Potocki J. R?KOPIS ZNALEZIONY W SARAGOSSIE (56)

Dzie? pi??dziesi?ty
Nazajutrz naczelnik, widz?c wszystkich zebranych, tak zacz?? m?wi?:
DALSZY CI?G HISTORII DIEGA HERVASA, OPOWIADANY PRZEZ SYNA JEGO, POT?PIONEGO PIELGRZYMA
Hervas, pozbawiony przez szczury swojej s?awy, opuszczony przez lekarzy, znalaz? przecie? opiek? w dogl?daj?cej go w chorobie kobiecie. Nie szcz?dzi?a ona stara? i niebawem szcz??liwy kryzys ocali? mu ?ycie. By?a to trzydziestoletnia dziewczyna, imieniem Marika, kt?ra z lito?ci przysz?a si? nim opiekowa?, wynagradzaj?c tym uprzejmo??, z jak? czasami wieczorem rozmawia? z jej ojcem, szewcem z s?siedztwa. Hervas, przyszed?szy do zdrowia, uczu? ca?? wdzi?czno??, jak? by? jej winien.
- Mariko - rzek? do niej - ocali?a? mi ?ycie i os?adzasz teraz m?j powr?t do zdrowia. Powiedz, co mog? dla ciebie uczyni??
- M?g?by?, senor, uczyni? mnie szcz??liw? - odpowiedzia?a - ale nie ?miem powiedzie?, jakim sposobem.
- M?w - przerwa? Hervas - i b?d? pewna, ?e uczyni? wszystko, co b?dzie w mojej mo?no?ci.
- A gdybym - rzek?a Marika - prosi?a, aby? si? ze mn? o?eni??
- Z najwi?ksz? ch?ci?, z ca?ego serca - odrzek? Hervas. - B?dziesz mnie ?ywi?a, gdy b?d? zdr?w, b?dziesz mnie piel?gnowa?a podczas choroby i obronisz mnie od szczur?w w razie, gdybym na jaki? czas wyjecha? z domu. Tak jest, Mariko, o?eni? si? z tob?. kiedy tylko sama zechcesz, a im pr?dzej si? to stanie, tym lepiej.
Hervas, nie odzyskawszy jeszcze do?? si?, otworzy? skrzyni? zawieraj?c? szcz?tki encyklopedii. Chcia? pozbiera? szparga?y i wpad? w recydyw?, kt?ra go mocno os?abi?a. Gdy wreszcie wr?ci? do zdrowia, natychmiast poszed? do ministra skarbu, kt?remu o?wiadczy?, ?e pracowa? przez pi?tna?cie lat i wykszta?ci? uczni?w, kt?rzy s? w stanie go zast?pi?, ?e nadwer??y? sobie zdrowie, i poprosi? o uwolnienie od s?u?by i udzielenie mu do?ywotniej renty, odpowiadaj?cej po?owie jego p?acy. W Hiszpanii ten rodzaj ?aski nie jest trudny do otrzymania, Hervas uzyska? wi?c, czego ??da?, i o?eni? si? z Marika.
Wtedy nasz uczony zmieni? dotychczasowy spos?b ?ycia. Naj?? mieszkanie w oddalonej cz??ci miasta i postanowi? nie ruszy? si? z domu, dop?ki na powr?t nie uzupe?ni swoich stu tom?w. Szczury pogryz?y wszystek papier przyklejony do grzbiet?w ksi??ek i pozostawi?y tylko mocno uszkodzone po?owy kartek; wszelako wystarczy?o to Hervasowi, ?eby sobie przypomnie? reszt?. Tak wi?c zaj?? si? powt?rnym wyko?czeniem swego dzie?a. W tym samym czasie dokona? drugiego, cale odmiennego rodzaju. Marika wyda?a mnie na ?wiat, mnie, Pot?pionego Pielgrzyma. Ach, niestety, dzie? mego urodzenia by? z pewno?ci? ?wi?towany w krainach piekielnych; wieczne p?omienie tej straszliwej siedziby rozgorza?y nowym blaskiem, a szatany podwoi?y m?czarnie pot?pionych, aby tym wi?cej cieszy? si? ich wyciem.
Pielgrzym, domawiaj?c tych s??w, zdawa? si? by? pogr??ony w g??bokiej rozpaczy, zala? si? ?zami, i zwracaj?c si? do Cornadeza, rzek?:
- Dzi? nie jestem ju? w stanie d?u?ej opowiada?. B?d? tutaj jutro o tej samej godzinie, ale nie wa? si? nie przyj??, idzie tu bowiem o twoje zbawienie lub zatrat?.
Cornadez wr?ci? do domu z dusz? przepe?nion? przera?eniem; w nocy nieboszczyk Pe?a Flor znowu go obudzi? i liczy? mu nad uchem dublony, od pierwszego a? do setnego. Nazajutrz uda? si? do ogrodu ojc?w celestyn?w i zasta? tam ju? pielgrzyma, kt?ry tak dalej m?wi?:
W kilka godzin po moim przyj?ciu na ?wiat matka moja umar?a. Hervas zna? przyja?? i mi?o?? tylko z okre?lenia tych dw?ch uczu?, jakie umie?ci? w 67. tomie swego dzie?a. Strata ma??onki dowiod?a mu jednak, ?e i on tak?e by? stworzony do przyja?ni i mi?o?ci. W istocie, tym razem w jeszcze g??bszy wpad? smutek ani?eli w?wczas, gdy szczury po?ar?y mu jego stutomowe dzie?o. Ma?y domek Hervasa trz?s? si? od krzyk?w, jakimi go nape?nia?em. Niepodobna by?o d?u?ej mnie w nim zostawi?. Dziad m?j, szewc Ma-ra?on, przyj?? mnie do siebie uszcz??liwiony, ?e b?dzie mia? w swoim domu wnuka, kt?ry jest synem contadora i szlachcica. Dziad m?j. uczciwy rzemie?lnik, u?ywa? przyzwoitego bytu. Posy?a? mnie do szk??, gdy za? doszed?em szesnastu lat, sprawi? mi wykwintny ubi?r i pozwoli? w szcz??liwym pr??niactwie przechadza? si? po ulicach Madrytu. Uwa?a?, ?e do?? by? wynagrodzony za swoje trudy, gdy m?g? powiedzie?:
Mio nieto, el hijo del contado r, m?j wnuk, syn contadora. Ale pozw?l, ?ebym wr?ci? do mego ojca i dobrze znanego smutnego jego losu. Oby m?g? on pos?u?y? za przyk?ad i za nauk? dla bezbo?nik?w!
Diego Hervas przez osiem lat naprawia? szkod? zrz?dzon? mu przez szczury. Dzie?o by?o ju? prawie uko?czone, gdy z dziennik?w zagranicznych, kt?re wpad?y mu w r?ce, zorientowa? si?, ?e w ostatnich latach nauki znacznie post?pi?y naprz?d. Hervas westchn?? nad tym powi?kszeniem pracy, wszelako nie chcia?, aby dzie?o jego by?o niezupe?ne, doda? wi?c do ka?dej nauki nowo poczynione odkrycia. Praca ta zaj??a mu cztery lata; tak wi?c dwana?cie lat przep?dzi?, nie wychodz?c prawie z domu i wiecznie ?l?cz?c nad swoim dzie?em.
Siedz?cy tryb ?ycia zniszczy? jego zdrowie. Dosta? bole?ci w biodrach, b?lu w krzy?ach, piasku w p?cherzu i wszystkich objaw?w zapowiadaj?cych podagr?. Natomiast stutomowa encyklopedia by?a sko?czona. Hervas zaprosi? do siebie ksi?garza Moreno, syna tego samego, kt?ry niegdy? wystawi? na sprzeda? jego nieszcz??liw? Analiz?, i rzek? mu:
- Senor Moreno, oto widzisz przed sob? sto tom?w, kt?re zawieraj? w sobie ca?y obszar wiedzy ludzkiej. Encyklopedia ta przyniesie zaszczyt twemu zak?adowi, a nawet mog? powiedzie? - ca?ej Hiszpanii. Nie ??dam ?adnej zap?aty za r?kopis, racz tylko naj?a-skawiej wydrukowa? go, a?eby wiekopomna moja praca nie posz?a na marne.
Moreno przejrza? wszystkie tomy, bacznie im si? po kolei przypatrzy? i rzek?:
- Ch?tnie podejm? si? druku tego dzie?a, ale musisz, don Diego, skr?ci? je do 25 tom?w.
- Zostaw mnie w spokoju - odpar? Hervas z najg??bszym oburzeniem - zostaw mnie, wracaj do twego sklepu i drukuj ramoty romansowe lub g?upio--uczone, kt?re wstydem okrywaj? Hiszpani?. Zostaw mnie z moim piaskiem w p?cherzu i moim geniuszem, o kt?rym gdyby si? ludzko?? mog?a dowiedzie?, by?aby mnie otoczy?a czci? i poszanowanym. Ale te-raz niczego ju? nie wymagam od ludzi, a tym mniej od ksi?garzy. Zostaw mnie w spokoju!
Moreno odszed?, Hervas za? wpad? w najczarniejsz? melancholi?. Ci?gle mia? przed oczyma swoje sto tom?w, dzieci jego geniuszu, pocz?te z rozkosz?, wydane na ?wiat z b?lem, cho? nie bez przyjemno?ci, a teraz ton?ce w falach zapomnienia. Widzia?, ?e zmarnowa? ca?e ?ycie i zniszczy? byt sw?j w tera?niejszo?ci i przysz?o?ci. Wtedy to umys? jego, wy?wiczony w przenikaniu tajemnic przyrody, na nieszcz??cie zwr?ci? si? do zg??biania przepa?ci nieszcz??? ludzkich i Hervas, przemierzaj?c t? g??bi?, odkrywa? wsz?dzie z?o, pr?cz z?ego nic wi?cej nie widzia?, zawo?a? wi?c w duchu:
- Stw?rco z?ego, kim?e jeste?? Hervas sam przel?k? si? tej my?li i postanowi? rozwa?y?, czy z?o, aby istnie?, musia?o zosta? stworzone. Nast?pnie z szerszego punktu widzenia j?? zastanawia? si? nad t? zagadk?. Zwr?ci? si? do si? przyrody i przypisa? materii energi?, kt?ra zdawa?a mu si? wszystko t?umaczy? bez potrzeby uznania Stw?rcy.
Co si? tyczy cz?owieka i zwierz?t, przyznawa? pocz?tek ich bytu rodz?cemu kwasowi, kt?ry powoduj?c fermentacj? materii, nadaje jej sta?e kszta?ty, tak samo prawie jak kwasy krystalizuj?ce zasady alkaliczne i ziemne w podobne do siebie wieloboki. Uwa?a? materie g?bczaste, wytwarzane przez wilgotne drzewo, za ogniwo ??cz?ce krystalizacj? skamielin z rozradzaniem si? ro?lin i zwierz?t, i wykazuj?c je?eli nie to?samo?? tych proces?w, to przynajmniej ich nader ?cis?e podobie?stwo.
Hervas, pe?en nauki, z ?atwo?ci? podpar? sw?j fa?szywy system sofistycznymi dowodami, zmierzaj?cymi do ob??kania umys??w. Tak na przyk?ad znajdowa?, ?e mu?y, kt?re wywodz? si? od dw?ch gatunk?w zwierz?t, mog? by? por?wnane do soli powsta?ych z pomieszanych zasad, kt?rych krystalizacja nie jest klarowna. Reakcja niekt?rych minera??w, pieni?cych si? w zetkni?ciu z kwasami, zdawa?a mu si? przypomina? fermentacj? ro?lin ?luzowych; t? ostatni? uwa?a? za pocz?tek ?ycia, kt?re dla braku przyjaznych okoliczno?ci nie mog?o bardziej si? rozwin??.
Hervas zauwa?y?, ?e kryszta?y podczas tworzenia si? osiadaj? w najsilniej o?wietlonych cz??ciach naczynia, a z trudno?ci? ?cinaj? si? w ciemni. Poniewa? za? ?wiat?o sprzyja r?wnie? i ro?linno?ci, poczyta? wi?c fluid ?wietlny za jeden z element?w, z kt?rych sk?ada si? kwas uniwersalny, o?ywiaj?cy przyrod?. Widzia? tak?e, i? ?wiat?o po pewnym przeci?gu czasu czerwieni papier b??kitny, i to by? jeszcze jeden pow?d, ?e uzna? ?wiat?o za kwas.
Hervas wiedzia?, ?e w wysokiej szeroko?ci geograficznej, oko?o biegun?w, krew w braku dostatecznego ciep?a jest wystawiona na alkalizowanie si? i ?e dla zaradzenia temu stanowi trzeba spo?ywa? kwasy. Z tego wni?s?, ?e skoro kwas mo?e w pewnych wypadkach zast?pi? ciep?o, to musi ono by? rodzajem kwasu lub przynajmniej jednym z element?w kwasu uniwersalnego.
Hervas wiedzia?, ?e grzmoty kwasz? wino i powoduj? jego fermentacj?. Czyta? w Sanchuniatonie, ?e na pocz?tku ?wiata gwa?towne grzmoty o?ywi?y istoty przeznaczone do ?ycia i nieszcz??liwy nasz uczony nie l?ka? si? oprze? na tej poga?skiej kosmogonii, by dowie??, ?e materia piorunu mog?a by?a wprawi? w dzia?anie kwas rodz?cy, niesko?czenie rozmaity, ale niezmienny w odtwarzaniu tych samych kszta?t?w.
Hervas, staraj?c si? przenikn?? tajemnice stworzenia, powinien by? odnie?? ca?? s?aw? do Stw?rcy i oby by? tak uczyni?; ale jego anio? str?? go opu?ci? i umys? jego, ob??kany pych? wiedzy, rzuci? go bezbronnego ob??dom wynios?ych duch?w, kt?rych upadek poci?gn?? za sob? zgub? ?wiata.
Niestety! Podczas gdy Hervas wznosi? swoje grzeszne my?li ponad sfery poj?cia ludzkiego, bliska zatrata zagra?a?a jego ?miertelnej pow?oce. Na domiar z?ego do przewlek?ych jego cierpie? do??czy?y si? ostre choroby. B?le w biodrach przybra?y na sile i odj??y mu w?adz? w prawej nodze, ?wirowaty piasek zacz?? kaleczy? mu p?cherz, chiragra powykrzywia?a palce lewej r?ki i zacz??a zagra?a? palcom prawej, na koniec najczarniejsza melancholia zniszczy?a si?y jego duszy i cia?a zarazem. L?ka? si? ?wiadk?w swego poni?enia, odepchn?? moje starania i nie chcia? wcale mnie widzie?. Stary jaki? inwalida zu?ywa? resztki si? na krz?tanie si? ko?o niego. Wreszcie i ten zaniem?g? i m?j ojciec musia? zgodzi? si? na moj? obecno??.
Wkr?tce dziad m?j Mara?on tak?e zapad? na zgni?? gor?czk?. Chorowa? tylko przez pi?? dni i czuj?c si? bliskim ?mierci, zawo?a? mnie do siebie i rzek?:
- B?a?eju, m?j drogi B?a?eju, chc? ci? jeszcze ostatni raz pob?ogos?awi?. Urodzi?e? si? z ojca uczonego, kt?remu oby niebo by?o mniej udzieli?o tej nauki. Szcz??ciem dla ciebie, dziad tw?j jest cz?owiekiem prostym w wierze i uczynkach i wychowa? ci? w tej?e samej prostocie. Nie daj si? ob??ka? twemu ojcu, od kilku lat nie dba on wcale o religi? i zda? jego powstydzi?by si? niejeden heretyk. B?a?eju, nie ufaj m?dro?ci ludzkiej; za kilka chwil ja b?d? m?drszym od wszystkich filozof?w. B?a?eju, b?ogos?awi? ci? - umieram.
W istocie, m?wi?c to wyzion?? ducha.
Odda?em mu ostatni? pos?ug? i wr?ci?em do mego ojca, kt?rego od czterech dni nie widzia?em. Tymczasem stary inwalida tak?e umar? i bracia mi?osierni zaj?li si? jego pogrzebem. Wiedzia?em, ?e m?j ojciec jest sam, i chcia?em zaopiekowa? si? nim, ale gdy wszed?em do niego, nadzwyczajny widok uderzy? m?j wzrok i zatrzyma?em si? w przedpokoju, zdj?ty niewypowiedzianym uczuciem zgrozy.
M?j ojciec pozrzuca? suknie i owin?? si? prze?cierad?em na kszta?t ca?unu. Siedzia?, wpatruj?c si? w zachodz?ce s?o?ce. Przez d?u?szy czas trwa? w milczeniu, potem podni?s? g?os i rzek?:
- Gwiazdo, kt?rej gasn?ce promienie po raz ostatni odbi?y si? o moje oczy, dlaczeg?? o?wieci?a? dzie? mojego urodzenia? Czyli? chcia?em przyj?? na ?wiat? I po co na? przyszed?em? Ludzie powiedzieli mi, ?e mam dusz?, i zaj??em si? jej kszta?ceniem kosztem mego cia?a. Wydoskonali?em m?j umys?, ale szczury po?ar?y moje dzie?o, a ksi?garze nim wzgardzili. Nic ze mnie nie pozostanie, umieram ca?y bez ?ladu, tak jak gdybym nie by? si? narodzi?. Nico?ci! - poch?o? sw? zdobycz!
Hervas jaki? czas ton?? w pos?pnych dumaniach, nast?pnie wzi?? kubek, kt?ry zdawa? mi si? nape?niony starym winem, wzni?s? oczy ku niebu i rzek?:
- Bo?e, je?eli gdzie jeste?, zlituj si? nad moj? dusz?, je?eli j? posiadam!
To m?wi?c wychyli? kubek i postawi? go na stole; nast?pnie po?o?y? r?k? na serce, jak gdyby do?wiadcza? w nim bolesnego ?ci?nienia. Obok przygotowany by? drugi st??, ob?o?ony poduszkami; Hervas po?o?y? si? na nim, skrzy?owa? r?ce na piersiach i s?owa wi?cej nie wym?wi?.
Dziwisz si?, ?e widz?c te przygotowania do samob?jstwa, nie rzuci?em si? na kubek i nie zawo?a?em o pomoc. Dzi? sam si? temu dziwi?, ale zarazem pami?tam, ?e jaka? nadprzyrodzona si?a przyku?a mnie na miejscu, tak ?e nie mog?em wykona? ?adnego poruszenia. W?osy tylko naje?y?y mi si? z przestrachu.
Bracia mi?osierni, kt?rzy pogrzebali naszego inwalid?, znale?li mnie w takim w?a?nie stanie. Spostrzegli ojca le??cego na stole i owini?tego w ca?un, zapytali mnie wi?c, czy umar?. Odpowiedzia?em, ?e nic o tym nie wiem. Wtedy zapytali si?, kto go owin?? ca?unem. Powiedzia?em, ?e sam to sobie uczyni?. Przypatrzyli si? cia?u i w istocie znale?li je bez ?ycia. Ujrzeli stoj?cy obok kubek z resztk? p?ynu i zabrali go z sob? dla przekonania si?, czy nie ma w nim ?lad?w trucizny, po czym wyszli, daj?c oznaki oburzenia i zostawili mnie w nieopisanym przygn?bieniu. Nast?pnie zeszli si? ludzie z parafii, zadawali mi te same zapytania i odeszli, m?wi?c:
- Umar?, jak ?y?, pogrzeb jego nie do nas nale?y.
Zosta?em sam na sam z nieboszczykiem. Straci?em zupe?nie odwag?, a razem z ni? w?adz? czucia i my?lenia. Rzuci?em si? na fotel, na kt?rym jeszcze niedawno siedzia? m?j ojciec, i znowu wpad?em w odr?twienie.
Noc? niebo pokry?o si? chmurami, a gwa?towna zawierucha rozwar?a okno pokoju. B??kitnawa b?yskawica przelecia?a obok mnie i pogr??y?a izb? w wi?kszej ni? przedtem ciemno?ci. ?r?d tej ciemno?ci dostrzeg?em jakby jakie? fantastyczne kszta?ty, cia?o mego ojca wyda?o d?ugi, przeci?g?y j?k, kt?ry dalekie echa roznios?y po przestrzeni. Chcia?em wsta?, ale nie mog?em si? ruszy?, jak gdybym by? przykuty do miejsca. Lodowaty dreszcz przebieg? mi po cz?onkach, krew gor?czkowo zacz??a bi? w ?y?ach, dziwaczne marzenia ob??ka?y moj? dusz?, sen za? opanowa? zmys?y.
Nagle zerwa?em si?: ujrza?em sze?? wysokich ?wiec woskowych zapalonych wok?? cia?a mego ojca i jakiego? cz?owieka siedz?cego naprzeciw mnie, kt?ry zdawa? si? oczekiwa? chwili mego przebudzenia. Wygl?d jego by? wspania?y i majestatyczny. Wzrostu by? wysokiego, w?osy czarne, nieco k?dzierzawe, spada?y mu na czo?o, wzrok mia? bystry i przenikliwy, ale zarazem ?agodny i przyci?gaj?cy. Nosi? na sobie krez? i szary p?aszcz, podobne do tych, w jakie szlachta po wsiach si? odziewa.
Nieznajomy spostrzeg?szy, ?e si? obudzi?em, u?miechn?? si? do mnie uprzejmie i rzek?:
- Synu m?j - tak ci? nazywam, traktuj? ci? bowiem, jak gdyby? ju? do mnie nale?a? - B?g i ludzie opu?cili ci?, a ziemia nie chce przyj?? do swego ?ona m?drca, kt?ry da? ci ?ycie; wszelako my ci? nigdy nie opu?cimy.
- M?wisz, senor - odrzek?em - ?e B?g i ludzie mnie opu?cili. Co si? tyczy tych ostatnich, masz s?uszno??, s?dz? jednak, ?e B?g nigdy nie mo?e opu?ci? ?adnego ze swoich stworze?.
- Uwaga twoja pod pewnym wzgl?dem nie jest bezzasadna - przerwa? nieznajomy - kiedy indziej ja?niej ci to wyt?umacz?. Tymczasem, a?eby? przekona? si?, jak bardzo si? tob? interesujemy, przyjmij t? kies? z tysi?cem pistol?w. M?ody cz?owiek powinien mie? nami?tno?ci i ?rodki do ich zaspokajania. Nie oszcz?dzaj z?ota i licz zawsze na nas.
Po tych s?owach nieznajomy klasn?? w d?onie i sze?ciu zamaskowanych ludzi unios?o cia?o Hervasa. ?wiece pogas?y i ciemno?? znowu ogarn??a izb?. Nie pozosta?em w niej d?u?ej; po omacku dotar?em do drzwi, wyszed?em na ulic? i dopiero ujrzawszy niebo zasiane gwiazdami, odetchn??em swobodniej. Tysi?c pistol?w, kt?re czu?em w kieszeni, niema?o przyczyni?o si? do dodania mi odwagi. Przebieg?em Madryt i przyby?em na kraniec Prado, do zak?tka, gdzie p??niej postawiono olbrzymi pos?g Cybeli. Tam po?o?y?em si? na ?awce i wkr?tce twardym snem zasn??em.
Cygan, dom?wiwszy tych s??w, prosi? nas o pozwolenie od?o?enia dalszego opowiadania na dzie? nast?pny i w istocie ju? go wi?cej tego dnia nie ujrzeli?my.