dziewcz?t by?y uchylone, nie mog?em si? powstrzyma? i wszed?em do ?rodka. Zmys?y ich by?y w daleko wi?kszym nie?adzie od moich. Przel?k?em si?. chcia?em wyrwa? si? z ich obj??, ale nie mia?em na to do?? si?y. Matka wesz?a, wym?wki zamar?y na jej ustach, a wkr?tce nie mia?a ju? prawa czyni? nam wyrzut?w.
Przebacz, senor don Cornadez - doda? pielgrzym - przebacz, ?e m?wi? ci o rzeczach, kt?rych samo opowiadanie jest ju? ?miertelnym grzechem. Ale historia ta potrzebna jest do twego zbawienia, postanowi?em wyrwa? ci? zatracie i spodziewam si?, ?e dokonam mego zamiaru. Pami?taj stawi? si? tu jutro o tej samej godzinie.
Cornadez wr?ci? do domu, gdzie w nocy znowu go prze?ladowa? cie? zamordowanego hrabiego de Pe?a Flor.
Cygan, domawiaj?c tych s??w, musia? si? z nami roz??czy? i od?o?y? dalsze opowiadanie na dzie? nast?pny.