Prus B. NA WAKACJACH

Wieczorem, jak zwykle, przyszed? do mnie m?j szkolny kolega. Mieszkali?my obaj na wsi o kilka wiorst od siebie i widywali?my si? prawie co dzie?. By? to przystojny blondyn, kt?rego ?agodne. oczy mog?y rozmarzy? niejedn? kobiet?. Mnie poci?ga? jego niewzruszony spok?j i trze?wo?? umys?u.

Tego dnia spostrzeg?em, ?e mu co? dolega; patrzy? w ziemi? i gor?czkowo uderza? si? po nogach szpicrut?. Nie uwa?a?em za stosowne pyta? go o pow?d widocznego zak?opotania, ale on sam zacz??.

- Wiesz - odezwa? si? - mia?em dzi? g?upi wypadek. Zdziwi?em si?; by?o rzecz? prawie niepodobn?, a?eby, "g?upi wypadek" m?g? si? zdarzy? tak panuj?cemu nad sob? cz?owiekowi.

- Mieli?my - m?wi dalej - z rana we wsi po?ar. Spali?a si? cha?upa...

- A ty? mo?e skoczy? w ogie??... - przerwa?em mu troch? drwi?cym tonem.

Wzruszy? ramionami i zdawa?o mi si?, ?e si? lekko zarumieni?; zreszt? mo?e mu pad? na twarz blask zachodz?cego s?o?ca.

- Zapali?y si? - ci?gn?? po przerwie - konopie na strychu u ch?opa, a w kilka minut p??niej strzecha. Czyta?em w tej chwili jaki? zajmuj?cy rozdzia? Saya, ale na widok k??b?w czarnego dymu i p?omyk?w wydobywaj?cych si? ze szczelin przy kominie, opanowa?a mnie filisterska ciekawo?? i powlok?em si? na miejsce. Ludzie byli przy robocie, wi?c zasta?em zaledwie kilka os?b: dwie baby lamentuj?ce nad nieszcz??ciem, organi?cin?, kt?ra obrazem ?w. Floriana za?egnywa?a po?ar, i ch?opa, kt?ry medytowa? trzymaj?c w obu r?kach pust? konewk?. Od nich us?ysza?em, ?e cha?upa zamkni?ta, bo gospodarz z kobieta wyszli w pole.

"Oto nasz system budowania!... - pomy?la?em. - Dom p?onie, jakby go prochem nabito..."

Istotnie, w ci?gu paru minut ca?y dach stal w p?omieniu: dym gryz? w oczy, a ogie? tak mocno przypieka?, ?e z obawy o ?akiet? musia?em cofn?? si? o par? krok?w.

Tymczasem nadbieg?o wi?cej ludzi z os?kami, siekierami i wod?: jedni pocz?li wywraca? p?ot, kt?remu nic nie grozi?o, inni leli wod? z konewek w taki spos?b, ?e nie tkn?wszy ognia, przemoczyli do nitki zgromadzonych, a jedn? bab? wywr?cili na ziemi?. Nie robi?em im ?adnych uwag wiedz?c, ?e nic nie grozi dalszym budynkom; chata za? by?a nie do uratowania.

Nagle kto? krzykn??: "Tam jest dziecko, ten ma?y Stasiek!..."

- "Gdzie?..." - spytano. - "W cha?upie, ?pi w nieckach pod oknem... Ino kt?ry wybij szyb?, a jeszcze wyci?gniesz ?ywego..."

Nikt si? jednak nie ruszy?. S?oma na dachu ju? sp?on?h, a krokwie ?arzy?y si? jak rozpalone druty.

Wyznaj?, ?e gdym to us?ysza?, serce drgn??o mi w niezwyk?y spos?b.

"Je?eli nikt nie idzie - pomy?la?em - wi?c ja p?jd?... Na uratowanie ch?opca wystarczy p?? minuty. Czasu a? nadto, ale -jakie? piekielne gor?co!..."

"No, rusz?e si? kt?ry! - wo?a?y baby. - O wy, psie dusze, nie warci?ta nazywa? si? ch?opami!..." - "To le? sama w ogie?, kiedy? taka m?dra! - ofukn?? kto? z t?umu. - Tam pewna ?mier?, a dziecko, s?abe jak kurcz?, i tak ju? nie ?yje..."

"?adnie! - pomy?la?em - nikt nie idzie, a ja jeszcze si? waham! Chocia? - szepn??a mi rozwaga - jakie licho ci?gnie mnie do bezcelowej awantury?... Czy ja wiem, gdzie le?y dzieciak?... Mo?e wypad? z niecek?..."

Belki ju? by?y zw?glone i z g?uchym trzaskiem zacz??y si? wygina?.

"Ale trzeba w ko?cu wedrze? si? tam - my?la?em - ka?da sekunda jest droga. Dzieciak przecie nie mo?e spali? si? jak robak.

- Lecz je?eli ju? nie ?yje?... - odpowiedzia?o zastanowienie -w takim razie szkoda nawet surduta..."

Z daleka odezwa? si? straszny krzyk kobiecy: "Ratujcie dziecko!..." - "Trzymajcie j?!... - zawo?ano w odpowiedzi. - Skoczy w ogie? i zginie..."

Us?ysza?em za sob? jakie? szamotanie i ten sam krzyk: "Puszczajcie !... to moje dziecko!..."-, ,Ci?gnij j? wp??!..."- odpowie-dziano.

Nie mog?em wytrzyma? i rzuci?em si? naprz?d. Owion?? mnie ?ar, dym, dach zatrzeszcza?, jakby go rozdarto, z komina posypa?y si? ceg?y. Poczu?em, ?e mi si? tl? w?osy, i - cofn??em si? rozgniewany. "Co za g?upi sentymentalizm - pomy?la?em - dla garstki ludzkich popio??w robi? z siebie straszyd?o?... Jeszcze powiedz?, ?e tanim kosztem chcia?em zosta? bohaterem!..."

Wtem potr?ci?a mnie jaka? m?oda dziewczyna biegn?ca do chaty. Us?ysza?em brz?k wybitych szyb, a gdy nag?y wiatr odgarn?? tuman dymu, zobaczy?em j? w oknie tak silnie pochylon? do wn?trza izby, ?e wida? by?o jej nie umyte nogi.

"Co ty robisz, wariatko?! - krzykn??em - tam ju? jest trup, nie '» dziecko..." - , Jagna! chodzi tu!..." - zawo?ano z t?umu.

Pu?ap zapad? si?, a? iskry sypn??y do nieba. Dziewczyna znik?a w dymie, a mnie pociemnia?o w oczach.

"Ja-gna!..." - powt?rzy? lamentuj?cy g?os.

"Zara!... zara!..." - odpowiedzia?a dziewczyna przebiegaj?c ko?o mnie z powrotem.

Z wysi?kiem d?wiga?a w r?kach ch?opca, kt?ry obudziwszy si? wrzeszcza? wniebog?osy.

- Wi?c dziecko ?yje? - spyta?em.

- Jak najzdrowsze.

- A dziewczyna... czy to jego siostra?

- Gdzie? tam! - odpar? - zupe?nie obca; nawet s?u?y u innego gospodarza i ma najwy?ej pi?tna?cie lat.

- I nic si? jej nie sta?o?

- Opali?a sobie chustk? i troch? w?os?w. Id?c tu widzia?em j?;

skroba?a przed sieni? kartofle i co? sobie nuci?a fa?szywym g?osem. Chcia?em jej wyrazi? moje uznanie, nagle jednak przysz?y mi na my?l: jej dziki zapa? i m?j rozs?dny takt wobec cudzego nieszcz??cia, i... taki mnie wstyd ogarn??, ?e nie ?mia?em do niej przem?wi? ani wyrazu.

My ju? tacy!... - doda? i pocz?? szpicr?zg? ?cina? rosn?ce przy drodze badyle.

Na niebie zacz??y si? pokazywa? gwiazdy i ch?odny wiatr przyni?s? od stawu rechotanie ?ab i kwilenie zabieraj?cych si? do snu ptak?w wodnych. Zwykle o tej porze obaj uk?adali?my projekta na przysz?o??, lecz dzi? ?aden ust nie otworzy?. Za to zdawa?o mi si?, ?e doko?a nas szepcz? krzaki:

- Wy ju? tacy!...