Potocki J. R?KOPIS ZNALEZIONY W SARAGOSSIE (11)

Dzie? dziesi?ty
Obudzi?em si? wcze?niej ni? zazwyczaj i wyszed?em na taras, aby odetchn?? ?wie?ym powietrzem, zanim s?o?ce je rozpali. Spok?j panowa? doko?a, potok nawet zdawa? si? hucze? z mniejszym ?oskotem i pozwala? s?ysze? harmonijne ?piewy ptasz?t. Pogoda ?ywio??w odbi?a si? w mej duszy i mog?em na zimno zastanowi? si? na tym wszystkim, co mi si? wydarzy?o od czasu mego wyjazdu z Kadyksu. Teraz dopiero przypomnia?em sobie kilka wyraz?w, kt?re przypadkiem wymkn??y si? don Henrykowi de Sa, wielkorz?dcy prowincji, i os?dzi?em, ?e on tak?e musia? co? wiedzie? o tajemniczym bycie Gomelez?w, a nawet mie? udzia? w cz??ci ca?ej tajemnicy. Sam nastr?czy? mi dw?ch s?u??cych, Lopeza i Moskita. przypuszcza?em wiec. ?e ci z jego rozkazu opu?cili mnie u wej?cia do nieszcz?snej doliny Los Hermanos. Moje kuzynki cz?sto dawa?y mi do zrozumienia, ?e chciano wystawie mnie na pr?by. My?la?em, ?e w Venta Quemada dano mi usypiaj?cy nap?j i nast?pnie podczas snu przeniesiono pod szubienic?. Paszeko m?g? o?lepn?? na jedno oko z ca?kiem innego przypadku, a jego mi?osne stosunki i straszna przygoda z dwoma wisielcami mog?y by? bajk?. Pustelnik, kt?ry za pomoc? spowiedzi chcia? wyrwa? mi tajemnic?, zdawa? mi si? by? narz?dziem Gomelez?w dla do?wiadczenia mojej sta?o?ci.
Nareszcie zaczyna?em ja?niej przeziera? w ca?ym tumanie moich przyg?d i wyk?ada? je bez przypuszczenia uczestnictwa nadludzkich istot, gdy wtem us?ysza?em d?wi?ki weso?ej muzyki, z dala okr??aj?ce g?r?. Muzyka coraz si? przybli?a?a i spostrzeg?em nadchodz?c? band? Cygan?w, kt?ra w takt post?powa?a, ?piewaj?c z towarzyszeniem b?bn?w i ?eli. Roz?o?yli si? obozem tu? pod tarasem, tak ?e dok?adnie mog?em. podziwia? swoisty wykwint ich stroj?w i taboru. My?la?em, ?e to ci sami Cygani-z?odzieje, pod kt?rych opiek? schroni? si? ober?ysta z Venta de Cardenas, jak mi to powiedzia? pustelnik, ale wydali mi si? cokolwiek zanadto og?adzeni jak na ?otr?w. Podczas gdy si? im przypatrywa?em, rozbijali namioty, stawiali kocio?ki na ogniu i zawieszali ko?yski z dzie?mi na ga??ziach pobliskich drzew. Po uko?czeniu wszystkich tych przygotowa? oddali si? przyjemno?ciom koczowniczego ?ycia, ?r?d kt?rych na pierwszym miejscu k?ad? pr??niactwo.
Namiot naczelnika odr??nia? si? od innych nie tylko wielk? bu?aw? ze srebrn? ga?k?, zatkni?t? przy wej?ciu, ale nadto ozdobniejsz? powierzchowno?ci? i bogatymi fr?dzlami, jakich zwykle nie wida? u pospolitych Cygan?w. Ale jakie? by?o moje zadziwienie, gdy z otwieraj?cego si? namiotu nagle ujrza?em wychodz?ce obie moje kuzynki w tym powabnym stroju, jaki w Hiszpanii nazywaj? a la gitana maja. Zbli?y?y si? a? do st?p tarasu, ale zdawa?y si? wca?e mnie nie spostrzega?. Nast?pnie przywo?a?y towarzyszki i zacz??y ta?czy? polo na znan? melodi?:
Quando me Paco me azze,
Las palmas para vaylar,
Me se puene el corpecito
Como hecho de mazzapan... etc.
Je?eli pi?kna Emina i luba Zibelda zawr?ci?y mi g?ow? ubrane po maureta?sku, nie mniej zachwyci?y mnie w tym nowym stroju. Zauwa?y?em tylko, ?e tym razem przybra?y z?o?liwy i szyderczy u?miech, kt?ry aczkolwiek do?? by? stosowny dla cyga?skich wr??ek, jednak zapowiada?, ?e dziewcz?ta chc? mi wyrz?dzi? now? psot?, ukazuj?c si? pod t? now? i niespodziewan? postaci?.
Zamek kabalisty by? zewsz?d pozamykany; gospodarz mia? klucze u siebie, nie mog?em wi?c zej?? do Cyganek. Przechodz?c jednak podziemiem, kt?re wychodzi?o na ?o?ysko potoku i ko?czy?o si? ?elazn? krat?. mog?em z bliska je widzie?, a nawet rozmawia? z nimi, nie b?d?c wcale dostrze?onym przez mieszka?c?w zamku. Uda?em si? wi?c tym tajemnym przej?ciem i niebawem tylko potok oddziela? mnie od tancerek. Ale to wcale nie by?y moje kuzynki. Wygl?d ich wyda? mi si? nawet bardzo pospolity i zupe?nie stosowny do ich stanu.
Zawstydzony moj? pomy?k?, wolnym krokiem wr?ci?em na taras. Wtedy znowu spojrza?em i znowu jak najwyra?niej pozna?em moje kuzynki. Zda?o mi si?, ?e one tak?e mnie pozna?y, gdy? wybuchn??y g?o?nym ?miechem i uciek?y do namiot?w.
By?em oburzony. - Przeb?g! - rzek?em sam do siebie - mo?e? to by?, aby dwa tak mi?e i rozkoszne stworzenia by?y z?o?liwymi duchami, nawyk?ymi drwi? ze ?miertelnych, przybieraj?c kszta?ty wszelkiego rodzaju. albo czarownicami, lub te?. co by?oby najstraszliwsze. upiorami, kt?rym niebo dozwoli?o o?ywi? ohydne trupy wisielc?w z doliny Los Hermanos? Wprawdzie mniema?em, ?e zdo?am sobie te rzeczy zwyk?ym sposobem wyt?umaczy?, ale teraz sam ju? nie wiedzia?em, czemu mam wierzy?.
Zag??biony w podobnych rozmy?laniach, powr?ci?em do biblioteki, gdzie znalaz?em na stole wielk? ksi?g?, pisan? gotyckimi literami, pod tytu?em Ciekawe opowiadania Happeliusa. Ksi?ga by?a roz?o?ona i stronica jakby naumy?lnie zagi?ta na pocz?tku rozdzia?u, w kt?rym przeczyta?em, co nast?puje:
HISTORIA TYBALDA DE LA JACQUIERE
?y? raz w pewnym mie?cie francuskim, po?o?onym nad brzegami Rodanu i zwanym Lyon, bogaty kupiec nazwiskiem Jakub de La Jacquiere. ?w Jakub wtedy przybra? to nazwisko, gdy porzuci? handel i obrany zosta? pierwszym radca, kt?rej to godno?ci lyo?czycy udzielaj? tylko ludziom maj?tnym i nieposzlakowanej uczciwo?ci. Takim by? w istocie zacny radca de La Jacquiere: mi?osierny dla ubogich i dobroczynny dla mnich?w i ksi??y, kt?rzy s? prawdziwymi ubogimi przed Panem.
Ale zupe?nie by? odmienny od ojca jedyny syn radcy, im? pan Tybald de La Jacquiere, chor??y kr?lewskiej gwardii - sza?aput, zawadiaka, napastnik dziewcz?t, kostera, nieprzyjaciel szyb i latar?, pijak i przeklinacz za dziesi?ciu majtk?w. Cz?sto w nocy zdarza?o mu si? zatrzymywa? na ulicy spokojnych mieszczan, aby zamieni? z nimi sw?j stary p?aszcz lub zu?yty kapelusz na now? odzie?. Niebawem im? pan Tybald nape?ni? odg?osem swoich sprawek Pary?, Blois, Fontainebleau i inne rezydencje kr?lewskie. Wreszcie dosz?y one do uszu naszego Najja?niejszego Pana, ?wi?tej pami?ci Franciszka I. Zniecierpliwiony wybrykami zuchwa?ego ?o?daka, wys?a? go do Lyonu na pokut? do domu ojca, zacnego radcy de La Jacquiere, kt?ry na?wczas mieszka? przy placu Bellecour, na rogu ulicy St. Ramond.
W domu ojcowskim przyj?to m?odego Tybalda z tak? rado?ci?, jak gdyby powraca? z Rzymu, obdarowany wszystkimi odpustami Ojca ?wi?tego. Nie tylko, ?e zabito t?uste ciel? na jego przybycie, ale nadto radca de La Jacquiere wyprawi? uczt?, kt?ra kosztowa?a wi?cej sztuk z?ota, ni? by?o biesiadnik?w. Uczyniono nawet wi?cej. Wzniesiono toasty za zdrowie jedynaka i ka?dy ?yczy? mu roztropno?ci i opami?tania. Ale te przyjazne o?wiadczenia bynajmniej nie przypad?y mu do smaku. Rozpustnik wzi?? ze sto?u z?ot? czar? i nape?niwszy j? winem, zawo?a?:
- Do milionkro? stu tysi?cy diab??w wraz z ich naczelnikiem, kt?remu w tym winie zapisuj? krew i dusz?, je?eli si? kiedykolwiek odmieni?!
Na te straszliwe s?owa w?osy naje?y?y si? na g?owach biesiadnik?w, niekt?rzy prze?egnali si?, inni powstali od sto?u. Im? pan Tybald wsta? tak?e i uda? si? na przechadzk? na plac Bellecour, gdzie znalaz? dw?ch swoich dawnych koleg?w, podobnych sobie hul-taj?w. U?ciska? ich, przyprowadzi? do domu i kaza? przynie?? dla nich kilka flaszek wina, nie troszcz?c si? wcale ani o ojca, ani o reszt? biesiadnik?w.
Tak sprawi? si? Tybald pierwszego dnia po powrocie. Nazajutrz powt?rzy? to samo i ci?gle dalej ?y? tym samym sposobem.
Biedny ojciec, trawiony smutkiem, postanowi? poleci? si? swemu patronowi, ?wi?temu Jakubowi, i z?o?y? na jego o?tarzu ?wiec? woskow? za dziesi?? liwr?w, ozdobion? dwoma z?otymi pier?cieniami, ka?dy za pi?? marek. Ale w?a?nie gdy chcia? umie?ci? ?wiec? na o?tarzu, przewr?ci? srebrn? lamp?, kt?ra pali?a si? przed ?wi?tym obrazem. Radca dla innego powodu kaza? by? ula? t? ?wiec?, ale maj?c przed oczami przede wszystkim nawr?cenie syna. z rado?ci? uczyni? t? ofiar?; skoro jednak ujrza? ?wiec? na ziemi i lamp? przewr?con?, wyci?gn?? z tego nieszcz?sn? przepowiedni? i ze smutkiem powr?ci? do domu.
Tego samego dnia Tybald wyprawi? uczt? dla swoich przyjaci??. Po wypr??nieniu mn?stwa butelek, gdy noc ju? od dawna by?a zapad?a, wyszli razem na plac Bellecour. Tam wszyscy trzej wzi?li si? pod r?ce i zacz?li z zadartymi g?owami przechadza? si? po placu, jak to zwykli czyni? rozpustnicy, kiedy chc? zwr?ci? uwag? dziewcz?t. Tym razem jednak nic nie wsk?rali; nie by?o ?adnej kobiety na placu, a noc by?a tak czarna, ?e niepodobna by?o zoczy? kt?rej w oknie. Gdy tak znudzili si? ju? t? samotno?ci?, m?ody Tybald. dobywszy grubego g?osu i kln?c wed?ug zwyczaju, zawo?a?:
- Do milionkro? stu tysi?cy diab??w wraz z ich naczelnikiem, kt?remu w tej chwili zapisuj? krew i dusz?, je?eli przy?le mi tu swoj? c?rk?! Przespa?bym si? z ni?. tak mi? to wino rozgrza?o.
Mowa ta nie podoba?a si? dwom przyjacio?om Tybalda, kt?rzy nie byli jeszcze tak zatwardzia?ymi grzesznikami, i jeden z nich rzek?:
- Przyjacielu nasz, pomy?l, ?e szatan jest wiecznym wrogiem cz?owieka i ?e aby mu zaszkodzi?, nie potrzeba go zaprasza? ani wzywa? po nazwisku.
Na co Tybald odrzek?:
- Jakom powiedzia?, tak uczyni?.
Tymczasem trzej hultaje ujrzeli wychodz?c? z s?siedniej ulicy zas?oni?t? kobiet? udatnej kibici i, jak si? zdawa?o, bardzo m?od?. Za ni? bieg? ma?y Murzynek, ale nagle potkn?? si?, pad? na twarz i stuk? latarni?, kt?r? ni?s? w r?ku. M?oda nieznajoma przel?k?a si? i obr?ci?a doko?a, jakby nie wiedz?c, co z sob? pocz??. Natenczas im? pan Tybald zbli?y? si? i, jak m?g? na j grzeczniej, ofiarowa? rami?, aby j? odprowadzi? do domu. Biedna dziewczyna po chwili namys?u przyj??a t? ofiar?. Im? pan Tybald, zwracaj?c si? do przyjaci??, rzek? im p??g?osem:
- Widzicie wi?c. ?e ten, kogo wzywa?em, nied?ugo kaza? na siebie czeka?. Do widzenia, ?ycz? wam spokojnej nocy.
Dwaj przyjaciele zrozumieli te s?owa i opu?cili go, ?miej?c si? i ?ycz?c mu weso?ej zabawy.
Tybald poda? wi?c r?k? nieznajomej, podczas gdy ma?y Murzynek, kt?remu latarnia by?a zgas?a, post?powa? przed nimi. M?oda kobieta zdawa?a si? z pocz?tku tak zmieszana, ?e zaledwie mog?a utrzyma? si? na nogach, ale niebawem przysz?a do siebie i ?mielej wspar?a si? na ramieniu towarzysza. Kilka razy potyka?a si?; wtedy ?ciska?a go za r?k?, aby nie upa??. Tybald ze swej strony, pragn?c j? przytrzyma?, przyciska? jej r?k? do serca, zawsze jednak z wielk? ostro?no?ci?, a?eby nie sp?oszy? zwierzyny.
Tak d?ugo szli razem, ?e nareszcie Tybald mniema?, i? zab??dzili w ulicach Lyonu. Nie u?ala? si? jednak, gdy? s?dzi?, ?e tym sposobem pi?kna zab??kana b?dzie -mniej si? dro?y?a. Wszelako, chc?c si? naprz?d dowiedzie?, z kim ma do czynienia, prosi? j?, aby raczy?a wypocz?? przez chwil? na kamiennej ?awce, kt?r? spostrzegli przed drzwiami jakiego? domu. Nieznajo-ma zgodzi?a si? i usiedli obok siebie. Natenczas Tybald grzecznie uj?? j? za r?k? i z niezwyk?ym dowcipem tak si? odezwa?:
- Pi?kna gwiazdo b??dna, poniewa? moja gwiazda zrz?dzi?a, ?e ci? spotka?em tej nocy, uczy? mi t? ?ask? i powiedz mi, kto jeste? i gdzie mieszkasz.
M?oda kobieta zrazu waha?a si?, po chwili jednak nabra?a odwagi i zacz??a w te s?owa:
HISTORIA POWABNEGO DZIEWCZ?CIA Z ZAMKU SOMBRE ROCHE
Nazywam si? Orlandyna, przynajmniej tak mnie nazywa?o kilka os?b. kt?re zamieszkiwa?y wraz ze mn? zamek Sombre Roche w Pirenejach. Nie widzia?am tam ?adnego ludzkiego stworzenia, pr?cz mojej ochmistrzyni, kt?ra by?a g?ucha, s?u??cej, kt?ra tak mocno j?ka?a si?. ?e mo?na by?o uwa?a? j? za niem?, oraz starego ?lepego od?wiernego.
Od?wierny niewiele mia? do czynienia, gdy? raz tylko na rok otwiera? bram?, i to jednemu wy??cznie jegomo?ci, kt?ry przychodzi? do nas, aby pog?aska? mnie pod brod? i porozmawia? z moj? ochmistrzyni? w narzeczu biskajskim, kt?rego wcale nie rozumiem. Na szcz??cie umia?am ju? m?wi?, gdy zamkni?to mnie w zamku Sombre Roche, inaczej nigdy nie by?abym si? nauczy?a z dwiema towarzyszkami mego wi?zienia. Co si? tyczy ?lepego od?wiernego, widzia?am go tylko, kiedy podawa? nam obiad przez jedyne nasze kratowane okno. Wprawdzie moja g?ucha ochmistrzyni niekiedy krzycza?a mi nad uszami jakie? nauki moralne, ale tyle je rozumia?am, jak gdybym by?a r?wnie g?ucha jak ona, gdy? m?wi?a mi o powinno?ciach ma??e?skich nie t?umacz?c nigdy, co to jest ma??e?stwo. Prawi?a mi nieraz i o innych rzeczach, ale nigdy nie chcia?a mi da? ?adnego wyja?nienia. Cz?sto te? j?kaj?ca si? s?u??ca usi?owa?a opowiedzie? mi jak? histori?, o kt?rej zabawno?ci mnie zapewnia?a, ale nie mog?c nigdy doj?? do drugiego zdania, wnet urywa?a i pierwsze i odchodzi?a, j?kaj?c usprawiedliwienia, kt?re r?wnie trudno jej sz?y jak ca?a historia.
Powiedzia?am ci, ?e mia?y?my jedno tylko okno, czyli ?e jedno tylko wychodzi?o na podw?rzec zamkowy; inne otwiera?y si? na drugie podw?rze, zasadzone kilku drzewami, przedstawiaj?cymi ogr?d, kt?rego jedyne wyj?cie prowadzi?o do mego pokoju. Piel?gnowa?am tam niekt?re kwiaty i to by?o ca?? moj? przyjemno?ci?. Myl? si?, mia?am jeszcze jedn?, r?wnie niewinn? zabaw?. By?o to wielkie zwierciad?o, w kt?rym przegl?da?am si? ka?dego poranku, jak tylko wsta?am z ???ka. Moja ochmistrzyni, rozebrana, przychodzi?a przegl?da? si? r?wnie? i bawi?am si? por?wnywaniem jej postaci z moj?. Oddawa?am si? tej rozrywce tak?e przed p?j?ciem na spoczynek, gdy ochmistrzyni g??boko ju? spa?a. Czasami wyobra?a?am sobie, ?e widz? w zwierciadle towarzyszk? w moim wieku, kt?ra odpowiada na moje poruszenia i dzieli moje uczucia. Im wi?cej oddawa?am si? z?udzeniu, tym bardziej ta igraszka mnie bawi?a.
M?wi?am ci ju? o pewnym jegomo?ciu, kt?ry raz na rok przybywa? do zamku, g?aska? mnie pod brod? i rozmawia? w narzeczu biskajskim z moj? ochmistrzyni?. Pewnego dnia jegomo?? ten, zamiast pog?aska? pod brod?, wzi?? mnie za r?k? i zaprowadzi? do karety, w kt?rej zamkn?? mnie z moj? ochmistrzyni?. ?mia?o mog? rzec, ?e zamkn?? nas, gdy? ?wiat?o dochodzi?o tylko z g?ry.
Wysz?y?my z niej trzeciego dnia albo raczej trzeciej nocy, ju? bowiem by?o dobrze ciemno, gdy stan?li?my u celu naszej podr??y. Jaki? nieznajomy otworzyl drzwiczki od karety i rzek?:
- Oto jeste?cie na placu Bellecour, przy wej?ciu na ulic? St. Ramond, ten za? dom na rogu nale?y do radcy de La Jacquiere. Gdzie? chcecie, aby was teraz zawieziono ?
- Ka? zajecha? w pierwsz? bram? za domem radcy - odpowiedzia?a moja ochmistrzyni.
Tu Tybald nat??y? ca?? uwag?, gdy? w istocie s?siadowa? z pewnym szlachcicem, nazwiskiem de Sombre Roche, kt?ry uchodzi? za nies?ychanie zazdrosnego. Kilkakrotnie che?pi? si? przed Tybaldem, ?e mu poka?e, i? mo?na mie? wiern? ?on?; m?wi?, ?e wychowuje w zamku swoim powabne dziewcz?, kt?re po?lubi. by potwierdzi? prawd? swego zdania. Ale m?ody Tybald wcale nie wiedzia?, ?e dziewcz? znajduje si? w tej chwili w Lyonie, i mocno cieszy? si?, ?e je do swoich r?k dosta?. Tymczasem Orlandyna tak dalej m?wi?a:
- Zajechali?my wi?c do bramy, st?d zaprowadzono nas do obszernych i bogatych komnat, stamt?d za? kr?conymi schodami do wie?y, z kt?rej, jak mi si? zdawa?o, mo?na by widzie? przy dniu ca?e miasto. Ale myli?am si?, w dzie? nawet niepodobna by?o nic dostrzec. gdy? g?ste zielone sukno zas?ania?o okna. Natomiast wie?a o?wiecona by?a z?oconym kryszta?owym Paj?kiem. Ochmistrzyni posadzi?a mnie na krze?le i da?a sw?j r??aniec do zabawy, sama za? wysz?a i zaryglowa?a drzwi za sob?.
Gdy zosta?am sama, porzuci?am r??aniec, wzi??am no?yczki, kt?re mia?am u pasa. i rozci??am zielone sukno zas?aniaj?ce mi okno. Wtedy ujrza?am obok drugie okno, a przez to okno - rz?siste o?wiecon? komnat?, w kt?rej siedzia?o u sto?u trzy m?ode dziewcz?ta i trzech m?odych ludzi, pi?kniejszych, ni? mo?na sobie wyobrazi?. ?piewali, pili, ?mieli si? i umizgali do dziewcz?t, czasem nawet g?askali je pod brod?, ale z odmiennym wyrazem twarzy ni? ?w jegomo?? w Sombre Roche, kt?ry jednak po to tylko przyje?d?a? do naszego zamku. Nadto dziewcz?ta te i owi m?odzi ludzie zacz?li po trochu zrzuca? odzienie, podobnie jak ja to zwyk?am czyni? wieczorami przed zwierciad?em. W istocie, robili to tak jak ja, a nie tak jak moja stara ochmistrzyni.
Na te s?owa Tybald pozna?, ?e chodzi?o o wieczerz?, kt?r? wczoraj wyprawi? by? swoim przyjacio?om, obj?? wi?c r?k? wysmuk?? kibi? Orlandyny i przycisn?? j? do serca.
- Tak samo czynili ci m?odzi ludzie - m?wi?a dalej Orlandyna. - W istocie, zdaje mi si?, ?e musieli si? nadzwyczajnie kocha?. Nareszcie jeden z biesiadnik?w rzek?, ?e potrafi kocha? lepiej od innych. Dwaj pozostali utrzymywali to samo o sobie. Dziewcz?ta r??ni?y si? w zdaniach. Wtenczas m?odzieniec, kt?ry pierwszy che?pi? si? sw? umiej?tno?ci?, by udowodni?, ?e ma s?uszno??, wpad? na szczeg?lny pomys?.
Na te s?owa Tybald, kt?ry dobrze pami?ta? przebieg biesiady, o ma?o nie udusi? si? ze ?miechu.
- A zatem - rzek? - pi?kna Orlandyno. c?? to za pomys?, na kt?ry wpad? ?w m?ody cz?owiek?
Ach, nie ?miej si?, senor; zapewniam ci?, ?e by? to nadzwyczaj przyjemny pomys? i ciekawo?? moja coraz wzrasta?a, gdy nagle drzwi otworzy?y si?; poskoczy?am szybko do mego r??a?ca, ochmistrzyni bowiem wchodzi?a.
Wzi??a mnie za r?k? i zaprowadzi?a do karety, kt?ra nie by?a ju? tak zamkni?ta jak wczorajsza, i gdyby noc nie by?a tak ciemna, by?abym mog?a dok?adnie widzie? ca?y Lyon. ale tak zauwa?y?am tylko, ?e jedziemy gdzie? bardzo daleko. Wkr?tce min?li?my mury miasta i zatrzymali?my si? przy ostatnim domu przedmie?cia. Na poz?r by?a to zwyczajna chata, strzech? nawet pokryta, ale wn?trze jej ca?kiem by?o odmienne, jak si? sam o tym przekonasz, je?eli ma?y Murzynek nie zapomnia? drogi, widz? bowiem, ?e wystara? si? o ?wiat?o i zapali? latarni?.
Na tym Orlandyna sko?czy?a swoj? histori?. Tybald poca?owa? j? w r?k? i rzek?:
- Racz, pi?kna zab??kana, powiedzie? mi, czy sama mieszkasz w tej chatce?
- Zupe?nie sama - odrzek?a nieznajoma - z ochmistrzyni? tylko i tym ma?ym Murzynkiem. Ale nie s?dz?, ?eby ochmistrzyni zd??y?a dzi? wr?ci? do domu. Jegomo??, kt?ry przyje?d?a? g?aska? mnie pod brod?, kaza? mi przyj?? z ni? do swojej siostry. Poniewa? nie m?g? przys?a? karety, kt?r? pos?a? po ksi?dza, posz?y?my piechot?. Kto? zatrzyma? nas na ulicy, aby mi powiedzie?, ?e jestem pi?kna. G?ucha ochmistrzyni s?dzi?a, ?e dopu?ci? si? grubia?stwa. i zacz??a mu odpowiada?. Nadesz?o wiele ludzi i wmieszano si? do sprzeczki. Przel?k?am si? i j??am ucieka? co si?. Murzynek pobieg? za mn?, upad? i st?uk? latarni?; sama nie wiedzia?am, co pocz??, gdy na szcz??cie spotka?am pana.
Tybald. zachwycony prostot? tego opowiadania, bra? si? znowu do umizg?w, gdy wtem Murzynek przyni?s? zapalon? latarni?, kt?rej ?wiat?o pad?o na twarz Tybalda.
- Co widz?! - krzykn??a Orlandyna - ten sam, kt?ry wczoraj che?pi? si? sw? umiej?tno?ci?!
- Najni?szy s?uga - odpar? Tybald - wszelako zapewniam ci?, ?e to, co robi?em wczoraj, jest niczym w por?wnaniu do tego, czego si? mo?e po mnie spodziewa? kobieta uczciwa i szlachetna. A ?adna z wczorajszych dziewcz?t na takie miano nie zas?uguje.
- Jak to? Zdawa?o si? przecie?, ?e tak kochasz te trzy dziewcz?ta! - przerwa?a Orlandyna.
- O jeden dow?d wi?cej, ?e ?adnej z nich nie kocham naprawd? - rzek? Tybald.
Orlandyna szczebiota?a, Tybald przymila? si? do niej i tak, sami nie wiedz?c kiedy, zaszli na koniec przedmie?cia do samotnej chatki, kt?rej drzwi Murzynek otworzy? kluczem zawieszonym u pasa. Wn?trze jej nie mia?o w sobie nic z wie?niaczego ub?stwa. Kobierce flamandzkie, tkane w przepi?kne wzory wyobra?aj?ce ?ywe, zda si?, postacie, pokrywa?y ?ciany. U sufitu wisia?y paj?ki z ga??ziami ze szczerego srebra. Kosztowne szafy z ko?ci s?oniowej i z hebanu, fotele z genue?skiego aksamitu, ozdobione z?otymi fr?dzlami, sta?y obok spr??ystych sof, powleczonych mor? weneck?. Tybald na to wszystko jednak nie zwa?a?, widzia? tylko Orlandyn? i oczekiwa? rozwi?zania dziwnej przygody.
Tymczasem Murzynek przyszed? nakry? do sto?u i Tybald wtedy dopiero spostrzeg?, ?e nie jest to dziecko, jak zrazu s?dzi?, ale stary, czarny karze? obrzydliwej postaci. Wszelako ma?y cz?eczek przyni?s? rzeczy, kt?re wcale nie by?y brzydkie: wielki z?ocony p??misek, na kt?rym kurzy?y si? cztery kuropatwy, smakowite i wybornie przyrz?dzone, pod pach? za? flaszk? korzennego wina. Zaledwie Tybald podjad? i napi? si?, wnet uczu?, jak gdyby ogie? kr??y? mu po ?y?ach. Co do Orlandyny, ta ma?o jad?a, ale ci?gle spogl?da?a na swego wsp??biesiadnika, raz rzucaj?c mu czu?e i niewinne spojrzenia, to znowu wpatruj?c si? we? tak z?o?liwymi oczyma, ?e m?odzieniec miesza? si? wyra?nie.
Na koniec Murzynek przyszed? sprz?tn?? ze sto?u.
Wtedy Orlandyna wzi??a Tybalda za r?k? i rzek?a:
- Pi?kny kawalerze, jak?e sp?dzimy ten wiecz?r? Tybald nie wiedzia?, co na to odpowiedzie?.
- Przychodzi mi pewna my?l - m?wi?a dalej. - Widzisz to wielkie zwierciad?o? Chod?my stroi? w nim miny, jak to niegdy? czyni?am w zamku Sombre Roche. Bawi?o mnie w?wczas por?wnywanie postaci mojej ochmistrzyni z moj?; teraz chcia?abym zobaczy? r??nic?, jaka zachodzi mi?dzy tob? a mn?.
Orlandyna przysun??a krzes?a przed zwierciad?o, po czym odpi??a krez? Tybalda i rzek?a:
- Masz szyj? prawie tak? jak moja, ramiona te? - lecz jak?e odmienne piersi! Przed rokiem nie by?oby jeszcze tej r??nicy, ale dzi? moich wprost pozna? nie mog?, takiej zmianie uleg?y. Zrzu?, prosz?, tw?j pas i rozepnij kaftan. C?? to za fr?dzle?...
Tybald nie panowa? ju? nad sob?, poni?s? Orlandyn? na sof? i uwa?a? si? za najszcz??liwszego z ludzi... Nagle dozna? uczucia, jak gdyby kto szpony zapuszcza? mu w szyj?.
- Orlandyno! - zawo?a? - Orlandyno, co to ma znaczy??
Nie by?o ju? Orlandyny; Tybald ujrza? w jej miejscu okropne, nie znane mu dot?d kszta?ty.
- Jam nie Orlandyna - krzykn?? potw?r straszliwym g?osem - jam Lucyfer!
Tybald chcia? wezwa? Zbawiciela na pomoc, ale szatan, kt?ry odgad? jego zamys?, schwyci? go z?bami za gard?o i nie pozwoli? wym?wi? tego ?wi?tego imienia.
Nazajutrz wie?niacy id?cy z jarzynami na targ do Lyonu us?yszeli j?ki w opuszczonej ruderze przydro?nej, dok?d wyrzucano padlin?. Weszli i znale?li Tybalda le??cego na gnij?cym ?cierwie. Wzi?li go, zanie?li do miasta i nieszcz??liwy de La Jacquiere pozna? swego syna.
Po?o?ono go na ???ku; wkr?tce Tybald zdawa? si? przychodzi? do zmys??w i s?abym, prawie niezrozumia?ym g?osem rzek?:
- Otw?rzcie drzwi temu ?wi?temu pustelnikowi, otw?rzcie czym pr?dzej.
Z pocz?tku nie zrozumiano go, otworzono jednak drzwi i ujrzano czcigodnego zakonnika, kt?ry rozkaza?, aby go zostawiono sam na sam z Tybaldem. Uczyniono zado?? jego ??daniu i drzwi za nim zamkni?to.
D?ugo s?yszano jeszcze napominania pustelnika, na kt?re Tybald odpowiada? mocnym g?osem:
- Tak jest, m?j ojcze, ?a?uj? za grzechy i ca?? nadziej? pok?adam w mi?osierdziu boskim.
Wreszcie, gdy wszystko ucich?o, otworzono drzwi. Pustelnik znik?, Tybald za? le?a? umar?y z krucyfiksem w r?kach.
Zaledwie sko?czy?em t? histori?, gdy wszed? kabalista i zdawa? si? chcie? wyczyta? z moich oczu wra?enie, jakiego do?wiadczy?em. Wprawdzie przygody Tybalda mocno mnie zadziwi?y, ale nie chcia?em tego pokaza? i odszed?em do siebie. Tu znowu zacz??em zag??bia? si? nad w?asnymi wypadkami i prawie dawa? wiar?, ?e szatany dla z?udzenia mnie o?ywi?y trupy dw?ch wisielc?w i ?e kto wie, czy nie jestem drugim Tybaldem.
Zadzwoniono na obiad. Kabalista nie przyszed? do sto?u. Wszyscy zdawali si? by? roztargnionymi, mo?e dlatego, ?e sam nie mog?em zebra? my?li.
Po obiedzie wr?ci?em na taras. Cyganie z ca?ym obozem znacznie ju? byli oddalili si? od zamku. Niepoj?te Cyganki wcale si? nie ukaza?y; tymczasem noc ju? zapad?a i uda?em si? do mojej komnaty. D?ugo czeka?em na Rebek?, ale tym razem na pr??no, i nareszcie usn??em.