Potocki J. R?KOPIS ZNALEZIONY W SARAGOSSIE (37)

Dzie? trzydziesty drugi
O wschodzie s?o?ca pu?cili?my si? w dalsz? drog? i zag??bili w najbardziej wewn?trzne doliny pasma. Po godzinie podr??y spostrzegli?my ?yda Ahaswera, kt?ry zbli?y? si? do nas i wszed?szy mi?dzy mnie a Velasqueza, tak dalej opowiada? swoje przygody:
DALSZY CI?G HISTORII ?YDA WIECZNEGO TU?ACZA
Pewnego dnia oznajmiono nam rzymskiego urz?dnika s?dowego. Wprowadzono go i dowiedzieli?my si?, ?e m?j ojciec zosta? oskar?ony o zbrodni? stanu; zarzucano mu, ?e chcia? wyda? Egipt w r?ce Arab?w. Po odej?ciu Rzymianina Dellius rzek?:
- Kochany Mardocheju. nie masz potrzeby si? usprawiedliwia?, gdy? ka?dy jest przekonany o twojej niewinno?ci. Chc? ci tylko zabra? po?ow? twego mienia, najlepiej wi?c uczynisz, je?eli oddasz je dobrowolnie.
Dellius mia? s?uszno??, sprawa ta kosztowa?a nas po?ow? naszego maj?tku.
Nast?pnego roku m?j ojciec, wychodz?c pewnego poranku z domu, spostrzeg? le??cego przede drzwiami cz?owieka, kt?ry zdawa? si? jeszcze oddycha?; kaza? go wi?c przynie?? do domu i chcia? przywr?ci? do ?ycia, gdy wtem ujrza? kilku urz?dnik?w s?dowych i s?siad?w w liczbie o?miu, kt?rzy zaprzysi?gli, ?e widzieli, jak m?j ojciec zabija? tego cz?owieka. Ojciec przesiedzia? sze?? miesi?cy w wi?zieniu i wyszed?, pozbywszy si? drugiej po?owy maj?tku, czyli wszystkiego, co nam zostawa?o.
Mia? jeszcze dom, ale zaledwie wr?ci? do niego, gdy nagle dom jego niegodziwych s?siad?w zaj?? si? ogniem. By?o to w nocy. S?siedzi wdarli si? do naszego mieszkania, zabrali, co tylko mogli, i pod?o?yli p?omie? tam, gdzie go jeszcze nie by?o.
O wschodzie s?o?ca w miejscu naszego domu wznosi?a si? kupa popio??w, po kt?rych czo?ga? si? ?lepy Dellius wraz z moim ojcem, unosz?cym mnie w obj?ciach i op?akuj?cym swoje nieszcz??cie.
Gdy pootwierano sklepy, ojciec wzi?? mnie za r?k? i zaprowadzi? do piekarza, kt?ry dotychczas dostarcza? nam chleba. Cz?owiek ten, zdj?ty lito?ci?, da? nam trzy bu?ki. Wr?cili?my do Delliusa. Ten nam opowiedzia?, ?e podczas naszej nieobecno?ci jaki? nieznajomy, kt?rego nie m?g? pozna? po g?osie, rzek? mu:
- Ach, Delliusie, oby wasze nieszcz??cia spad?y na g?ow? Sedekiasa! Przebacz tym, kt?rych niegodziwiec u?y? za narz?dzie swych zbrodni. Zap?acono nam, aby?my was wymordowali, ale my pomimo to zostawili?my was przy ?yciu. Oto masz - b?dziecie mieli przez jaki? czas z czego ?y?.
Przy tych s?owach nieznajomy wr?czy? mu kies? z pi??dziesi?ciu sztukami z?ota.
Ta niespodziewana pomoc rozradowa?a mego ojca. Weso?o rozes?a? na popio?ach na wp?? spalony kobierzec, po?o?y? na nim trzy bu?ki chleba i poszed? przynie?? wody w czerepie rozt?uczonego naczynia. Mia?em w?wczas siedem lat i pami?tam, ?e dzieli?em t? chwil? weso?o?ci z moim ojcem i uda?em si? razem z nim do studni. Za to te? przy ?niadaniu nie zapomniano o mnie.
Zaledwie zasiedli?my do biesiady, gdy spostrzegli?my ma?ego ch?opczyn? w moim wieku, kt?ry ze ?zami prosi? nas o kawa?ek chleba.
- Jestem - rzek? nam - synem ?o?nierza rzymskiego i syryjskiej kobiety, kt?ra umar?a, wydaj?c mnie na ?wiat. ?ony ?o?nierzy z tej samej kohorty i markietanki karmi?y mnie po kolei piersi?; zapewne musia?y dodawa? do pokarmu inne jakie? po?ywienie, gdy?, jak widzicie, ?yj? na ?wiecie. Tymczasem ojciec m?j, wys?any przeciw pewnemu pasterskiemu pokoleniu, poleg? wraz ze wszystkimi towarzyszami. Wczoraj zjad?em ostatni kawa?ek chleba, kt?ry mi zostawiono, ?ebra?em wi?c po mie?cie, ale znalaz?em wszystkie drzwi zamkni?te. Wy jednak nie macie ani drzwi, ani domu, spodziewam si? zatem, ?e mnie nie odepchniecie.
Stary Dellius, kt?ry nigdy nie omieszka? korzysta? ze sposobno?ci udzielenia moralnej nauki, rzek?:
- Nie ma wi?c na ?wiecie tak n?dznego cz?owieka, kt?ry by nie by? w stanie wy?wiadczy? bli?niemu przys?ugi, r?wnie jak nie ma tak pot??nego, kt?ry by nie potrzebowa? pomocy drugich. Tak jest, moje dzieci?, witaj nam i podzielaj nasz? ubog? straw?. Jak si? nazywasz?
- Germanus - odpowiedzia? ch?opiec.
- Oby ci B?g d?ugich lat u?yczy?! - rzek? Dellius. Jako? w istocie, ten rodzaj b?ogos?awie?stwa stal si? prawdziw? przepowiedni?, gdy? dzieci? to d?ugo ?y?o i dotychczas nawet ?yje w Wenecji, gdzie znaj? je pod nazwiskiem kawalera de Saint-Germain.
- Znam go dobrze - przerwa? Uzeda - posiada on niekt?re wiadomo?ci kabalistyczne. Po czym ?yd Wieczny Tu?acz tak dalej m?wi?:
- Po ?niadaniu Dellius zapyta? mego ojca, czy drzwi od piwnicy zosta?y wy?amane.
M?j ojciec odpowiedzia?, ?e drzwi s? zamkni?te i ?e p?omie? nie zdo?a? przedrze? si? przez sklepienie pokrywaj?ce piwnic?.
- Dobrze wi?c - rzek? Dellius - we? zatem z kiesy, kt?r? mi dano, dwie sztuki z?ota, najmij robotnik?w i wybuduj chat? nad tym sklepieniem. Mo?e przydadz? si? jakie szcz?tki naszego dawnego domu.
Stosownie do rady Delliusa znaleziono kilka belek i desek nie uszkodzonych, z?o?ono je, jak by?o mo?na, uszczelniono ga??ziami palmowymi, wewn?trz wys?ano matami i tym sposobem urz?dzono nam do?? wygodne schronienie. W naszym szcz??liwym klimacie nie potrzeba wi?cej - najl?ejszy poz?r dachu wystarcza pod tak czystym niebem, jak r?wnie? najprostszy pokarm jest najzdrowszy. S?usznie wi?c mo?na powiedzie?, ?e nie obawiamy si? u nas takiej n?dzy, jak wy w waszych krajach, kt?rych klimat nazywacie jednak umiarkowanym.
Podczas gdy zajmowano si? sporz?dzeniem nam mieszkania, Dellius kaza? zanie?? swoj? mat? na ulic?, usiad? na niej i zacz?? gra? na fenickiej cytrze, nast?pnie za?piewa? pie??, kt?r? by? niegdy? u?o?y? dla Kleopatry. Jego g?os, aczkolwiek siedemdziesi?cioletni, zgromadzi? jednak mn?stwo s?uchacz?w, kt?rzy z przyjemno?ci? mu si? przys?uchiwali. Po sko?czonym ?piewie rzek? do otaczaj?cych:
- Obywatele Aleksandrii, dajcie ja?mu?n? biednemu Delliusowi, kt?rego wasi ojcowie znali jako pierwszego muzyka Kleopatry i ulubie?ca Antoniusza.
Po tych s?owach ma?y Germanus obni?sl doko?a glinian? miseczk?, w kt?r? ka?dy wrzuci? sw?j datek.
Dellius postanowi? sobie raz tylko na tydzie? ?piewa? i ?ebra?. Tego dnia zwykle t?um si? wok?? niego zgromadza? i obdarza? hojn? ja?mu?n?. Winni?my byli to wsparcie nie tylko g?osowi Dolliusa, ale tak?e jego rozmowie ze s?uchaczami, weso?ej, nauczaj?cej i przeplatanej opowiadaniami r??nych ciekawych wydarze?. Tym sposobem p?dzili?my do?? wygodne ?ycie, wszelako m?j ojciec, zn?kany tylu nieszcz??ciami, wpad? w przewlek?? chorob? i w przeci?gu roku rozsta? si? z tym ?wiatem. Na?wczas zostali?my na ?asce Delliusa i musieli?my ?y? z tego, co nam przynosi? jego glos, ju? i tak do?? stary i s?aby. Nast?pnej zimy dokuczliwy kaszel i silna chrypka pozbawi?y nas tego jedynego ratunku. Na szcz??cie, odziedziczy?em ma?y spadek po dalekim krewnym, zmar?ym w Pelusium. Suma wynosi?a pi??set sztuk z?ota, a chocia? nie by?a to nawet trzecia cz??? przypadaj?cego na mnie dziedzictwa, atoli Dellius zapewni? mnie, ?e ubogi nie powinien si? niczego spodziewa? od sprawiedliwo?ci i ?e najlepiej czyni, gdy poprzestaje na tym, co mu z ?aski raczy?a udzieli?. Pokwitowa? wi?c w moim imieniu i tak dobrze umia? zarz?dzi? pieni?dzmi, ?e mieli?my z czego ?y? przez ca?y czas mojego dzieci?stwa.
Dellius nie zaniedbywa? mego wychowania i pami?ta? o ma?ym Germanie. Po kolei zostawali?my przy nim. Gdy s?u?ba przypada?a na mego towarzysza, ja ucz?szcza?em do ma?ej ?ydowskiej szk??ki w s?siedztwie, w dniach za?, w kt?rych ja by?em przy Delliusie, Germanus chodzi? na nauki do pewnego kap?ana Izydy, nazwiskiem Cheremon. Nast?pnie powierzono mu noszenie pochodni przy misteriach tej bogini i pami?tam, ?e cz?sto z zaj?ciem przys?uchiwa?em si? jego opowiadaniom o tych uroczysto?ciach.
Gdy ?yd Wieczny Tu?acz doszed? do tego miejsca swego opowiadania, przybyli?my na miejsce noclegu i w?drowiec, korzystaj?c ze sposobno?ci, przepad? gdzie? w g?rach. Nad wieczorem zebrali?my si? wszyscy; Cygan zdawa? si? by? wolny, Rebeka znowu wi?c zacz??a mu si? przymila?, dop?ki nie zacz?? m?wi? w te s?owa:
DALSZY CI?G HISTORII NACZELNIKA CYGAN?W
Kawaler Toledo bez w?tpienia licznymi grzechy musia? by? obci??y? swojo sumienie, gdy? d?ugo zatrzymywa? spowiednika. Nareszcie powsta?, ca?y zap?akany, i wyszed? z ko?cio?a, daj?c oznaki najg??bszej skruchy. Przechodz?c przez przysionek, spostrzeg? mnie i skin??, abym szed? za nim.
Dzie? zaledwie ?wita? i na ulicach nie by?o jeszcze nikogo. Kawaler wzi?? pierwsze mu?y, kt?re spotka? do naj?cia, i wyjechali?my z miasta. Uczyni?em mu uwag?, ?e jogo s?u??cy b?d? si? niepokoili, nie widz?c go tak d?ugo.
- Bynajmniej - odpowiedzia?. - Uprzedzi?em ich, ?aden nie b?dzie na mnie czeka?.
- Senor kawalerze - rzek?em na?wczas - pozw?l. abym uczyni? jeszcze jedn? uwag?. G?os, s?yszany wczoraj, powiedzia? ci to, co mog?e? sam ?atwo znale?? w pierwszym lepszym katechizmie. Wyspowiada?o? si? i zapewne nie odm?wiono ci rozgrzeszenia. Teraz mo?esz zaprowadzi? niejakie zmiany w twoim post?powaniu, ale nie widz? znowu potrzeby obarczania si? niewczesnymi zgryzotami.
- Ach, m?j przyjacielu - odpowiedzia? kawaler - kto raz s?ysza? g?os umar?ych, ten zapewne nied?ugo pob?dzie mi?dzy ?yj?cymi.
Zrozumia?em w?wczas, ?e m?j opiekun my?li o rych?ej ?mierci, ?e nabi? sobie tym g?ow?, postanowi?em wi?c nie opuszcza? go ani na chwil?.
Dostali?my si? na ma?o ucz?szczan? drog?, kt?ra bieg?a ?r?d dzikiej okolicy i zawiod?a nas do bramy klasztoru kamedu??w. Kawaler zap?aci? mulnik?w i zadzwoni?. Jaki? mnich pokaza? si? u furty, kawaler wymieni? swoje nazwisko i prosi? o pozwolenie przep?dzenia kilku tygodni w tym schronieniu. Zaprowadzono nas do pustelni, po?o?onej na ko?cu ogrodu, i oznajmiono za pomoc? znak?w, ?e dzwonek uprzedzi nas o godzinie wsp?lnego posi?ku w refektarzu. W celi znale?li?my pobo?ne ksi??ki, kt?rymi kawaler wy??cznie odt?d si? zajmowa?. Co do mnie, zaznajomi?em si? z pewnym kamedu??, kt?ry ?owi? ryby na w?dk?, przy??czy?em si? do niego i zatrudnienie to by?o jedyn? moj? rozrywk?.
Pierwszego dnia nie uskar?a?em si? na milczenie, stanowi?ce jedn? z g??wnych regu? zakonu kamedu??w, ale trzeciego nie mog?em ju? wytrzyma?. Kawaler tymczasem z ka?dym dniem stawa? si? coraz pos?pniejszy i bardziej milcz?cy, nareszcie zupe?nie zaprzesta? m?wi?.
Ju? od tygodnia przebywali?my w klasztorze, gdy pewnego dnia przyby? jeden z moich towarzyszy z przysionka ?w. Rocha. Powiedzia? mi, ?e widzia?, jak wsiadali?my na naj?te mu?y, i ?e spotkawszy p??niej mulnika, dowiedzia? si? o miejscu naszego pobytu; doni?s? mi zarazem, ?e zmartwienie z powodu mojej nieobecno?ci rozproszy?o cz??? naszej gromadki. On sam wszed? do s?u?by pewnego kupca z Kadyksu, kt?ry le?y chory w Madrycie i wskutek smutnego wypadku, maj?c po?amane r?ce i nogi, nie mo?e obej?? si? bez ch?opca do us?ug.
Odpowiedzia?em mu, ?e nie mog? ju? d?u?ej znie?? pobytu u kamedu??w, i prosi?em, aby chocia? na kilka dni zast?pi? mnie przy kawalerze.
- Ch?tnie bym to uczyni? - rzek? - ale l?kam si? opu?ci? mego kupca; nadto wiesz, ?e przyj?to mnie pod przysionkiem ?w. Rocha, niedotrzymanie wi?c s?owa mog?oby zaszkodzi? ca?emu towarzystwu.
- W takim razie ja zast?pi? ci? u kupca - odrzek?em, zreszt? tak? mia?em w?adz? nad mymi towarzyszami, ?e malec nie ?mia? d?u?ej mi si? opiera?.
Zaprowadzi?em go do kawalera, kt?remu powiedzia?em, ?e udaj? si? na kilka dni do Madrytu i ?e na ten czas zostawiam mu towarzysza, za kt?rego r?cz? tak, jak za samego siebie. Kawaler nie odrzek? ani s?owa, ale da? mi znakami do zrozumienia, ?e przystaje na zamian?.
Pobieg?em wi?c do Madrytu i uda?em si? natychmiast do gospody wskazanej mi przez mego towarzysza. Ale tam powiedziano mi, ?e kupiec kaza? si? przenie?? do pewnego s?awnego lekarza, mieszkaj?cego przy ulicy ?w. Rocha. Wynalaz?em go z ?atwo?ci?, powiedzia?em, ?e przychodz? na miejsce mego towarzysza Chiquito, ?e nazywam si? Avarito i ?e b?d? pe?ni? z r?wn? wierno?ci? te? same obowi?zki.
Dano mi przychyln? odpowied?, ale zarazem powiedziano, ?e powinienem natychmiast i?? spa?, gdy? przez kilka nocy b?d? musia? czuwa? przy chorym. Po?o?y?em si? wi?c i wieczorem stawi?em do s?u?by. Zaprowadzono mnie do chorego, kt?rego znalaz?em rozci?gni?tego na ???ku w nader przykrym po?o?eniu;
nie m?g? porusza? ?adnym cz?onkiem z wyj?tkiem lewej r?ki. By? to m?ody cz?owiek ujmuj?cej postaci i w?a?ciwie nic mu nie dolega?o poza tym, ?e potrzaskane ko?ci nabawia?y go niezno?nych b?l?w. Stara?em si? da? mu zapomnie? o jego cierpieniach, zabawiaj?c go i rozweselaj?c wszelkimi sposobami. To post?powanie tak dalece przypad?o mu do smaku, ?e pewnego dnia zgodzi? si? na opowiedzenie mi swoich przyg?d i zacz?? w te s?owa:
HISTORIA LOPEZA SUAREZ
Jestem jedynym synem Gaspara Suareza, najbogatszego kupca z Kadyksu. Ojciec m?j, cz?owiek surowy i nieugi?ty, chcia?, abym odda? si? wy??cznie zatrudnieniom kupieckim i nie my?la? nawet o rozrywkach, na jakie zwykle pozwalaj? sobie synowie bogatszych kupc?w z Kadyksu. Staraj?c si? we wszystkim zadowala? mego ojca, rzadko kiedy chodzi?em do teatru, w niedziel? za? nigdy nie nale?a?em do tych rozrywek, jakimi zabawiaj? si? towarzystwa wielkich miast handlowych.
Poniewa? jednak umys? potrzebuje wypoczynku, szuka?em go zatem w czytaniu przyjemnych, ale niebezpiecznych ksi??ek, kt?re znane s? pod nazw? romans?w. Zasmakowa?em w nich i powoli tkliwo?? ow?adn??a moim umys?em, ale wychodz?c rzadko na miasto i wcale prawie nie widuj?c kobiet w domu, nic znajdowa?em sposobno?ci rozporz?dzenia moim sercem. Tymczasem m?j ojciec mia? niekt?re sprawy do za?atwienia na dworze, postanowi? wi?c, abym zwiedzi? Madryt, i oznajmi? mi sw?j zamiar. Z rado?ci? przyj??em t? nowin?, uszcz??liwiony, ?e b?d? m?g? swobodniej odetchn?? i cho? na chwil? zapomnie? o kratach naszego kantoru i pyle naszych magazyn?w.
Gdy wszystko by?o ju? w pogotowiu do podr??y, m?j ojciec kaza? mnie przywo?a? do swego gabinetu i odezwa? si? w te s?owa:
- M?j synu, jedziesz do miasta, gdzie kupcy nie maj? takiego znaczenia jak w Kadyksie, powinni wi?c zachowywa? si? powa?nie i przyzwoicie, a?eby nie poni?ali stanu, kt?ry ich zaszczyca, tym bardziej, i? stan ten dzielnie przyczynia si? do pomy?lno?ci ojczyzny i prawdziwej si?y monarchy.
Oto s? trzy prawid?a, wed?ug kt?rych b?dziesz post?powa? pod gro?b? mego gniewu: Naprz?d, zakazuj? ci wdawa? si? w rozmowy ze szlacht?. Panowie my?l?, ?e czyni? nam zaszczyt, gdy racz? do nas kilka s??w przem?wi?. Jest to b??d, w kt?rym nie powinno si? ich zostawia?, gdy? nasze dobre imi? bynajmniej nie od tego zale?y.
Po wt?re, rozkazuj? ci, aby? nazywa? si? po prostu "Suarez", nie za? "don Lopez Suarez" - tytu?y ?adnemu kupcowi nie dodaj? blasku; jego dobre imi? winno opiera? si? na rozleg?o?ci stosunk?w i przezorno?ci w przedsi?wzi?ciach.
Po trzecie, zakazuj? ci raz na zawsze dobywa? szpady. Zwyczaj j? upowszechni?, nie zabraniam ci wi?c nosi? tej broni, powiniene? jednak pami?ta?, ?e honor kupca polega na rzetelno?ci w dotrzymywaniu zobowi?za?, dlatego to nie chcia?em, aby? bra? lekcje niebezpiecznej sztuki fechtunku.
Je?eli przekroczysz kt?rekolwiek z tych trzech prawide?, narazisz si? na m?j gniew; w razie jednak wyst?pienia przeciw czwartemu, wystawisz si? ju? nie na gniew, ale na przekle?stwo moje, mego ojca i mego dziada, kt?ry jest twoim pradziadem i zarazom pierwszym sprawc? naszych dostatk?w. Idzie tu o to, aby? nigdy nie wchodzi? w ?adne zwi?zki z domem braci Moro, bankier?w kr?lewskich. Bracia Moro s?usznie u?ywaj? powszechnego szacunku i zapewne dziwisz si? ostatnim moim s?owom, ale przestaniesz si? dziwi?, skoro si? dowiesz, jakie zarzuty dom nasz im stawia. Musz? zatem w kilku s?owach obja?ni? ci ca?? histori?:
HISTORIA RODZINY SUAREZ
Pierwszym z naszej rodziny, kt?ry doszed? do maj?tku, by? I?igo Suarez. Sp?dziwszy m?odo?? na przebywaniu r??nych m?rz, przyst?pi? do sp??ki dzier?awi?cej kopalnie w Potosi i nast?pnie za?o?y? dom handlowy w Kadyksie.
Gdy Cygan doszed? do tego miejsca, Velasquez doby? tabliczek i zacz?? co? na nich zapisywa?. Widz?c to naczelnik zwr?ci? si? ku niemu i rzek?:
- Ksi??? zapewne ?yczysz sobie przedsi?wzi?? jakie? zajmuj?ce obliczenie, l?kam si? wi?c, aby dalsze moje opowiadanie ci w tym nie przeszkodzi?o.
- Bynajmniej - odpar? Velasquez - w?a?nie zajmuj? si? twoim opowiadaniem. By? mo?e, ?e ?w I?igo Suarez spotka w Ameryce kogo?, kto mu opowie histori? kogo? drugiego, kt?ry tak?e b?dzie mia? histori? do opowiedzenia. Aby zatem doj?? z tym do ?adu, wymy?li?em rubryki podobne do schematu, kt?ry nam s?u?y przy pewnego rodzaju post?pach, a?eby mo?na by?o wr?ci? do pocz?tkowych wyraz?w. Racz wi?c nie zwa?a? na mnie i ci?gn?? twoj? rzecz dalej. Cygan tak dalej m?wi?:
- I?igo Suarez, pragn?c za?o?y? dom handlowy, szuka? przyja?ni znakomitszych kupc?w hiszpa?skich. Rodzina Moro u?ywa?a w?wczas znacznej wzi?to?ci, uwiadomi? j? wi?c o zamiarze wej?cia z ni? w sta?e stosunki. Otrzyma? od niej przyzwolenie i aby rozpocz?? interesa, zawar? kilka um?w w Antwerpii i wystawi? na nie weksel na Madryt. Ale jakie? by?o jego oburzenie, gdy odes?ano mu jego weksel zaprotestowany. Nast?pn? poczt? otrzyma? wprawdzie list pe?en usprawiedliwie?; Rodryg Moro pisa? mu, ?e awiz nadszed? z op??nieniem, ?e on sam przebywa? w?wczas w San Ildefonso u ministra, a pierwszy jogo buchalter zastosowa? si? do obowi?zuj?cej w takich wypadkach regu?y post?powania, ?e jednak nie ma zado??uczynienia, jakiemu z najszczersz? ch?ci? by si? nie podda?. Ale obraza ju? nast?pi?a. I?igo Suarez zerwa? wszelkie stosunki z rodzin? Moro i umieraj?c poleci? synowi, aby nigdy nie wa?y? si? wdawa? z ni? w interesy.
Ojciec m?j, Ruiz Suarez, d?ugo by? pos?uszny rodzicielskim rozkazom, ale liczne bankructwa, kt?re nieoczekiwanie zmniejszy?y ilo?? dom?w handlowych, zmusi?y go do wej?cia w stosunki z rodzin? Moro. Wkr?tce gorzko tego po?a?owa?. M?wi?em ci, ?e mieli?my pewien udzia? w sp??ce dzier?awi?cej kopalnie w Potosi i tym sposobem otrzymuj?c znaczn? liczb? sztab srebra - zwykle wyp?acali?my nimi nasze rachunki. W tym celu posiadali?my skrzynie, ka?da na sto funt?w srebra, czyli warto?ci dw?ch tysi?cy siedmiuset pi??dziesi?ciu piastr?w. Te skrzynie, z kt?rych kilka mog?e? jeszcze widzie?, okuto by?y ?elazem i opatrzone o?owianymi plombami z cyfr? naszego domu. Ka?da skrzynia mia?a sw?j numer. Sz?y one do Indii, wraca?y do Europy, p?yn??y do Ameryki, a nikt ich nie otwiera? i ka?dy z przyjemno?ci? wyp?at? nimi przyjmowa?; w samym nawet Madrycie doskonale je znano. Tymczasem jaki? kupiec, maj?c uskuteczni? wyp?at? domowi Moro, zani?s? cztery takie skrzynie do pierwszego buchaltera, kt?ry nie tylko ?e je otworzy?, ale nadto kaza? sprawdzi? pr?b? srebra.
Gdy wie?? o tak krzywdz?cym post?powaniu dosz?a do Kadyksu, m?j ojciec wpad? w niepohamowany gniew. Nast?pn? poczt? otrzyma? wprawdzie list pe?en usprawiedliwie?: Antonio Moro, syn Rodryga, pisa? mu, ?e dw?r zawezwa? go do Valladolid i ?e po powrocie dopiero dowiedzia? si? o nierozs?dnym post?pku swego buchaltera, kt?ry b?d?c cudzoziemcem, niedawno przyby?ym, nie mia? jeszcze czasu pozna? zwyczaj?w hiszpa?skich. Ale ojciec bynajmniej nie poprzesta? na tych usprawiedliwieniach. Zerwa? wszelkie stosunki z domem Moro i umieraj?c zakaza? mi wdawa? si? z nimi w jakiekolwiek interesy.
D?ugo ?wi?cie s?ucha?em jego rozkaz?w i dobrze mi z tym by?o, nareszcie nieprzewidziane okoliczno?ci znowu po??czy?y mnie z domem Moro. Zapomnia?em lub raczej zaniecha?em na chwil? rad mego ojca i zobaczysz, jak na tym wyszed?em.
Interesy z dworem powo?a?y mnie do Madrytu, gdzie zapozna?em si? z niejakim Livardezem, kt?ry dawniej utrzymywa? dom handlowy, teraz za? ?y? z procentu od znacznych sum, poumieszczanych po r??nych miejscach. Cz?owiek ten mia? w swoim charakterze co? dla mnie przyci?gaj?cego. Ju?e?my si? z sob? do?? ?ci?le zaprzyja?nili, gdy dowiedzia?em si?, ?e Livardez jest wujem Sancha Moro, na?wczas naczelnika rodziny. Powinienem by? natychmiast zerwa? z nim wszelkie zwi?zki, ale ja, przeciwnie, jeszcze ?ci?lej si? z nim po??czy?em.
Pewnego dnia Livardez oznajmi? mi, ?e wiedz?c, z jak? bieg?o?ci? prowadz? handel z Wyspami Filipi?skimi, postanowi? tytu?om sp??ki komandytowej umie?ci? u mnie milion. Prze?o?y?em mu, ?e jako wuj Sancha jemu raczej powinien powierzy? swoje kapita?y; ale odpowiedzia? mi na to, ?e nierad z krewnymi wchodzi w interesy pieni??ne. Nareszcie przekona? mnie, co mu przysz?o z tym wi?ksz? ?atwo?ci?, ?e w samej rzeczy tym sposobem nie zawi?zywa?em ?adnych stosunk?w z domem Moro. Wr?ciwszy do Kadyksu, doda?em jeden okr?t do dw?ch moich, kt?re corocznie do wysp wysy?a?em, i przesta?em o nich my?le?. Nast?pnego roku biedny Livardez umar? i Sancho Moro napisa? mi, ?e znalaz?szy w papierach dow?d, jako wuj jego umie?ci? u mnie milion, prosi o zwrot tego kapita?u. By? mo?e nale?a?o zawiadomi? go o naszym uk?adzie i o sp??ce komandytowej ale nie chc?c mie? ?adnej styczno?ci z tym przekl?tym domem, odes?a?em milion bez ?adnych wyja?nie?.
Po dw?ch latach okr?ty moje wr?ci?y i potroi?y kapita? w?o?ony w ?adunek. Winienem wi?c by? zap?aci? dwa miliony nieboszczykowi Livardezowi, pomimo woli zatem musia?em napisa? do braci Moro, ?e mam dwa miliony na ich rozkazy. Odpowiedzieli mi na to, ?e przed dwoma laty kapita? zosta? wci?gni?ty do ksi?g i ?e wcale nie chc? s?ysze? o tych pieni?dzach.
Pojmujesz, m?j synu, jak silnie uczu?em t? okrutn? zniewag?, wyra?nie bowiem chcieli mi podarowa? dwa miliony. Radzi?em si? kilku negocjant?w z Kadyksu, kt?rzy, jakby na z?o??, przyznali s?uszno?? moim przeciwnikom, dowodz?c, ?e poniewa? dom Moro przed dwoma laty pokwitowa? mnie z kapita?u, nie ma zatem ?adnego prawa do zyskanego dzi? procentu. Got?w by?em wykaza? dowodnie, ?e kapita? Livardeza rzeczywi?cie znajdowa? si? na okr?tach i ?e gdy-by te by?y zaton??y, mia?bym prawo ??da? zwrotu oddanego miliona; ale widzia?em, ?e samo nazwisko Moro walczy przeciwko mnie i ?e gdybym si? podda? pod polubowny s?d negocjant?w, wyrok ich nie by?by dla mnie przychylny.
Uda?em si? do akwokata, kt?ry powiedzia? mi, ?e poniewa? bracia Moro za??dali zwrotu miliona bez pozwolenia ich zmar?ego wuja, ja za? u?y?em go wedle ??dania tego wuja, rzeczony zatem kapita? istotnie znajduje si? dot?d u mnie, milion za?, przed dwoma laty wci?gni?ty do ksi?g domu Moro, jest innym milionom, nie maj?cym z tym pierwszym ?adnego zwi?zku. Adwokat poradzi? mi, abym zapozwa? braci Moro przed trybuna? sewilski. Poszed?em za jego rad? i wytoczy?em im proces, kt?ry ci?gn?? si? przez sze?? lat i kosztowa? mnie sto tysi?cy piastr?w. Pomimo to przegra?em we wszystkich instancjach i dwa miliony u mnie pozosta?y.
Z pocz?tku chcia?em obr?ci? je na jaki zak?ad dobroczynny, ale obawia?em si?, aby zas?uga nie spad?a w pewnej cz??ci na przekl?tych braci Moro. Dotychczas nie wiem jeszcze, co poczn? z tymi pieni?dzmi, ka?dego jednak roku, sumuj?c bilans, umieszczam po stronie kredytu o dwa miliony mniej. Widzisz zatem m?j synu, ?e mam wystarczaj?ce powody, by zakaza? ci wszelkiej styczno?ci z domem braci Moro.
Gdy Cygan ko?czy? te s?owa, przys?ano po niego i ka?dy z nas odszed? w swoj? stron?.