Potocki J. R?KOPIS ZNALEZIONY W SARAGOSSIE (19)

Dzie? osiemnasty
O ?wicie, gdy si? obudzi?em, przysz?a mi ch?tka odwiedzi? nieszcz?sn? szubienic? Los Hermanos, w nadziei, ?e znowu znajd? tam jak? ofiar?. Przechadzka nie by?a nadaremna, w istocie bowiem znalaz?em cz?owieka le??cego mi?dzy dwoma wisielcami. Nieszcz??liwy zdawa? si? zupe?nie pozbawiony czucia, zesztywnia?y, wszelako dotkn?wszy si? jego r?k, przekona?em si?, ?e ma jeszcze w sobie resztki ?ycia. Przynios?em wody i skropi?em mu twarz, widz?c jednak, ?e bynajmniej nie wraca do zmys??w, wzi??em go na plecy i wynios?em z szubienicznego ogrodzenia. Powoli przyszed? do siebie, wlepi? we mnie b??dne oczy, a potem nagle, wyrywaj?c si?. zacz?? ucieka? w pole. Przez jaki? czas ?ciga?em go oczyma, spostrzeg?szy jednak, ?e rusza w krzaki i ?atwo mo?e zab??dzi? w tym pustkowiu, uwa?a?em za sw?j obowi?zek pobiec za nim i zatrzyma? go. Nieznajomy obr?ci? si?. a widz?c, ?e go goni?, j?? tym pr?dzej ucieka?; nareszcie zatoczy? si?, upad? i zrani? w g?ow?. Otar?em mu chustk? ran?. po czym. oddar?szy kawa? w?asnej koszuli, owi?za?em mu g?ow?. Nieznajomy nic mi nie rzek?; wtedy, zach?cony t? uleg?o?ci?, poda?em mu r?k? i zaprowadzi?em do obozu Cygan?w, Przez ca?y ten czas nie mog?em wydoby? z niego ani jednego s?owa.
Przybywszy do jaskini, zasta?em wszystkich ju? zebranych na ?niadanie; zachowano dla mnie jedno miejsce, rozsuni?to si? dla nieznajomego, nie pytaj?c wcale, kim jest i sk?d przybywa. Takie s? zwyczaje go?cinno?ci hiszpa?skiej, kt?rym nigdy nikt nie powa?a si? uchybia?.
Nieznajomy j?? zapija? czekolad? jak cz?owiek gwa?townie potrzebuj?cy posi?ku. Naczelnik Cygan?w zapyta?, czy to z?odzieje go tak srodze poranili.
- Bynajmniej - odpowiedzia?em - znalaz?em tego senora omdla?ego pod szubienic? Los Hermanos. Jak tylko wr?ci? do zmys??w, natychmiast zacz?? z ca?ych si? ucieka? w pole; wtedy, w obawie, aby nie zab??dzi? w zaro?lach, pogoni?em za nim i w?a?nie mia?em go schwyta?, gdy upad?. Szybko??, z jak? ucieka?, jest przyczyn?, dla kt?rej tak si? pokaleczy?.
Na te s?owa nieznajomy po?o?y? ?y?k? i obracaj?c si? do mnie, rzek? z powa?n? min?:
- Mylnie si? senor wyra?asz, co zapewne jest skutkiem b??dnych zasad, jakich ci w m?odo?ci udzielano.
Mo?ecie ?atwo os?dzi?, jakie ta mowa sprawi?a na mnie wra?enie. Pomiarkowa?em si? jednak i odpowiedzia?em :
- Senor nieznajomy, ?miem ci zar?czy?, ?e od najm?odszych lat wpajano we mnie jak najlepsze zasady, kt?re tym mi s? potrzebniejsze, ?e mam zaszczyt by? kapitanem w gwardii wallo?skiej.
- M?wi?em - przerwa? nieznajomy - o zasadach. jakie powzi??e? wzgl?dem przy?pieszonego biegu cia?a po p?aszczyznach pochy?ych. Je?eli bowiem chcesz m?wi? o moim upadku i dowie?? jego przyczyn, powiniene? wzi?? pod uwag?, ?e poniewa? szubienica umieszczona jest na miejscu wynios?ym, musia?em biec po p?aszczy?nie pochy?ej. St?d nale?a?o uwa?a? lini? mego biegu za przeciwprostok?tn? tr?jk?ta prostok?tnego, kt?rego podstawa jest r?wnoleg?a z widnokr?giem, k?t za? prosty zawiera si? mi?dzy t?? podstaw? a prostopad?? prowadz?c? do wierzcho?ka tr?jk?ta, czyli do spodu szubienicy. Wtedy m?g?by? powiedzie?. ?e bieg m?j przy?pieszony po p?aszczy?nie pochy?e] tak si? mia? do upadku wzd?u? prostopad?ej, jak ta sama prostopad?a mia?a si? do przeciwprostok?tnej. Ten to bieg przy?pieszony, oceniony tym sposobem, sprawi?, ?e upad?em, nie za? podwojenie mojej szybko?ci. To jednak w niczym nie przeszkadza, ?e uwa?am ci? za kapitana w gwardii wallo?skiej.
Po tych s?owach nieznajomy wzi?? si? znowu do swojej fili?anki, zostawiaj?c mnie w niepewno?ci co do sposobu, w jaki mam przyj?? jego dowodzenia. w istocie bowiem nie wiedzia?em, czy prawdziwie m?wi?, czy te? chcia? ze mnie zadrwi?.
- Naczelnik Cygan?w widz?c, ?e dowodzenie nieznajomego tak mnie obruszy?o, chcia? nada? inny kierunek rozmowie i rzek?-
- Ten szlachetny podr??ny, kt?ry zdaje si? wybornie posiada? geometri?, potrzebuje zapewne spoczynku, nie nale?y dzi? zatem nalega? na niego, aby m?wi?, i je?eli towarzystwo pozwoli, zast?pi? jego miejsce i b?d? ci?gn?? dalej rzecz wczoraj zacz?t?.
Rebeka odpowiedzia?a, ?e nic dla niej nie mo?e by? przyjemniejsze, i naczelnik zacz?? w te s?owa:
DALSZY CI?G HISTORII NACZELNIKA CYGAN?W
W?a?nie gdy nam wczoraj przerwano, opowiada?em, jakim sposobem ciotka Dalanosa przybieg?a z o?wiadczeniem, ?e Lonzeto uciek? z Elwir? przebran? za ch?opca i jaki przestrach na t? wie?? nas ogarn??. Ciotka Torres. kt?ra od razu straci?a syna i siostrzenic?, odda?a si? najgwa?towniejszej rozpaczy; ja za?, opuszczony przez Elwir?, os?dzi?em, ?e pozostaje mi tylko zosta? wicekr?low? lub podda? si? karze, kt?rej obawia?em si? bardziej od ?mierci.
W?a?nie zag??bia?em si? nad tym okropnym po?o?eniem, gdy marsza?ek oznajmi?, ?e wszystko jest gotowe do podr??y, i ofiarowa? mi rami?, chc?c mnie sprowadzi? ze schod?w. Tak mia?em umys? nabity konieczno?ci? zostania wicekr?low?, ?e mimowolnym poruszeniem podnios?em si? z powag?, wspar?em na ramieniu marsza?ka z postaw? skromn?, acz nie bez godno?ci, na kt?rej widok biedne ciotki u?miechn??y si? pomimo ca?ego zmartwienia.
Tego dnia wicekr?l nie galopowa? ju? przy moich drzwiczkach. Zastali?my go w Torquemada przy drzwiach gospody. ?aska, jak? okaza?em mu wczoraj, uczyni?a go ?mielszym; pokaza? mi r?kawiczk? schowan? na piersiach i podaj?c rami?, wysadzi? z lektyki. W tej samej chwili uj?? mnie za r?k?, ?cisn?? j? lekko i poca?owa?. By?o mi przyjemnie, ?e sam wicekr?l tak si? ze mn? obchodzi, gdy nagle przysz?y mi na my?l r?zgi, kt?re zapewne mia?y nast?pi? po tych wszystkich oznakach g??bokiego poszanowania.
Zostawiono nas przez kwadrans w pokojach przeznaczonych dla kobiet, po czym zaprowadzono do sto?u. Usiedli?my tak jak wczoraj. Pierwsze danie przesz?o w nieprzerwanym milczeniu, przy drugim jednak wicekr?l, obracaj?c si? do ciotki Dalanosy, rzek?:
- Dowiedzia?em si? o figlu, jaki pani wyp?ata? jej synowiec wraz z tym hultajem ma?ym mulnikiem. Gdyby?my byli w Meksyku, wkr?tce mia?bym ich ju? w r?kach. Kaza?em, aby puszczono si? za nimi w pogo?. Je?eli moi ludzie ich przytrzymaj?, synowiec pani zostanie uroczy?cie o?wiczony na podw?rzu ojc?w teatyn?w, ma?y za? mulnik przewietrzy si? na galerach.
Na wyraz "galery", po??czony z my?l? o jej synu, pani de Torres natychmiast zemdla?a, ja za?, s?ysz?c o r?zgach na podw?rzu ojc?w teatyn?w, spad?em z krzes?a.
Wicekr?l z na j wykwintniejsz? grzeczno?ci? pom?g? mi powsta?; uspokoi?em si? nieco i jak mog?em najweselej czeka?em ko?ca obiadu. Gdy sprz?tni?to ze sto?u, wicekr?l, zamiast odprowadzi? mnie do moich pokoj?w, zawi?d? nas troje pod drzewa naprzeciwko gospody i posadziwszy na ?awce, rzek?:
- Zdaje mi si?. ?e panie przestraszy?y?cie si? nieco mnieman? srogo?ci?, jaka przebija si? w moim sposobie my?lenia, a kt?rej naby?em, wykonywaj?c r??ne obowi?zki. W istocie jest ona obca mojemu sercu; my?l?, ?e dot?d znacie mnie tylko z kilku post?pk?w i nie domy?lacie si? ani ich powod?w, ani nast?pstw, zapewne wi?c rade us?yszycie histori? mego ?ycia; zreszt? wypada, abym wam j? opowiedzia?. Zawar?szy ze mn? ?ci?lejsz? znajomo??, bez w?tpienia pozb?dziecie si? tej trwogi, jaka was dzi? tak nagle opad?a.
Po tych s?owach wicekr?l w milczeniu oczekiwa? naszej odpowiedzi. O?wiadczyli?my mu ?yw? ch?? poznania bli?szych o nim szczeg???w; podzi?kowa? nam i, uradowany tymi oznakami zaj?cia, tak zacz??: