Potocki J. R?KOPIS ZNALEZIONY W SARAGOSSIE (26)

Dzie? dwudziesty trzeci
Czas by? zachwycaj?cy. Zerwali?my si? o wschodzie s?o?ca i po lekkim ?niadaniu ruszyli?my w dalsz? drog?. Oko?o po?udnia zatrzymali?my si? i zasiedli?my do sto?u, czyli raczej do sk?rzanego obrusa, rozes?anego na ziemi. Kabalista zacz?? odzywa? si? z pewnymi zdaniami, dowodz?cymi, ?e niezupe?nie jest zadowolony ze swego napowietrznego ?wiata. Po obiedzie znowu j?? to samo powtarza?, a? wreszcie siostra jego, uwa?aj?c, ?e monologi te musz? nudzi? towarzystwo, dla zmiany rozmowy prosi?a Velasqueza, aby raczy? dalej ci?gn?? opowiadanie swoich przyg?d, co te? uczyni? w tych s?owach:
DALSZY CI?G HISTORII VELASQUEZA
Mia?em zaszczyt opowiedzie? wam, jak przyszed?em na ?wiat i jak m?j ojciec, wzi?wszy mnie w obj?cia, zm?wi? nade mn? modlitw? geometryczn? i zaprzysi?g?, ?e nigdy nie ka?e mnie uczy? matematyki. W sze?? tygodni po moim urodzeniu ojciec ujrza? przybijaj?c? do portu ma?? szebek?, kt?ra, zarzuciwszy kotwic?, wys?a?a do l?du szalup?. Niebawem wysiad? z niej starzec z?amany wiekiem i odziany w str?j w?a?ciwy dworzanom nieboszczyka ksi?cia Velasqueza, to jest w zielony kaftan ze z?otymi i szkar?atnymi wy?ogami i wisz?cymi r?kawami oraz pas galicyjski ze szpad? na temblaku. M?j ojciec wzi?? teleskop i zda?o mu si?, ?e rozpozna? Alvareza. On to by? w istocie. Staruszek zaledwie m?g? ju? chodzi?. Ojciec wybiegi naprzeciw niego a? do przystani, obaj padli sobie w obj?cia i d?ugo nie byli w stanie s?owa przem?wi? z rozrzewnienia. Nast?pnie Alvarez oznajmi? ojcu, ?e przybywa od ksi??nej Blanki, kt?ra ju? od dawna mieszka w klasztorze urszulanek, i odda? mu list nast?puj?cej tre?ci:
Senor don Henryku!
Nieszcz??liwa, kt?ra spowodowa?a ?mier? w?asnego ojca i zniszczy?a los tego, kt?remu niebo j? przeznaczy?o, o?miela si? przypomnie? twojej pami?ci.
Pogr??ona w zgryzotach sumienia, odda?am si? pokucie, kt?rej surowo?? mia?a przyspieszy? kres. Alvarez przedstawi? mi, ?e je?eli umr?, zostawi? ksi?cia wolnym i ?e ma??onek m?j niechybnie wejdzie w powt?rne zwi?zki, zapewne szcz??liwsze co do potomstwa ni? ze mn?; przeciwnie za?, zachowuj?c ?ycie, mog? przynajmniej zapewni? ci dziedzictwo naszego maj?tku. Uzna?am s?uszno?? tego zdania, zaprzesta?am zbytecznych post?w, porzuci?am w?osiennic? i ograniczy?am moj? pokut? do odosobnienia i modlitwy. Tymczasem ksi???, oddany ?wiatowym rozkoszom, ka?dego prawie roku zapada? na zdrowiu i nieraz my?la?am, ?e zostawi ci? posiadaczem tytu??w i maj?tk?w naszego domu. Ale snad? niebo postanowi?o zachowa? ci? w ukryciu, niezgodnym z twoimi znakomitymi zdolno?ciami.
Dowiedzia?am si?, ?e masz syna. Je?eli teraz pragn? ?y?, jedyn? tego przyczyn? jest ch?? powr?cenia mu korzy?ci, jakie przez moj? win? utraci?e?. Tymczasem czuwa?am tak nad jego, jak i nad twoim losem. Dobra alodialne naszego domu od najdawniejszych czas?w zawsze nale?a?y do linii m?odszej, poniewa? jednak nie upomina?e? si? o nie, przy??czono je do maj?tk?w przeznaczonych na moje utrzymanie. Z tym wszystkim jest to twoja w?asno?? i Alvarez wr?czy ci doch?d z pi?tnastu lat, jak r?wnie? odbierze polecenia twoje wzgl?dem dalszego ich zarz?du. Powody wyp?ywaj?ce z niekt?rych cech charakteru ksi?cia Velasquez nie pozwoli?y mi znie?? si? z tob? wcze?niej.
?egnam ci?, senor don Henryku; nie ma dnia, w kt?rym bym nie wznosi?a pokutniczego g?osu i nie b?aga?a nieba o b?ogos?awie?stwo dla ciebie i twojej szcz??liwej ma??onki. M?dl si? tak?e za mnie i nie odpowiadaj mi na list.
Wspomnia?em wam ju? o wp?ywie, jaki wspomnienia wywiera?y na umys? mego ojca, mo?ecie wi?c poj??, ?e list ten rozbudzi? je wszystkie razem. Przez ca?y rok nie by? w stanie zaj?? si? ulubionymi zatrudnieniami; dopiero starania ?ony, przywi?zanie, jakie mia? do mnie, nade wszystko za? og?lna teoria r?wna?, kt?r? geometrzy na?wczas zacz?li si? zajmowa?, zdo?a?y duszy jego powr?ci? si?? i spokojno??. Zwi?kszenie dochod?w pozwoli?o mu pomno?y? ksi?gozbi?r i gabinet fizyczny; wkr?tce nawet uda?o mu si? urz?dzi? ma?e obserwatorium, zaopatrzone w doskona?e narz?dzia. Nie potrzebuj? dodawa?, ?e nie omieszka? zado??uczyni? wrodzonej sk?onno?ci do dobrych uczynk?w. Zar?czam wam. ?e nie zostawi?em w Ceucie ?adnego cz?owieka naprawd? godnego politowania, gdy? ojciec m?j wszelkimi sposobami stara? si? zabezpieczy? ka?demu przyzwoite utrzymanie. Szczeg??y, jakie m?g?bym wam opowiedzie?, by?yby niew?tpliwie zajmuj?ce, ale nie zapominam, ?e przyrzek?em wam w?asn? histori? i nie powinienem zbacza? z raz wytkni?tej linii.
O ile pami?tam, ciekawo?? by?a pierwsz? moj? nami?tno?ci?. W Ceucie nie ma ani koni, ani powoz?w, ani innych tym podobnych niebezpiecze?stw dla dzieci, pozwalano mi zatem biega? po ulicach wedle upodobania. Zaspokaja?em wi?c moj? ciekawo??, sto razy na dzie? chodz?c do portu i wracaj?c do miasta: wchodzi?em nawet do dom?w, do magazyn?w, arsena??w, pracowni, przypatruj?c si? robotnikom, towarzysz?c tragarzom, rozpytuj?c przechodni?w, jednym s?owem, mieszaj?c si? do wszystkiego. Ciekawo?? moja bawi?a wszystkich, wsz?dzie z przyjemno?ci? starano si? zado?? jej uczyni?, wsz?dzie, z wyj?tkiem domu rodzicielskiego.
Ojciec kaza? zbudowa? na ?rodku podw?rza oddzielny pawilon, w kt?rym umie?ci? ksi?gozbi?r, gabinet fizyczny i obserwatorium. Wzbroniono mi wej?cia do tego pawilonu; z pocz?tku ma?o mnie to obchodzi?o, wkr?tce jednak zakaz ten, zaostrzaj?c moj? ciekawo??, sta? si? dzielnym bod?cem, kt?ry pchn?? mnie na drog? nauk. Pierwsz? nauk?, kt?rej si? odda?em, by?a cz??? historii naturalnej zwana konchologi?. Ojciec cz?sto chodzi? nad brzeg morski w pewne miejsce otoczone ska?ami, gdzie podczas ciszy woda by?a przezroczysta jak zwierciad?o. Tam ?ledzi? zwyczaje zwierz?t morskich, skoro za? trafia? na pi?kn? muszl?, natychmiast zanosi? j? do domu. Dzieci z natury s? na?ladowcami, mimowolnie wi?c sta?em si? konchologiem i d?ugo zapewne by?bym w tej ga??zi pracowa?, gdyby raki, pokrzywy morskie i je?owce nie zbrzydzi?y mi tego zatrudnienia. Porzuci?em histori? naturaln? i zaj??em si? fizyk?.
Ojciec, potrzebuj?c rzemie?lnika do wymiany, naprawy lub na?ladowania narz?dzi, przesy?anych mu z Anglii, wyuczy? tej sztuki pewnego kanoniera, kt?remu natura udzieli?a stosownych zdolno?ci. Prawie cale dnie przep?dza?em u tego przyuczonego mechanika. pomagaj?c mu w pracy. Powzi??em tam wiele wiadomo?ci; ale c??, gdy zbywa?o mi na pierwszej i najg??wniejszej: nie umia?em ani czyta?, ani pisa?. Cho? ko?czy?em ju? ?smy rok. ojciec m?j wci?? powtarza?, ?e do?? b?dzie, je?eli naucz? si? podpisywa? w?asne nazwisko i ta?czy? saraband?. By? na?wczas w Ceucie pewien niem?ody ju? ksi?dz, wydalony skutkiem jakiej? intrygi z klasztoru. Wszyscy powszechnie go szanowali. Cz?sto przychodzi? nas odwiedza?. Zacny duchowny, widz?c mnie tak zaniedbanego, przedstawi? memu ojcu, ?e nale?y wyuczy? mnie przynajmniej religii, i podj?? si? tego obowi?zku. Ojciec zgodzi? si? i ksi?dz Anzelm pod tym pozorem wyuczy? mnie czyta?, pisa? i rachowa?. Czyni?em szybkie post?py, zw?aszcza za? w arytmetyce, w kt?rej niebawem prze?cign??em mego mistrza.
Tym sposobem doszed?em do dwunastego roku ?ycia i jak na m?j wiek posiada?em wiele wiadomo?ci, wszelako strzeg?em si? wyst?powa? z nimi przed ojcem, skore bowiem czasami zapomnia?em si?, wnet spogl?da? na mnie surowo, m?wi?c:
- Ucz si? sarabandy, m?j synu, ucz si? sarabandy i porzu? te inne rzeczy, kt?re mog? tylko przyczyni? ci nieszcz??cia.
Natenczas matka moja dawa?a mi znak, abym milcza?, i zwraca?a rozmow? na inne tory.
Pewnego dnia, podczas obiadu, gdy m?j ojciec znowu namawia? mnie, abym po?wi?ca? si? Terpsychorze, ujrzeli?my wchodz?cego cz?owieka mniej wi?cej trzydziestoletniego, ubranego z francuska.
Z?o?y? nam z tuzin uk?on?w, jeden po drugim, po czym, chc?c wykr?ci? pirueta, potr?ci? s?u??cego z waz?, kt?ra rozbi?a si? na drobne kawa?ki. Hiszpan by?by rozp?yn?? si? w przeprosinach, cudzoziemiec jednak wcale si? tym nie zmiesza?. Wybuchn?? ?miechem, nast?pnie za? oznajmi? nam w zepsutej hiszpa?skiej mowie, ?e nazywa si? margrabi? de Folencour, ?e zmuszony zosta? opu?ci? Francj? za zabicie cz?owieka w pojedynku i ?e prosi nas o udzielenie mu schronienia, dop?ki jego sprawa nie b?dzie za?atwiona.
Folencour jeszcze nie uko?czy? swojej przemowy, gdy ojciec nagle z ?ywo?ci? porwa? si? od sto?u i rzek?:
- Mo?ci margrabio, jeste? pan cz?owiekiem, jakiego od dawna wygl?da?em. Racz uwa?a? m?j dom za w?asny, rozkazuj, jak ci si? tylko podoba, w zamian za? nie wzbraniaj si? zaj?? troch? wychowaniem mego syna. Je?eli z czasem stanie si? do ciebie nieco podobny. uczynisz mnie najszcz??liwszym z ojc?w.
Gdyby Folencour m?g? by? odgadn?? ukryt? my?l, jak? m?j ojciec do tych s??w przywi?zywa?, by?by zapewne szczerze si? skrzywi?; ale przyj?? to o?wiadczenie dos?ownie, zda? si? by? mocno z niego zadowolony i podwoi? zuchwalstwa, zwracaj?c uwag? na pi?kno?? mojej matki i podesz?y wiek mego ojca. kt?ry pomimo to by? uszcz??liwiony i ci?gle wystawia? mi go za przyk?ad.
Przy ko?cu obiadu ojciec zapyta? margrabiego, czy jest w stanie wyuczy? mnie sarabandy. Zamiast odpowiedzi nauczyciel m?j parskn?? g?o?nym ?miechem i gdy nareszcie och?on?? nieco z tej wielkiej rado?ci, o?wiadczy? nam, ?e od dwudziestu wiek?w nikt nie ta?czy ju? sarabandy, ale le passepied i la bourree. Przy tych s?owach doby? z kieszeni ma?e skrzypki, jakie zwykli nosi? tancmistrze, i zacz?? gra? melodie tych dw?ch ta?c?w. Gdy sko?czy?, ojciec rzek? mu z powag?:
- Mo?ci margrabio, grasz pan na instrumencie obcym dla wszystkich dobrze urodzonych ludzi i mo?na by s?dzi?, ?e jeste? tancmistrzem z rzemios?a. Nie ma to zreszt? ?adnego znaczenia, a mo?e nawet dzi?ki temu lepiej b?dziesz m?g? spe?ni? nadzieje, jakie w tobie pok?adam. Prosz? ci?, aby? od jutra zaraz zaj?? si? moim synem i wykszta?ci? go na podobie?stwo szlachcica z dworu francuskiego.
Folencour przyzna?, ?e w istocie nieszcz??cia familijne zmusi?y go do oddawania si? przez jaki? czas rzemios?u tancmistrza, ?e jednak jest cz?owiekiem dobrze urodzonym, a tym samym zdatnym na mentora m?odzie?ca nale??cego do znakomitej rodziny. Postanowiono wi?c. ?e ju? nazajutrz zaczn? bra? lekcje ta?ca i ?wiatowego u?o?enia. Ale zanim przyst?pi? do opisu tego nieszcz?snego dnia. musz? wam opowiedzie? rozmow?, jak? tego samego wieczora m?j ojciec mia? z don Cadanz?. swoim te?ciem. Nigdy mi ona dotychczas nie przychodzi?a na my?l. ale w tej chwili ca?? j? sobie przypominam i zapewne radzi jej pos?uchacie.
Tego dnia ciekawo?? zatrzyma?a mnie przy moim nowym nauczycielu, nie wybieg?em wi?c wcale na ulic?; pozosta?em w domu i przechodz?c obok gabinetu ojca, us?ysza?em, jak podnosz?c g?os, z uniesieniem m?wi? do te?cia Cadanzy:
- Po raz ostatni przestrzegam ci?, kochany te?ciu: je?eli nie zaprzestaniesz twoich tajemniczych dzia?a? i wysy?ania pos?a?c?w w g??b Afryki, b?d? zmuszony zaskar?y? ci? do ministra.
- Ale?, m?j zi?ciu - odpowiedzia? Cadanza - je?eli pragniesz dowiedzie? si? tajemnicy, mo?esz to uskuteczni? z wszelk? ?atwo?ci?. Moja matka pochodzi?a z Gomelez?w, krew ich wi?c p?ynie w ?y?ach twego syna.
- Mo?ci Cadanza - przerwa? m?j ojciec - ja tu rozkazuj? w imieniu kr?la i nie mam nic wsp?lnego z Gomelezami i wszystkimi ich tajemnicami. B?d? pewny, ?e jutro jeszcze uwiadomi? ministra o ca?ej naszej rozmowie.
- Ty za? - rzek? Cadanza - b?d? pewny, ?e minister zabroni ci na przysz?o?? miesza? si? w nasze sprawy.
Na tym sko?czy?a si? ich rozmowa. Tajemnica Gomelez?w mocno mnie zajmowa?a przez reszt? dnia i pewn? cz??? nocy, ale nazajutrz przekl?ty Folencour da? mi pierwsz? lekcj? ta?ca, kt?ra ca?kiem inaczej si? sko?czy?a, ani?eli m?j ojciec tego sobie ?yczy?. Skutkiem tej lekcji by?o, ?e mog?em nareszcie odda? si? moim ulubionym matematycznym zatrudnieniom.
Gdy Velasquez domawia? tych s??w, kabalista przerwa? mu, m?wi?c, ?e ma do pom?wienia z siostr? o niekt?rych wa?nych rzeczach. Rozeszli?my si? wi?c i ka?dy uda? si? w swoj? stron?.