Potocki J. R?KOPIS ZNALEZIONY W SARAGOSSIE (27)

Dzie? dwudziesty czwarty
Znowu zacz?li?my b??ka? si? po Alpuharach, przybyli?my wreszcie na spoczynek i posiliwszy si? wieczerz?, prosili?my Velasqueza, aby raczy? dalej opowiada? przygody swego ?ycia, co te? uczyni? w tych s?owach:
DALSZY CI?G HISTORII VELASQUEZA
Ojciec chcia? by? obecny przy pierwszej mojej lekcji ta?ca i ??da?, aby moja matka tak?e mu towarzyszy?a. Folencour, zach?cony tak pochlebnym przyj?ciem, zapomnia? zupe?nie, ?e przedstawi? si? nam jako cz?owiek dobrze urodzony, i zacz?? od szumnej przemowy na pochwa?? sztuki choreograficznej, kt?r? nazywa? swoim zawodem. Nast?pnie zwr?ci? uwag?, ?e trzymam nogi do siebie, i usi?owa? wyt?umaczy?, ?e haniebny ten zwyczaj zupe?nie nie przystoi szlachcicowi. Obr?ci?em wi?c palce na zewn?trz i pr?bowa?em chodzi? tym sposobem, jakkolwiek grozi?a mi utrata r?wnowagi. Folencour wci?? jeszcze nie by? zadowolony i wymaga?, ?ebym st?pa? na palcach. Nareszcie, zniecierpliwiony, uj?? mnie ze z?o?ci? za r?k? i, chc?c ku sobie przybli?y?, poci?gn?? tak gwa?townie, ?e straciwszy r?wnowag? pad?em na twarz i mocno si? pot?uk?em. Folencour, zamiast mnie przeprosi?, uni?s? si? niepohamowanym gniewem i zacz?? u?ywa? wyra?e?, kt?rych nieprzyzwoito?? sam by?by os?dzi?, gdyby lepiej umia? po hiszpa?sku. Przyzwyczajony do powszechnej grzeczno?ci mieszka?c?w Ceuty, s?dzi?em, ?e nie nale?y bezkarnie puszcza? takiej zniewagi. ?mia?o zbli?y?em si? wi?c do tancmistrza i porwawszy jego skrzypki, rozbi?em je w drobne kawa?ki, przysi?gaj?c, ?e ?adnej nauki nie pragn? od cz?owieka tak ?le wychowanego. Ojciec nie rzek? na to ani s?owa, powsta? w milczeniu, wzi?? mnie za r?k?, zaprowadzi? do male?kiej izdebki na ko?cu podw?rza i zamkn?? drzwi za mn?, m?wi?c, ?e wtedy z niej wyjd?, gdy wr?ci mi ochota do ta?ca.
Wychowany w zupe?nej wolno?ci, z pocz?tku nie mog?em przywykn?? do wi?zienia i d?ugo gorzko p?aka?em. Ca?y we ?zach, obr?ci?em oczy ku jedynemu kwadratowemu oknu znajduj?cemu si? w izbie i zacz??em rachowa? szyby. By?o ich dwadzie?cia sze?? na d?ugo?? i tyle? na szeroko??. Przypomnia?em sobie lekcje arytmetyki ojca Anzelma, kt?rego nauka nie wykracza?a poza mno?enie.
Pomno?y?em wysoko?? kwadrat?w przez szeroko?? i z zadziwieniem ujrza?em, ?e wypad?a mi prawdziwa ilo?? szyb. Usta?y moje ?kania i ukoi?a si? bole??. Powt?rzy?em obliczenie, opuszczaj?c jeden, a potem dwa pasy kwadrat?w, raz z szereg?w pionowych, to znowu z poziomych. Zrozumia?em na?wczas, ?e mno?enie jest tylko wielokrotno?ci? dodawania i ?e powierzchnie daj? si? tak samo mierzy? jak i d?ugo?ci. Wykona?em to samo do?wiadczenie na kamiennych flizach, kt?rymi moja izdebka by?a wy?o?ona; i tym razem wynik zadowoli? mnie zupe?nie. Wtedy nie my?la?em ju? o p?aczu, serce bi?o mi z rado?ci; dzi? nawet nie mog? o tym m?wi? bez wzruszenia.
Oko?o po?udnia matka przynios?a mi czarnego chleba i dzbanek wody. Zaklina?a mnie ze ?zami w oczach, abym zgodzi? si? na ?yczenia ojca i rozpocz?? lekcje z Folencourem. Gdy sko?czy?a swoj? przemow?, poca?owa?em j? z czu?o?ci? w r?k?. po czym prosi?em, aby mi przys?a?a papieru i o??wek i nie troszczy?a si? wi?cej o m?j los, gdy? - co do mnie - bynajmniej nie pragn? zmiany. Matka odesz?a zadziwiona i dostarczy?a mi ??danych przedmiot?w. Wtedy odda?em si? obliczeniom z niewypowiedzianym zapa?em, przekonany, ?e co chwila dokonywam najwa?niejszych odkry?;
w istocie, wszystkie te w?asno?ci liczb by?y dla mnie prawdziwymi odkryciami, nie mia?em bowiem dot?d o nich najmniejszego poj?cia.
Tymczasem g??d zacz?? mi doskwiera?; roz?ama?em chleb i spostrzeg?em, ?e matka umie?ci?a w nim kurcz? pieczone i kawa?ek szynki. Ta oznaka dobroci powi?kszy?a moj? weso?o??, z rado?ci? wi?c powr?ci?em do rachunk?w. Wieczorem przyniesiono mi ?wiec? i pracowa?em do p??nej nocy.
Nazajutrz podzieli?em na po?ow? boki kwadratu i ujrza?em, ?e mno?enie po?owy przez po?ow? daje w wyniku ?wier?; podzieli?em dalej ten sam bok na trzy cz??ci i otrzyma?em jedn? dziewi?t?; tak powzi??em pierwsze poj?cia o u?amkach. Upewni?em si? jeszcze wi?cej, pomno?ywszy dwa i p?? przez dwa i p??, pr?cz bowiem kwadratu z dw?ch otrzyma?em pas o powierzchni dwa i ?wier?.
Tym sposobem coraz dalej posuwa?em moje badania i znalaz?em, ?e mno??c dan? liczb? przez sam? siebie i podnosz?c iloczyn do kwadratu, otrzymuj? taki sam wynik, jak mno??c j? trzykrotnie przez sam? siebie.
Wszystkie moje odkrycia nie by?y wcale wyra?one algebraicznie, nie mia?em bowiem o tej nauce ?adnego poj?cia. Wymy?li?em sobie specjalne znaki, powzi?te z kwadratu mego okna, kt?re pomimo to zaleca?y si? jasno?ci? i wdzi?kiem.
Na koniec, szesnastego dnia. matka przyni?s?szy mi obiad, rzek?a:
- Drogie dzieci?, przychodz? do ciebie z dobr? nowin?: odkry?o si?, ?e Folencour jest dezerterem, tw?j ojciec za?, kt?ry nienawidzi dezercji, kaza? go wsadzi? na okr?t i odes?a? do Francji. Spodziewam si?, ?e wkr?tce wyjdziesz z twego wi?zienia.
Przyj??em te s?owa z oboj?tno?ci?, kt?ra zadziwi?a matk?. Niebawem wszed? ojciec, potwierdzi? jej wyrazy i doda?, ?e napisa? do swoich przyjaci??, Cassiniego i Huygensa, prosz?c o przys?anie mu nut i figur ta?c?w najbardziej wzi?tych w Pary?u i Londynie. Wreszcie sam doskonale pami?ta? spos?b, w jaki brat jego Karlos okr?ca? si? na pi?cie wchodz?c do salonu, a ostatecznie tego przede wszystkim chcia? mnie na-uczy?.
M?wi?c to ojciec m?j spostrzeg? zw?j papieru wygl?daj?cy mi z kieszeni i wzi?? go do r?k. Z pocz?tku mocno si? zdziwi?, widz?c mn?stwo liczb, a zw?aszcza ca?kiem nieznane mu znaki. Wyt?umaczy?em mu je wraz z wszystkimi moimi dzia?aniami. Zdumienie jego coraz wzrasta?o, ale dostrzeg?em, ?e nie by?o mu zupe?nie nieprzyjemne. Zapoznawszy si? z moimi obliczeniami, rzek?:
- M?j synu, gdybym do tego okna, maj?cego 26 kwadrat?w we wszystkich kierunkach, doda? dwa na linii podstawy, chc?c zarazem zachowa? kszta?t kwadratu, ile by razem by?o kwadrat?w?
Odpowiedzia?em bez wahania:
- Mia?bym z boku i u g?ry dwa pasy, ka?dy z 52 kwadrat?w, a nadto w rogu ma?y kwadrat o czterech kwadracikach dotykaj?cy obu pas?w.
S?owa te przej??y ojca ?yw? rado?ci?, kt?r? jednak stara? si? ukry?, po czym rzek?:
- Gdybym atoli doda? u podstawy okna lini? niesko?czenie w?sk?, jaki by?by kwadrat? Zastanowi?em si? przez chwil? i odpowiedzia?em:
- Mia?bym dwa pasy r?wnie d?ugie jak boki okna, ale niesko?czenie w?skie, co za? do kwadratu naro?nego, ten by?by tak ma?y, ?e nie mog? go sobie ?adnym sposobem wyobrazi?.
Tu ojciec upad? na krzes?o, z?o?y? r?ce, wzni?s? oczy ku niebu i rzek?:
- Wielki Bo?e, on sam odgad? prawo dwumianu i je?eli mu nie przeszkodz?, got?w odkry? ca?y rachunek r??niczkowy!
Przel?k?em si? widz?c stan mego ojca, odwi?za?em mu krawatk? i zacz??em wo?a? o pomoc. Nareszcie wr?ci? do zmys??w i przycisn?? mnie do serca, m?wi?c:
- Moje dzieci?, moje kochane dzieci?, porzu? te rachunki, ucz si? sarabandy, m?j przyjacielu, ucz si? lepiej sarabandy.
Ju? nie by?o nawet mowy o dalszym wi?zieniu. Tego samego wieczora obszed?em doko?a wa?y Ceuty i chodz?c, ci?gle powtarza?em: "On odgad? prawo dwumianu, on odgad? prawo dwumianu". Mog? ?mia?o wyzna?, ?e odt?d z ka?dym dniem czyni?em nowe post?py w matematyce. Ojciec zaprzysi?g?, ?e nigdy nie b?dzie mnie jej uczy?, ale pewnego dnia znalaz?em przy ???ku Arytmetyk? og?ln? don Izaaka Newtona i o ile mi si? zdaje, ojciec musia? umy?lnie j? tam zostawi?. Czasami tak?e znajdowa?em otwarte drzwi do biblioteki i nigdy nie omieszka?em korzysta? z tej sposobno?ci.
Niekiedy jednak ojciec wraca? do dawnych swoich zamiar?w, chcia? znowu kszta?ci? mnie na cz?owieka ?wiatowego i kaza? mi okr?ca? si? na pi?cie przy wchodzeniu do pokoju. Sam nuci? jak?? ari? udaj?c, ?e nie spostrzega moich niezgrabnych ruch?w, po czym zalewa? si? ?zami m?wi?c:
- Moje dziecko. Pan B?g nie stworzy? ci? na aroganta. dni twoje nie b?d? szcz??liwsze od moich.
W pi?? lat po mojej przygodzie z Folencourem matka moja zasz?a w ci??? i urodzi?a c?rk?, kt?r? nazwano Blank?, na pami?tk? pi?knej, chocia? zbyt lekkomy?lnej ksi??nej Velasquez. Jakkolwiek pani ta zabroni?a memu ojcu pisa? do siebie, wypada?o jednak donie?? jej o przyj?ciu na ?wiat c?rki. Wkr?tce nadesz?a odpowied?, kt?ra odnowi?a dawne blizny, ale ojciec znacznie ju? si? postarza? i wiek st?pi? w nim ?ywo?? uczu?.
Nast?pnie up?yn??o dziesi?? lat, kt?rych jednostajno?ci nie przerwa? ?aden wypadek. ?ycie moje i mego ojca uprzyjemnia?y tylko nowe wiadomo?ci, jakie z ka?dym dniem wzbogaca?y nasze umys?y. Ojciec porzuci? nawet dawny spos?b post?powania ze mn?. W istocie, nie od niego nauczy?em si? matematyki, on bowiem nie szcz?dzi? niczego, abym umia? saraband?, nie mia? wi?c sobie nic do wyrzucenia i z przyjemno?ci?, bez skrupu?u, oddawa? si? rozmowie ze mn?, zw?aszcza w przedmiotach nauk ?cis?ych. Rozmowy te zwykle podnieca?y moj? gorliwo?? i podwaja?y pilno??, ale zarazem - jak to wam ju? m?wi?em - ch?on?c ca?? moj? uwag?, budzi?y we mnie sk?onno?? do roztargnienia. Stan ten musia?em cz?sto zbyt drogo op?aca?: pewnego dnia - o czym wam wkr?tce opowiem - wyszed?szy z Ceuty, sam nie wiem jakim sposobem znalaz?em si? po?r?d Arab?w.
Siostra moja tymczasem z dnia na dzie? stawa?a si? coraz bardziej pi?kna i pe?na wdzi?ku i nic by nam nie brakowa?o do szcz??cia, gdyby?my mogli zachowa? nasz? matk?, ale przed rokiem nieub?agana choroba wydar?a j? z naszych obj??. Ojciec przyj?? wtedy do swego domu siostr? nieboszczki ?ony, don? Antoni? de Poneras, kobiet? dwudziestoletni?, owdowia?? od sze?ciu miesi?cy. By?a ona z drugiego ma??e?stwa mego dziada. Don Cadanza, wydawszy c?rk? za m??. znalaz? si? nagle osamotnionym i postanowi? powt?rnie si? o?eni?, ale po sze?ciu latach po?ycia straci? i drug? ?on?, kt?ra wyda?a na ?wiat dziewczynk? o pi?? lat m?odsz? ode mnie. Dor?s?szy, wysz?a ona za m?? za niejakiego pana de Poneras, kt?ry zmar? w pierwszym roku po ?lubie.
Moja m?oda i pi?kna ciotka wprowadzi?a si? do mieszkania matki i pocz??a trudni? si? zarz?dem ca?ego domu. Szczeg?lnie troszczy?a si? o mnie i przynajmniej dwadzie?cia razy na dzie? wchodzi?a do mego pokoju pytaj?c, czy nie chc? czekolady, limoniady lub czego podobnego.
Odwiedziny te cz?sto by?y mi nader nieprzyjemne, przerywa?y bowiem moje obliczenia. Je?eli przypadkiem dona Antonia mi nie przerywa?a, zast?powa?a j? jej s?u??ca. By?a to dziewczyna w r?wnym wieku ze swoj? pani?, tego? samego humoru i nazywa?a si? Ma-rika.
Wkr?tce spostrzeg?em, ?e siostra moja wcale nie lubi ani pani, ani s?u??cej. Podziela?em w tym wzgl?dzie jej uczucia, kt?rych ca?? przyczyn? z mojej strony by?o zniecierpliwienie natr?ctwem tych kobiet. Wprawdzie nie zawsze im si? udawa?o mi przeszkodzi?, gdy? mia?em zwyczaj, gdy kt?ra? z nich wesz?a, podstawia? tymczasowe warto?ci, i dopiero kiedy zn?w zostawa?em sam, wraca?em do moich rachunk?w.
Pewnego dnia, gdy by?em zaj?ty szukaniem jakiego? logarytmu, Antonia wesz?a do mego pokoju i usiad?a ko?o mnie na fotelu przy stole. Zacz??a uskar?a? si? na upa?, zdj??a chustk? z ramion, z?o?y?a j? i powiesi?a na oparciu swego fotela. Poznawszy, ?e tym razem zabiera si? na d?ugie posiedzenie, zatrzyma?em moje obliczenia przy czwartej ?redniej proporcjonalnej i j??em zastanawia? si? nad natur? logarytm?w oraz nad nies?ychan? prac?, jak? u?o?enie tablic musia?o kosztowa? s?awnego barona Nepera. Wtedy Antonia. pragn?c mi przeszkodzi?, wsta?a, zakry?a mi oczy r?kami i rzek?a:
- Teraz spr?bujemy, czy potrafisz dalej rachowa?, mo?ci geometro.
S?owa ciotki zda?y mi si? prawdziwym wyzwaniem. Poniewa? w ostatnich czasach wiele zajmowa?em si? tablicami logarytmicznymi i umia?em je. jak to m?wi?, na pami??, przysz?a mi wi?c my?l roz?o?enia na trzy czynniki liczby, kt?rej logarytmu szuka?em. Znalaz?em trzy takie, kt?rych logarytmy zna?em, czym pr?dzej zatem doda?em je i nagle, wyrywaj?c si? z r?k Antonii, napisa?em ca?y logarytm, tak ?e nie brakowa?o w nim ?adnego dziesi?tnego miejsca. Antonia mocno si? tym rozgniewa?a i wysz?a z pokoju, m?wi?c z oburzeniem :
- C?? to za g?upcy, te geometry!
By? mo?e chcia?a przez to powiedzie?, ?e mojej metody nie da?oby si? zastosowa? do liczb pierwszych, poniewa? dziel? si? one tylko przez jeden. Pod tym wzgl?dem mia?a racj?, niemniej metoda moja by?a pomys?owa i na pewno nie zas?u?y?em sobie, by mnie nazywa? g?upcem. Wkr?tce potem przysz?a jej s?u??ca, Marika, kt?ra tak?e chcia?a si? ze mn? przekomarza?, ale by?em tak rozj?trzony s?owami jej pani, ?e odprawi?em j? bez ?adnej ceremonii.
Teraz zbli?am si? do epoki mego ?ycia, w kt?rej nada?em moim poj?ciom nowy kierunek i zwr?ci?em je wszystkie do jednego celu. Spostrze?ecie w ?yciu ka?dego uczonego chwil?, w kt?rej silnie uderzony prawd? jakiej? zasady bada jej skutki i zastosowanie i rozwija j? w uporz?dkowany system. Natenczas podwaja odwag? i prac?, wraca do punktu, z kt?rego wyszed?, i uzupe?nia niedok?adno?? pierwszych poj??. Zastanawia si? z osobna nad ka?d? wiadomo?ci?, spogl?da na ni? ze wszystkich stron, nast?pnie ??czy je wszystkie razem i porz?dkuje. Je?eli nawet nie uda mu si? zbudowa? systemu albo te? przekona? si? o prawdziwo?ci odkrytej zasady, to w ka?dym razie staje si? m?drszy, ni? w?wczas, gdy przyst?powa? do pracy, i nabywa pewnych wiadomo?ci, o kt?rych istnieniu dot?d wcale nie my?la?. Nadesz?a wi?c i dla mnie chwila zbudowania systemu, okoliczno?? za?, kt?ra poda?a mi pierwsz? my?l, by?a nast?puj?ca:
Pewnego wieczoru, gdy po wieczerzy ko?czy?em rozwi?zanie nader zawi?ego zagadnienia z zakresu rachunku r??niczkowego, ujrza?em wchodz?c? ciotk? Antoni? w samej tylko koszuli.
- M?j synowcze - rzek?a do mnie - widok ?wiat?a w twoim pokoju nie daje mi zasn??, poniewa? wi?c matematyka jest nauk? tak powabn?, pragn? zatem, aby? mnie jej nauczy?.
-Nie maj?c nic lepszego do czynienia, przysta?em na ??danie ciotki. Wzi??em tablic? i wy?o?y?em jej dwa pewniki Euklidesa; w?a?nie mia?em przechodzi? do trzeciego, gdy Antonia nagle wyrywaj?c mi tablic? zawo?a?a:
- Niezno?ny pedancie, czyli? matematyka dot?d nie nauczy?a ci?, sk?d si? bior? dzieci na ?wiecie?
Z pocz?tku wyrazy te wyda?y mi si? niedorzeczne, ale g??biej si? zastanowiwszy, powzi??em my?l, ?e zapewne chcia?a mnie zapyta? o formu?? og?ln?, odpowiadaj?c? wszystkim sposobom rozmna?ania u?ywanym przez natur?, zacz?wszy od cedru - a? do porost?w i od wieloryba - do ?yj?tek dostrzegalnych zaledwie za pomoc? mikroskopu. Przypomnia?em sobie zarazem uwagi, jakie niegdy? czyni?em nad rozmaito?ci? stopni poj?? u zwierz?t, kt?rej przyczyn? upatrywa?em w odmienno?ci sposob?w p?odzenia, w r??no?ci warunk?w rozwoju zarodka i w r??no?ci wychowania. Ta rozmaito?? stopni poj??, wyra?aj?ca si? szeregami rosn?cymi lub malej?cymi, zaprowadzi?a mnie zn?w na teren matematyki. Jednym s?owem, wpad?em na my?l wynalezienia formu?y, kt?ra dla ca?ego pa?stwa zwierz?cego okre?la?aby czynno?ci jednakowego rodzaju a r??nej warto?ci. Rozogni?a si? moja wyobra?nia, s?dzi?em, ?e potrafi? oznaczy? miejsce geometryczne i granic? ka?dego z naszych poj?? i ka?dej wynikaj?cej z tych poj?? czynno?ci, czyli, wyra?niej m?wi?c, zastosowa? obliczenie do ca?ego systemu natury. Dr?czony nat?okiem my?li, uczu?em potrzeb? odetchni?cia ?wie?ym powietrzem, wypad?em wi?c na wa?y i trzy razy je obieg?em, sam nie wiedz?c, co czyni?.
Nareszcie och?on??em nieco; dzie? poczyna? ju? ?wita?, chcia?em zanotowa? sobie niekt?re wnioski i tak pisz?c skierowa?em si? w stron? domu. a raczej mia?em wra?enie, ?e wracam drog? do domu. Sta?o si? bowiem inaczej: zamiast p?j?? na prawo od wysuni?tego bastionu, poszed?em na lewo i przez furtk? wypadow? wyszed?em w fos?. ?wiat?o dnia by?o jeszcze s?abe i ledwie widzia?em, co pisz?. Pragn??em czym pr?dzej wr?ci? do domu i podwoi?em kroku, my?l?c ci?gle, ?e id? we w?a?ciwym kierunku, w rzeczywisto?ci jednak szed?em po skarpie s?u??cej do przeprowadzania dzia? w chwili wycieczki, i znajdowa?em si? ju? na przedpolu twierdzy.
Pomimo to bynajmniej nie spostrzeg?em mojej pomy?ki; nie zwa?aj?c na otaczaj?ce mnie przedmioty, bieg?em bez przerwy, gryzmol?c na tabliczkach, i tak coraz wi?cej oddala?em si? od miasta. Na koniec, zm?czony, usiad?em i ca?y odda?em si? moim rachunkom.
Po pewnym czasie podnios?em oczy i ujrza?am si? ?r?d Arab?w; poniewa? jednak znam troch? ich j?zyk, do?? u?ywany w Ceucie, powiedzia?em im przeto, kim jestem, i prosi?em, ?eby mnie odprowadzili do mego ojca, kt?ry nie omieszka da? im sowitego wykupu. Wyraz "wykup" zawsze dobrze brzmi w uszach arabskich; otaczaj?cy mnie obr?cili si? z u?miechem do naczelnika i zdawali si? oczekiwa? od niego odpowiedzi zapowiadaj?cej im obfity zysk.
Szejk d?ugo sta? zamy?lony i powa?nie g?aska? swoj? brod?, po czym rzek?:
- S?uchaj, m?ody nazarejczyku. znamy twego ojca jako bogobojnego cz?owieka; s?yszeli?my tak?e r??ne rzeczy o tobie. Powiadaj?, ?e jeste? r?wnie dobry jak tw?j ojciec, ale ?e Pan B?g pozbawi? ci? pewnej cz??ci twego rozumu. Niech ci? to bynajmniej nie martwi. B?g jest wielki i daje ludziom lub te? odbiera im rozum wedle swego upodobania. Szale?cy s? ?ywym dowodem pot?gi boskiej i nico?ci rozumu ludzkiego. Szale?cy, nie znaj?c z?ego ani dobrego, przedstawiaj? nam opr?cz tego dawny stan niewinno?ci cz?owieka. S? oni na pierwszym stopniu ?wi?to?ci. Nazywamy ich marabutami, r?wnie jak naszych ?wi?tych. Wszystko to jest w zasadach naszej wiary; zgrzeszyliby?my wiec, wymagaj?c za ciebie okupu. Odprowadzimy ci? do pierwszej hiszpa?skiej forpoczty z wszelkim szacunkiem i czci?, jakie podobnym tobie ludziom przynale??.
Wyznam wam, ?e mowa szejka zmiesza?a mnie do najwy?szego stopnia.
- Jak to - rzek?em sam do siebie - na to mia??ebvm w ?lady Locke'a i Newtona doj?? do ostatecznych granic poj?cia ludzkiego i postawi? kilka pewnych krok?w w przepa?ciach metafizyki, wspieraj?c zasady pierwszego na obliczeniach drugiego - a?eby potem os?dzono mnie za szale?ca? Zepchni?to do kategorii istot zaledwie nale??cych do rodu cz?owieczego? Niech przepadn? rachunek r??niczkowy i wszystkie ca?kowania, do kt?rych przywi?zywa?em ca?? moj? s?aw?!
To m?wi?c porwa?em tabliczki i rozbi?em je na drobne kawa?ki; nast?pnie, jeszcze bardziej roz?alony, zawo?a?em:
- Ach, m?j ojcze, mia?e? s?uszno??, gdy chcia?e? uczy? mnie sarabandy i wszystkich zuchwalstw, jakie tylko ludzie wymy?lili!
Po czym j??em mimowolnie powtarza? niekt?re poruszenia sarabandy, jak to zwyk? by? czyni? m?j ojciec, i] e razy przypomina? sobie dawne nieszcz??cia.
Tymczasem Arabowie widz?c, ?e pot?uk?em tabliczki. na kt?rych przed chwil? pisa?em z tak? gorliwo?ci?, i ?e zacz??em ta?czy?, zawo?ali z czci? i politowaniem:
- Chwa?a Panu! B?g jest wielki! Hamdullach! Allach kerim!
Po czym wzi?li mnie ?agodnie za r?ce i odprowadzili do pierwszej forpoczty hiszpa?skiej.
Gdy Velasquez doszed? do tego miejsca, zda? si? nam mocno przygn?biony i roztargniony, spostrzeg?szy wi?c, ?e z trudno?ci? przyjdzie mu dalej ci?gn?? opowiadanie, prosili?my, aby reszt? od?o?y? na dzie? nast?pny.