Potocki J. R?KOPIS ZNALEZIONY W SARAGOSSIE (46)

Dzie? czterdziesty
Obudzi?em si? wcze?nie i wyszed?em z namiotu, aby och?odzi? si? ?wie?ym powietrzem poranku. Velasquez i Rebeka wyszli w tym?e samym celu.
Zwr?cili?my nasze kroki ku drodze dla przekonania si?, czy nie przeje?d?aj? ni? jacy podr??ni. Przyszed?szy do w?wozu, wij?cego si? mi?dzy dwiema ska?ami, postanowili?my usi???.
Niebawem spostrzegli?my karawan?, kt?ra zbli?a?a si? ku w?wozowi i przeci?ga?a o pi??dziesi?t st?p pod ska?ami, na kt?rych si? znajdowali?my. Im bardziej podr??ni ci ku nam si? zbli?ali, tym wi?ksz? obudzali w nas ciekawo??. Czterech Indian otwiera?o poch?d. Za ca?e odzienie mieli d?ugie koszule obszyte koronkami. S?omiane kapelusze z p?kami pi?r okrywa?y ich g?owy. Wszyscy czterej uzbrojeni byli w d?ugie strzelby. Dalej post?powa?o stado wigoni; na ka?dym z nich siedzia?a ma?pa. Potem na dzielnych koniach ci?gn?? orszak Murzyn?w, dobrze uzbrojonych. Za nimi jecha?o dw?ch m??czyzn w podesz?ym wieku, na przepysznych rumakach andaluzyjskich. Obaj starcy owini?ci byli w p?aszcze z b??kitnego aksamitu, na kt?rych wyhaftowano krzy?e Calatravy. Za nimi o?miu wyspiarzy moluckich nios?o chi?ski palankin, w kt?rym siedzia?a m?oda kobieta w bogatym hiszpa?skim stroju. M?ody cz?owiek na dziarskim rumaku wdzi?cznie galopowa? przy drzwiczkach jej palankinu.
Nast?pnie ujrzeli?my m?od? osob? le??c?, a nawet omdla??, w lektyce; obok niej ksi?dz jecha? na mule, skrapla? jej twarz ?wi?con? wod? i, jak si? zdawa?o, odprawia? egzorcyzmy. Na koniec zamyka? poch?d d?ugi szereg ludzi wszystkich odcieni, zacz?wszy od czarnohebanowego a? do oliwkowego, bia?ego bowiem wcale nie spostrzegli?my.
Dop?ki karawana mija?a nas, nie pomy?leli?my o tym, ?eby zapyta?, kim s? ci ludzie, skoro jednak ostatni z nich przeszed?, Rebeka rzek?a:
- W istocie, warto by si? dowiedzie?, co to za jedni.
Gdy Rebeka czyni?a t? uwag?, spostrzeg?em jakiego? cz?owieka, nale??cego do karawany, kt?ry pozosta? w tyle. Odwa?y?em si? zej?? ze ska?y i pobieg?em za maruderem. Ten pad? przede mn? na kolana, i ca?y dr??c z przestrachu, rzek?:
- Senor z?odzieju, zlituj si?, oszcz?d? szlachcica, kt?ry chocia? urodzi? si? po?r?d kopal? z?ota, grosza jednak nic ma przy duszy.
Odpowiedzia?em mu na to, ?e nie jestem z?odziejem i ?e chc? tylko dowiedzie? si?, kim s? te znakomite osoby, kt?re tylko co przesz?y.
- Je?eli tylko o to idzie - rzek? Amerykanin powstaj?c - ch?tnie zadowol? twoj? ciekawo??. Wdrapiemy si? na t? wysok? skal?; z niej b?dziemy mogli obejrze? ca?? karawan?. Na przedzie widzisz senor ludzi dziwnie ubranych, kt?rzy otwieraj? poch?d. S? to g?rale z Cuzco i Quito, stra?nicy tych pi?knych wigoni, kt?re pan m?j ma zamiar ofiarowa? najja?niejszemu kr?lowi Hiszpanii i Indii.
Murzyni s? niewolnikami mego pana. lub raczej byli nimi, gdy? ziemia hiszpa?ska nie cierpi r?wnie niewoli jak kacerstwa, i od chwili, gdy ci czarni stan?li na tej ?wi?tej ziemi, s? r?wnie wolni jak ty i ja.
Ten pan w podesz?ym wieku, kt?rego senor widzisz na prawo, to hrabia de Pe?a Velez, siostrzeniec s?awnego wicekr?la tego? nazwiska i grand pierwszej klasy. Ten drugi starzec to margrabia Torres Rovellas, syn margrabiego Torres i ma??onek ostatniej dziedziczki rodziny Rovellas. Obaj ci panowie ?yli zawsze w naj?ci?lejszej przyja?ni, kt?r? utrwali jeszcze ma??e?stwo m?odego Pe?a Velez z c?rk? jedynaczk? margrabiego Torres Rovellas.
Widzisz st?d t? zachwycaj?c? par?. M?odzieniec dosiada wspania?ego rumaka, narzeczona za? spoczywa w palankinie, kt?ry kr?l Borneo darowa? by? przed laty nieboszczykowi wicekr?lowi de Pe?a Velez.
Natomiast dziewczyny w lektyce, nad kt?r? ksi?dz odprawia egzorcyzmy, r?wnie jak ty, senor, nic znam. Wczoraj rano przez ciekawo?? podszed?em do jakiej? szubienicy, stoj?cej tu? przy drodze. Znalaz?em tam t? m?od? dziewczyn? le??c? mi?dzy dwoma wisielcami, przywo?a?em wi?c reszt? towarzystwa, chc?c im pokaza? t? osobliwo??. Hrabia, m?j pan, widz?c, ?e m?oda dziewczyna jeszcze oddycha, kaza? j? zanie?? na miejsce naszego noclegu, postanowi? nawet zatrzyma? si? tam jeszcze przez jeden dzie?, aby mo?na by?o lepiej dogl?da? chorej. W istocie, nieznajoma zas?uguje na te starania, gdy? jest nadzwyczaj pi?kna. Dzi? odwa?ono si? umie?ci? j? w lektyce, ale biedaczka co chwila upada na si?ach i omdlewa.
Dworzanin, kt?ry post?puje za lektyk?, to don Alvar Massa Gordo, pierwszy kuchmistrz, a raczej marsza?ek dworu hrabiego. Obok niego krocz? pasztetnik Lemada i cukiernik Lecho.
- Dzi?kuj? ci, senor - rzek?em - m?wisz mi daleko wi?cej, ni? chcia?em wiedzie?.
- Nareszcie - doda? - tym, kt?ry zamyka poch?d i ma zaszczyt m?wi? z tob?, jest don Gonzalw de Hierro Sangre, szlachcic peruwia?ski, wywodz?cy si? od Pizarr?w i Almagr?w i dziedzic ich m?stwa.
Podzi?kowa?em znakomitemu Peruwianinowi i z??czy?em si? z moim towarzystwem, kt?remu powt?rzy?em zebrane wiadomo?ci. Wr?cili?my do obozu i powiedzieli?my naczelnikowi Cygan?w, ?e spotkali?my jego ma?ego Lonzeta i c?rk? owej pi?knej Elwiry, kt?rej miejsce zajmowa? niegdy? przy wicekr?lu. Cygan odrzek? nam, i? wie, ?e od dawna mieli oni zamiar opu?ci? Ameryk?: przesz?ego miesi?ca wyl?dowali w Kadyksie, wyjechali stamt?d w zesz?ym tygodniu i przep?dzili dwie noce nad brzegiem Gwadalkwiwiru, niedaleko szubienicy braci Zota, gdzie znale?li m?od? dziewczyn? mi?dzy dwoma wisielcami.
Nast?pnie doda?:
- Zdaje mi si?, ?e ta m?oda dziewczyna nie ma ?adnego zwi?zku z Gomelezami; ja w ka?dym razie zupe?nie jej nie znam.
- Jak to - zawo?a?em zdziwiony - ta dziewczyna nie jest narz?dziem Gomelez?w, a jednak znaleziono j? pod szubienic?? Mia?y?by te harce piekielnych duch?w by? prawdziwe?
- Kto wie, mo?e si? nie mylisz - odpar? Cygan.
- Trzeba by koniecznie - rzek?a Rebeka - przez kilka dni zatrzyma? tu tych podr??nych.
- My?la?em ju? o tym - odpowiedzia? Cygan - i tej jeszcze nocy ka?? im skra?? po?ow? ich wigoni.