Potocki J. R?KOPIS ZNALEZIONY W SARAGOSSIE (07)

Dzie? sz?sty
Z oto obudzi? mnie i oznajmi?, ?e porz?dnie zaspa?em i ?e obiad jest ju? przygotowany. Ubra?em. si? czym pr?dzej i poszed?em do moich kuzynek, kt?re czeka?y w jadalnej komnacie. Oczy ich spocz??y na mnie z pieszczot?, dziewcz?ta zdawa?y si? bardziej zaj?te wspomnieniami ubieg?ej nocy ni? uczt?, jak? im zastawiono. Po sko?czonym obiedzie Zoto zasiad? obok nas i tak dalej zacz?? opowiada? swoje przygody:
DALSZY CI?G HISTORII ZOTA
Mia?em w?wczas si?dmy rok, gdy ojciec m?j z??czy? si? z band? Monaldiego, i dobrze pami?tam, jak moj? matk?, mnie i dw?ch moich braci zaprowadzono do wi?zienia. Wszelako by?o to tylko dla pozoru, ojciec m?j bowiem nie zapomnia? zarobkiem swoim podzieli? si? ze s?ugami sprawiedliwo?ci, kt?rzy z ?atwo?ci? dali si? przekona?, ?e nie mamy z ojcem ?adnych stosunk?w. Naczelnik zbir?w podczas naszego uwi?zienia gorliwie si? nami zajmowa? i nawet skr?ci? nam czas niewoli.
Matka moja, wydostawszy si? na wolno??, zosta?a z wielk? czci? powitana przez s?siadki i przez wszystkich mieszka?c?w ca?ej dzielnicy, w po?udniowych bowiem W?oszech rozb?jnicy s? takimi bohaterami ludu, jak kontrabandzi?ci w Hiszpanii. Cz??? powszechnego szacunku spad?a tak?e i na nas; ja zw?aszcza uwa?any by?em za ksi?cia urwisz?w na naszej ulicy.
?r?d tego Monaldi poleg? w jednej z wypraw i m?j ojciec, obj?wszy dow?dztwo nad band?, chcia? zab?ysn?? ?wietnym jakim? czynem. Uczyni? wiec zasadzk? na drodze do Salerno na konw?j pieni?dzy wys?anych przez wicekr?la Sycylii. Wyprawa si? uda?a, ale ojciec m?j zosta? kul? muszkietow? postrzelony w krzy? i nie m?g? ju? dalej trudni? si? rzemios?em. Chwila, w kt?rej ?egna? si? z towarzyszami, by?a niewypowiedzianie rozrzewniaj?ca. Zapewniaj?, ?e kilku rozb?jnik?w na ca?y g?os si? rozp?aka?o, czemu z trudno?ci? bym wierzy?, gdybym raz w ?yciu sam nie by? gorzko p?aka?, zamordowawszy moj? kochank?, jak to wam p??niej opowiem.
Banda bez naczelnika nie mog?a d?ugo si? osta?; kilku towarzysz?w uda?o si? do Toskanii, gdzie ich powieszono, reszta za? z??czy?a si? z Testa-Lung?, kt?ry w?wczas zaczyna? w Sycylii nabiera? pewnej wzi?to?ci. M?j ojciec przeby? cie?nin? i uda? si? do Mesyny, gdzie poprosi? o azyl w klasztorze augustian?w del Monte. Z?o?y? uciu?ane grosze w r?ce zakonnik?w, odprawi? publiczn? pokut? i zamieszka? pod przysionkiem ko?cio?a. Wi?d? tam spokojne ?ycie, przechadzki za? pozwolono mu u?ywa? w ogrodach i na dziedzi?cach klasztornych. Mnisi dawali mu zup?, po reszt? za? potraw posy?a? do s?siedniej gospody; nadto braciszek zakonny opatrywa? mu rany.
Domy?lam si?, ?e ojciec musia? nam cz?sto przysy?a? pieni?dze, gdy? obfito?? panowa?a w naszym domu. Matka uczestniczy?a we wszystkich zabawach karnawa?u, a w wielkim po?cie uszykowa?a nam presepio, czyli szopk? z lalkami, pa?acami cukrowymi, zabawkami i tym podobnymi drobnostkami, w kt?rych mieszka?cy kr?lestwa neapolita?skiego nawzajem si? przesadzaj?. Ciotka Lunardo mia?a tak?e szopk?, ale daleko mniej ?wietn? od naszej.
Matka moja, o ile pami?tam, by?a nadzwyczaj dobra i cz?sto widzieli?my, jak p?aka?a, my?l?c o niebezpiecze?stwach, na jakie si? jej ma??onek nara?a; nied?ugo jednak wyst?pienie w jakim ubiorze lub klejnocie, na przek?r siostrze lub s?siadkom, osusza?o jej ?zy. Rado?? z pysznej szopki by?a ostatni? przyjemno?ci?, jakiej do?wiadczy?a. Nie wiem jakim sposobem dosta?a zapalenia p?uc i w kilka dni p??niej umar?a,
Po jej ?mierci nie byliby?my wiedzieli, co z sob? pocz??, gdyby nadzorca wi?zienia nie by? nas przyj?? do siebie. Przebywali?my u niego kilka dni, nast?pnie za? oddano nas pod opiek? pewnemu mulnikowi. Ten przeprowadzi? nas przez Kalabri? i czternastego dnia przywi?z? do Mesyny. Ojciec m?j wiedzia? ju? o ?mierci ?ony, przyj?? nas z rozczuleniem, kaza? nam rozes?a? maty obok swoich i przedstawi? mnichom, kt?rzy nas przyj?li do liczby dzieci s?u??cych do mszy.
S?u?yli?my wi?c do mszy, obcinali?my knoty u ?wiec, zapalali?my lampy, reszt? za? dnia ?otrowali?my na ulicy tak dobrze, jak w Benewencie. Zjad?szy zup? u mnich?w, dostawali?my od ojca po jednym taro na kasztany i obarzanki, z kt?rymi szli?my bawi? si? w porcie i powracali?my dopiero p??no w nocy. Ostatecznie, na ?wiecie nie by?o szcz??liwszych od nas ulicznik?w, gdy wtem wypadek, o kt?rym dzi? jeszcze nie mog? m?wi? bez w?ciek?o?ci, postanowi? o ca?ym losie mego ?ycia.
Pewnej niedzieli, w?a?nie gdy mia?y si? zacz?? nieszpory, przybieg?em przed ko?ci??, ob?adowany kasztanami. kt?re zakupi?em dla siebie i moich braci, i dzieli?em mi?dzy nich ulubione owoce. Wtem zajecha? przed ko?ci?? przepyszny pow?z, zaprz??ony sze?ci? koni i poprzedzony dwoma luzakami tej samej ma?ci; jest to zbytkowny obyczaj, kt?ry widywa?em tylko na Sycylii. Otworzono drzwiczki i naprz?d wysiad? szlachcic bracciero, podaj?c rami? pi?knej damie, za nimi ksi?dz, nareszcie ma?y ch?opczyk w moim wieku, o prze?licznej twarzy, ubrany z w?gierska; by? to str?j, jaki do?? powszechnie w?wczas dzieci nosi?y.
W?gierka z szafirowego aksamitu, haftowana z?otem i obszyta sobolami, spada?a mu ni?ej kolan i pokrywa?a wierzch jego ???tych, safianowych bucik?w. Na g?owie mia? ko?paczek tak?e z szafirowego aksamitu, obszyty sobolami i ozdobiony kit? z pere?, kt?ra spada?a mu na rami?. U pasa ze z?otych sznurk?w i ?o??dzi wisia? ma?y pa?asz, wysadzany drogimi kamieniami. Nareszcie w r?ku trzyma? .ksi??k? do nabo?e?stwa, oprawn? w z?oto.
Widok tak pi?knej sukni na ch?opczyku w moim wieku tak dalece mnie zachwyci?, ?e sam nie wiedz?c, co czyni?, zbli?y?em si? do niego i ofiarowa?em mu dwa kasztany, kt?re trzyma?em w r?ku; ale niegodziwy hultaj, zamiast podzi?kowa? za grzeczno??, z ca?ej si?y uderzy? mnie ksi??k? do nabo?e?stwa w nos. Raz ten omal mi nie wybi? lewego oka, klamra za?, kt?ra zaczepi?a o nos, rozdar?a mi nozdrze i w jednej chwili krwi? si? zala?em. Zdaje mi si?, ?e s?ysza?em, jak ma?y panicz zacz?? przera?liwie krzycze?, ale nie pami?tam tego dobrze, gdy? upad?em bez przytomno?ci. Wr?ciwszy do zmys??w, ujrza?em si? obok studni ogrodowej, w otoczeniu ojca i moich braci, kt?rzy obmywali mi twarz i starali si? zatrzyma? up?yw krwi.
Gdy tak jeszcze le?a?em zakrwawiony, spostrzegli?my ma?ego panicza z owym szlachcicem, kt?ry pierwszy wysiad? z karety, przybywaj?cych z ksi?dzem i dwoma lokajami, z kt?rych jeden ni?s? p?k r?zeg. Szlachcic o?wiadczy? w kr?tkich s?owach, ?e ksi??na Rocca Fiorita ??da, aby do krwi mnie o?wiczono za to, ?e powa?y?em si? przestraszy? j? i jej ma?ego Principina. Natychmiast lokaje wzi?li si? do wykonania wyroku. Ojciec m?j l?kaj?c si?, aby klasztor nie wym?wi? mu schronienia, z pocz?tku nie ?mia? si? odzywa?, ale widz?c, ?e bez lito?ci rozdzierano mi cia?o, nie m?g? ju? d?u?ej wytrzyma? i zwracaj?c si? do owego szlachcica, rzek? z wyrazem g??bokiego oburzenia:
- Ka? pan zako?czy? te m?czarnie albo pami?taj, ?e niejednego zamordowa?em, kt?ry wart by? dziesi?ciu takich jak ty.
Szlachcic uzna? zapewne, ?e s?owa te nie s? pozbawiane g??bszego znaczenia, i kaza? zaprzesta?, ale podczas gdy le?a?em jeszcze na ziemi, Principino zbli?y? si? i uderzy? mnie nog? w twarz, m?wi?c:
- Managia la tua facia de banditu.
Ostatnia ta zniewaga dope?ni?a miary mojej w?ciek?o?ci. Mog? powiedzie?, ?e od tej chwili przesta?em by? dzieckiem, czyli raczej odt?d nie kosztowa?em ?adnej rado?ci tego wieku, i d?ugo potem nie mog?em z zimn? krwi? patrze? na bogato ubranego cz?owieka.
Bez w?tpienia zemsta musi by? pierworodnym grzechem naszego kraju, chocia? bowiem mia?em wtedy dopiero osiem lat, przecie? dzie? i noc my?la?em tylko o ukaraniu Principina. Nieraz zrywa?em si? ze snu, marz?c, ?e trzymam go za w?osy i ok?adam razami, na jawie za? przemy?liwa?em, jakim by sposobem mo?na zem?ci? si? z daleka (gdy? przewidywa?em, ?e nie dozwol? mi zbli?y? si? do niego) i zado??uczyniwszy nami?tno?ci, natychmiast uciec. Nareszcie postanowi?em. ?e ugodz? go kamieniem w twarz, by?em bowiem do?? zr?czny; tymczasem za?, aby wi?cej wprawi? r?k?, przez ca?e dni rzuca?em do celu.
Pewnego dnia ojciec zapyta? mnie o przyczyn?, dla kt?rej z tak? nami?tno?ci? oddaj? si? nowej rozrywce. Odpowiedzia?em, ?e zamierzam rozbi? twarz Principina. nast?pnie uciec i zosta? rozb?jnikiem. Ojciec uda?, ?e mi nie wierzy, jednak pozna?em po jego u?miechu, ?e potwierdza m?j zamiar.
Wreszcie nadesz?a niedziela, kt?r? oznaczy?em na dzie? mojej zemsty. Gdy kareta zajecha?a i ujrza?em wychodz?cych, zmiesza?em si?, ale wnet nabra?em odwagi. M?j ma?y nieprzyjaciel spostrzeg? mnie w t?umie i pokaza? mi j?zyk. Trzyma?em kamie? w r?ce, rzuci?em go i Principino pad? na wznak.
Natychmiast zacz??em ucieka? i zatrzyma?em si? dopiero na drugim ko?cu miasta. Tam spotka?em znajomego kominiarczyka, kt?ry zapyta? mnie, dok?d id?. Opowiedzia?em mu ca?? przygod?, a ten zaprowadzi? mnie do swego majstra. W?a?nie brakowa?o mu ch?opc?w, nie wiedzia?, gdzie ich szuka? do tak przykrego rzemios?a, ch?tnie wi?c mnie przyj??. Zar?czy?, ?e nikt mnie nie pozna, skoro sadzami twarz uczerni?, i ?e drapanie si? po dachach i kominach jest umiej?tno?ci? cz?sto nader u?yteczn?. Mia? racj?, p??niej nieraz by?em winien ?ycie nabytej w?wczas zr?czno?ci.
Z pocz?tku dym i wo? sadzy dokucza?y mi mocno, ale na szcz??cie by?em w wieku, w kt?rym mo?na przyzwyczai? si? do wszystkiego. Ju? od sze?ciu miesi?cy wykonywa?em nowe rzemios?o, gdy mi si? wydarzy?a nast?puj?ca przygoda.
By?em na dachu i przys?uchiwa?em si?, kt?rym dymnikiem odezwie si? m?j majster, gdy zda?o mi si?, ?em us?ysza? g?os w s?siednim kominie. Spu?ci?em si? czym pr?dzej, ale pod dachem znalaz?em dymnik rozdzielaj?cy si? na dwie przeciwne strony. Powinienem by? jeszcze raz zawo?a?, ale nie uczyni?em tego i lekkomy?lnie zacz??em z?azi? pierwszym lepszym otworem. Ze?lizn??em si?, stan??em w bogatej komnacie i najpierwszym przedmiotem, jaki spostrzeg?em, byl m?j Principino w koszuli graj?cy w pi?k?.
Chocia? ma?y g?upiec cz?sto zapewne widzia? ju? w swoim ?yciu kominiarzy, tym razem jednak wzi?? mnie za diab?a. Ukl?k?, z?o?y? r?ce i zacz?? mnie prosi?, abym go ze sob? nie porywa?, przyrzekaj?c, ?e b?dzie grzeczny. By?bym mo?e da? si? zmi?kczy? tymi o?wiadczeniami, ale trzyma?em w r?ku moj? kominiarsk? miot??, pokusa u?ycia jej by?a zbyt silna; nadto, aczkolwiek zem?ci?em si? ju? za uderzenie ksi??k? do nabo?e?stwa i w pewnej cz??ci za r?zgi, to jednak pozosta?a w pami?ci chwila, gdy Principino kopn?? mnie nog? w twarz, m?wi?c: "Managia la tua facia de banditu". Zreszt? ka?dy neapolita?czyk zawsze woli wymierzy? zemst? raczej nieco wi?ksz?, ani?eli odrobin? mniejsz?, ni?by nale?a?o.
Wyrwa?em wi?c gar?? r?zeg z miot?y, rozdar?em koszul? Principina i obna?ywszy mu plecy, zacz??em porz?dnie go ch?osta?: dziwna jednak rzecz, malec ze strachu ani pisn??.
Gdy uzna?em, ?e ma ju? do??, otar?em sobie twarz i rzek?em:
- Ciucio maledetto, io no zuno ludiavol u, io zuno lupicio lu bandi tu delli Augustini.
Natenczas Principino odzyska? g?os i zacz?? wrzeszcze? o pomoc; rozumie si?, ?e nie czeka?em, a? kto? nadejdzie, i drapn??em t? sam? drog?, kt?r? przyszed?em.
Znalaz?em si? na dachu, us?ysza?em raz jeszcze g?os majstra, kt?ry mnie wo?a?, ale nie uwa?a?em za potrzebne odpowiada?. Pu?ci?em si? z jednego dachu na drugi, dosta?em si? na dach jakiej? stajni, przed kt?r? sta? w?z z sianem, zeskoczy?em z dachu na w?z, z wozu na ziemi? i co tchu pobieg?em do klasztoru augustian?w. Tam opowiedzia?em wszystko mojemu ojcu, kt?ry s?ucha? mnie z wielkim zaj?ciem, po czym rzek?:
- Zoto, Zoto! gia vegio che tu sara i banditu!
Nast?pnie zwracaj?c si? do jakiego? nieznajomego, kt?ry sta? obok niego, powiedzia?:
- Padron Lettereo, prende te lo chiutosto vui.
Lettereo jest to imi? chrzestne cz?sto u?ywane w Mesynie. Pochodzi ono od pewnego listu, kt?ry Naj?wi?tsza Panna mia?a pisa? do mieszka?c?w tego miasta, datuj?c go: "w roku 1452 od narodzenia mojego syna". Mesy?czycy tak? cze?? oddaj? temu listowi, jak? neapolita?czycy krwi ?wi?tego Januarego. Obja?niam wam ten szczeg??, w p??tora roku bowiem potem zanosi?em do Madonny della Lettera modlitw?, kt?ra, jak s?dzi?em, b?dzie ostatni? w mym ?yciu.
Padron Lettereo by? kapitanem uzbrojonej pinki, przeznaczonej niby na po??w korali, w istocie za? szanowny marynarz zajmowa? si? przemycaniem, a nawet rozbojem, gdy znalaz? do tego przyjazne okoliczno?ci. Wprawdzie niecz?sto mu si? to wydarza?o, gdy? nie maj?c armat, musia? poprzestawa? na ?upieniu statk?w przy bezludnych wybrze?ach.
Dobrze wiedziano o tym w Mesynie; ale Lettereo przemyca? dla najbogatszych kupc?w z miasta, celnicy tak?e na tym zyskiwali; z drugiej strony nietajnym by?o, ?e padron ch?tnie bawi si? sztyletem, i ta ostatnia okoliczno?? odstr?cza?a tych, kt?rzy byliby pragn?li miesza? si? w jego sprawy.
Lettereo wyr??nia? si? okaza?? postaw?, sam wzrost i szerokie bary dostatecznie odznacza?y go ?r?d t?umu; c?? dopiero, gdy reszta powierzchowno?ci tak dok?adnie odpowiada?a rodzajowi jego zatrudnie?, ?e ludzi nieco l?kliwych przenika? na jego widok dreszcz trwogi. Twarz jego mocno ogorza?? oczerni? jeszcze wystrza? prochu armatniego; pr?cz tego osmolon? sk?r? ozdobi? r??nymi dziwacznymi rysunkami.
Marynarze z Morza ?r?dziemnego maj? zwyczaj wyk?uwa? sobie na ramionach i piersiach r??ne cyfry, krzy?e, zarysy okr?t?w i inne tym podobne ozdoby. Lettereo prze?cign?? wszystkich w tym zwyczaju. Na jednym policzku wyk?u? sobie Madonn?, na drugim za? krucyfiks, wszelako mo?na by?o widzie? zaledwie wierzcho?ek tych obrazk?w, reszt? bowiem zakrywa?a g?sta broda, nie tkni?ta nigdy brzytw? i kt?r? tylko no?yczki utrzymywa?y w jakich takich granicach. Dodajcie do tego w uszach ogromne z?ote kolczyki, czerwon? czapk?, pas takiej ?e barwy, kaftan bez r?kaw?w, kr?tkie marynarskie spodnie, r?ce i nogi do kolan go?e i pe?ne kieszenie z?ota.
Utrzymywano, ?e w m?odo?ci kocha?y si? w nim r??ne wielkie panie, wtedy by? jednak tylko ulubie?cem kobiet swego stanu i postrachem ich m???w.
Wreszcie, aby doko?czy? wizerunku Letterea, powiem wam, ?e przed laty ?y? w ?cis?ej przyja?ni z pewnym znakomitym cz?owiekiem, kt?ry p??niej szeroko si? ws?awi? pod nazwiskiem kapitana Pepo. S?u?yli razem u korsarzy malta?skich, potem Pepo wszed? do s?u?by kr?lewskiej, Lettereo za?, kt?remu honor by? mniej drogi ni? pieni?dze, postanowi? wzbogaci? si? wszelkimi ?rodkami i zarazem sta? si? najzaci?tszym nieprzyjacielem dawnego towarzysza.
M?j ojciec, kt?rego ca?ym zatrudnieniem w klasztorze by?o tylko obwi?zywanie swoich ran. z kt?rych nigdy nie spodziewa? si? wyleczy?, ch?tnie wdawa? si? w rozmow? z rycerzami sobie podobnymi. Zaprzyja?ni? si? wi?c z padronem i mia? nadziej?, ?e polecaj?c mu mnie, nie spotka si? z odmow?. Bynajmniej si? nie zawi?d?. Lettereo, rozczulony tymi oznakami zaufania, przyrzek? memu ojcu, ?e nowicjat m?j b?dzie mniej przykry ni? innych ch?opc?w okr?towych, i zar?cza?, ?e kto zna rzemios?o kominiarskie, we dwa dni z ?atwo?ci? nauczy si? drapa? na maszty.
Zmiana ta nies?ychanie mnie uszcz??liwi?a, gdy? nowy m?j stan zdawa? mi si? daleko szlachetniejszy ni? wyskrobywanie komin?w. U?ciska?em ojca i braci i weso?o uda?em si? z padronem na jego okr?t. Przybywszy na pok?ad, Lettereo zebra? swoich dwudziestu marynarzy, kt?rych postacie wybornie odpowiada?y jego powierzchowno?ci, przedstawi? mnie tym panom i odezwa? si? tymi s?owy:
- Anime managie, quistra cria dura e lu filiu de Zotu, se uno de vui a outri li mette la mano sopra, io li mangio l'anima.
To zalecenie sprawi?o po??dany skutek, chciano nawet. abym jad? razem z wszystkimi, ale widz?c, ?e dw?ch ch?opc?w okr?towych pos?ugiwa?o marynarzom i zjada?o reszt?, wola?em do nich si? przy??czy?. Czyn ten zjedna? mi powszechn? przychylno??. Gdy za? nast?pnie ujrzano, jak szybko drapa?em si? po rejce, zewsz?d da?y si? s?ysze? okrzyki podziwu. Na statkach z o?aglowaniem ?aci?skim rejka pe?ni funkcj? rei, ale o wiele trudniej jest si? utrzyma? na rejce ni? na rei, reje bowiem umieszczone s? zawsze w pozycji poziomej.
Rozpu?cili?my ?agle i trzeciego dnia przybyli?my do Cie?niny ?wi?tego Bonifacego, kt?ra oddziela Sardyni? od Korsyki. Znale?li?my tam przesz?o sze??dziesi?t barek, zaj?tych po?owem korali. Zacz?li?my tak?e ?owi? lub raczej udawa?, ?e ?owimy korale. Co si? tyczy mnie, wiele przez ten czas skorzysta?em, gdy? po czterech dniach p?ywa?em i nurkowa?em jak najbieglejszy z moich towarzysz?w.
Po o?miu dniach gregalada - nazw? t? na Morzu ?r?dziemnym daj? gwa?townemu wiatrowi p??nocno-wschodniemu - rozp?dzi?a nasz? ma?? flot?. Ka?dy ratowa? si?, jak m?g?. My zostali?my zagnani na wybrze?a Sardynii, w bezludn? okolic?, znan? pod nazw? Przystani ?wi?tego Piotra. Zastali?my tam polakier wenecki, kt?ry zdawa? si? mocno sko?atany burz?. Lettereo natychmiast zacz?? co? przemy?liwa? o tym okr?cie i tu? obok niego zarzuci? kotwic?. Nast?pnie cz??? swoich marynarzy umie?ci? na dnie statku, aby za?oga wyda?a si? mniej liczna. Ta ostro?no?? by?a zreszt? prawie ca?kiem nieu?yteczna, gdy? tr?jmasztowce z o?aglowaniem ?aci?skim maj? zawsze wi?ksz? za?og? ni? inne statki.
Lettereo, ?ledz?c ci?gle statek wenecki, dostrzeg?, ?e za?oga jego sk?ada si? z kapitana, bosmana, sze?ciu marynarzy i jednego ch?opca okr?towego. Nadto ujrza?, ?e marsel jest ca?kiem podarty i ?e spuszczono go do naprawy, statki bowiem kupieckie nie maj? ?agli do odmiany. Uczyniwszy te spostrze?enia, w?o?y? do szalupy osiem strzelb i tyle? szabel, przykry? wszystko wysmo?owanym p??tnem i postanowi? czeka? przyjaznej chwili.
Gdy si? wypogodzi?o, marynarze weszli na marsrej?, a?eby rozwin?? marsel, ale tak sobie niezr?cznie w tym poczynali, ?e bosman, a nast?pnie kapitan weszli za nimi. Natenczas Lettereo kaza? spu?ci? szalup? na morze, wsiad? w ni? cichaczem z siedmioma marynarzami i z tylu zaczepi? o polakier. Widz?c to kapitan stoj?cy na rei zawo?a?:
- A larga ladron! a larga!
Wszelako Lettereo wzi?? go na cel, przyrzekaj?c zabi? ka?dego, kto oka?e ch?? zej?cia na pok?ad. Kapitan, cz?owiek, jak si? zdaje, odwa?ny, nie zwa?aj?c na gro?b?, rzuci? si? mi?dzy sznury. Lettereo zabi? go w lot; kapitan wpad? w morze i ju? go wi?cej nie ujrzano. Marynarze zdali si? na ?ask?. Lettereo zostawi? czterech ludzi, aby ich trzymali na celu, z trzema za? zszed? w ?rodek okr?tu. W kajucie kapitana znalaz? bary?k? tak?, w jakiej przechowuje si? oliwki, ale poniewa? by?a nieco ci??ka i starannie obr?czami obita, os?dzi? wi?c, ?e mo?e zawiera w sobie jakie ciekawsze przedmioty. Rozbi? j? i z mi?ym zdziwieniem ujrza? zamiast oliwek kilka work?w ze z?otem. Poprzesta? na tym i zatr?bi? do odwrotu. Oddzia? wr?ci? na pok?ad, rozwin?li?my ?agle i mijaj?c statek wenecki, krzykn?li?my mu na wzgard?:
- Viva san Marco!
W pi?? dni potem przybyli?my do Livomo. Natychmiast Lettereo z dwoma marynarzami uda? si? do konsula neapolita?skiego i z?o?y? o?wiadczenie: jako przysz?o do k??tni mi?dzy jego lud?mi a za?og? weneckiego polakra i jak kapitan tego ostatniego, przypadkiem popchni?ty przez jednego z marynarzy, wpad? w morze. Pewna cz??? bary?ki oliwek nada?a temu o?wiadczeniu cech? niezaprzeczonej prawdy.
Lettereo. kt?ry mia? nieprzezwyci??on? sk?onno?? do rozboj?w morskich, by?by bez w?tpienia dalej prowadzi? swoje rzemios?o, gdyby nie przedstawiono mu w Livomo innych mo?liwo?ci, kt?rym da? pierwsze?stwo. Pewien ?yd, nazwiskiem Natan Levi, zauwa?ywszy. ?e papie? i kr?l neapolita?ski ci?gn? niezmierne zyski z bicia miedzianej monety, chcia? tak?e nale?e? do tych korzy?ci. W tym celu kaza? sfabrykowa? zaczn? ilo?? takich pieni?dzy w pewnym mie?cie angielskim zwanym Birmingham. Gdy zam?wiony towar by? ju? gotowy, ?yd osadzi? swego faktora we Flariola, wiosce rybackiej po?o?onej na granicy obu pa?stw, Lettereo za? zobowi?za? si? do przewo?enia i wy?adowywania towaru.
Handel ten przynosi? nam wielkie korzy?ci i przez ca?y rok statek nasz, na?adowany monet? rzymsk? i neapolita?sk?, ci?gle odbywa? t? sam? drog?. By? mo?e, ?e byliby?my d?u?ej odbywali nasze podr??e, ale Lettereo, kt?ry mia? talent do handlowych przedsi?wzi??, nam?wi? ?yda, aby tego samego sposobu u?y? do monety z?otej i srebrnej. ?yd us?ucha? jego rady i w samym Livorno za?o?y? ma?? fabryk? cekin?w i skud?w. Nasze zyski wzbudzi?y zazdro?? panuj?cych. Pewnego dnia, gdy Lettereo przebywa? w Livorno i tylko co mia? wyruszy? na morze, doniesiono mu, ?e kapitan Pepo otrzyma? od kr?la neapolita?skicgo rozkaz pochwycenia go, ale ?e dopiero przy ko?cu miesi?ca b?dzie m?g? pu?ci? si? na morze.
To podst?pne doniesienie wymy?li? Pepo, kt?ry ju? od czterech dni kr??y? ko?o brzeg?w. Lettereo da? si? zwie??, wiatr sprzyja?, s?dzi? wi?c, ?e mo?e przedsi?wzi?? jeszcze jedn? podr??, i rozwin?? ?agle. Nazajutrz o ?wicie ujrzeli?my si? po?r?d eskadry Pepa, z?o?onej z dw?ch galiot i tylu? skampawii. Zewsz?d byli?my otoczeni, bez ?adnego sposobu ucieczki. Padro-nowi ?mier? wygl?da?a z oczu, rozpi?? wszystkie ?agle i kaza? sterowa? prosto na g??wn? galiot?. Pepo sta? na mo?cie i wydawa? rozkazy, zamierzaj?c przychwyci? nasz statek. Lettereo porwa? strzelb?, wzi?? go na cel i strzaska? mu rami?. Wszystko to sta?o si? w kilku sekundach.
Wkr?tce potem cztery statki zwr?ci?y si? na nas i us?yszeli?my zewsz?d:
- Maina ladro! Maina can senza fede! Lettereo skierowa? statek w stron? nawietrzn?, tak ?e burta po jednej stronie ?lizga?a si? po powierzchni morza; p??niej, zwracaj?c si? do za?ogi, zawo?a?:
- Anime managie, io in galera non ci vado. Pregate per me lasantissima Madonna della Lettera.
Na te s?owa upadli?my wszyscy na kolana. Lettereo w?o?y? sobie w kieszenie dwie kule armatnie; my?leli?my, ?e chce rzuci? si? w morze, ale inny by? zamiar z?o?liwego rozb?jnika. Na odwietrznej stronie okr?tu sta?a wielka beczka nape?niona miedzi?. Lettereo schwyci? siekier? i przeci?? przytrzymuj?ce j? sznury. Natychmiast beczka potoczy?a si? na brzeg przeciwny, poniewa? za? okr?t by? ju? bardzo pochylony, teraz przewr?ci? si? zupe?nie. My wszycy. kt?rzy byli?my na kolanach, upadli?my na ?agle, kt?re, gdy okr?t szed? do dna, przez swoj? spr??ysto?? odrzuci?y nas na kilkana?cie ?okci.
Pepo doby? nas wszystkich z wody, z wyj?tkiem kapitana, jednego marynarza i ch?opca okr?towego. Skoro kt?rego wyci?gni?to z wody, wnet go wi?zano i wrzucano na sp?d okr?tu. W cztery dni potem wyl?dowali?my w Mesynie. Pepo uprzedzi? urz?dnik?w s?dowych, ?e ma im odda? kilku zuch?w zas?uguj?cych na uwag?. Wyl?dowanie nasze odby?o si? nie bez pewnej okaza?o?ci. By?o to w?a?nie w godzinach korso. podczas kt?rych ca?y wielki ?wiat u?ywa przechadzki na wybrze?u. Post?powali?my powa?nym krokiem, z przodu i z ty?u strze?eni przez zbir?w.
Principino znalaz? si? w liczbie widz?w. Jak tylko mnie ujrza?, natychmiast pozna? i zawo?a?:
- Ecco lu piciolu banditu delli Augustini!
W tej samej chwili skoczy? mi do oczu, porwa? za w?osy i zadrapa? w twarz. Mia?em r?ce zwi?zane, z trudno?ci? wi?c mog?em si? broni?. Przypomniawszy sobie jednak fortel u?ywany przez marynarzy angielskich w Livorno, uwolni?em g?ow? i z ca?ej si?y uderzy?em ni? Principina w brzuch. Niegodziwy malec pad? na wznak. Wkr?tce jednak porwa? si? z w?ciek?o?ci? i doby? z kieszeni ma?ego no?a, kt?rym chcia? mnie zrani?. Aby unikn?? ciosu, podstawi?em mu nog?; upad? mocno na ziemi? i w dodatku padaj?c, sam zrani? si? w?asnym no?em. W tej samej chwili przyby?a ksi??na i kaza?a lokajom, aby powt?rzyli ze mn? scen? z klasztoru, ale zbirowie sprzeciwili si? temu i zaprowadzili nas do wi?zienia.
Kr?tko trwa? proces naszej za?ogi; skazano wszystkich na ch?ost? i do?ywotnie galery. Co za? do ch?opca okr?towego, kt?rego ocalono, i do mnie, to wypuszczono nas na wolno??, jako ma?oletnich.
Jak tylko wydosta?em si? z wi?zienia, pobieg?em do klasztoru augustian?w. Nie znalaz?em ju? w nim mego ojca; braciszek od?wierny powiedzia? mi, ?e umar? i ?e bracia moi s? ch?opcami okr?towymi na jakim? statku hiszpa?skim. Prosi?em o pozwolenie rozmowy z ojcem przeorem; wprowadzono mnie. Opowiedzia?em mu wszystkie przygody, nie pomijaj?c ani podstawienia nogi, ani uderzenia g?ow? w brzuch Principina. Jego wielebno?? wys?ucha? mnie z wielk? dobroci?, po czym rzek?:
- Moje dziecko, tw?j ojciec umieraj?c zostawi? klasztorowi znaczn? sum? pieni?dzy. By? to ?le nabyty maj?tek, do kt?rego nie mieli?cie ?adnego prawa. Jest teraz w r?kach Boga i powinien by? u?yty na utrzymanie s?ug jego. Jednakowo? o?mielili?my si? wzi?? z niego kilka skud?w dla kapitana hiszpa?skiego, kt?ry postanowi? zabezpieczy? los twoim braciom. Co si? tyczy ciebie, nie mo?emy da? ci schronienia w naszym klasztorze, przez wzgl?d na ksi??n? Rocca Fiorita, znakomit? nasz? dobrodziejk?. P?jdziesz, moje dziecko, do wioski, kt?r? mamy u st?p Etny, i tam przyjemnie sp?dzisz swoje dziecinne lata.
Po tych s?owach przeor zawo?a? braciszka i wyda? mu stosowne rozkazy wzgl?dem dalszego mego losu.
Nazajutrz ruszy?em z braciszkiem w drog?. Przybyli?my do wioski; umieszczono mnie i odt?d ca?ym moim obowi?zkiem by?o chodzi? z posy?kami do miasta. W tych ma?ych podr??ach stara?em si?, o ile mo?no?ci, unika? spotkania z Principinem. Jednak?e pewnego razu zoczy? mnie na ulicy kupuj?cego kasztany, pozna? i kaza? swoim lokajom zbi? niemi?osiernie. W jaki? czas potem w?lizn??em si? znowu przebrany do jego pokoju i bez w?tpienia m?g?bym by? ?atwo go zamordowa?, dot?d nawet ?a?uj?, ?em tego nie uczyni?, ale nie by?em jeszcze w?wczas do?? oswojony z post?powaniem podobnego rodzaju, poprzesta?em wi?c na porz?dnym o?wiczeniu go.
Nieszcz?sna moja gwiazda, jak sami widzicie, sprawi?a, ?e w pierwszych latach mojej m?odo?ci nie przesz?o sze?? miesi?cy, ?ebym nie mia? jakiego spotkania z tym przekl?tym Principinem, kt?ry zwykle mia? si?? za sob?. Doszed?szy lat pi?tnastu, chocia? co do wieku i rozumu by?em jeszcze dzieckiem, wszelako co do si?y i odwagi by?em ju? dojrza?ym m??czyzn?, co bynajmniej nie powinno was dziwi?, je?eli zwa?ycie, ?e powietrze morza, a p??niej g?r dzielnie przyczyni?o si? do rozwini?cia budowy mego cia?a.
Mia?em wi?c pi?tna?cie lat, gdym po raz pierwszy ujrza? znakomitego sposobem my?lenia i odwag? Testa-Lung?, na j uczciwszego i najszlachetniejszego rozb?jnika, jaki kiedykolwiek ?y? na Sycylii. Jutro, je?li raczycie pozwoli?, dam wam pozna? tego cz?owieka, kt?rego pami?? wiecznie pozostanie wyryta w mym sercu. Teraz musz? was opu?ci?; zarz?d jaskini wymaga z mojej strony czujnego starania, kt?rego nie powinienem zaniedbywa?.
Zoto odszed? i ka?dy z nas, stosownie do swego sposobu widzenia, zamy?li? si? nad tym, co s?ysza?. Wyznam, ?e nie mog?em odm?wi? pewnego rodzaju szacunku dla ludzi tak odwa?nych, jakimi byli ci, kt?rych Zoto w opowiadaniu swoim odmalowywa?. Emina utrzymywa?a, ?e odwaga wtedy tylko zas?uguje na nasz szacunek, kiedy jest u?yta na poparcie zasad cnoty. Zibelda doda?a, ?e mo?na by?o pokocha? ma?ego szesnastoletniego rozb?jnika.
Po wieczerzy ka?dy odszed? do siebie, wkr?tce jednak obie siostry niespodziewanie znowu przysz?y do mnie. Usiad?y i Emina rzek?a:
- Kochany Alfonsie, czy nie m?g?by? uczyni? dla nas jednego po?wi?cenia? Idzie tu wi?cej o ciebie ni? o nas.
- Wszystkie te przemowy s? niepotrzebne, pi?kna kuzynko - odpowiedzia?em - powiedz mi po prostu, czego ??dasz ode mnie.
- Drogi Alfonsie - przerwa?a Emina - ten klejnot, kt?ry nosisz na szyi i nazywasz cz?stk? prawdziwego krzy?a, razi nas i wzbudza dreszcz mimowolny.
- O! co si? tyczy tego klejnotu - odpar?em szybko - nie ??dajcie go ode mnie. Przyrzek?em mojej matce, ?e go nigdy nie zdejm?, i s?dz?, ?e nie ty powinna? w?tpi?, jak umiem dotrzymywa? moich przyrzecze?.
Na te s?owa moje kuzynki nad?sa?y si? nieco i zamilk?y; niebawem jednak u?agodzi?y si? i noc ubieg?a nam podobnie, jak poprzedzaj?ca. Chc? przez to powiedzie?, ?e pasy moich kuzynek nie zosta?y naruszone.