Dzie? trzydziesty pierwszy
Obudziwszy si? spostrzeg?em w dolinie ob?z Cygan?w i pozna?em po panuj?cym w nim o?ywieniu, ?e maj? si? ku pochodowi, aby znowu rozpocz?? swe b??dne w?dr?wki. Po?pieszy?em z??czy? si? z nimi. Spodziewa?em si? licznych zapyta? co do mojej nieobecno?ci przez dwie noce, ale nikt si? do mnie nie odezwa?, tak dalece przygotowania do odjazdu zajmowa?y ka?dego. Skoro wszyscy dosiedli?my koni, kabalista rzek?:
- Tym razem mog? was zapewni?, ?e dzisiaj do woli nasycimy si? opowiadaniem ?yda Wiecznego Tu?acza. Nie straci?em jeszcze mojej w?adzy, jak to zuchwalec sobie wyobra?a. Ju? by? blisko Tarudantu, gdy zmusi?em go do powrotu. Jest niezadowolony i idzie - jak mo?e najwolniej, ale mam ?rodki na przyspieszenie jego krok?w.
To m?wi?c doby? z kieszeni ksi??k?, zacz?? odczytywa? jakie? barbarzy?skie formu?y i wkr?tce na wierzcho?ku g?ry spostrzegli?my starego w??cz?g?.
- Widzicie go - krzykn?? Uzeda. - ?otr! Leniwiec! Zobaczycie, jak si? z nim przywitam.
Rebeka zacz??a wstawia? si? za winnym i brat jej, zda si?, och?on?? z gniewu, wszelako gdy ?yd zbli?y? si? ku nam, Uzeda nie m?g? powstrzyma? si? od uczynienia mu gwa?townych wyrzut?w w j?zyku dla mnie niezrozumia?ym. Nast?pnie rozkaza? mu kroczy? obok mego konia i ci?gn?? dalej opowiadanie swoich przyg?d od miejsca, w kt?rym je przerwa?.
Nieszcz??liwy w?drowiec nic na to nie odrzek? i tak zacz?? m?wi?:
DALSZY CI?G HISTORII ?YDA WIECZNEGO TU?ACZA
Powiedzia?em wam, ?e w Jerozolimie utworzy?a si? sekta herodian, kt?ra utrzymywa?a, ?e Herod jest Mesjaszem; nadto obieca?em wam wyja?ni? znaczenie, jakie ?ydzi przywi?zywali do tego wyrazu. Powiem wam wi?c, ?e Mesjasz znaczy po hebrajsku "namaszczony, pomazany olejem" – "Christos" za? jest greckim t?umaczeniem tego imienia. Jakub, obudziwszy si? po s?awnym swoim widzeniu, rozla? olej na kamie?, na kt?rym g?owa jego spoczywa?a, i nazwa? to miejsce Bethel, czyli Domem Boga. Mo?ecie przekona? si? z Sanchuniatona, ?e Uranos wynalaz? betyle, czyli o?ywione kamienie. Wierzono na?wczas, ?e Duch Bo?y natychmiast wype?nia wszystko, cokolwiek zosta?o po?wi?cone przez pomazanie.
Zacz?to namaszcza? kr?l?w i Mesjasz sta? si? synonimem kr?la. Gdy Dawid m?wi o Mesjaszu, siebie samego ma w?wczas na widoku, o czym si? mo?na przekona? z drugiego jego psalmu. Skoro jednak kr?lestwo ?ydowskie - rozdzielone, nast?pnie zaj?te przez obcych - sta?o si? igraszk? s?siednich mocarstw, zw?aszcza za? gdy lud zaprowadzono do niewoli, prorocy co si? zacz?li go pociesza? m?wi?c, ?e przyjdzie dzie?, w kt?rym zjawi si? kr?l z pokolenia Dawidowego. Ten upokorzy dum? Babilonu i w triumfie ?yd?w z niewoli wywiedzie. Najwspanialsze gmachy z ?atwo?ci? wznosi?y si? w natchnieniach prorok?w, st?d te? nie omieszkali tak zabudowywa? przysz?ego Jeruzalem, by sta?o si? godne przyj?? w swych murach pot??nego kr?la, z ?wi?tyni?, kt?rej by nie brakowa?o niczego, co by tylko mog?o podnie?? w oczach ludu poszanowanie wiary. ?ydzi, chocia? do s??w ich nie przywi?zywali wielkiej wagi, z przyjemno?ci? jednak s?uchali prorok?w. W istocie, niepodobna wymaga?, aby si? gor?co zajmowali wypadkami, kt?re mia?y nast?pi? dopiero za praprawnuk?w ich wnuk?w.
Zdaje si?, ?e pod panowaniem Macedo?czyk?w prawie zupe?nie zapomniano o prorokach, dlatego te? w ?adnym Machabeuszu nie widziano Mesjasza, chocia? wyzwolili oni kraj spod panowania cudzoziemc?w. R?wnie? o ?adnym z ich potomk?w, kt?rzy nosili tytu? kr?lewski, nie m?wiono, ?e go przepowiedzieli prorocy.
Inaczej wszak?e dzia?o si? za panowania starego Heroda. Dworzanie tego w?adcy, wyczerpawszy przez czterdzie?ci lat wszystkie pochlebstwa, uprzyjemniaj?ce mu ?ycie, wm?wili w niego nareszcie, ?e jest Mesjaszem zapowiedzianym przez prorok?w. Herod, zniech?cony do wszystkiego, z wyj?tkiem najwy?szej w?adzy, kt?rej z ka?dym dniem coraz wi?cej pragn??, uzna? zdanie to za jedyny ?rodek przekonania si?, kt?rzy z poddanych s? mu prawdziwie wierni.
Przyjaciele jego utworzyli wi?c sekt? herodian, kt?rych naczelnikiem by? oszust Sedekias, m?odszy brat mojej babki. Pojmujecie, ?e ani m?j dziad, ani Dellius nie my?leli ju? o przesiedleniu si? do Jerozolimy. Kazali uku? ma?? skrzynk? z br?zu i zamkn?li w niej kontrakt sprzeda?y domu Hillela oraz rewers jego na trzydzie?ci tysi?cy darejk?w wraz z cesj?, kt?r? Dellius zezna? na rzecz ojca mego, Mardocheja. Nast?pnie przy?o?yli piecz?cie i postanowili nie my?le? o tym, dop?ki okoliczno?ci nie przybior? przyja?niej-szego dla nich obrotu.
Herod umar? i Judea sta?a si? pastw? najop?aka?szych wa?ni. Trzydziestu naczelnik?w stronnictw kaza?o si? nama?ci? i og?osi? Mesjaszami. W kilka lat potem Mardochej za?lubi? c?rk? jednego z s?siad?w i ja, jedyny owoc ich zwi?zku, przyszed?em na ?wiat w ostatnim roku panowania Augusta. Dziad m?j chcia? mnie osobi?cie obrzeza? i rozkaza? w tym celu przygotowa? wspania?? uczt?, ale przyzwyczajony do odosobnienia i sko?atany wiekiem, wskutek tych zachod?w wpad? w chorob?, kt?ra w kilka tygodni zaprowadzi?a go do grobu. Wyzion?? ducha w obj?ciach Delliusa, polecaj?c mu, aby stara? si? zachowa? dla nas br?zow? skrzynk? i nie pozwoli?, i?by niegodziwiec spokojnie u?ywa? owoc?w swego ?otrostwa. Moja matka, kt?rej po??g nie odby? si? szcz??liwie, tylko o kilka miesi?cy prze?y?a swego te?cia.
W owym czasie ?ydzi mieli zwyczaj przybierania nazwisk greckich lub perskich. Nazwano mnie Ahas-werem. Pod tym to nazwiskiem w roku 1603 w Lubece da?em si? pozna? Antoniemu Kolterusowi, jak mo?na o tym przekona? si? z pism Duduleusa: to? samo miano nosi?em tak?e w roku 1710 w Cambridge, jak tego dowodz? dzie?a uczonego Tenzeliusa.
- Senor Ahaswerze - rzek? Velasquez - wspominaj? tak?e o tobie w Theatrum Europaeum.
- By? mo?e - odpowiedzia? ?yd - gdy? prawie powszechnie jestem znany od czasu, jak kabali?ci wpadli na pomys? przyzywania mnie z g??bi Afryki.
Na?wczas zabra?em g?os i zapyta?em ?yda, dlaczego szczeg?lniej upodoba? sobie te pustynne okolice.
- Dlatego, ?e nie spotykam w nich ludzi - odrzek? - je?eli za? czasem spotkam zab??kanego w?drowca lub jak?? kafryjsk? rodzin?, wtedy, znaj?c legowisko lwicy karmi?cej swoje dzieci, prowadz? j? na zdobycz i z rozkosz? patrz?, jak ich w moich oczach po?era.
- Senor Ahaswerze - przerwa? Velasquez - zdajesz mi si? by? cz?owiekiem niegodziwego sposobu my?lenia.
- Uprzedza?em was - rzek? kabalista - ?e to najwi?kszy ?otr na ?wiecie.
- Gdyby? tak jak ja ?y? osiemna?cie wiek?w - odpar? w??cz?ga - pewno nie by?by? lepszy ode mnie.
- Spodziewam si? ?y? d?u?ej i daleko uczciwiej - przerwa? kabalista. - Ale zostaw te impertynencje i opowiadaj dalej swoje przygody.
?yd nie odpowiedzia? ani s?owa i tak dalej m?wi?:
Stary Dellius zosta? przy moim ojcu, na kt?rego tyle trosk si? od razu zwali?o. ?yli nadal razem w swoim schronieniu, gdy tymczasem Sedekias. przez ?mier? Heroda pozbawiony opieki, niespokojnie si? o nas dopytywa?. Obawa naszego przybycia do Jerozolimy bezustannie go dr?czy?a. Postanowi? zatem po?wi?ci? nas dla dobra w?asnego spokoju i wszystko zdawa?o si? sprzyja? jego zamiarom, gdy? Dellius ociemnia?, m?j ojciec za?, b?d?c do niego szczerze przywi?zany, odosobni? si? bardziej ni? kiedykolwiek. Tak up?yn??o sze?? lat.
Pewnego dnia doniesiono nam, ?e jacy? ?ydzi z Jerozolimy zakupili s?siedni dom i ?e mieszkaj? w nim ludzie, kt?rym ?le z oczu patrzy i kt?rzy wygl?daj? na morderc?w. M?j ojciec, z natury lubi?cy samotno??, korzysta? z tej okoliczno?ci i wcale nie wychodzi? z domu.
Tu jaki? nag?y zgie?k przerwa? opowiadanie tu?acza, kt?ry schwyci? t? sposobno?? i znik? nam z oczu. Wkr?tce przybyli?my na miejsce noclegu, gdzie zastali?my ju? przygotowany i zastawiony posi?ek. Jedli?my, jak na podr??nych przysta?o, a gdy sprz?tni?to obrus, Rebeka, zwracaj?c si? do Cygana, rzek?a:
- Je?eli si? nie myl?, w chwili gdy nam przerwano, m?wi?e?, ?e dwie kobiety upewniwszy si?, i? nikt ich nie ?ledzi, szybko przebieg?y ulic? i wesz?y do domu kawalera Toledo.
Naczelnik Cygan?w widz?c, ?e pragniemy us?ysze? dalszy ci?g jego przyg?d, zacz?? w te s?owa:
DALSZY CI?G HISTORII NACZELNIKA CYGAN?W
Dogoni?em obie kobiety, w?a?nie gdy wchodzi?y na schody, i pokazawszy im pr?bki, powiedzia?em, o poleceniu danym mi przez zazdro?nika, dodaj?c:
- Teraz wejd?cie panie naprawd? do ko?cio?a, ja tymczasem pobiegn? po mniemanego kochanka, kt?ry, zdaje mi si?, jest m??em jednej z was. Skoro was zobaczy, nie chc?c zapewne, aby?cie wiedzia?y, ?e was ?ledzi?, odejdzie, a wtedy b?dziecie mog?y p?j??, dok?d wam si? podoba.
Nieznajome us?ucha?y mojej rady, ja za? pobieg?em do kupca win i donios?em zazdro?nikowi, ?e obie kobiety rzeczywi?cie przyby?y do ko?cio?a. Poszli?my razem i wtedy pokaza?em mu dwie aksamitne sp?dnice podobne do pr?bek, kt?re trzyma?em w r?ku.
Zdawa? si? jeszcze pow?tpiewa?, ale wtem jedna z kobiet odwr?ci?a si? i jak gdyby nie naumy?lnie uchyli?a nieco zas?ony. Wnet rado?? ma??e?ska rozla?a si? po rysach zazdro?nika, wkr?tce wmiesza? si? mi?dzy t?um i wyszed? z ko?cio?a. Wybieg?em za nim na ulic?, podzi?kowa? mi i da? jeszcze jedn? sztuk? z?ota. Sumienie nie pozwala?o mi jej przyj??, ale nie chc?c si? zdradzi?, musia?em schowa? j? do kieszeni. ?ciga?em go wzrokiem, nast?pnie poszed?em po dwie kobiety i odprowadzi?em je do domu kawalera. ?adniejsza z nich chcia?a mi da? sztuk? z?ota.
- Przebacz, pani - rzek?em - sumienie nakazywa?o mi zdradzi? twego mniemanego kochanka, gdy? pozna?em w nim m??a, ale nieuczciwie by?oby przyjmowa? z obu stron zap?at?.
Wr?ci?em do przysionka ?w. Rocha i pokaza?em dwie sztuki z?ota. Moi towarzysze krzykn?li z podziwu. Cz?sto poruczano im podobne zlecenia, ale nigdy nikt tak ich sowicie nie wynagradza?. Zanios?em z?oto do wsp?lnej kasy; ch?opcy poszli za mn?, chc?c nacieszy? si? zdziwieniem przekupki, kt?ra w istocie nic posiada?a si? ze zdumienia na widok tylu naraz pieni?dzy. O?wiadczy?a, ?e nie tylko da nam tyle kasztan?w, ile sami zechcemy, ale ?e nadto zaopatrzy sio w ma?e kie?baski i wszystko, czego potrzeba do ich upieczenia. Nadzieja takiej biesiady nape?ni?a rado?ci? nasz? czered?, ja tylko jej nie podziela?em i po stanowi?em wyszuka? sobie lepszego kucharza. Tymczasem nape?nili?my kieszenie kasztanami i wr?cili?my do przysionka ?w. Rocha. Po posi?ku zawin??em si? w p?aszcz i zasn??em.
Nazajutrz jedna z poznanych wczoraj kobiet zbli?y?a si? do mnie i wr?czy?a mi list prosz?c, abym zani?s? go do kawalera. Poszed?em i odda?em pismo jego kamerdynerowi. Wkr?tce wprowadzono mnie do pokoju. Powierzchowno?? kawalera Toledo sprawi?a na mnie przyjemne wra?enie. Z ?atwo?ci? zrozumia?em, dlaczego jest w ?askach u kobiet. By? to m?odzieniec nader powabnej postaci. Nie potrzebowa? u?miecha.:
si?, gdy? weso?o?? przebija?a si? w ka?dym rysie jego twarzy, przy czym jaki? wdzi?k towarzyszy? wszystkim jego poruszeniom; mo?na by?o tylko domy?li? si? lekko?ci i niesta?o?ci w jego obyczajach, co bez w?tpienia by?oby mu szkodzi?o u kobiet, gdyby ka?da nie by?a przekonana, ?e potrafi ustali? najbardziej p?ochego m??czyzn?.
- M?j przyjacielu - rzek? kawaler - znam ju? tw?j dowcip i uczciwo??. Chcesz wej?? do mej s?u?by?
- To niemo?liwe - odrzek?em. - Urodzi?em si? szlachcicom i nie mog? podejmowa? si? obowi?zk?w s?u??cego. Obra?em stan ?ebracki, gdy? ten nikomu nie przynosi ujmy.
- Wy?mienicie - zawo?a? kawaler - oto odpowied? godna prawdziwego Kastylijczyka. Powiedz?e mi, co mog? dla ciebie uczyni??
- Senor kawalerze - odpowiedzia?em - lubi? m?j stan, poniewa? jest zaszczytny i daje mi ?rodki do ?ycia, ale przyznam si?, ?e kuchnia nie jest tam najlepsza. Je?eli wi?c senor zechcesz mi pozwoli?, abym jada? z twymi lud?mi, b?d? to uwa?a? za najwi?ksze dla siebie szcz??cie.
- Z najwi?ksz? ch?ci? - rzek? kawaler. - W dniach, gdy przyjmuj? u siebie kobiety, zwykle odsy?am s?u??cych, wi?c gdyby w?wczas szlacheckie twoje urodzenie pozwoli?o ci us?ugiwa? nam do sto?u...
- Skoro senor b?dziesz ze swoj? kochank? - odpowiedzia?em - natenczas z przyjemno?ci? mog? wam us?ugiwa?, gdy? staj?c ci si? u?ytecznym, uszlachetniam tym sposobem m?j post?pek.
To powiedziawszy po?egna?em kawalera i uda?em si? na ulic? Toledo. Zapyta?em o dom senora Avadoro, ale nikt nie umia? mi odpowiedzie?. Wtedy zapyta?em o dom Filipa del Tintero Largo. Pokazano mi balkon, na kt?rym ujrza?em cz?owieka powa?nej postaci, pal?cego cygaro i - jak mi si? zdawa?o - licz?cego dach?wki pa?acu ksi?cia Alby. G?os natury ?ywo odezwa? si? w mym sercu, ale zarazem zastanowi?o mnie, ?e natura obdarzy?a ojca takim zbytkiem powagi, zarazem tak niewiele udzielaj?c jej synowi. S?dzi?em, ?e lepiej by?aby uczyni?a rozdzielaj?c t? powag? po r?wni mi?dzy obydw?ch, wszelako przysz?o mi na my?l, ?e nale?y za wszystko dzi?kowa? Bogu, i poprzestaj?c na tym wniosku, wr?ci?em do towarzysz?w. Poszli?my spr?bowa? kie?basek u przekupki, kt?re tak dalece mi zasmakowa?y, ?e zupe?nie zapomnia?em o obiedzie u kawalera.
Nad wieczorem spostrzeg?em obie kobiety, wchodz?ce do jego domu. Widz?c, ?e do?? d?ugo tam bawi?, poszed?em dowiedzie? si?, czy nie potrzebuj? moich us?ug, ale w?a?nie w tej chwili wychodzi?y. Przem?wi?em kilka dwuznacznych s??w do pi?kniejszej, kt?ra za ca?? odpowied? uderzy?a mnie lekko wachlarzem po twarzy. W chwil? p??niej zbli?y? si? do mnie cz?owiek wynios?ej postawy, z krzy?em malta?skim wyszytym na p?aszczu. Reszta jego odzienia zdradza?a podr??nego. Zapyta? mnie, gdzie mieszka kawaler Toledo. Odpowiedzia?em, ?e mog? go zaprowadzi?. Nie znale?li?my nikogo w przedpokoju, otworzy?em wi?c drzwi i wszed?em z nim razem do ?rodka. Kawaler Toledo zdziwi? si? niepoma?u.
- Co widz? - zawo?a? - ty?e? to, m?j kochany Aguilarze? Przyby?e? do Madrytu, jak?e jestem szcz??liwy! C?? si? tam dzieje na Malcie? Co porabia wielki mistrz? wielki komtur, przeor nowicjatu? Drogi przyjacielu, niech?e ci? u?ciskam!
Kawaler Aguilar odpowiedzia? na te o?wiadczenia z r6wn? czu?o?ci?, wszelako z daleko wi?ksz? powag?. Domy?li?em si?, ?e dwaj przyjaciele zechc? wieczerza? razem. Znalaz?em w przedpokoju nakrycie i pobieg?em czym pr?dzej po wieczerz?. Gdy st?? by? ju? zastawiony, kawaler Toledo kaza? mi przynie?? od piwniczego dwie butelki musuj?cego francuskiego wina. Spe?ni?em jego rozkaz i wysadzi?em korki.
Tymczasem obaj przyjaciele rozmawiali, przypominaj?c sobie mn?stwo wsp?lnych wspomnie?, po czym Toledo, zabrawszy g?os, tak rzek?:
- Nie pojmuj?, jakim sposobem, obdarzeni cale przeciwnymi charakterami, mo?emy ?y? ze sob? w tak ?cis?ej przyja?ni. Ty posiadasz wszystkie cnoty, ja za? pomimo to kocham ci?, jak gdyby? by? najgorszym cz?owiekiem na ?wiecie. W istocie, s??w tych czynem dowodz?, gdy? dot?d z nikim nie zaprzyja?ni?em si? w Madrycie i ty wci?? jeste? jedynym moim przyjacielem. Ale prawd? m?wi?c, nie jestem r?wnie sta?y w mi?o?ci.
- Czy nadal masz te same zasady wzgl?dem kobiet? - przerwa? Aguilar.
- Niezupe?nie - odpar? Toledo - dawniej jak najszybciej porzuca?em jedn? kochank? dla drugiej, teraz za? przekona?em si?, ?e tym sposobem trac? zbyt wiele czasu, i zwykle rozpoczynam nowy zwi?zek, zanim zerw? pierwszy, podczas gdy w dali upatruj? ju? trzeci.
- Tak wi?c - rzek? Aguilar - ci?gle jeszcze nie wyrzek?e? si? tej lekkomy?lno?ci?
- Ja nie - odpowiedzia? Toledo - ale l?kam si?, a?eby ona mnie nie opu?ci?a. Kobiety madryckie maj? w swym charakterze co? tak natarczywego, tak nieodczepnego, ?e cz?sto mimowolnie cz?owiek staj:? si? bardziej moralny, ani?eliby sobie tego ?yczy?.
- Nie rozumiem zupe?nie twoich s??w - rzek? Aguilar - zreszt? nie ma w tym nic dziwnego, nasz zakon jest wojskowy, a zarazem duchowny; ?lubujemy podobnie jak mnisi i ksi??a.
- Zapewne - doda? Toledo - lub jak kobiety, gdy przysi?gaj? na wierno?? ma??onkom.
- I kt?? z nas wie - rzek? Aguilar - czy za z?amanie przysi?gi nie czeka ich straszna kara na tamtym ?wiecie?
- M?j przyjacielu - powiedzia? Toledo - wierz? w to wszystko, w co chrze?cijanin powinien wierzy?, ale zdaje mi si?, ?e zachodzi tu pewne nieporozumienie. Jak?e to, do diab?a, wi?c chcesz, a?eby ?ona oidora Uscariza mia?a by? sma?ona w ogniu przez ca?? wieczno??, poniewa? dzi? jedn? godzin? ze mn? przep?dzi?a?
- Wiara naucza nas - rzek? Aguilar - ?e s? inne jeszcze miejsca pokuty.
- Masz na my?li czy?ciec - odpowiedzia? Toledo. - Przeszed?em przeze?, kiedym si? kocha? w tej diabelskiej Inezie z Nawarry, najdziwaczniejszym, najbardziej wymagaj?cym i najzazdro?niejszym stworzeniu, jakie kiedykolwiek w ?yciu spotka?em; ale te? odt?d zarzekam si? na wieki bogi? teatralnych. Ale ja rozprawiam, a ty ani jesz, ani pijesz; ja wypr??ni?em ca?? butelk?, a tw?j kieliszek jeszcze pe?ny. O czym my?lisz? O czym tak dumasz?
- Duma?em - rzek? Aguilar - nad s?o?cem, kt?re dzi? widzia?em.
- Nie mog? ci tego zaprzeczy? - przerwa? Toledo - gdy? ja tak?e je widzia?em.
- Duma?em tak?e - doda? Aguilar - nad tym, czy jutro je zobacz?.
- Nie w?tpi? o tym, zw?aszcza je?eli mg?y nie b?dzie.
- Nie zar?czaj, gdy?, by? mo?e, nie do?yj? jutrzejszego dnia.
- Musz? wyzna? - rzek? Toledo - ?e przywozisz nam z Malty my?li, jak do sto?u, niezbyt weso?e.
- Cz?owiek zawsze pewien jest ?mierci - przerwa? Aguilar - ale nigdy nie wie, kiedy ostatnia chwila na? przypadnie.
- S?uchaj no - rzek? Toledo - przyznaj si?, od kogo zas?ysza?e? te przyjemne nowiny? Musia? to by? jaki? nader pocieszny ?miertelnik; czy cz?sto zapraszasz go na wieczerz??
- Mylisz si? - odrzek? Aguilar - dzisiejszego poranku m?wi? mi o tym spowiednik.
- Jak to - zawo?a? Toledo - przyje?d?asz do Madrytu i tego samego dnia idziesz do spowiedzi? Czy?by pojedynek ci? tu sprowadza??
- W?a?nie dlatego poszed?em do spowiedzi.
- Wy?mienicie - rzek? Toledo - od dawna nie trzyma?em ju? szpady w r?ku i je?eli chcesz, mog? s?u?y? ci za ?wiadka.
- Mocno ?a?uj? - odpowiedzia? Aguilar - ale w?a?nie ty jeste? jedynym cz?owiekiem, kt?rego nie mog? prosi? o wy?wiadczenie mi tej przys?ugi.
- Sprawiedliwe nieba! - krzykn?? Toledo - znowu wi?c rozpocz??e? nieszcz?sny sp?r z moim bratem?
- Nie inaczej, m?j przyjacielu - odpar? Aguilar - ksi??? Lerma nie chcia? zgodzi? si? na zado??uczynienie, jakiego ode? wymaga?em, dzi? wi?c w nocy mamy bi? si? przy pochodniach nad brzegami Man-zanaresu, pod wielkim mostom.
- Wielki Bo?e! - zawo?a? Toledo z bole?ci? - mam?e dzi? wieczorem straci? brata lub przyjaciela?
- By? mo?e obu - odrzek? Aguilar. - Wyzwali?my si? na ?mier? i ?ycie; zamiast szpad, zgodzili?my si? na d?ugi sztylet w prawej, a pugina? w lewej r?ce. Wiesz, ?e bro? ta jest straszna.
Toledo, kt?rego tkliwa dusza ?atwo przejmowa?a wszelkie wra?enia, z najhuczniejszej weso?o?ci od razu wpad? w najpos?pniejsz? rozpacz.
- Przewidywa?em twoj? bole?? - rzek? Aguilar - i dlatego nie chcia?em widzie? si? z tob?, ale g?os z nieba da? mi si? s?ysze?, rozkazuj?c, abym ci? ostrzeg? o karach, jakie nas czekaj? w przysz?ym ?yciu.
- Ach! - zawo?a? Toledo - prosz? ci?, nie my?l wcale o moim nawr?ceniu.
- Jestem tylko ?o?nierzem - rzek? Aguilar - nie umiem wyg?asza? kaza?, ale powinienem s?ucha? g?osu boskiego.
W tej chwili zegar uderzy? jedenast?, Aguilar u?ciska? przyjaciela i rzek?:
- Pos?uchaj, Toledo: tajemne przeczucie ostrzega mnie, ?e zgin?, pragn? jednak, a?eby ?mier? moja przyda?a si? do twego zbawienia. Op??ni? walk? a? do p??nocy. Natenczas uwa?aj pilnie; je?eli umarli mog? jakimi znaki da? si? s?ysze? ?yj?cym, w takim razie b?d? przekonany, ?e przyjaciel tw?j nie omieszka upewni? ci? o istnieniu tamtego ?wiata. Uprzedzam ci? tylko, uwa?aj dobrze o samej p??nocy.
To m?wi?c Aguilar u?ciska? jeszcze raz przyjaciela i wyszed?, Toledo rzuci? si? na ???ko i zala? ?zami, ja za? wyszed?em do przedpokoju, nie zamykaj?c za sob? drzwi. By?em ciekawy, jak si? to wszystko sko?czy.
Toledo wstawa?, spogl?da? na zegarek, po czym znowu pada? na ???ko i p?aka?. Noc by?a ciemna, tylko migotania dalekich b?yskawic przedziera?y si? czasami przez szpary okiennic. Burza zbli?a?a si? coraz bardziej i groza jej powi?ksza?a jeszcze pos?pno?? naszego po?o?enia. P??noc uderzy?a i z ostatnim d?wi?kiem us?yszeli?my trzy stukni?cia w okiennic?.
Toledo otworzy? okiennic? m?wi?c:
- Czy zgin??e??
- Zgin??em - odpowiedzia? grobowy g?os.
- Czy jest czy?ciec na tamtym ?wiecie? - zapyta? Toledo.
- Jest, i ja si? w nim ju? znajduj? - odrzek? ten?e sam g?os, po czym us?yszeli?my d?ugi, bolesny j?k.
Toledo pad? twarz? na ziemi?, nast?pnie porwa? si?, wzi?? p?aszcz i wyszed?. Uda?em si? za nim; zwr?cili?my si? drog?, ku Manzanaresowi, ale jeszcze nie doszli?my do wielkiego mostu, gdy ujrzeli?my czered? ludzi, z kt?rych kilku nios?o pochodnie. Toledo pozna? swego brata.
- Nie masz potrzeby i?? dalej - rzek? mu ksi??? Lerma - je?eli nie chcesz potkn?? si? o trupa twego przyjaciela.
Toledo pad? bez zmys??w. Widz?c, ?e jest w r?kach swoich ludzi, powr?ci?em do mego przysionka i zacz??em rozmy?la? nad tym wszystkim, czego by?em ?wiadkiem. Ojciec Sanudo nieraz wspomina? nam o czy??cu i nowe to zapewnienie nie sprawi?o na mnie nadzwyczajnego wra?enia. Zasn??em zwyk?ym, twardym snem.
Nazajutrz pierwszym cz?owiekiem, kt?ry wszed? do ko?cio?a ?w. Rocha, by? Toledo, ale tak blady i zn?kany, ?e zaledwie mog?em go pozna?. D?ugo modli? si?, wreszcie za??da? spowiednika.
Gdy Cygan doszed? do tego miejsca, przerwano mu dalsze opowiadanie, musia? nas zatem opu?ci? i rozeszli?my si?, ka?dy w swoj? stron?.