Dzie? czterdziesty pierwszy
Taki spos?b zatrzymywania podr??nych wyda? mi si? nieco dziwacznym, chcia?em nawet przed?o?y? w tym wzgl?dzie naczelnikowi pewne moje uwagi; ale Cygan o wschodzie s?o?ca kaza? zwin?? ob?z i pozna?em po g?osie, jakim wydawa? rozkazy, ?e rady moje pozosta?yby bez skutku.
Tym razem posun?li?my si? tylko o kilka staj, do miejsca, kt?re musia?o by?o niegdy? ulec trz?sieniu ziemi, gdy? spostrzegli?my ogromn? skal? prawie na dwoje roz?upan?. Zjedli?my obiad, po czym ka?dy odszed? do swego namiotu.
Nad wieczorem uda?em si? do naczelnika, pos?ysza?em bowiem w jego namiocie nadzwyczajn? wrzaw?. Zasta?em tam dw?ch Amerykan?w i potomka Pizarr?w, kt?ry z wynios?? natarczywo?ci? dopomina? si? o oddanie mu wigoni. Naczelnik s?ucha? go cierpliwie, a pokora ta o?mieli?a senora de Hierro Sangre tak, ?e jeszcze g?o?niej zacz?? wrzeszcze?, nie szcz?dz?c Cy-ganowi przydomk?w ?otra, z?odzieja, rozb?jnika i tym podobnych. Natenczas naczelnik gwizdn?? przera?liwie i namiot zacz?? stopniowo nape?nia? si? uzbrojonymi Cyganami. W miar? jak ich by?o coraz wi?cej, senor de Hierro Sangre coraz bardziej spuszcza? z tonu. wreszcie tak zacz?? dr?e?, ?e zaledwie mo?na by?o dos?ysze?, co m?wi. Naczelnik widz?c, ?e si? uspokoi?, poda? mu przyja?nie r?k? i rzek?:
- Wybacz, dzielny Peruwianinie, pozory przemawiaj? przeciw mnie i pojmuj? s?uszny tw?j gniew, ale p?jd?, prosz?, do margrabiego Torres Rovellas i zapytaj go, czy nie przypomina sobie niejakiej pani Dalanosy. kt?rej siostrzeniec, powodowany jedynie grzeczno?ci?, podj?? si? zosta? wicekr?low? Meksyku na miejscu panny Rovellas. Je?eli nie zapomnia? o tym, pro? go, aby raczy? zaszczyci? nas swymi odwiedzinami.
Don Gonzalw de Hierro Sangre. zachwycony, ?e sytuacja, kt?ra zaczyna?a go mocno niepokoi?, tak szcz??liwie si? zako?czy?a, przyrzek? co do s?owa wype?ni? dane mu polecenie. Po jego odej?ciu Cygan rzek? do mnie:
- Dawnymi czasy margrabia Torres Rovellas mia? szczeg?lne upodobanie do romansowo?ci, trzeba zatem przyj?? go w takim miejscu, kt?re mog?oby mu si? podoba?.
Weszli?my w rozpadlin? ska?y, ocienion? z obu stron g?stymi zaro?lami, i nagle uderzy? mnie widok przyrody ca?kiem odmienny od tych, jakie dotychczas widzia?em. Ostre ska?y - poprzerywane a zarazem ozdobione ??kami, na kt?rych kunsztownie, ale nie zachowuj?c symetrii, rozsadzono k?py kwitn?cych krzew?w - otacza?y jezioro o wodzie ciemnozielonej, lecz przezroczystej a? do samego dna. Gdzie tylko ska?y dochodzi?y do wody. w?skie ?cie?ki wykute w kamieniu prowadzi?y z jednej ??ki na drug?. Gdzieniegdzie woda wp?ywa?a do jaski?, podobnych do tych, jakie zdobi?y wysp? Kalipso. By?y to czarowne schronienia, upa? nigdy tam nie dochodzi?, a orze?wiaj?ca k?piel zdawa?a si? wzywa? przechodnia. Glebokie milczenie oznacza?o, ?e od dawna ?aden cz?owiek w te miejsca si? nic przedar?.
Oto jest - rzek? naczelnik - prowincja mego ma?ego pa?stwa, w kt?rej przep?dzi?em kilka lat ?ycia, je?eli nie najszcz??liwszych, to przynajmniej najmniej burzliwych. Ale wkr?tce zapewne przyb?d? obaj Amerykanie; zobaczmy, czy nie ma jakiego schronienia, gdzie by?my mogli ich oczekiwa?.
Po tych s?owach weszli?my wszyscy do jednej z najpowabniejszych jaski?, gdzie z??czyli si? z nami Rebeka, jej brat i Velasquez. Niebawem spostrzegli?my zbli?aj?cych si? obu starc?w.
- Mo?e? to by? - rzek? jeden z nich - abym po tylu latach znowu spotyka? cz?owieka, kt?ry w m?odo?ci mojej wy?wiadczy? mi tak wa?n? przys?ug?? Cz?sto dopytywa?em si? o ciebie, donosi?em ci nawet o sobie, podczas gdy znajdowa?e? si? jeszcze przy kawalerze Toledo, ale odt?d...
- Tak jest - przerwa? stary naczelnik - odt?d trudniej by?o mnie wynale??; dzi? jednak, gdy znowu jeste?my razem, spodziewam si?, ?e uczynisz mi, senor, zaszczyt przep?dzenia kilku dni w tej okolicy. S?dz?, ?e po trudach tak m?cz?cej podr??y wypoczynek nie b?dzie zbyteczny.
- Jest to doprawdy czarodziejska okolica - rzek? margrabia.
- Za tak? przynajmniej uchodzi - odpowiedzia? Cygan. - Za panowania Arab?w nazywano to miejsce Ifrit hamami, czyli Diabelsk? ?a?ni?, dzi? okolica nosi nazw? La Frita. Mieszka?cy Sierra Moreny l?kaj? si? do niej zbli?a? i wieczorami opowiadaj? sobie o niezwyk?ych rzeczach, kt?re si? tutaj dziej?. Nie mam zamiaru wyprowadza? ich z b??du, dlatego prosi?bym, aby wi?ksza cze?? waszego orszaku pozosta?a zewn?trz doliny, tam gdzie roz?o?y?em m?j w?asny ob?z.
- Drogi przyjacielu - odrzek? margrabia - pozw?l tylko, abym wyj?? spod tego prawa moj? c?rk? i przysz?ego mego zi?cia.
Za ca?? odpowied? naczelnik sk?oni? si? g??boko i pos?a? swoich ludzi dla przeprowadzenia rodziny i kilku s?u??cych margrabiego.
Podczas gdy Cygan oprowadza? swoich go?ci po dolinie, Velasquez podj?? kamyk, przyjrza? mu si? uwa?nie i rzek?:
- Nie ma w?tpliwo?ci, ?e w ka?dej z naszych hut szklanych mo?na by stopi? ten kamyk na zwyk?ym ogniu, nie potrzebuj?c do? dodawa? ?adnych innych sk?adnik?w. Jeste?my tu w kraterze wygas?ego wulkanu. Ma on kszta?t odwr?conego sto?ka; gdyby?my znali d?ugo?? ?ciany, to mo?na by obliczy? jego g??boko?? i obrachowa? si?? u?yt? na jego wydr??enie. Warto si? nad tym g??biej zastanowi?.
Velasquez zaduma? si? przez chwil?, doby? tabliczek, zacz?? co? na nich pisa?, po czym doda?:
- M?j ojciec mia? nader trafne poj?cie o wulkanach. Jego zdaniem si?a wybuchowa, powstaj?ca w ognisku wulkanu, jest daleko wi?ksza od si?, kt?re przypisujemy czy to parze wodnej, czy te? prochowi strzelniczemu, i st?d wnosi?, ?e ludzie przyjd? kiedy? do poznania p?yn?w, kt?rych dzia?anie wyt?umaczy im wi?ksz? cz??? zjawisk natury.
- Mniemasz zatem, ksi??? - rzek?a Rebeka - ?e wulkan wydr??y? to jezioro?
- Nie inaczej - odpar? Velasquez - rodzaj kamienia i kszta?t jeziora dostatecznie nam tego dowodz?. S?dz?c z pozornej wielko?ci przedmiot?w, jakie spostrzegam na przeciwnym brzegu, ?rednica jeziora wynosi oko?o trzystu s??ni; poniewa? za? k?t pochylenia ?ciany sto?ka wynosi mniej wi?cej siedemdziesi?t stopni, mo?emy przyj??, ?e ognisko znajdowa?o si? na g??boko?ci 413 s??ni. Oznacza to, ?e wulkan wyrzuci? dziewi?? milion?w siedemkro? trzydzie?ci cztery tysi?ce, czterysta pi??dziesi?t pi?? s??ni kwadratowych materii. Powiedzia?em za? ju?, ?e si?y natury dot?d nam znane, w jakiejkolwiek ilo?ci zebrane, nie by?yby w stanie sprawi? podobnego skutku.
Rebeka chcia?a odpowiedzie? na to dowodzenie, gdy wtem wszed? margrabia ze swoj? rodzin?; poniewa? za? rozmowa ta nie by?aby r?wnie dla wszystkich zajmuj?ca, naczelnik przeto, chc?c po?o?y? koniec matematycznym zag??bianiem Velasqueza, rzek? do swego go?cia:
- Kiedym ci? zna?, senor, dusz? twoj? przepe?nia?y tkliwe uczucia i by?e? pi?kny, jak bo?ek mi?o?ci. Zwi?zek tw?j z Elwir? musia? by? pasmem niewypowiedzianych rozkoszy. Zrywa?e? r??e na drodze ?ycia, nic tykaj?c wcale cierni.
- Niezupe?nie - odrzek? margrabia. - Wprawdzie uczucia tkliwe poch?on??y mo?e zbyt wielk? cz??? mego ?ycia, ale poniewa? nie zaniedba?em ?adnego obowi?zku uczciwego cz?owieka, mog? zatem ?mia?o przyzna? si? do tej mojej s?abej strony. Usiedli?my w miejscu nader przyjaznym dla romansowych opowiada? i je?eli chcecie, dam wam pozna? histori? mego ?ycia.
Ca?e towarzystwo z rozkosz? przyj??o o?wiadczenie margrabiego, kt?ry zacz?? w te s?owa:
HISTORIA MARGRABIEGO TORRES ROVELLAS
Gdy oddano ci? do kolegium teatyn?w, mieszkali?my, jak wiesz, niedaleko twojej ciotki Dalanosy. Matka moja cz?sto chodzi?a odwiedza? Elwir?, ale nigdy mnie ze sob? nie bra?a. Elwira wst?pi?a do klasztoru, udaj?c ch?? zostania zakonnic? i nie wypada?o, aby przyjmowa?a odwiedziny m?odego ch?opca. Tak wi?c wystawieni byli?my na wszystkie dolegliwo?ci roz??czenia, kt?re o ile mo?liwo?ci os?adzali?my sobie jak najcz?stszymi listy. Matka moja zwykle je odnosi?a, chocia? zawsze wzdraga?a si?, utrzymuj?c, ?e nie tak ?atwo otrzyma? dyspens? z Rzymu i ?e w?a?ciwie dopiero po jej uzyskaniu mieliby?my prawo pisywa? do siebie. Pomimo jednak tych skrupu??w nie zaprzesta?a noszenia list?w i przynoszenia mi odpowiedzi. Co si? tyczy maj?tku Elwiry, nikt nie ?mia? go ruszy?, gdy? z chwil? jej ob??czyn mia? przej?? na poboczn? lini? rodziny Rovellas.
Ciotka twoja m?wi?a mojej matce o swoim wuju teatynie, jako o do?wiadczonym i rozs?dnym cz?owieku, kt?ry mo?e jej poradzi? w sprawie uzyskania dyspensy. Matka moja z wdzi?czno?ci? podzi?kowa?a twojej ciotce i napisa?a do ojca Santez, kt?ry znalaz? spraw? t? nader wa?n? i, zamiast odpowiedzi, sam przyby? do Burgos z pewnym radc? nuncjatury.
Ten ostatni przybra? zmy?lone nazwisko, z powodu tajemnicy, jak? chciano os?oni? ca?? spraw?. Postanowiono, ?e Elwira przez sze?? miesi?cy zostanie w nowicjacie, po czym, gdy si? poka?e, ?e omin??a j? ch?? do powo?ania zakonnego, b?dzie tylko mieszka?a w klasztorze jako osoba wysokiego stanu, z przyzwoitym orszakiem, to jest z kobietami wraz z ni? zamkni?tymi: nadto, ?e b?dzie mia?a osobny dom zewn?trz klasztoru, urz?dzony tak, jak gdyby w nim mieszka?a. Na razie zaj??a go moja matka oraz kilku prawnik?w zajmuj?cych si? szczeg??ami opieki. Ja mia?em uda? si? z nauczycielem do Rzymu, radca za? niebawem mia? wyjecha? za nami. Ten ostatni jednak zamiar nie przyszed? do skutku, gdy? uznano mnie za zbyt m?odego, abym ?mia? prosi? o dyspens?, i dwa lata up?yn??y, zanim opu?ci?em Burgos.
Podczas tych dw?ch lat co dnia widywa?em Elwir? w rozm?wnicy, reszt? za? czasu po?wi?ca?em na pisanie do niej list?w lub czytanie romans?w, z kt?rych po wi?kszej cz??ci czerpa?em my?li do moich o?wiadcze? mi?osnych. Elwira czytywa?a te same ksi??ki i w tym?e duchu mi odpowiada?a. W og?le do ca?ej tej korespondencji niewiele zu?yli?my naszych w?asnych my?li, ale nasze uczucia by?y prawdziwe, a w ka?dym razie czuli?my wzajemny ku sobie poci?g. Krata dziel?ca nas podnieca?a nasz? mi?o??, krew wrza?a w nas ca?ym ogniom m?odo?ci, i pomieszanie naszych zmys??w powi?ksza?o jeszcze zam?t, panuj?cy w naszych g?owach.
Nadszed? czas wyjazdu. Chwila po?egnania by?a okropna. Nie wyuczyli?my si? ani te? nie udawali?my naszej bole?ci, kt?ra rzeczywi?cie graniczy?a z ob??dem. Elwira zw?aszcza by?a w przera?aj?cym stanie. l?kano si? o jej zdrowie. Moje cierpienie nie by?o mniejsze, ale dzielniej je znosi?em, tym bardziej ?e rozrywki podr??y znacznie je u?mierza?y. Wiele tak?e by?em winien mojemu mentorowi, kt?ry wcale nie zakrawa? na pedanta wydobytego z py?u szkolnego, ale, przeciwnie, by? dawnym wojskowym i jaki? czas nawet przep?dzi? na kr?lewskim dworze. Nazywa? si? Diego Santez i by? bliskim krewnym teatyna tego? nazwiska. Cz?owiek ten, r?wnie bystry jak obeznany ze zwyczajami ?wiata, stara? si? tysi?cznymi sposoby sprowadzi? m?j umys? na drog? szczerej otwarto?ci, ale sk?onno?? do uroje? zbyt silnie si? ju? we mnie zakorzeni?a.
Przybyli?my do Rzymu i natychmiast udali?my si? do monsignora Ricardi, audytora roty, ciesz?cego si? znacznymi wp?ywami, szczeg?lniej za? dobrze widzianego od oo. jezuit?w, kt?rzy pod?wczas rej wodzili w Rzymie. Monsignore Ricardi, cz?owiek dumnej i wynios?ej postaci, z wielkim krzy?em diamentowym na piersiach, przyj?? nas uprzejmie i oznajmi?, ?e zna pow?d, dla kt?rego przyjechali?my do Rzymu, ?e sprawa nasza wymaga tajemnicy i ?e nie powinni?my zbyt wiele bywa? w towarzystwach.
- Wszelako - doda? - s?usznie uczynicie, je?eli b?dziecie do mnie przychodzili. Zaj?cie, jakie wam b?d? okazywa?, zwr?ci na was og?ln? uwag?, unikanie za? rozrywek ?wiatowych poka?e skromno??, kt?ra postawi was w korzystnym ?wietle. Ja tymczasem wybadam usposobienie umys??w ?w. Kolegium dla waszej sprawy.
Poszli?my za rad? Ricardiego. Z rana zwiedza?em staro?ytno?ci Rzymu, wieczory za? przep?dza?em w willi, kt?r? Ricardi posiada? niedaleko pa?acu Barberinich. Margrabina Paduli przyjmowa?a go?ci. By?a to m?oda wdowa, kt?ra mieszka?a u Ricardiego, nie maj?c bli?szych krewnych. Tak przynajmniej ludzie m?wili, prawdy bowiem nikt nie zna?, gdy? Ricardi by? rodem z Genui, mniemany za? margrabia Paduli umar? w zagranicznej s?u?bie.
M?oda wdowa posiada?a wszelkie przymioty, jakich potrzeba do uprzyjemnienia domowego po?ycia. Z ujmuj?c? postaci? ??czy?a grzeczno?? dla wszystkich, pow?ci?gliw? i pe?n? godno?ci. Wszelako zda?o mi si?, ?e spogl?da na mnie bardziej przyjaznym okiem ni? na innych i okazuje mi pewn? przychylno??, kt?ra zdradza?a si? nieustannie, ale w szczeg??ach niedostrzegalnych dla reszty towarzystwa. Pozna?em te tajemne uczucia, jakimi wszystkie romanse s? przepe?nione, i ?a?owa?em pani Paduli, ?e zwraca swoje zapa?y do cz?owieka, kt?ry ?adnym sposobem nie mo?e jej odp?aci? wzajemno?ci?. Pomimo to ch?tnie wdawa?em si? w rozmow? z margrabin? i rozprawia?em z ni? o ulubionym moim przedmiocie, to jest o mi?o?ci, o r??nych sposobach kochania, o r??nicy mi?dzy uczuciem a nami?tno?ci?, mi?dzy sta?o?ci? a wierno?ci?. Gdy zg??bia?em wa?ne te zagadnienia z pi?kn? W?oszk?, nigdy mi nie przysz?o na my?l, ?ebym m?g? jakimkolwiek sposobem sta? si? niewierny Elwirze. Listy moje do Burgos zawsze ten sam cechowa? zapa?.
Pewnego dnia uda?em si? do willi bez mego mentora. Nie zastawszy Ricardiego, zwr?ci?em kroki do ogrodu i zaszed?em do jaskini os?oni?tej g?stymi krzewami ja?minu i akacji. Zasta?em tam margrabin? pogr??on? w g??bokim dumaniu, z kt?rego wyrwa? j? szelest, jaki wchodz?c sprawi?em. ?ywe zdziwienie, jakie ujrza?em na jej obliczu, da?o mi prawie do zrozumienia, ?e by?em jedynym przedmiotem jej marze?. Oczy mia?a zal?knione, jak gdyby wypatruj?ce ratunku przed niebezpiecze?stwem. Ockn??a si? jednak posadzi?a mnie obok siebie i zacz??a zwyk?ym w. W?oszech zapytaniem:
- Lei a girato questa mattina? Czy chodzi?e? pan na przechadzk? tego poranku? Odpowiedzia?em, ?e by?em na korso, gdzie widzia?em wiele pi?knych kobiet mi?dzy kt?rymi najpi?kniejsza by?a margrabina Lepari.
- Nie znasz wi?c signor pi?kniejszej? - zapyta?a moja s?siadka.
- Wybacz pani - odpowiedzia?em - znam w Hiszpanii pewn? m?od? osob? daleko pi?kniejsz?.
Odpowied? ta musia?a sprawi? przykro?? margrabinie, gdy? znowu uton??a w zadumie, spu?ci?a pi?kne oczy i wzrok pe?en smutku utkwi?a w ziemi. Dla rozerwania jej zacz??em zwyk?? rozmow? o uczuciach mi?osnych; natenczas podnios?a na mnie omdlewaj?ce spojrzenie i rzek?a:
- Do?wiadczy?e? kiedy tych uczu?, kt?re tak wybornie umiesz malowa??
- Bez w?tpienia - zawo?a?em - stokro? nawet ?ywszych, stokro? bardziej tkliwych, i to w?a?nie dla osoby, o kt?rej nadzwyczajnej pi?kno?ci pani wspomnia?em.
Zaledwie dom?wi?em tych s??w, gdy twarz margrabiny pokry?a si? ?mierteln? blado?ci?; pad?a na ziemi?, jak gdyby bez duszy. Nigdy dot?d nic zdarzy?o mi si? widzie? kobiety w podobnym stanie i sam nie wiedzia?em, co pocz??; szcz??ciem .spostrzeg?em dwie s?u??ce na drugim ko?cu ogrodu, pobieg?em wice i przys?a?em je na ratunek ich pani.
Nast?pnie wyszed?em z ogrodu, rozmy?laj?c nad tym, co mi si? przydarzy?o, podziwiaj?c nade wszystko pot?g? mi?o?ci i to, ?e jedna iskierka, padaj?c na serce, mo?e w nim spowodowa? nieopisane .spustoszenie. ?al mi by?o margrabiny, wyrzuca?em .sobie, ?e sta?em si? powodem jej cierpie?, wszelako nie wyobra?a?em sobie, abym m?g?, tak dla W?oszki jak dla jakiejkolwiek innej kobiety w ?wiecie zapomnie? o Elwirze.
Nazajutrz poszed?em do willi, ale mnie nie przyj?to. Pani Paduli by?a mocno cierpi?ca; nast?pnego dnia w Rzymie g?o?no m?wiono o jej chorobie, l?kano si? o jej ?ycie, ja za? znowu dr?czy?em si? my?l?, ?e sta?em si? przyczyn? jej nieszcz??cia.
Pi?tego dnia po tym wypadku wesz?a do mnie m?oda dziewczyna os?oni?ta mantyl?, kt?ra jej ca?? twarz zakrywa?a. Nieznajoma rzek?a mi tajemniczym g?osem.
- Signor forestiero, pewna umieraj?ca kobieta pragnie koniecznie ci? widzie?, p?jd? za mn?.
Domy?li?em si?, ?e chodzi o pani? Paduli, nic ?mia?em jednak opiera? si? ?yczeniom konaj?cej. Pow?z czeka? na mnie na ko?cu ulicy, wsiad?em do? i przybyli?my do willi.
Tylnym wej?ciem dostali?my si? do ogrodu, weszli?my w jak?? ciemn? alej?, stamt?d za? przez d?ugi korytarz i kilka r?wnie ciemnych pokoj?w przybyli?my do komnaty margrabiny. Pani Paduli le?a?a w ???ku, poda?a mi ?nie?n? r?k?, powiod?a po mnie ?zawymi oczyma i dr??cym g?osem przem?wi?a kilka s??w, kt?rych z pocz?tku dos?ysze? nawet nie mog?em. Spojrza?em na ni?. Jak?e jej pi?knie by?o z t? blado?ci?. Wewn?trzne cierpienia konwulsyjnie ?amany jej rysy. na ustach jednak b??ka? si? anielski u?miech. Ta sama kobieta, przed kilku dniami tak zdrowa i weso?a, dzi? chyli?a si? ju? do grobu. Ja wi?c by?em owym niegodziwcem, kt?ry podci?? ten kwiat w samym rozkwicie, ja mia?em wtr?ci? w przepa?? tyle wdzi?k?w. Na t? my?l serce ?cisn??o mi si? lodem, niewypowiedziany ?al mnie ogarn??, pomy?la?em, ?e mo?e kilkoma wyrazami mog? jej ?ycie ocali? pad?em wi?c przed ni? na kolana i przycisn??em jej r?k? do moich ust.
Jej palce pa?a?y: s?dzi?em, ?e to z gor?czki. Podnios?em oczy na chor? i ujrza?em, ?e le?y na wp?? naga. A? do owej chwili nigdy nic widzia?em, ?eby kobieta mia?a ods?oni?te co? wi?cej ni? twarz i r?ce. Wzrok m?j zmiesza? si? i kolana zadr?a?y. Sta?em si? niewierny Elwirze, sam nie wiedz?c, jak do tego dosz?o.
- Bo?e mi?o?ci - zawo?a?a W?oszka - zdzia?a?e? cud! Ten, kt?rego kocham, przywraca mi ?ycie.
Ze stanu ca?kowitej niewinno?ci wpad?em w odm?t najbardziej wyrafinowanych rozkoszy. Uszcz??liwiony nadziej? powrotu margrabiny do zdrowia, ju? sam nie wiem, co m?wi?em; duma z wszechmocno?ci moich uczu? ogarn??a ca?? moj? istot?, jedne o?wiadczenia ?ciga?y drugie, odpowiada?em nie pytany i pyta?em nie czekaj?c odpowiedzi. Margrabina widocznie odzyskiwa?a si?y. Tak min??o cztery godziny, na koniec s?u??ca przysz?a nam da? zna?, ?e czas si? roz??czy?.
Szed?em do powozu z pewnym trudem, zmuszony oprze? si? na ramieniu dziewczyny, kt?ra rzuca?a na mnie r?wnie jak jej pani p?omienne spojrzenia. By?em przekonany, ?e dobra dziewczyna tym sposobem wyra?a mi swoj? wdzi?czno?? za przywr?cenie zdrowia jej pani, i uszcz??liwiony moim powodzeniem u?ciska?em j? z ca?ego serca. W istocie, wdzi?czno?? m?odej dziewczyny musia?a by? bez granic, gdy? odda?a mi r?wnie serdeczny u?cisk, m?wi?c:
- I na mnie przyjdzie kolej.
Zaledwie jednak wsiad?em do powozu, gdy my?l, ?e zdradzam Elwir?, zacz??a mnie niewypowiedzianie dr?czy?.
- Elwiro - zawo?a?em - moja luba Elwiro, zdradzi?em ci?!... Nie jestem ciebie godny!... Przekl?ta niech b?dzie chwila, w kt?rej da?em si? nam?wi? na powr?cenie zdrowia margrabinie!
Tak wypowiedzia?em wszystko, co si? zwykle m?wi w podobnych wypadkach, i przyby?em do domu z mocnym postanowieniem niepowracania wi?cej do margrabiny.
Gdy go?? nasz domawia? tych s??w, Cyganie przyszli po rozkazy do naczelnika, kt?ry poprosi? swego dawnego przyjaciela, aby raczy? od?o?y? na jutro dalszy ci?g opowiadania, i sam odszed?.