Guziakiewicz E. AFRODYTA

Temat z pozoru wy?wiechtany i banalny — mi?o?? klonowanego androida i cz?owieka, rzecz nie taka niezwyk?a we wsp??czesnej prozie science fiction, eksploatuj?cej wszelkie mo?liwe motywy. Dla autora tej mikropowie?ci jest on wszak?e pretekstem, by zaj?? si? ostro?n? psychologiczn? analiz? zwi?zku ol?niewaj?co pi?knej m?odziutkiej kobiety i du?o starszego od niej m??czyzny.

Czy w takim stanie rzeczy chodzi tylko o wyuzdanie i seks? Co mo?e ??czy? faceta, kt?ry ?ycie ma ju? za sob? i ?apie jego ostatnie chwile, z nieco naiwn? lask?, nie?wiadom? posiadanych umiej?tno?ci i niezwyk?ej si?y przebicia?

Jest to ponadto utw?r z pewnym niepokoj?cym przes?aniem, wyra?nym dla bardziej krytycznego czytelnika. Konwencja sf pozwala bowiem autorowi na ukazanie tego, jak dalece b?dzie mo?na w przysz?o?ci uprzedmiotowi? cz?owieka i zamieni? go w kosztown? zabawk?. Roztacza wi?c wizj? niewolnictwa w epoce technologicznej perfekcji, a przy tym niewolnictwa na sw?j spos?b wyrafinowanego. Pi?kna kobieta z kontrolowan? elektronicznie osobowo?ci? jako poci?gaj?cy «towar» daje bowiem oferuj?cej j? firmie niewiarygodne wr?cz mo?liwo?ci skrytej manipulacji klientem.

***

Cz??? pierwsza

Zamar?a przy wej?ciu do wy?o?onego marmurem wysokiego salonu. W milczeniu sta?a, z oddaniem wpatruj?c si? w poch?oni?tego my?lami Raoula. W takich chwilach czas si? dla niej nie liczy?. Ten wreszcie drgn??, s?ysz?c cichutki szelest lub raczej domy?laj?c si? jej obecno?ci i machinalnie si? obejrza?. Z roztargnieniem zlustrowa? jej posta?. Przysz?o mu do g?owy, ?e pewnie zadurzona w nim dziewczyna adoruje go tak ju? od kilku minut, a na jego twarzy zago?ci? zagadkowy p??u?miech. Z ulg? si? przeci?gn?? i od?o?y? na blat b?yszcz?cy prospekt, nad kt?rym si? zaduma?. Uzmys?owi? sobie, ?e bardzo dobrze zrobi?, decyduj?c si? na t? d?ugonog? lask?. By?a warta grzechu. Po?akomi? si? na anielic? z figur? Miss Universum i nie mia? powodu, by tego ?a?owa?. Naturalnie musia? przezwyci??y? w sobie pewne opory, zwi?zane z tradycyjnym wychowaniem. Pami?ta?, ?e pocz?tkowo kr?powa?y go niewinne spojrzenia chabrowych oczu boskiej dziewi?tnastolatki i ?e w pierwszych tygodniach jej posiadania zachowywa? si? wobec niej jak nuworysz wobec lodowatego i dystyngowanego lokaja. By?o w tym co? na kszta?t nie tylko subtelnego kompleksu ni?szo?ci, ale i spychanego do pod?wiadomo?ci poczucia winy. Z moralnego punktu widzenia nie zas?ugiwa? na kogo? takiego jak ona. Na utworzonej z asteroid?w mi?dzy Marsem a Jowiszem i znanej z zamo?no?ci Dianie nabywanie klonowanych dziewcz?t by?o wszak?e zalegalizowane — zatem ka?dy, kto dysponowa? wi?kszym szmalem, a przy tym lubi? nim szasta?, m?g? sobie tak? zafundowa?. Na innych globach Uk?adu S?onecznego krzywiono si? z cicha na t? praktyk?, zarzucaj?c Diananom, ?e handlowanie klonowanymi hurysami pachnie niewolnictwem. Przygania? kocio? garnkowi. Ci popieprzeni dyplomaci najch?tniej zamieniliby ca?y Uk?ad S?oneczny w szk??k? niedzieln?! Nic si? nie zmieni?o pod tym wzgl?dem od stuleci — a szczeg?lnie na Ziemi, kt?ra mia?a opini? najbardziej konserwatywnej z planet. No, mo?e nieco inaczej by?o na ksi??ycach Jowisza i Saturna. Im dalej od trzeciej od S?o?ca, tym wi?kszy luz! On sam po kilkudziesi?ciu latach s?u?by ostatecznie po?egna? przejmuj?c? groz? lodowat? baz? na odleg?ej planetoidzie i przeszed? na zas?u?on? emerytur?. Nigdy nie by? ?onaty i pewnie dlatego wysy?ano go tam, gdzie diabe? chichocz?c m?wi? dobranoc, czyli na obrze?a Uk?adu S?onecznego. Na jego koncie w Marsja?skim Banku Komercyjnym uzbiera?a si? niez?a sumka, kt?ra dodatkowo uros?a dzi?ki temu, ?e poza orbit? Plutona przypadkiem trafi? na znaczne z?o?a retelitu, wi?c m?g? si? urz?dzi? na spokojnych przedmie?ciach Nowego Konstantynopola. Kupi? urz?dzon? ze smakiem kredowobia?? will? z palmami w przestronnym atrium i pod?wietlon? p?ywalni? z delfinem. Mia? dwa m?ode oswojone owiraptory. W rezultacie tego wszystkiego zajmowa? si? tym, o czym skrycie marzy? od najm?odszych lat. A wi?c niczym. Z natury pasywny, uwielbia? b?og? bezczynno?? i ju? jako podrostek potrafi? godzinami wylegiwa? si? i wpatrywa? si? w bia?y sufit lub z r?kami w kieszeniach w??czy? si? bez celu po okolicach miasteczka i zbija? b?ki. W g??bi duszy nie gardzi? — jak prawie ka?dy m??czyzna — subtelnymi doznaniami zmys?owymi i nie zmieni?y jego sk?onno?ci wymagaj?ce wstrzemi??liwo?ci lata s?u?by w Si?ach Kosmicznych Uk?adu. Co wi?cej, wydawa?o si?, ?e je jeszcze wzmocni?y.

— Podejd?, nie przeszkadzasz mi — ?yczliwie zach?ci? dziewczyn?. — Ju? sko?czy?em...

Afrodyta by?a pierwsz? i jedyn? niewolnic?, na jak? m?g? sobie w ?yciu pozwoli?. Bywa?y chwile, w kt?rych w?tpi? w to, czy psychicznie dojrza? do jej posiadania. Jaka? cz??? jego ja nie godzi?a si? bowiem z tym, ?e modelka o fenomenalnej urodzie nie posiada przyrodzonych praw, nale?nych ?ywej istocie ludzkiej. Przez pierwszy tydzie? t?umi? w sobie ??dze, nie chc?c posuwa? si? wobec niej za daleko i traktuj?c j? nieomal jak dalek? kuzynk?, kt?ra na kr?tko zatrzyma?a si? pod jego go?cinnym dachem. Zachowywa? si? jak zadurzony sztubak i skwapliwie zabiega? o jej wzgl?dy. Instynktownie gra? rol?, kt?ra mu odpowiada?a i jako? go usprawiedliwia?a we w?asnych oczach. Obiektywnie bior?c, jego zawstydzaj?ce zaloty i ?enuj?ce umizgi nie mia?y najmniejszego sensu i stanowi?y bezsporn? strat? czasu. Afrodyta bowiem by?a do niego bezwarunkowo przystosowana, a wszczepione jej standardowe programy z wyrafinowanym kluczem erotycznym za?atwia?y spraw?. Rzadko kiedy zawodzi?y. Psychotronika sta?a wysoko na Dianie i w m?zg klonowanego cia?a, w kt?rym a? roi?o si? od implant?w i mikroprocesor?w, wpisano z?o?ony zesp?? zachowa?, zadowalaj?cych nawet najbardziej wybrednego kochanka. Blondynka o figurze Marilyn Monroe by?a wi?c na wp?? elektroniczn? maszyn? do uprawiania seksu i zaspakajania m?skiej chuci. I w?a?ciwie niczym wi?cej. Z prawnego punktu widzenia pozostawa?a androidem klasy zerowej. Cz?owiek wolny posiada? naturalnych rodzic?w i mia? troch? inaczej pouk?adane w g?owie.

— Niczym wi?cej? — zapyta? swego niewyra?nego odbicia w forniturze czarnego fortepianu, gdy podni?s? si? z wy?cie?anego mi?kk? sk?r? fotela. — Niczym?!

Dopiero teraz podesz?a do niego, nie rozumiej?c jednak?e rzuconych p??g?osem s??w. Nie by?a Alicj? z Krainy Czar?w i nie mog?a przej?? na drug? stron? lustra. Tym niemniej umia?a wodzi? go na pokuszenie i posiada?a przewyborny dar zrzucania z siebie w jego towarzystwie i tak z regu?y do?? sk?pego odzienia. Owia? go osza?amiaj?cy zapach jej drogich perfum.

— Tak, Raoulu? — zapyta?a, a jej niewinnie spogl?daj?ce niebieskie oczy wydawa?y si? wyra?a? potrzeb? odgadywania jego najskrytszych pragnie?. — Co? ci? niepokoi?

Ogarn?? j? ramieniem i przytuli? do siebie. Lubi? ciep?o jej cia?a i jedwabist? g?adko?? jej sk?ry.

— Nie, zupe?nie nic — westchn??. — Jeste? s?odka jak cukiereczek — poca?owa? j? w ucho, odgarniaj?c fur? jasnych w?os?w. — Jak zwykle.

Zamrucza?a jak kotka i lekko si? od niego odsun??a.

— Czy wieczorem gdzie? razem wychodzimy? — ciekawie zapyta?a.

Zerkn?? na wmontowany w ?cian? cyferblat zegara, pokazuj?cego czas na wszystkich planetach i ksi??ycach Uk?adu S?onecznego.

— Mo?e tak, a mo?e nie — ziewn??, dyskretnie przys?aniaj?c d?oni? usta. — Pogod? mamy jak wymaluj i nie zapowiadano na dzisiaj deszczu — skonstatowa?, ale bez przekonania. Na po?udniu znaczy?y si? rozleg?e pola uprawne, wi?c kropi?o tam cz??ciej ni? gdzie indziej. Nagle si? o?ywi?. — Wiesz, o czym dumam? Nigdy by? nie zgad?a.

Na tak postawione pytanie Afrodyta mia?a zawsze gotow? tylko jedn? odpowied?.

— Chcesz si? teraz kocha?? — gdy si? z tym do niego zwraca?a, jej lekko wibruj?cy aksamitny g?os wydawa? si? zniewala?.

— Nie — pokr?ci? przecz?co g?ow?. — To znaczy, tak — poprawi? si? z o?ywieniem. — Ale nie o tym my?la?em, wspominaj?c o mych najskrytszych marzeniach. — Zawaha? si?. — Lata lec?, a p?ki co chcia?bym jeszcze wybra? si? na Ziemi? — zdradzi? wreszcie z pewnymi oporami. Zajrza? z niepokojem jej w oczy, jakby licz?c na to, ?e przes?odka przyjaci??ka oceni ten zamys? z w?asnego punktu widzenia. — Tam si? przecie? wychowa?em, sp?dzi?em dzieci?stwo i m?odo??, chodzi?em do szko?y i studiowa?em. St?d sentymenty. Ech, du?o by opowiada?!

Dziewczyna nigdy jednak nie ocenia?a jego projekt?w i zamierze?. Tego jej nie by?o wolno i pod tym wzgl?dem — niestety — nie r??ni?a si? nawet od prymitywnego androida klasy czwartej, kt?ry co pi?tek przylatywa? mobilem i czy?ci? jego basen. Tkwi?a w cienkiej p??prze?roczystej pow?oce snu i obce jej by?y zawi?o?ci ?ycia wewn?trznego.

— Je?eli tak uwa?asz... — unios?a brwi, lekko marszcz?c czo?o. Przez kr?ciutk? chwil? si? zastanawia?a. — Czy to oznacza, ?e zabierzesz mnie tam ze sob??

— Ma si? rozumie? — roze?mia? si?, z rozbawieniem zacieraj?c r?ce. — Przecie? sta? mnie na bilety w obie strony. P?ki co, nie?le stoj? z kas?.

Potem si?gn?? d?o?mi do jej pe?nych piersi, delektuj?c si? nimi i delikatnie je pieszcz?c. Uwielbia? je ca?owa?. Przeszy?a go odkrywcza my?l, ?e B?g mia? naprawd? dobry dzie?, kiedy stwarza? kobiet?. By?a jego najbardziej udanym dzie?em. Wyczu? twardniej?ce sutki. Podda?a mu si? z rozkosz?, a jej ?renice lekko si? zw?zi?y. Przyci?gn?? j? do siebie i musn?? wargami jej szyj?, a nast?pnie ods?oni?te rami?. Zastanowi? si? mimochodem nad planowan? wypraw? na Planet? Matk?. Nie by? pewny tego, czy m?g?by faktycznie tam polecie? z prze?liczn? kurtyzan? o platynowo-z?otych w?osach. Znakomicie sprawdza?a si? jako osoba do towarzystwa i by? dumny jak paw, mog?c pojawia? si? z ni? w publicznych miejscach. Ostatnio chwali? si? ni? na zlocie swojego rocznika Si? Kosmicznych Uk?adu i widzia? w?ciek?? zazdro?? w oczach niekt?rych koleg?w. Ani jeden z nich nie domy?li? si?, ?e towarzysz?ca mu skromnie pi?kno?? jest klonowan? „podr?bk?”. Jedynym znakiem rozpoznawczym cyborga by?a mikroskopijnej wielko?ci metalowa tulejka, mieszcz?ca si? tu? poni?ej ko?ci ogonowej — ale przecie? ?aden z przypadkowych obserwator?w nie zagl?da? urodziwej seksbombie do dessous. Jednak na Ziemi posiadanie stymulowanych elektronicznie niewolnic by?o zakazane. Obi?o mu si? gdzie? o uszy, ?e podobno czyniono jakie? wyj?tki dla os?b, ciesz?cych si? obywatelstwem Diany, lecz nie by? pewny tego, czy obejmuj? one takich jak on dysponent?w. Przesz?o mu przez g?ow?, ?e powinien po??czy? si? z radc? prawnym firmy, w kt?rej j? naby? i go o to zapyta?.

— Gdzie to zrobimy, kochany? — omdlewaj?co p??szepn??a. Na my?l o rozkoszy oczy zachodzi?y jej mg??.

Wskaza? jej d?oni? mi?kki puszysty dywan, pokrywaj?cy ?rodek salonu. Posz?a spojrzeniem za tym gestem. U?o?y?a si? wdzi?cznie w miejscu, kt?re wybra? i zach?caj?co rozchyli?a uda.

— Chod?! — b?agalnie wyci?gn??a do niego ramiona.

B

ezmy?lnie d?uba? wyka?aczk? w z?bach i z poirytowaniem wlepia? ga?y w wirtualny ekran, nie pojmuj?c, sk?d si? bior? fale anomalii. Symulacja z pocz?tku przebiega?a bez zak??ce?, potem jednak co? si? rwa?o, a doskonale wymodelowane i p?ynne zachowania hurysy traci?y harmoni?. Wydawa?o si?, ?e w programie s? b??dy. Nag?e i obce impulsy sprawia?y, ?e urocza madonna przeistacza?a si? w okamgnieniu w wojownicz? amazonk?, je?li nie wr?cz w napastliwego i pozbawionego skrupu??w najemnika.

— Co za palant grzeba? w projekcie?! — wykrztusi? wreszcie z siebie, nie pojmuj?c, co si? sta?o. Chodzi?y mu po g?owie r??ne domys?y. Ubrda? sobie, ?e to wina jakiego? programisty nieudacznika, kt?ry musia? co? schrzani?. Zaj?cie mia? nudnawe, jak wszyscy pocz?tkuj?cy w tym dziale. Od dw?ch dni testowa? na monitorze kolejne nafaszerowane chipami klony, badaj?c ich reakcje w kilkuset standardowych sytuacjach, ale wcze?niej nie natrafi? na ?aden podobny przypadek. Rzadko kiedy odst?pstwa od normy by?y wi?ksze ni? dwie lub trzy setne procenta. Popad? w niepokoj?c? zadum?, potem si?gn?? od niechcenia po pobudzaj?ce pastylki, wysypa? kilka z tulei, wybra? jedn? i wrzuci? sobie do ust. Popi? sokiem z pomara?czy. Zdecydowa? si? przejrze? jeszcze raz symulacj?, oznaczon? numerem dwie?cie siedemnastym, ale postanowi? wpisa? od nowa parametry wyj?ciowe. Interakcje z pierwszej setki by?y bezbarwne i usypiaj?ce, wi?c ci?gn??y si? mu jak w?oski makaron. Klonowana pi?kno?? odpowiada?a bowiem na zwroty typu: "Dzie? dobry!", "Do widzenia!" i na banalne pytania z rodzaju: "Jak si? nazywasz?", "Co ci? ??czy z panem X"? Druga setka by?a ciekawsza, bo zahacza?a o gry ruchowe i sporty ekstremalne, a poza tym obejmowa?a r??norakie sytuacje konfliktowe. Testowana madonna, maj?ca na imi? Iryda, znajdowa?a si? w grawituj?cej w pr??ni du?ej bazie kosmicznej, gdzie napada? na ni? silniejszy od niej jednooki cyborg, przystosowany do bezpardonowej walki wr?cz. Powinna by?a zr?cznie si? wycofa?, korzystaj?c z labirynt?w s?abo o?wietlonych korytarzy. Tymczasem ku zdumieniu Paula ta wcale nie zamierza?a dawa? nogi. Stawa?a d?ba i jak byk na corridzie rusza?a do w?ciek?ego kontrnatarcia, kt?re ko?czy?o si? dla niej fatalnie. Ogarnia?a go groza. Walcz?ca dziewczyna w wirtualnym starciu traci?a obie r?ce, a potem cyklop dostawa? j? w swe ?apy jak ?opaty, ?ami?c jej z trzaskiem kr?gos?up. Odst?pstwo od wzorca si?ga?o siedemdziesi?ciu czterech procent.

Siedzia? w obrotowym fotelu i g??wkowa? nad rozsierdzonym klonem kamikadze. Uko?czy? z wyr??nieniem informatyk? przemys?ow? ze specjalizacj? z dziedziny produkt?w metaorganicznych, ale teoretyczn? wiedz? uniwersyteck? dzieli?a zawsze od praktyki spora przepa??.

— Dlaczego ten wredny babsztyl utraci? instynkt samozachowawczy? — warkn??, wyrzucaj?c z siebie, co go bola?o. — Te? mi co?, grecka bogini t?czy, pos?anniczka Zeusa i Hery! — Zaaferowany g?adzi? brod?, na kt?rej rysowa? si? ledwo znacz?cy si? zarost. Jeszcze si? nie goli?. — Co to mo?e by?, do diaska? — z wysi?kiem koncypowa?. — A je?li to jakie? zwarcie na pu?apie sprz??e? zwrotnych? — ol?ni?a go nag?e przypuszczenie. Zaraz je odrzuci?. Wreszcie da? sobie z tym spok?j. — Szlag by to trafi?! — ?achn?? si?, z niesmakiem sumuj?c domoros?e zmagania z pi?knym klonem, kt?ry nie chcia? si? podporz?dkowa? firmowym wymaganiom. Nie by? od tego, ?eby zajmowa? si? tak wyrafinowanymi zadaniami. — Hej, profesorze!.. — zawo?a?, nie ruszaj?c si? zza pulpitu. — Maaa-myyy k?o-po-ty!..

Ten akurat przechodzi? obok jego boksu, wi?c chc?c nie chc?c musia? si? zatrzyma?. Kr?tko przypatrywa? si? temu, co na ekranie pozosta?o z walecznej hurysy, a potem skrzywi? si? z niech?ci? i orzek?:

— Zn?w pracujemy na podzespo?ach tych klonowanych amazonek. Wojowniczki jako? ostatnio nie id?, wysz?y z mody. Klienci s? zdania, ?e klony p?ci m?skiej lepiej si? prezentuj? w roli goryli i ochroniarzy, wi?c tamci z g?ry z konieczno?ci przystosowuj? nam cz??ci do kurtyzan, nad kt?rymi teraz, biedaku, siedzisz. Oto cena, jak? musimy p?aci? za drastyczne oszcz?dno?ci w firmie — podsumowa?. — Ale nie przejmuj si? — ?yczliwie klepn?? ch?opaka po plecach. — Zapisz ten egzemplarz na straty. Przepuszczaj tylko te, kt?re za bardzo nie wierzgaj?.

— Serio?! — Paul zrobi? wielkie oczy. Wydawa?o mu si?, ?e doro?li nie s? zdolni do takich ?wi?stw jak to, na kt?re patrzy?. — Przecie? te mikroprocesory s? ju? po solidnej obr?bce. Nie da si? wi?c do ko?ca wymaza? instynktu walki. Jak taka rozmarzona s?odka cizia w pewnej chwili uzmys?owi sobie, ?e mo?e z nag?a przy?o?y? fagasowi, kt?ry korzysta z jej us?ug, to...

— Ciii-cho! — profesor rozejrza? si? niepewnie dooko?a, jakby w obawie, ?e kto? niepowo?any mo?e ich us?ysze?. Licho nie spa?o. — To nie moja, ani nie twoja sprawa, m?ody kolego — bezradnie zatrzepota? r?kami. — R?b tylko to, co do ciebie nale?y — gor?czkowo rzuci? na po?egnanie i odfrun?? czym pr?dzej w stron? innych boks?w.

Paul pozosta? sam na sam z kasandrycznymi my?lami. D?ugo medytowa?, wreszcie podni?s? si? i podejrzliwie rozejrza? nad ?ciankami dzia?owymi, bacznie lustruj?c otoczenie. Inni ju? wychodzili, ko?cz?c prac?. Pokusa by?a silniejsza ni? zdrowy rozs?dek. Zamrucza? wstydliwie pod nosem i ukradkiem si?gn?? do szuflady, wydobywaj?c male?ki dysk, kt?ry przemyci? poprzedniego dnia. W niespe?na dwie minuty ustawi? na nowo parametry wyj?ciowe symulacji. Dorzuci? swoje dane osobiste, za?o?y? kask mentalny, a nast?pnie zanurzy? si? w b?ogim ?wiecie wirtualnym. By? ciekawy tego, jak zaprogramowana na mi?o?? i oddanie Iryda wobec niego si? zachowa.

— Narowista jeste?, kochana, ale taki ogier jak ja poradzi sobie z tob? — szepn?? podniecony. — Dostaniesz wi?cej ni? si? spodziewasz, madonno. Pewnie ju? prze?ykasz ?link?.

Pierwsze sekwencje by?y obiecuj?ce. ?liczna kurtyzana zaprosi?a go do komfortowego apartamentu. Nast?pnie opu?ci?a go na chwil?, zmieniaj?c toalet?. Wr?ci?a do niego w czym?, co sprawi?o, ?e zapar?o mu dech z wra?enia. Wzi?? j? w ramiona, szepcz?c jej do ucha szalone wyznania mi?osne. Kiedy jednak ?akomie zsun?? d?onie na jej kszta?tne biodra, odepchn??a go, a potem niespodziewanie przywali?a mu pi??ci? w z?by. Instynktownie si? cofn??, a jego fotel polecia? do ty?u.

— Szlag by to trafi?! — warkn??, podnosz?c si? z posadzki w szachownic? i zrywaj?c kask mentalny. — Boli. — Masowa? r?k? st?uczone rami?.

Pomieszczenie wype?ni? modulowany sygna? alarmowy, a czerwone ?wiat?o nad wej?ciem zacz??o pulsowa?.

— Wpad?em, to nokaut! — bezradnie j?kn??, rzucaj?c si? do komputera, ?eby skasowa? nagranie.

Milutki kobiecy g?os ciep?o instruowa? przez g?o?niki: "Naruszenie statusu w sekcji B. Uprasza si? o przerwanie pracy, natychmiastowe opuszczenie sali i zg?oszenie si? do punktu kontroli!"

J

ak si? pokr?tce okaza?o, m?g? polecie? na Ziemi? w towarzystwie bliskiej jego sercu, aczkolwiek nieco k?opotliwej niewolnicy. Ozi?ble mu zakomunikowano, ?e rysuje si? taka ?cie?ka prawna, ale wi??e si? ona z pewnymi niedogodno?ciami i w zwi?zku z tym nie jest zalecana przez w?a?cicieli firmy "Body Perfect". Po??czono go z szefem jakiego? wa?nego dzia?u, kt?ry mu wyja?ni?, jak si? rzeczy maj?. Raoul musia? mianowicie — ?mieszna sprawa — wzi?? ?lub z domowym androidem. He, he! Ma si? rozumie?, na Dianie nie udzielano takich ma??e?stw, a co wi?cej — bezwzgl?dnie ich zakazywano, gro??c powa?nymi sankcjami. W przestrzeni kosmicznej panowa?y jednak?e inne obyczaje ni? na tym globie, a na pok?adach wahad?owc?w respektowano liberalne przepisy kodeksu mi?dzyplanetarnego. Tam pasa?er m?g? si? zwi?za? ?wi?tym w?z?em ma??e?skim — opowiadano sobie o tym z rechotem, trzymaj?c si? za brzuchy — nawet z robotem do prac ogrodniczych z sekatorami zamiast r?k. Jednak?e w drodze powrotnej z Planety Matki Raoul musia? z kolei — r?wnie? w kosmosie — wzi?? rozw?d z nafaszerowan? mikroprocesorami dziewczyn?, o ile chcia? z powrotem bezpiecznie zago?ci? na Dianie i z rozp?du nie trafi? za kratki lub do hibernatora. Szczeg??owych instrukcji, z tym zwi?zanych, mia? mu udzieli? w osobistej rozmowie radca prawny firmy. Niezb?dne formularze by?y dost?pne na pok?adach transportowc?w, cho? te? nie na ka?dym. Trzeba by?o zachowa? ostro?no?? i z pedanteri? zatroszczy? o to, by niczego nie przeoczy?. Odpychaj?cy urz?das, z kt?rym telekonferowa?, ?ypn?? w ko?cu ?askawie okiem i doradzi? mu, ?eby skorzysta? z us?ug "Air Saturn Company", gdy? u tego przewo?nika o wszystko skrupulatnie dbano. No, ale dojrza? za plecami Raoula co?, co go naprawd? poruszy?o, wyzwalaj?c w nim potrzeb? wyci?gni?cia przyjaznej d?oni. Zaaferowany komandor nie zastanawia? si? nad tym, co, gdy? z ty?u za sob? mia? tylko marmurow? ?cian? i wej?cia do modu?u kuchennego oraz do dwu uroczych sypialni. Odni?s? przelotne wra?enie, ?e w?a?nie kr?ci? si? tam kt?ry? z jego owiraptor?w, Cezar lub Brutus.

Po??czenie z biurem informacyjnym si? urwa?o i wype?niaj?cy ca?? ?cian? salonu przestrzenny obraz skurczy? si? i zgas?, zamieniaj?c si? w ?wiec?cy coraz s?abiej punkt w przestrzeni. Raoul przeci?gn?? si? z ulg?, a? strzeli?y mu ko?ci. U?miechn?? si? pod nosem. Nieoczekiwanie zarysowano przed nim b?og? perspektyw? miesi?ca miodowego. N?ci?o to i kusi?o. Wyci?gn?? si? wygodnie w fotelu, przymykaj?c powieki, a my?lami si? przeni?s? na pok?ad turystycznego wahad?owca, jak przez mg?? widz?c Afrodyt? w kr?ciutkiej bia?ej sukni ?lubnej i z bukiecikiem orchidei w r?ku. Jakie? to by?o s?odkie!

Us?ysza? za sob? cichy szelest, to nie m?g? by? owiraptor, wi?c obejrza? si? zaskoczony. Romantyczny obraz rozprys? si? jak rzucone o ziemi? zwierciad?o. Przy?apa?a go na gor?cym uczynku i zarumieni? si? jak sztubak.

— Ju? male?ka nie p?ywasz? — nie m?g? ukry? zdumienia. Nie przypuszcza?, ?e dotrze do jej uszu ta rozmowa, no i ?e ujrzy j? przy okazji stercz?c? za nim osch?y facet z firmy.

B?stwo by?o owini?te tylko r?cznikiem k?pielowym. Dziewczyna zwykle nie wychodzi?a z maj?cego kilka metr?w g??boko?ci i pod?wietlanego od do?u basenu przez dwa lub trzy kwadranse, z wdzi?kiem nurkuj?c i ?cigaj?c si? z delfinem. Potrafi?a oby? si? bez oddychania znacznie d?u?ej ni? Raoul.

— Wr?ci?am przed kilkoma chwilami, ale przez wschodni pawilon — skwapliwie si? wyt?umaczy?a. — Sta?am i nie chcia?am ci przeszkadza?.

W?osy mia?a jeszcze wilgotne. Spogl?da?a na niego z oddaniem, a jej zmys?owe usta a? b?aga?y, ?eby je ca?owa?.

— Ach tak?

Po raz kt?ry? z rz?du uzmys?owi? sobie, ?e kiedy wdawa? si? z kim? w rozmow?, natychmiast pojawia?a si? obok niby duch. Nie, ?eby pods?uchiwa?, nic z tych rzeczy! Po prostu by?a elektronicznie uwarunkowana na pewien rodzaj dyskretnej asysty. Do jej cichych obowi?zk?w nale?a?o pow?ci?gliwie wspiera? go swoj? obecno?ci?, z wdzi?kiem u?miecha? si? do interlokutor?w i taktownie przytakiwa?. I zwykle si? z tego wywi?zywa?a. No, ale facet?w a? skr?ca?o, kiedy wpada?a im w oczy lub o nich si? ociera?a. Rzadko kiedy mo?na sobie by?o pozwoli? na wymian? grzeczno?ci z tak seksown? babk?.

— S?ysza?a? moj? rozmow? z biurem "Body Perfect"? — zapyta?, udaj?c ozi?b?o?? i surowo??.

Kr?ciutko si? waha?a, ale jej wyraz twarzy w niczym si? nie zmieni?.

— A nie powinnam? — zapyta?a naiwnie i szczerze. — Je?li nie, to mog? o niej zapomnie?. C?? prostszego?

Odwr?ci? si? wraz z fotelem, nieco skonsternowany. Nerwowo zatar? r?ce. Wiedzia?, ?e Afrodyta potrafi w jednej chwili wymaza? ka?d? wskazan? przez niego scenk? ze swoich wspomnie?, ale wcale nie pragn??, by non stop to czyni?a. Tego, co raz zapomnia?a, nie dawa?o si? ju? przywr?ci?. By?o jak skasowane z twardego dysku.

— Och, nie w tym rzecz — szybko skwitowa?. — A wi?c s?ysza?a??

— Tak — kiwn??a g?ow?. — M?wili, ?e mog? wyj?? za ciebie.

Czu?, ?e musi si? wyt?umaczy?.

— To warunek, by? mog?a polecie? ze mn? na pieprzon? Ziemi?. Powinna? tam wyst?powa? w roli mojej ?ony. To wszystko przez te idiotyczne przepisy, kt?re na ka?dej planecie s? inne. Tam musisz by? moj? po?owic?, za? tu — z kolei — absolutnie nie mo?esz ni? by? — obja?nia?. — Wi?c w drodze powrotnej czeka nas rozw?d! — dorzuci? z odrobin? z?o?ci, bo wiedzia?, ?e brzmia?o to wykr?tnie. Chcia? to nieudolnie naprawi?, wi?c oci??ale podni?s? si? z fotela i zbli?y? si? do dziewczyny, przyci?gaj?c j? do siebie. Z czu?o?ci? pog?adzi? jej wilgotne w?osy. — Zgadzasz si? na takie rozwi?zanie?!

My?la?, ?e potwierdzi to bez wahania, jak zwykle dodaj?c, ?e jego wola jest dla niej ?wi?ta i ?e uczyni wszystko, czego od niej zechce, ale Afrodyta tym razem tak si? nie zachowa?a. Zmarszczy?a brwi, z cicha nad czym medytuj?c.

— A czy po rozwodzie nic si? mi?dzy nami nie zmieni? Nadal b?d? mog?a by? z tob?, i tylko z tob??! — wiernie zajrza?a mu w oczy.

Przez chwil? przygl?da? si? jej podejrzliwie, a potem odetchn?? z niejak? ulg?, wypuszczaj?c z p?uc powietrze. Nie do ko?ca wierzy?, ?e mo?na tak doskonale sformatowa? klonowany m?zg. Czy raczej — a? tak go wypaczy?.

— Ufff! Ale? oczywi?cie. Nie mog?oby by? inaczej — potwierdzi? z przekonaniem, z przyjemno?ci? g?adz?c jej rozkosznie g?adkie rami?. — Wiesz, ?e nie zamierzam si? z tob? nigdy rozstawa?. Ani teraz, ani w przysz?o?ci...

Wyg?aszaj?c t? kwesti?, ci??ko westchn??. Bezczelnie k?ama?, a to ostatnie wcale nie by?o prawd?. Klonowane pi?kno?ci mia?y gwarancj? na siedem lat. A potem po prostu sz?y na z?om, bo firma nie dawa?a pewno?ci, ?e nadal wszystko z nimi b?dzie w porz?dku. Zwracano je z powrotem do magazyn?w, gdzie po rozmontowaniu podzespo??w — jak Raoul gdzie? zas?ysza? — m?ode martwe cia?a wrzucano do pieca krematoryjnego. Zwrot uprawnia? do sporej bonifikaty przy zakupie nast?pnej seksbomby. Je?eli klient by? wyj?tkowo kapry?ny i wybrzydza? na inne pi?kno?ci, chc?c mie? znowu tak? sam? dziewczyn?, m?g? z odpowiednim wyprzedzeniem zam?wi? klonowanego sobowt?ra. Rzadko jednak kiedy nowy egzemplarz by? dok?adnie taki sam jak poprzedni. Zwykle czu?o si? i widzia?o r??nic?. Zw?aszcza na pocz?tku. Przecie? nabywany towar mia? znowu dziewi?tna?cie a nie dwadzie?cia sze?? lat. Przysz?o mu do g?owy, ?e m?g?by po ?lubie zosta? z ni? d?u?ej na Ziemi, ale "Body Perfect" nie mia?a tam rozbudowanego serwisu. Raz do roku nale?a?o odda? androida do okresowego przegl?du, kt?ry trwa? zwykle kilka dni. Musia?by wi?c przez sze?? kolejnych lat z rz?du lata? z dziewczyn? na Dian?, sze?? razy si? z ni? rozwodzi? i tyle? samo razy bra? ?lub. Ale takiego numeru ju? by mu nie wybaczono. Dla przyk?adu pod byle pretekstem powieszono by go za jaja, by inni nie poszli w jego ?lady.

— Je?eli tak, to zgadzam si? — potwierdzi?a. — I na ma??e?stwo, i na rozw?d. Zreszt?, po co pytam? — doda?a, marszcz?c zabawnie nosek. — Przecie? twoja wola jest dla mnie ?wi?ta. I zawsze b?d? czyni? to, co uznasz za s?uszne!

Pomy?la?, ?e Afrodyta si? uczy. Jaka? bardziej optymistyczna cz??? jego m?skiego ja obudzi?a si? i zachichota?a rado?nie. Gdzie? tam, w zakamarkach jej spapranego chipami umys?u, rodzi?a si? potrzeba samodzielnej oceny sytuacji. Ta pesymistyczna mia?a jednak?e pewne w?tpliwo?ci. W gr? bowiem mog?o wchodzi? dzia?anie najzwyklejszego pod s?o?cem programu adaptacyjnego. W miar? mo?liwo?ci sprzedany przez firm? nabytek powinien by? stopniowo si? dostraja? do zmieniaj?cych si? z up?ywem czasu oczekiwa? w?a?ciciela, cho? nie powinno by?o to rzuca? si? w oczy.

Postanowi? uci?? t? dyskusj?.

— Ile razy ju? dzi? kocha?a? si? ze mn?? — delikatnie poca?owa? j? w czo?o.

Tym razem odrzek?a natychmiast, wzdychaj?c z odrobin? ?alu:

— Tylko raz, kochany. Tu? przed ?witem.

Nie m?g? pozwoli? na to, by jego ?smy cud ?wiata cierpia?. Si?gn?? po le??cy na ?awie poradnik, otwieraj?c kolorowe stronice.

— A mo?e by?my zrobili to w taki spos?b?

Podesz?a i skwapliwie przyjrza?a si? ilustracji.

— Dobrze — odrzek?a, pozwalaj?c, by r?cznik, kt?rym si? owin??a, niby to mimochodem zsun?? si? na posadzk?. Znowu by?a bogini?, wynurzaj?c? si? z morskiej piany i sk?onn? do kolejnego elektryzuj?cego spektaklu. ?wiadoma swej nieziemskiej urody z wdzi?kiem ukl?k?a przed nim, si?gaj?c d?o?mi jego szort?w i obiecuj?c spojrzeniem chabrowych oczu ekstaz? i upojenie.

Cz??? druga

P

rofesor przywita? go z min? zwyci?skiego wodza, tryska? energi? i emanowa? niezwyk?? pewno?ci? siebie.

— Masz niebywa?e szcz??cie, szczeniaku! — paln??, gdy tylko ujrza? w drzwiach p?aszcz?cego si? rudzielca. Szerokim gestem zach?ci? go, ?eby wszed?. — Uratowa? ci? tw?j m?ody wiek — zauwa?y? z podnieceniem. — A poza tym — dorzuci?, niedbale pokazuj?c mu krzes?o — dowiod?e?, ?e jeste? dobry w te klocki. Elektroniczny system oceny to potwierdzi?. Mimo ?e trudnisz si? tu od niedawna, masz ju? siedem punkt?w na dziesi??. Nie mog?o to umkn?? sprzed oczu tym zadufanym i zapatrzonym w siebie ignorantom z kadr. A doskonale wiesz, ?e to t?pe pa?y! — bu?czucznie podsumowa? swoich prze?o?onych, siadaj?c za biurkiem. — Nie obijasz si?, nie zawalasz termin?w i jak dot?d nie by?o z tob? ?adnych k?opot?w. Takie rzeczy s? w cenie w dziale personalnym na samej g?rze, gdzie kr?luje ta zasuszona wied?ma, Konstancja — zgrzytn?? z?bami przy tym imieniu. — Sytuacja by?a podbramkowa, to fakt, obawia?em si?, ?e ci? wylej?, tym niemniej rozesz?o si? to szcz??liwie po ko?ciach. A zazwyczaj si? nie cackaj?. — I z ulg? przypiecz?towa?, zawieszaj?c na chwil? g?os: — Do diaska, nie ma si? nad czym rozwodzi?. Tak wi?c sko?czy?o si? na... upomnieniu — uci??. — To przestroga na przysz?o??.

Paul poj??, ?e trafi? na w?a?ciwy moment.

— Dzi?kuj? — skruszony wyduka?.

Cieszy?o go, ?e ca?o wyszed? z opresji, czego nie zamierza? ukrywa? przed profesorem. Przez dwa dni warowa? w boksie z dusz? na ramieniu, niespokojnie zezuj?c w stron? oszklonego korytarza, ilekro? kto? tamt?dy przechodzi?. Czu? si? jak zbity pies. By?o mu strasznie g?upio, bo poczt? pantoflow? momentalnie si? rozesz?o, ?e usi?owa? przelecie? pi?knego klona. Jednak nikt nie zabawia? si? z?o?liwie jego kosztem, a starsi koledzy po fachu przeszli tym nad ekscesem do porz?dku dziennego. Wzi??a g?r? przys?owiowa samcza solidarno??. Nie z?owi? uchem ?adnego ?artu na sw?j temat. Nie mia? ochoty rozgl?da? si? za now? prac?, gdy? ta mu w zupe?no?ci wystarcza?a i — jak dot?d — chwali? j? sobie. Dodawa?a mu skrzyde?. — Jestem bardzo wdzi?czny za pomoc, bo obawia?em si? najgorszego — wierci? si? nadal na krze?le, czuj?c, ?e szef dzia?u nie zdradzi? mu jeszcze wszystkiego. Tamten chowa? co? w zanadrzu, ale p?ki co nie pokusi? si?, ?eby to wyci?gn??. — Czy zatem mog? wr?ci? do mojego boksu? — ch?opak podni?s? si?, markuj?c gotowo?? radosnego wyfruni?cia z gabinetu.

Profesor chaotycznie przerzuca? le??ce na biurku dokumenty, jakby naprawd? czego? szuka?.

— Jeszcze nie... — zatrzyma? ch?opaka. Spojrza? na niego z uwag?. — Nadal bywasz na si?owni? — wychrypia? ni w pi??, ni w dziewi??.

Paul machinalnie przytakn??. Przysun?? sobie krzes?o do jego biurka i opar? si? ?okciami o matowy blat. Pozwala? sobie na tak? poufa?o?? w przesz?o?ci wiele razy — ale tylko wtedy, kiedy widzia?, ?e w przyp?ywie s?abo?ci stary chce z nim szczerze pogada?.

— Owszem — ch?tnie odpowiedzia?. — Dwa, trzy razy w tygodniu. A poza tym nie opuszczam zaj?? ze wschodnich sztuk walki — pochwali? si? przed swoim szefem. Nie by? ?amag? i napawa?o go to niejak? dum?.

— Zdaje mi si?, ?e to wszystko by?o w twoim kwestionariuszu osobowym — profesor sucho zauwa?y?. Odkaszln?? i ponuro doda?: — A w zwi?zku z tym pomy?lano, ?eby da? ci... — zawiesi? g?os — bardziej odpowiedzialn? prac?. Wi???c? si? z mo?liwo?ci? bezpo?redniego kontaktu z naszymi ekstra produktami. — Je?eli si? waha?, to tylko sekund?. — Przenosz? ci? do serwisu... — znienacka wbi? mu n?? w plecy.

Ch?opak zrobi? wielkie oczy. Wyprostowa? si? i odsun?? od blatu. Takiego zbijaj?cego z tropu posuni?cia nie przewidzia?.

— Do ser-wi-su?.. — ze zniech?ceniem wyduka?. Nie przypuszcza?, ?e tak zawstydzaj?co si? to sko?czy.

Zapad?o k?opotliwe milczenie. Pilnie ogl?da? swoje paznokcie.

— Co, nie cieszysz si?? — tamten zrobi? dobr? min? do z?ej gry.

Paul zmiesza? si?, a na jego pokryt? piegami twarz z nag?a wype?z? rumieniec.

— Mam lata? do klient?w, kt?rzy weszli w posiadanie naszych s?odkich lasek? — ostro?nie si? upewnia?, l?kliwie zezuj?c na profesora. — A tam ?adowa? w kszta?tne pupcie ich dziewcz?t zam?wione programy?

Stary przytakn??. Przekaza? podw?adnemu odg?rn? decyzj?, gdy? nale?a?o to do jego psich obowi?zk?w, ale by?o wida?, ?e nie ma zielonego poj?cia, dlaczego taka zapad?a. Urz?dnicy z kadr niech?tnie ods?aniali przed nim swoje karty, najcz??ciej nabierali wody w usta, wi?c pozostawa?y mu tylko mgliste domys?y i niejasne przypuszczenia. Nie przeszkadza?o mu to niucha? na w?asn? r?k?.

— S?dz?, ?e polubisz nowe zaj?cie — zasugerowa?, licz?c na to, ?e mo?e Paul mimowolnie co? palnie.

Ch?opak g??boko odetchn??. Zdradzi? si? z tym, ?e go ci?gnie do klonowanych niewolnic, wi?c z?o?liwie si? postarano, by je sobie poogl?da? z bliska. Wystrychni?to go na dudka.

— Mo?e chodzi o to, ?e lubi? podr??e — odrzek? wykr?tnie. — Tak przynajmniej poda?em w deklaracji.

Profesorowi by?o to nie w smak.

— Do cholery, a co z tym wsp?lnego maj? podr??e? — zniecierpliwiony podni?s? g?os. I nagle zamar? z uniesionym do g?ry arkuszem bia?ego papieru w r?ku. Niespodziewanie dozna? ol?nienia. A potem nieco si? przygarbi?. C??, mia? swoje lata. — Ach, podr??e... — wykrztusi? z siebie. Spu?ci? g?ow?. Niedbale machn?? r?k? w stron? wej?cia. — Mo?esz odej??, mam kup? roboty — wymamrota?.

Paul by? ju? jedn? nog? na korytarzu, gdy poj??, ?e zapomnia? o czym? wa?nym.

— A od kiedy mam zacz?? w serwisie? — ostro?nie zapyta? od drzwi.

Profesor nie podni?s? g?owy.

— Zg?o? si? tam jutro z samego rana! — rzuci?.

W

yci?gni?ty jak d?ugi, oddawa? si? lenistwu na g?adkim pneubedzie, z lubo?ci? wystawiaj?c twarz do grzej?cego niby-s?o?ca na niebie. Powieki mia? p??przymkni?te i momentami odnosi? wra?enie, ?e rozkosznie lewituje. Bywa?o w m?odo?ci, ?e ?ni?o mu si?, i? unosi si? lekko w powietrzu jak Piotru? Pan. R?ce pe?ni?y rol? niby to ptasich lub anielskich skrzyde?. „Ach, te marzenia!” Je?eli kto? chcia? poczu?, ?e nic nie wa?y i pofika? nad ziemi?, ?adowa? si? do komory antygrawitacyjnej lub wybiera? si? na orbit?, by tam pozwoli? si? wypchn?? w pr??ni? w srebrzystoszarym kombinezonie kosmicznym. Godzina bujania si? w przestworzach zwykle wystarcza?a do szcz??cia. Blada gwiazda przesun??a si? ku zenitowi, lecz to nie jej Raoul zawdzi?cza? z?ot? opalenizn?. By?a za daleko od jego cud-planety, by dawa? czadu jak na Bahamach. Rekompensowa?y ten brak umieszczone na orbitach oko?odia?skich sztuczne ?r?d?a energii, skorygowane w pozornym ruchu po niebosk?onie z prawdziwym s?o?cem i wspomagane przez rozsiane w g?rnych warstwach atmosfery wyrafinowane mikrofiltry. Technika robi?a swoje, spece od zjawisk meteorologicznych przechodzili samych siebie i w rezultacie tego pod wzgl?dem klimatycznym sztuczna Diana nie r??ni?a si? tak bardzo od naturalnej Planety Matki. Mia?a zniewalaj?co szeroki pas ?r?dziemnomorski. A to si? liczy?o. I dzia?a?o jak magnes na tych, kt?rym chodzi?a po g?owie przeprowadzka tutaj i zastanawiali si? nad kupnem posiad?o?ci. Do tego dochodzi?a perfekcyjna kontrola pogody — nie bez znaczenia ze wzgl?du na rozleg?e uprawy rolne za miastem. Kiedy? omin?? pobliskie wzg?rza, rysuj?ce si? na po?udniu i wybra? si? na d?u?szy spacer po g?adkiej r?wninie, omal si? nie gubi?c w ci?gn?cych si? a? po horyzont z?ocistych ?anach pszenicy i kukurydzy. Zdrowej ?ywno?ci nigdy w nadmiarze! Nie inaczej by?o z wod?, pozostawa?a w cenie, mimo ?e trzy czwarte powierzchni Diany pokrywa?y morza. Przewa?a?y te p?ytkie, pozbawione ziemskich g??bi. Zaduma? si? nad firm?, kt?ra dba?a o jego kuchni?. Raz w tygodniu przed jego will? zatrzymywa? si? bia?y niby-kontenerowiec, by uzupe?ni? zapasy. Kiedy pojawi?a si? u niego Afrodyta, musia? skorygowa? zam?wienia.

Z ulg? si? przeci?gn??, zmieniaj?c pozycj? na wygodniejsz?. Nie lubi? drako?skich wyrzecze?. Jeden z kr?c?cych si? w pobli?u p?ywalni owiraptor?w, z?akniony pieszczot, tr?ci? go w d?o? i Raoul uni?s? si?, by pog?aska? go po twardym ?bie. Tamten przyja?nie lizn?? go j?zorem. Musiano tym gadom co? poprzestawia? w genach, bo popisywa?y si? jak psiaki.

— Prawdziwe cuda, cude?ka... — mrukn?? od niechcenia do siebie. — To wprost nie mie?ci si? w g?owie!

Bogiem a prawd? nie ogarnia? tych szalonych zmian, dokonuj?cych si? bez przerwy w rozleg?ym Uk?adzie S?onecznym. Z pozoru nic nadzwyczajnego si? nie dzia?o, jednak wci?? mieszka?c?w glob?w i ksi??yc?w szokowano jakimi? rewelacjami. Czym w istocie kierowali si? inwestorzy, kt?rzy przed kilkoma wiekami zabrali si? w Pasie Planetoid za stwarzanie od zera nowego cia?a niebieskiego? Chcieli robi? za Pana Boga? Chlubnie sobie zas?u?y? na poczesne miejsce w podr?cznikach historii? Czeka?o ich ?mudne zlepianie ze sob? w pr??ni tysi?cy asteroid, co wymaga?o odwo?ania si? do wyrafinowanych technologii i niewiarygodnego wr?cz nak?adu pracy. Powiod?o si? im, z szumem wykreowali Dian? i ?atwiej im potem by?o powt?rzy? sukces na orbitach Jowisza i Saturna. Po co dwadzie?cia male?kich lodowo-skalnych ksi??yc?w, je?li mo?na z nich uformowa? jeden du?y?

Afrodyta akurat wr?ci?a z treningu i przerwa?a mu bezp?odne medytacje, o?ywiaj?c jego senne my?li, kr???ce wok?? spraw bez znaczenia. Nieomylnie odnalaz?a go nad wod?. ?wietnie si? prezentowa?a w kusym r??owym kostiumie z du?ym dekoltem. Kiedy skupia? na niej wzrok, czu? mi?e ?echtanie w okolicach serca i momentalnie budzi? si? do ?ycia. Skaka?a mu adrenalina i rozpiera?a go duma. Wygl?da?a jak te dupcie z mi?dzyplanetarnych reklam, nieskazitelna pod ka?dym wzgl?dem. Kreacje sobie sama dobiera?a, on tylko za nie p?aci?. Najcz??ciej bez s?owa. Nigdy nie przysz?o mu do g?owy, by sprawdzi?, na co jego bezskrzyd?y anio? wydaje szmal. Pod tym wzgl?dem bezgranicznie jej ufa?.

— Jeste?, ?smy cudzie ?wiata? — zamrucza?, z ulg? si? przeci?gaj?c i przecieraj?c oczy.

Jego boska istota na og?? przez pierwsz? godzin? gra?a w tenisa, za? drug? sp?dza?a w sali z wymy?lnymi urz?dzeniami do ?wicze? si?owych. W domu takich nie mia?.

— Jak to mi?o, ?e ci? zasta?am, kochany — za?wiergota?a, czule cmokaj?c go w czo?o i chc?c co? mu ?piesznie wyjawi?. — Odwi?z? mnie — jak zwykle — Robert — powiedzia?a. — Jest uczynny i znakomity jako trener. Rzecz w tym, ?e nie odjecha?, tylko waruje teraz przed wej?ciem. Upar? si?, ?e mnie zabierze p??nym wieczorem do klubu „Hercules”. To taki ekskluzywny nocny lokal w centrum handlowym. W menu ma ekstra popisy ekstremalne. Odm?wi?am mu, ma si? rozumie?, ale ten twardziel nie ust?pi? — trzepa?a j?zykiem. — Zas?oni?am si? wi?c tob?. Powiedzia?am mu, ?e to ty o takich sprawach decydujesz. Wydaje mi si?, ?e powiniene? wyj?? przed will? i przem?wi? mu do rozumu — zako?czy?a. — Ociupink?. My?l?, ?e go przekonasz.

Skrzywi? si? z niesmakiem i d?wign?? si? z pneubeda. Nie znosi? takich sytuacji. Lask? mia? jak marzenie, zatem z g?ry mo?na by?o przewidzie?, ?e o jej wzgl?dy b?d? zabiega? r??nej ma?ci amanci. Wci?gn?? lu?n? p??koszulk?. Traci?o si? dla niej g?ow?, co zreszt? najlepiej widzia? po sobie. Bez niej chyba by zwariowa?. Poinstruowano go w firmie, ?e przep?dzaj?c konkurent?w nie powinien im wciska?, i? dziewczyna jest androidem. Z ich do?wiadczenia wynika?o, ?e trzy czwarte adorator?w i tak w to nie wierzy?o, a na wielu z nich taka wzmianka dzia?a?a jak czerwona p?achta na byka. Ruszali do frontalnego ataku, ?wi?cie prze?wiadczeni, ?e klonowana lala nie stawi im oporu.

Nieprzyst?pny ros?y brunet z drobnym w?sikiem nieruchomo tkwi? w autolocie, wisz?cym kilkana?cie centymetr?w nad asfaltem parkingu. By? zapewne s?usznego wzrostu. Stwarza? wra?enie faceta, kt?ry zawita? do Raoula tylko s?u?bowo, wi?c nie kieruje si? wzgl?dami natury osobistej. To mu pozwala?o zachowa? uderzaj?c? pewno?? siebie.

— Och, mam nadziej?, ?e Afrodyta czyni post?py — w?a?ciciel klona zdawkowo rzuci? na powitanie. Odkaszln?? i nie czekaj?c na to, co tamten powie, szybciutko doda?: — Jednak dzi? wieczorem jest zaj?ta, wi?c nie mo?e p?j?? si? zabawi?. Mamy co? innego w planie. Przyjaciele zaprosili nas na kolacj?.

Tamten dra? by? bystry. Nie wygl?da? na naiwnego m?odzika, kt?ry ma bzika na punkcie kobiet. Natomiast dawa?o si? odczu?, ?e nale?y do tych, kt?rzy kultywuj? si?? fizyczn? i w ni? wierz?. Na jego muskularnym ramieniu znaczy? si? okropny tatua?, przedstawiaj?cy ziej?cego ogniem smoka. Zmarszczy? czo?o, usilnie nad czym? g??wkuj?c. A potem pow?ci?gliwie wycedzi?, nie rezygnuj?c z ponurej miny:

— Chyba pan mnie nie rozumie, panie Dupont. Tu nie wchodz? w gr? ?adne amory. Nie zamierzam panu podbiera? dziewczyny. Nawet przez my?l mi to nie przesz?o — zamilk? na kr?tk? chwil?. Nie wiedzia?, jak to wyt?umaczy? za?lepionemu zazdro?ci? nestorowi. — Chodzi o co? zupe?nie innego — doda? z rozmys?em. G?upio mu by?o wciska? tamtemu, ?e jest peda?em. — Chcia?em zapyta? — zawaha? si? — czy widzia? pan kiedykolwiek Afrodyt?, trenuj?c? na si?owni? Czy orientuje si? pan, co ona potrafi?

Raoul nigdy nie ogl?da? Afrodyty na si?owni. Nigdy te? nie przysz?o mu do g?owy, ?e m?g?by si? tam z ni? uda?, ?eby si? przypatrze? jej ?wiczeniom. Po prostu to go nie zajmowa?o.

— A co potrafi? — zdziwi? si?, zerkaj?c na m?okosa. — Czy to co? szczeg?lnego?

Tamten uk?adnie przytakn??.

— Owszem — potwierdzi? z przekonaniem. — To co? szczeg?lnego. Orientuj? si?, przecie? od pewnego czasu jestem jej instruktorem. A propos — zmieni? nagle temat, pojmuj?c, ?e znalaz? wyj?cie z patowej sytuacji. — Je?li Afrodyta nie chce wybra? si? ze mn? do tego klubu, to niech wyskoczy tam z panem. Zale?y mi jako trenerowi — wyja?ni? z naciskiem — ?eby obejrza?a sobie to, co tam pokazuj? we wtorki i w czwartki.

Zapu?ci? silnik i pojazd uni?s? si? nieco wy?ej.

— A c?? takiego tam pokazuj?? — zapyta? zdegustowany Raoul.

Tamten skupi? uwag? na pulpicie sterowniczym. Przejrzysta os?ona zacz??a si? ju? zasuwa?, lecz zd??y? nuworyszowi kiwn?? r?k? na po?egnanie.

— Walki amazonek — krzykn?? przez szczelin?. — I to bezpardonowe. Prawie na ?mier? i ?ycie...

Pojazd uni?s? si? w g?r? i odrobin? za szybko odp?yn?? z parkingu w stron? g??wnego traktu komunikacyjnego. Raoul po?egna? m?odego trenera wzrokiem i zawr?ci? do klimatyzowanych wn?trz. Rozochocone owiraptowy wybieg?y tu za nim w podskokach i musia? je zagoni? z powrotem do ?rodka. Afrodyta zd??y?a w tym czasie zrzuci? z siebie garderob? i przej?? przez kabin? regeneracyjn?. Mia?a jeszcze wilgotne w?osy.

— Pojecha? ju? sobie? — zapyta?a ciekawie.

Kiwn?? g?ow?. Przygl?da? si?, jak z wdzi?kiem wk?ada na siebie sk?py str?j k?pielowy. W tych skrawkach materia?u jeszcze jej nie ogl?da?.

— A propos — zapyta?. — By?a? ju? kiedy? w klubie „Hercules”?

Spojrza?a na swego pana i w?adc? z nieskrywanym oddaniem.

— Nie, nigdy — wyjawi?a. — Gdybym odwiedzi?a ten lokal, na pewno by? o tym wiedzia?.

Grymas na jego twarzy dowodzi?, ?e jej wierzy.

— A nie masz przypadkiem... eee... ochoty, ?eby tam zajrze??

Poprawi?a r?k? w?osy, zagl?daj?c mu w oczy.

— Z Robertem? — by?a zdumiona. — Nie. Sk?d?e znowu. Co ty?

— Nie, nie z nim — zawyrokowa?. — Ze mn?.

— O rety, przecie? nie musisz mnie o to pyta? — skarci?a go ?agodnie. — Je?eli zale?y ci na tym, ?eby zobaczy?, jak te g?upie siksy skacz? sobie do oczu, wal? si? po mordach i wyrywaj? sobie w?osy...

— Jeszcze si? zastanowi? — rzuci? wymijaj?co, ucinaj?c dyskusj?. Mia? na g?owie pilniejsze sprawy. — Aha, co? mi si? przypomnia?o — skonstatowa?. — Przyda?oby si?, ?eby? przyswoi?a sobie francuski. Po przylocie na Ziemi? mam zamiar zatrzyma? si? w Kanadzie, w Quebeku. Stamt?d pochodzi moja rodzina.

— Je?li uwa?asz, ?e potrafi?.

— No, w?a?nie, w?a?nie... — niepewnie wyduka? i nagle z przera?enia za?omota?o mu serce. By? w kropce. Nie mia? poj?cia, jak jej to oznajmi?. Czy by?a ?wiadoma tego, ?e jest androidem? W firmie, w kt?rej j? naby?, powiedziano mu, ?e pracownik serwisu mo?e wgra? w jej cv znajomo?? dowolnego j?zyka obcego. Z przyrodzonego lenistwa nie zajrza? do instrukcji i nie wiedzia?, jak si? z klonem rozmawia o takich zabiegach. Nikt nigdy dot?d nie robi? Afrodycie przegl?du technicznego, ani jej nie naprawia?, bowiem — na szcz??cie — ani razu si? nie zepsu?a.

Intuicja jej podpowiedzia?a, o co mu chodzi.

— Przyjedzie kto?, ?eby da? mi odpowiedni program? — us?u?nie mu podsun??a w?a?ciwe s?owa, brzmi?ce stuprocentowo bezpiecznie.

— Ot?? to! — skwapliwie przytakn?? i odetchn?? z ulg?, ocieraj?c ledwo widoczny pot z czo?a. — Do licha, mia?em to na ko?cu j?zyka...

Przesz?a nad tym ma?o wa?nym dla niej tematem do porz?dku dziennego.

— Masz ochot? co? zje??? — podda?a mu my?l. — Mog? ci co? ekstra wygenerowa?. — Co powiesz na kurczaka z frytkami? Albo na sa?atk? jarzynow? z krewetkami? Twoj? ulubion??

Skrzywi? si?. Nie by? g?odny, ale poczu?, ?e zasch?o mu w ustach. Pocz?apa? do kuchni i nala? sobie szklank? soku pomara?czowego. Wychyli? j? niemal?e jednym haustem i chyba troch? mu ul?y?o.

Skwapliwie tam za nim poci?gn??a.

— A mo?e masz ochot? na mnie? — cieplutko zapyta?a, z oddaniem zagl?daj?c mu w oczy.

Cholera, jako? nie by? w nastroju. Wytr?ci? go z r?wnowagi tamten m?okos. Kiedy by? spi?ty, miewa? k?opoty z erekcj?. Nabra? g??boko powietrza i wypu?ci? je, potem przeci?gn?? si?, a? strzeli?o mu w ko?ciach. Wreszcie czule pog?aska? j? po policzku. By?a taka subtelna i wra?liwa. Chowa? w kuchennej szafce ?rodki, poprawiaj?ce kondycj?, ale wola? ich bez potrzeby nie u?ywa?. By?y skuteczne. Przy wi?kszych dawkach facet stawa? si? chodz?cym narz?dziem gwa?tu.

— Mo?e... troch? p??niej — wstydliwie wyb?ka?. — Teraz marzy?by mi si? raczej porz?dny masa?. Co? mi... sztywniej? barki — usi?owa? nimi poruszy?. — A robisz to znakomicie — szczerze j? pochwali?.

Przypomnia? sobie, ?e lista podstawowych us?ug, kt?re profesjonalnie wykonywa? klon, obejmowa?a a? jedena?cie pozycji. Sam doczyta? j? bodaj?e do czwartej, a o nast?pnych w og?le nie pomy?la?. Ale jak mu potem zdradzi? w sekrecie starszy od niego emerytowany komandor, mieszkaj?cy kilka posesji dalej i ciesz?cy si? posiadaniem dwu podobnych dziewczyn, tak zachowywali si? prawie wszyscy nabywcy pierwszego klona. Dla wyg?odnia?ego samca, zw?aszcza takiego, kt?ry przez wiele lat stacjonowa? w bazie wojskowej na peryferiach Uk?adu S?onecznego, na co dzie? prawie nie widuj?c kobiet, potem liczy?o si? tylko jedno. Najwa?niejsze by?o nadrobienie zaleg?o?ci.

— Hm, znowu mi si? co? przypomnia?o, kochanie! — wymamrota?, le??c na ulubionym pneubedzie nad basenem i czuj?c na swoich barkach delikatne r?ce Afrodyty. Pachnia? eukaliptusem olejek, kt?ry nak?ada?a mu na plecy. — Odlatujemy na Ziemi? ju? w najbli?szy poniedzia?ek, wyobra? sobie. Mamy zarezerwowane miejsca na pok?adzie. Dzisiaj jest czwartek, je?li si? nie myl?, wi?c pozosta?y nam tylko cztery dni.

W

zniesiona ze smakiem rezydencja o kredowobia?ych ?cianach robi?a wra?enie opustosza?ej. By?a jednopi?trowa. Otwarta na o?cie?, wydawa?a si? by? ?atwym ?upem dla z?odzieja. Jednak Paul wiedzia?, ?e to tylko pozory. Z pewno?ci? nie brakowa?o tu czujnik?w i kamer. Zaparkowa? i ?mia?o ruszy? przed siebie. Odpowiedzialny za bezpiecze?stwo komputerowy zarz?dca dziwnym trafem nie uzna? go za natr?ta, bo pozwoli? mu bez przeszk?d wtargn?? do niby to wymar?ego wn?trza. Podniesiony na duchu tym odkryciem ch?opak postanowi?, ?e odrobin? si? rozejrzy i troch? pow?szy. Niespiesznie skr?ci? z pe?ni?cego rol? salonu pokrytego marmurem westybulu do jednego ze skrzyde?. Kroczy?, maj?c po lewej ogromne okna, wychodz?ce na atrium i rzadsze po prawej, ze znacz?cymi si? za nimi palmami i rysuj?cym si? dalej wysokim na jakie? trzy metry g?stym ?ywop?otem, zamykaj?cym posiad?o??. Dopiero w po?owie ci?gn?cej si? na ca?? d?ugo?? przepastnej sali zorientowa? si?, ?e w?a?ciciel i jego urodziwa laska s? na roz?wietlonym s?o?cem dziedzi?cu. Wcze?niej ich nie zauwa?y?, bo przyku?y jego uwag? stylizowane na antyk p?askorze?by na ?cianach i rozstawione kamienne bry?y ze ?mia?ymi scenami mi?osnymi. Tej cz??ci otch?annej willi w?a?ciciel nie przystosowa? do swoich potrzeb i s?u?y?a ona za swoisty sk?ad muzealny. Tak j? pewno urz?dzono zaraz po wybudowaniu, jeszcze nim znalaz? si? na ni? nabywca. Zawr?ci? do przepastnego holu i dosta? si? do atrium szeroko otwartymi oszklonymi drzwiami.

— Panie Dupont, jestem z „Body Perfect”! — z?o?y? d?o? w tr?bk? i krzykn?? na powitanie, gdy poj??, ?e w?a?cicielowi wpad? w oczy. W gruncie rzeczy nie musia? si? przedstawia?, bowiem na jego zgrabnym ciemnogranatowym kombinezonie znaczy?o si? wyraziste logo firmy.

Tamten uspokajaj?co kiwn?? d?oni?. Przywo?a? go do siebie, nie ponosz?c si? z pneubeda. Seksbomba gotowa?a si? akurat do skoku, ale nagle zniech?ci?a si? do k?pieli. Zesz?a ze s?upka, przekrzywi?a g?ow? i znieruchomia?a, przygl?daj?c si? z niek?amanym zaciekawieniem m?odzikowi. Chyba przy tym z wra?enia zapomnia?a, ?e jej kszta?tne cia?o okrywaj? tylko sk?pe figi. Raoul te? nie zwr?ci? na ten z pozoru b?ahy szczeg?? uwagi. Paula wita?y wi?c jej bezwstydnie nagie piersi. Zasch?o mu z wra?enia w ustach, kiedy si? zbli?y? i nie wiedzia?, co ma zrobi? z oczami. Nie bywa? na mieszcz?cej si? nad jeziorem za miastem okrzyczanej pla?y nudyst?w, bo wstydzi? si? paradowa? bez majtek.

Delfin wynurzy? si? z wody i wyda? kilka ostrych pisk?w.

— Paul Avray — machinalnie si? przedstawi?, os?aniaj?c r?k? twarz od s?o?ca. — Chodzi o j?zyki obce i program podr??ny — us?u?nie rzuci? do nestora. Stara? si? nie patrze? na prawie nag? dziewczyn?. Skupi? si? na sprawach s?u?bowych, nie przejmuj?c si? tym, ?e przeuroczy klon go s?yszy.

Raoul ?askawie skin?? g?ow?.

— A ile to zajmie? — z ciekawo?ci si? zapyta?.

— Och, najwy?ej kwadrans... — ch?opak gra? rol? starego wygi, dobrze zorientowanego w tych sprawach. Postawi? niewielki zasobnik obok siebie. — A mo?e nawet mniej.

Posiwia?y facet by? zaintrygowany przebiegiem tej „operacji”, ale nadal nie chcia?o mu si? rusza? z miejsca.

— Mo?e zrobimy... to tutaj? — niezobowi?zuj?co zasugerowa?, pokazuj?c wolne le?e.

Afrodycie nie trzeba by?o niczego t?umaczy?. C??, android by? tylko androidem. Pos?usznie si? usadowi?a na drugim pneubedzie, jak pacjentka w gabinecie lekarskim, cierpliwie czekaj?c na komendy.

Paul odchrz?kn??, nieco zak?opotany i zmieszany. Przypomnia? mu si? nagle bardzo stary film fabularny, pewnie jeszcze z dwudziestego wieku. Czu? si? przez moment sanitariuszem noszowym, podaj?cym pierwsze w ?yciu zastrzyki domi??niowe.

— Musisz si?... musi si? pani wyci?gn?? na brzuchu, r?ce wzd?u? tu?owia — ujmuj?co podszepn??.

Skwapliwie to uczyni?a, pokazuj?c mu g?adkie plecy i przepi?kne po?ladki. Ukry?a piersi i usta? jego nerwowy oczopl?s. Bez po?piechu otworzy? czarny zasobnik i w??czy? psychomodulator. Wpisa? numer identyfikacyjny obs?ugiwanego produktu, a potem wcisn?? czerwony przycisk alertu. Nast?pnie chwil? odczeka? i prawie na palcach pochyli? si? nad bosk? lask?, sprawdzaj?c, czy ta zasn??a. Lekko uszczypn?? j? w po?ladek, lecz mi??nie nie zareagowa?y.

— Jest wy??czona... — wychrypia? z przej?ciem.

Podci?gn?? gi?tki przew?d i odchyli? jej dessous. Zazdrosny delfin znowu wyjrza? z wody i wyda? seri? ostrych pisk?w. By?a naprawd? bardzo seksy i przy?apa? si? na tym, ?e z podniecenia dr?? mu r?ce. Wymaca? palcem tulej? i wcisn?? tam ko?c?wk?. Afrodyta zosta?a pod??czona do urz?dzenia, wi?c m?g? zasi??? z powrotem za klawiatur?. Tam czu? si? pewniej i nie przeszkadza?o mu to, ?e ?wiadomy swej wy?szo?ci klient wlepia w niego ga?y.

— Zaczynamy — orzek? z ulg?.

Wy?wietli? cv i przyjrza? si? zainstalowanym w androidzie programom, a potem z nag?a poblad?. Zimny pot obla? mu czo?o. Nie spodziewa? si?, ?e na co? takiego natrafi. Przed oczyma ta?czy?y mu chwil? w zwariowanym tempie zakazane nazwy.

— Wszystko w porz?dku? — zaniepokojony w?a?ciciel dojrza? jego dziwny wyraz twarzy.

Paul zdo?a? si? szybko opanowa? i niby to oboj?tnie wzruszy? ramionami.

— Najzupe?niej — ze?ga? w te p?dy, nie chc?c mie? k?opot?w w firmie. — Tylko menu g??wne ma niekonwencjonalne ustawienie. Ale to bez znaczenia — oznajmi?. — Wgrywam najpierw znajomo?? j?zyka francuskiego — przeszed? do rzeczy. — Ma by? dostateczna, dobra czy bardzo dobra? — zapyta?. — No i kwestia akcentu...

— Co to znaczy: dostateczna? — tamten go nie rozumia?.

Paul wy?wietli? informacj?.

— To znaczy, ?e b?dzie m?wi? jak kiepsko przyuczony cudzoziemiec. Sprawnie i szybko, ale bez wyczucia... Po prostu jak obcokrajowiec.

Raoulowi za?wieci?y si? oczy.

— Niech b?dzie bardzo dobra.

— A akcent? Mam francuski, belgijski, kanadyjski, kolonijny afryka?ski i azjatycki, wenusja?ski z osad po?udniowych, marsja?ski i z kolonii na Ganimedzie...

Tamten z cicha si? roze?mia?, podni?s? si? z pneubeda i ol?niony tym, co us?ysza? omal z wra?enia nie zatar? r?k. Zatrzyma? Brutusa, kt?ry usi?owa? doskoczy? do Paula, by go po zwierz?cemu przywita?.

— Niech m?wi jak rodowita Pary?anka — dumnie postanowi?, uwzgl?dniaj?c wszystkie za i przeciw.

Ch?opak przytakn??, a dalej posz?o mu ju? g?adko. Po francuskim wgra? ?pi?cemu nadal androidowi dwa popularne programy podr??ne i znajomo?? wybranych region?w geograficznych Ziemi. Uwin?? si? w dziesi?? minut ze zleceniem. Pos?uguj?c si? znowu psychomodulatorem, obudzi? dziewczyn?, kt?ra ziewn??a i przetar?a oczy. Widz?c, ?e wszystko jest w jak najlepszym porz?dku, zamkn?? zasobnik i z nieopisan? ulg? po?egna? gospodarza uroczej posesji, oganiaj?c si? od owiraptor?w. Mia? jeszcze kilka podobnych wizyt na mie?cie. Na kieszonkowe nie liczy?. A do tego, co ujrza? na ekranie monitora, wola? nie wraca? my?lami. ?ycie zd??y?o go ju? nauczy?, ?e musi umie? przymyka? oczy na pewne rzeczy. Firmowe szwindle nie powinny go by?y obchodzi?.

Cz??? trzecia

S

iwobrody kapitan majestatycznego „Olafa” z wyczuciem wcieli? si? w podnios?? rol? urz?dnika stanu cywilnego. To nie by? jego debiut. W przesz?o?ci udziela? ju? wiele razy ?lub?w na pok?adach rw?cej pod jego komend? imponuj?cej korwety. W?o?y? galowy mundur jak spod ig?y, a nowo?e?c?w powita? z niezwyk?ym namaszczeniem. Elegancki i nobliwy, da? im odczu? wyj?tkowo?? chwili. Dystyngowany pan m?ody wygl?da? na sze??dziesi?tk?, a cho? usilnie pozowa? na cywila, nietrudno by?o zgadn??, ?e jest by?ym wojskowym. Bez reszty mu oddana dziewi?tnastoletnia panna m?oda wywo?ywa?a podziw i admiracj?. Wyrze?biona boskim d?utem w spos?b perfekcyjny, emanowa?a rzadkim powabem i czarem. Przewidziana na t? okoliczno?? ceremonia nie trwa?a d?ugo, tym niemniej przebiega?a z nale?yt? powag? i zgodnie z utrwalonym od stuleci na kosmicznych szlakach pok?adowym rytua?em.

Kapitan wyg?osi? kwieciste przem?wienie, pe?ne g?rnolotnych pochwa? ?ycia ma??e?skiego, a potem przeszed? do rzeczy, zwracaj?c si? do stoj?cej przed nim pary:

— Afrodyto, czy pragniesz — lekko sk?oni? si? w jej stron? — sta? si? towarzyszk? doli i niedoli tego oto... Raoula? — imi? m??czyzny na kr?tk? chwil? ulecia?o mu z pami?ci. — Czy ?lubujesz mu oddanie i wierno??? Czy godzisz si? z tym, ?e ma??e?stwo z nim b?dzie ci? wi?za? wsz?dzie, gdzie by ci? los nie rzuci? — nie tylko w Uk?adzie S?onecznym, ale i w niezmierzonych przestrzeniach kosmosu?

M??dka s?odko przytakn??a.

— Po stokro? tak — o?wiadczy?a, ?wiadoma powagi sytuacji.

Potem Raoul us?ysza? podobne pytania, skierowane do siebie. Potwierdzi? je i u?miechn?? si? do m?odej damy.

— Jeste?cie m??em i ?on? — pompatycznie skwitowa? mistrz ceremonii, zamykaj?c przepastn? ksi?g?.

Triumfalnie zabrzmia? marsz weselny Mendelssohna. Stoj?cy z ty?u w charakterze ?wiadk?w dwaj pok?adowi oficerowie w od?wi?tnych mundurach skwapliwie po?pieszyli z gratulacjami. Wcze?niej ich pouczono, ?e pann? m?od? wolno im poca?owa? tylko w r?k?. Od stewardessy w imieniu za?ogi Afrodyta otrzyma?a ogromny bukiet bia?ych r??, pasuj?cy do jej mo?e przykr?tkiej, ale przepi?knej ?lubnej sukni, kt?ra kosztowa?a Raoula krocie. Potem tradycyjnie strzeli? korek szampana. Podzielono pokryty bia?ym lukrem tort weselny. Na koniec szcz??liwi nowo?e?cy mogli uda? si? do wyposa?onego z gustem apartamentu, zarezerwowanego na statku na takie okazje.

Raoul postanowi? zado??uczyni? pradawnemu obyczajowi. Zatrzyma? si? przed otwartym wej?ciem, wzi?? sw? ?on? na r?ce i z dum? przeni?s? j? przez ledwo znacz?cy si? pr?g.

— Zatem witaj w domu! — oznajmi? uroczy?cie.

— W domu? — zaniepokoi?a si?, gdy uwolni?a si? z jego obj??. Czasami m?wi? co?, czego nie rozumia?a — i tym razem nie okaza?o si? inaczej. Czarowne konkubiny programowano na bezgraniczne i podobne do psiego ?lepe oddanie, a nie na u?wi?cone tradycj? ma??e?stwo. Niestety, zero partnerstwa! Nie mia?a narzuca? swojej woli m??czy?nie, kt?ry j? naby?, lecz odgadywa? jego ?yczenia, bez zastrze?e? godzi? si? z jego kaprysami i wiernie s?u?y? mu swoim cia?em, na ka?de ??danie dostarczaj?c rozkoszy.

Zmarszczy? brwi, uzmys?awiaj?c to sobie z nieopisanym b?lem. Nie by? w stanie sprawi?, ?eby Afrodyta przedzierzgn??a si? w ?on? z prawdziwego zdarzenia, nawet gdyby nie wiadomo jak bardzo si? o to stara?. Nie mog?a go okrzycze? i zwymy?la?, ani ze z?o?ci? cisn?? w niego talerzem, manifestuj?c gniew i irytacj?, czy te? przed nosem ostentacyjnie zatrzasn?? mu drzwi sypialni, ka??c mu spa? na kanapie. Wr?ci? my?lami do kapitana kosmicznej fregaty i jego przemi?ych oficer?w. Gdyby bra? ?lub z androidem klasy trzeciej lub czwartej — z mechanicznymi odruchami i nie wyra?aj?c? ?adnych uczu? plastikow? twarz? — na pewno popisaliby si? r?wn? kurtuazj? i galanteri?. Im by?o w gruncie rzeczy wszystko jedno.

— Och, to tylko taka przeno?nia... — wychrypia? ze skrywanym ?alem.

Z wdzi?kiem i gracj? przysiad?a na okr?g?ym ?o?u, kt?re zajmowa?o ?rodek salonki. On za? pochyli? si? i z niemal ojcowsk? trosk? zdj?? jej z n?g bia?e cz??enka. Nadal by?a jego niewolnic? i a? nadto jednoznacznie odczyta?a tkliwy gest.

— Chcesz si? teraz kocha?? — zapyta?a, a jej aksamitny g?os — jak zwykle w takich chwilach — zaczyna? niepokoj?co wibrowa?, zapowiadaj?c uniesienie, trans i ekstaz?.

— O, tak! — skwapliwie potwierdzi?. — Ale nie zdejmuj tej przepi?knej sukni ?lubnej — szybko sobie zastrzeg?. — Sam ci? od niej, najdro?sza, uwolni?.

Gdy p??niej zasn??a, r?wnomiernie oddychaj?c, d?ugo wpatrywa? si? w jej niewinn? i s?odk? twarz. Chodzi?y mu po g?owie szczeni?ce lata. Z r?kami w kieszeniach wy?ywa? si? na przypadkowych kamykach, przedzieraj?c si? przez wyimaginowan? lini? obrony i celuj?c w niewidoczn? bramk?, albo rzuca? kasztanami w niebo, usi?uj?c str?ci? swojego anio?a str??a i przywo?a? go do porz?dku. Bowiem jego anio? str?? nie by? w porz?dku. C??, nie ka?dy ch?opak m?g? mie? t? dziewczyn?, kt?r? chcia?. Jego szkolna mi?o?? wybra?a innego — i od tamtej pory nigdy wi?cej si? nie zadurzy?. A? do chwili, w kt?rej pierwszy raz fizycznie posiad? Afrodyt?. Co? mu wszak?e m?wi?o, ?e nie powinien by? zakochiwa? si? w androidzie. Cicho za?ka?, uprzytamniaj?c sobie, jak bardzo jest opuszczony i samotny, a po jego policzkach sp?yn??y gorzkie ?zy. Ona te? by?a bardzo samotna. Ironia losu sprawi?a, ?e mieli tylko siebie.

P

rzy bufecie by?o nudnawo, starszawy barman z much? pod szyj? z przyzwyczajenia my? i wyciera? kieliszki, rezygnuj?c z pomocy zmywarki, kt?ra upora?aby si? z tym w lot. Orkiestra leniwie przygrywa?a, migoc?ce ?wiat?a przygas?y, a na parkiecie tuli?o si? do siebie w p??mroku kilka ostatnich par. Lokal opustosza?. Wysoko w ogromnym iluminatorze cieszy? widok Czerwonej Planety, kt?r? w tych dniach mija? kosmiczny goliat, pe?ni?cy rol? transportowca i zarazem statku pasa?erskiego. Paul by? oci??a?y i senny, jednak nie mia? zamiaru udawa? si? na spoczynek, mimo i? na pok?adowych zegarach dochodzi?a p??noc. Nie ci?gn??o go na wyro. Trzyma?a go tu p?onna nadzieja, ?e znowu si? pojawi milutka stewardessa, kt?ra wcze?niej obdarowa?a go kilka razy promiennym u?miechem. Jej widok poprawia? mu humor. Ch?tnie by j? zatrzyma? dla siebie, mimo ?e g?rowa?a nad nim wiekiem i doskonale wiedzia?, dlaczego wpad?a mu w oczy. By?a nies?ychanie podobna do Irydy, a mo?e tylko tak mu si? wydawa?o.

— Ech, z?udzenia! — mrukn?? w pewnej chwili, wpatruj?c si? niewidz?cym wzrokiem w trzymanego w r?ku drinka. Wyobrazi? sobie, ?e jest nieprzyzwoicie nadzianym facetem i ?e wybra? si? do salonu sprzeda?y „Body Perfect”, aby tam kaprysz?c i przebieraj?c zafundowa? sobie panienk? do uciech z gwarancj? na lata.

Nie bez powodu znalaz? si? na monumentalnym „Olafie”, p?dz?cym kursem z ksi??yc?w Jowisza na Wenus, ze stacjami przesiadkowymi na Dianie i na Ziemi. W serwisie firmy zd??y? przepracowa? nieledwie kilka dni, a ju? oderwano go od boskich dziewczyn, by go wyprawi? w pierwsz? s?u?bow? podr??. I to mi?dzyplanetarn?. Zaskoczono go tym, ale nie widzia? powodu, ?eby kaprysi? i grymasi?. Musia? si? spr??y?. Dwoi? si? i troi?, ?eby wyrobi? si? na czas. Uzna? to za niew?tpliwe wyr??nienie, bo sam nie by?by w stanie sfinansowa? sobie tak pasjonuj?cej eskapady kosmicznej. Bilet na Ziemi? nie by? na kiesze? ch?opaka w jego wieku i je?eli ju? co? przypomina?, to g??wn? wygran? na loterii. Mia? dotrzyma? towarzystwa klonowi, kt?rego zabra? ze sob? jego zamo?ny w?a?ciciel, by? tam gdzie oni oboje, a w razie potrzeby s?u?y? pomoc? techniczn?. Przygotowano mu podr?czny sprz?t i opas?y tom instrukcji, z kt?rymi mia? si? zapozna? podczas podr??y. By?o ekstra! Dumny posiadacz naszpikowanej elektronik? pi?kno?ci wiedzia? o jego cichej asy?cie — jednak?e zobligowano Paula, ?eby si? mu nie narzuca? i bez wyra?nej potrzeby nie wchodzi? mu w drog?.

Ch?opak westchn?? i odstawi? szklanic?. Z t? niezwyk?? podr??? wi?za?y si? nie tylko plusy, ale i minusy. Afrodyta by?a bowiem absolutnie nietypow? konkubin?, co mimochodem odkry?, wpisuj?c jej standardowe programy podr??ne. O swoich w?tpliwo?ciach p??g?bkiem wspomnia? potem kierownikowi serwisu, ale ten niecierpliwie machn?? r?k?, zbywaj?c go i nie ka??c mu si? nimi przejmowa?. Ale to nie by?o jeszcze wszystko. Dziwi?o go, ?e nieopierzonego jak on m?okosa rzucaj? nagle na g??bok? wod?, nie przejmuj?c si? tym, co si? z nim stanie. Czy to mia?o r?ce i nogi? Nigdy wcze?niej nie by? na Ziemi i obawia? si?, ?e z kretesem si? pogubi w labiryncie ulic wielkich miast. Brakowa?o mu orientacji i nie wiedzia?, jak si? tam obraca?. Pocieszono go, ?e po dotarciu do celu zaopiekuj? si? nim wtajemniczeni w sprawy firmy zaufani specjali?ci, od lat rezyduj?cy na kontynencie ameryka?skim. Co? niepokoj?cego wi?za?o si? z tak rozdanymi kartami, ale biedaczyna nie umia? przebi? si? przez mur niewiedzy. Z?apa? ?apczywie swoje, szczerz?c z?by i o nic nie pytaj?c, lecz Bogiem a prawd? nie mia? poj?cia, jak nimi gra?.

W pewnej chwili si? o?ywi?, bowiem zaczepi? o bar pos?pny facet, kt?ry ju? wcze?niej mimowolnie wpad? mu w oczy. By? na pewno ze zdelegalizowanych Ekip Ekstremalnych „Omega”, a ?wiadczy? o tym noszony przez dzie? lub dwa niewielki b?yszcz?cy znaczek na piersi. Paul mia? nosa i od razu to wypatrzy?. P??niej tamten zdj?? odznak?, nie chc?c widocznie, by na pok?adzie fregaty kojarzono go z t? nies?awn? formacj?. Zamkni?ty w sobie, przykry i odpychaj?cy, z nikim nie rozmawia?, za du?o pi?, a i teraz zam?wi? kilka kolejek. Prawdziwy typ spod ciemnej gwiazdy! Paul nawet nie pr?bowa? sobie wyobra?a?, co by si? sta?o, gdyby przypadkiem zadar? z takim bydlakiem. Prawdopodobnie tamten rozerwa?by go na strz?py. Na platformie pasa?erskiej prawie wszyscy instynktownie schodzili mu z drogi.

Nic wi?c dziwnego, ?e serce mu mocniej zabi?o, gdy nieoczekiwanie do baru zbli?y?a si? Afrodyta.

— O rany! — mrukn?? przej?ty. — Ona tu? Masz ci los!

Nie s?dzi?, ?e wybierze to miejsce o tak p??nej porze i zaniepokoi? si? nie na ?arty. Po co tu przysz?a? A w dodatku sama? Niepewnie uni?s? si?, ale zaraz z powrotem opad? na wysoki sto?ek. Przeczuwa?, ?e dziewczyna mo?e nadzia? si? na tamtego jak na widelec. Dyskretnie zlustrowa? sal?, ale nigdzie nie dostrzeg? Raoula Duponta. Ten le?a? ju? zapewne w ???ku, jak przysta?o na jego podesz?e lata. Tak czy siak, szykowa?a si? awantura.

Urocza platynowa blondynka zam?wi?a co? do picia. Z gracj? przysiad?a, wskaza?a barmanowi folder, kt?ry chcia?a przejrze? i nie ogl?daj?c si? na nic zacz??a ze skupieniem studiowa? jego ilustrowan? zawarto??. Nie zamierza?a si? st?d rusza?. Bo?e ty m?j, a? si? prosi?o, ?eby j? poderwa?! Wychodz?c, chyba si? ca?kiem zapomnia?a, bo mia?a na sobie diablo sk?pe ciuchy, w kt?rych na pewno nie powinna by?a pokazywa? si? napalonym facetom.

Tylko ?lepy by jej nie zauwa?y?, a tamten ros?y spec od mokrej roboty nie by? ?lepcem. A poza tym szuka? zaczepki.

— Ej, ma?a, napijesz si?? — zachrypia?, daj?c do zrozumienia, ?e nie jest oboj?tny na jej wdzi?ki.

Nie podnios?a g?owy i ?wiadoma swej przewagi wzruszy?a wzgardliwie ramionami.

Tamten ruszy? w jej stron?, lekko chwiej?c si? na nogach, a barman, przeczuwaj?c, co si? ?wi?ci, szybko po??czy? si? z boksem oficera dy?urnego. By?o ju? jednak za p??no na interwencj?.

Seksbomba dzia?a?a na zbira jak czerwona p?achta na byka.

— No, nie b?d? taka ch?odna. Na pewno mi nie odm?wisz — intruz bekn?? poufale, brutalnie ?api?c j? w p?? i po chamsku przyci?gaj?c do siebie. Barowy sto?ek grzmotn?? o posadzk?, a Afrodyta znalaz?a si? w jego ?apach.

Na u?amek sekundy chabrowe oczy dziewczyny znieruchomia?y i przyciemnia?y. Potem pojawi?y si? w nich jakie? niepokoj?ce b?yski. Podniecony Paul jak przez mg?? ujrza? elektroniczne cv seksbomby i przerazi? si? mo?liwymi nast?pstwami jej nag?ego przeobra?enia. Gdzie? tam w g??bi klonowanego m?zgu trwa? ju? b?yskawiczny proces analizy zaistnia?ych okoliczno?ci i w piorunuj?cym tempie uruchamia?y si? z?owrogie programy, kt?re nie powinny by?y si? nigdy uruchomi?. Afrodyta nale?a?a wy??cznie do Raoula Duponta, emerytowanego wojskowego z Nowego Konstantynopola na Dianie i ?adnemu innemu m??czy?nie nie wolno jej by?o dotyka? i pozwala? sobie wobec niej na czu?o?ci.

— No, nie! — parskn??a ze z?o?ci?. — Tak ci? paln? w ?eb, ?e nie wstaniesz.

Co powiedzia?a, to zrobi?a. Starcie by?o kr?tkie i chyba ma?o kto z nielicznych go?ci du?ej sali bankietowej zda? sobie spraw? z tego, co si? naprawd? sta?o. Dziewczyna mia?a nie tylko przera?aj?cy refleks, ale i straszliw? si?? uderzenia, jakby przez ca?e lata ?wiczy?a kung-fu. W u?amku sekundy wyrwa?a si? z potrzasku. Zada?a zwyrodnialcowi dwa b?yskawiczne ciosy, po kt?rych ten z niebotycznym zdziwieniem osun?? si? jak w?r piasku do jej st?p. Ju? nie podni?s? si? z posadzki.

— Kretyn, idiota, palant! — w?ciekle rzuci?a do niego, ale pewnie ju? tego nie s?ysza?.

Przez kilka nast?pnych sekund czu?a si? jednak zdezorientowana i zagubiona. Z niepewn? min? rozejrza?a si? dooko?a i wtedy dostrzeg?a Paula, skupiaj?c na nim wzrok. Ujrza? w jej oczach l?k i rozpaczliw? potrzeb? znalezienia kogo? bliskiego, kto by?by w stanie jej wyja?ni?, co si? z ni? dzieje. Ten mia? ochot? krzykn??: „Tak trzymaj, nie daj si?!”, ale z wra?enia trz?s? si? jak galareta. Sparali?owany na amen, nie m?g? wykona? ?adnego ruchu, ani wesprze? jej ?adnym gestem.

— Poradzi?a sobie z nim pani? Bogu dzi?ki! — przej?ty barman wybieg? przed kontuar, przygl?daj?c si? ze zdumieniem le??cej g?rze mi?sa.

Nie odpowiedzia?a. Ci??ko dysza?a. Jeszcze chwil? niezdecydowanie stercza?a nad powalonym przeciwnikiem, kiedy jednak zauwa?y?a, ?e nadbiegaj? w mundurach ch?opcy z ochrony, b?yskawicznie si? pozbiera?a, wynio?le si? odwr?ci?a i krokiem ?wiadomej swej urody modelki odesz?a, zabieraj?c ze sob? interesuj?cy j? folder.

Paul dopi? drinka i te? si? podni?s?. Jego my?li rozpierzch?y si? jak stado wr?bli. Na chwiej?cych si? z wra?enia nogach pocz?apa? za ni? ku wyj?ciu. Mia? a? nadto wra?e? jak na jeden wiecz?r i czu? si? tak, jakby tamten typ przywali? mu pi??ci? mi?dzy oczy. Biedak nie odgadywa?, jak w m?zgu dziewczyny konfiguruj? si? nakazy i polecenia. Klonowana madonna zagoni?a go w kozi r?g, dowodz?c sob?, ?e ch?opak nie ma poj?cia o informatyce. Jakie? dziwne hiperboliczne zap?tlenia i urywane labiryntowe zwoje. Jej architektonika go przerasta?a.

— Okropno??, niczego nie rozumiem! — j?kn?? z przygn?bieniem, gdy znalaz? si? na korytarzu. — Do diab?a, kim ona teraz jest?..

To by?o ponad jego si?y. Oczyma wyobra?ni rudzielec przeni?s? si? ku nie maj?cemu o niczym poj?cia w?a?cicielowi. Poczu? g?si? sk?rk?. Czy ?liczna laska przypadkiem nie sta?a si? potworem? Gdzie? tam si? znaczy?a cienka jak ni? granica, kt?rej nawet Raoulowi, jako wy??cznemu dysponentowi klona, nie by?o wolno przekracza?. Pomy?la?, ?e Afrodyta mog?aby spu?ci? swojemu kochasiowi niezgorsze lanie, gdyby ten niechc?co nadepn?? jej na odcisk. A gdyby tak wyci?gn?? kopyta? Wr?ci? do swojej kajuty i zabra? si? za studiowanie opas?ego tomiska, usi?uj?c znale?? odpowiedzi na kr???ce nad nim jak czarne kruki pytania.

Jego obawy okaza?y si? jednak p?onne. Nic z?ego si? nie sta?o, a kiedy z podkr??onymi z niewyspania oczami zeszed? do restauracji na ?niadanie, zasta? ich oboje razem przy tym samym co zwykle stoliczku. Gruchali jak go??bki, zrelaksowani i beztroscy. Pewnie rankiem jak zwykle cmokn??a go ?pi?cego w czo?o i s?odko rzek?a: „Obud? si?, pyszczku, czas wstawa?!” Nie dosz?o do r?koczyn?w i Afrodyta nie przetrzepa?a sk?ry podesz?emu w latach adonisowi. Nie da?a mu w ko??, a ten nie musia? jej awaryjnie wy??cza? i rozpaczliwie wzywa? pomocy technika. Odziana w szykowny kremowy kostium, wpatrywa?a si? w niego tak, jakby by? ?smym cudem ?wiata.

— Niemo?liwe! Zakochana bez pami?ci — z niedowierzaniem sykn??, siadaj?c na swoim miejscu w pobli?u podestu dla orkiestry. — Co za babsztyl, w g?owie si? nie mie?ci! — Potem ciekawie zerkn?? na ?ysawego barmana. A wreszcie zaj?? si? w milczeniu kart? da?.

D

ziwnym trafem nikt na „Olafie” nie wzi?? pod uwag? tego, ?e ciemny typ z Ekip Ekstremalnych nie przejdzie do porz?dku dziennego nad t? dotkliw? pora?k?. Niew?sko si? o?mieszy?. Zb?a?ni? si? i wyszed? na durnia. Staraj?cy si? utrzyma? r?k? na pulsie m?odziutki Paul r?wnie? tego nie przewidzia?, leniwymi my?lami b??dz?c przy sprawach technicznych i z mozo?em si? przebijaj?c przez nudnawe zbiory instrukcji i poucze?. A przecie? nietrudno by?o odgadn??, ?e zawieszenie broni jest tylko chwilowe, a pod?y nikczemnik zechce si? odegra?. I to z nawi?zk?. Facet by? przypadkiem nieomal klinicznym, wi?c nie mia? wyboru. Zemsta wisia?a na w?osku. Przytar?a mu rog?w d?ugonoga modelka. Przem?drza?a suka str?ci?a go z piedesta?u i z ?atwo?ci? go poskromi?a, czupurnie zabawiaj?c si? jego kosztem i dotkliwie rani?c jego dum?. Czy kto? by?by w stanie wymierzy? bole?niejszy policzek takiej kreaturze? Wypad? jak ostatni niedo??ga, oferma i mi?czak, chocia? g?rowa? nad w?t?? dziewczyn? wag? i wzrostem, nie m?wi?c o znakomitym przygotowaniu do walki wr?cz. I nieoczekiwanie dosz?o do rewan?u, mimo ?e tamten zaszy? si? w mysiej dziurze, nie pojawiaj?c si? ani na ?niadaniu, ani na obiedzie. Nienawistnie liza? rany. A poza tym umia? si? asekurowa? i dzia?a? z zaskoczenia.

Przepastnym „Olafem” ci?gn??o na Ziemi? kilku oficer?w z Si? Kosmicznych Uk?adu. Ogarni?ty nostalgi? Raoul garn?? si? do nich, co rusz naci?gaj?c ich na nie?mia?e pogaduszki. Niezmiernie go ciekawi?o, co dzieje si? w obr?bie wielkich planet, a zw?aszcza w rozlokowanych w ich pobli?u bazach wojskowych. Trzech mundurowych lecia?o a? z Plutona. Dla heros?w takich jak oni prawdziwe ?ycie zaczyna?o si? dopiero miliard kilometr?w od osi gwiazdy. I tym razem po sutym obiedzie sp?dzi? z jednym z nich ze dwa kwadranse w obr?bie holograficznej konsoli spacerowej, pozwalaj?c w tym czasie zabawi? si? Afrodycie z kilkoma nastolatkami. M??dki wybra?y si? na przechadzk? po symulowanym brzegu morskim, murawa by?a prawdziwa, ???ty piasek ju? nie, a potem po wcinaj?cym si? w morze d?ugim molo. ?miej?ce si? s?o?ce przedziera?o si? zza wirtualnych ob?ok?w, poprawiaj?c wypoczywaj?cym samopoczucie.

Paul przypi?? si? do dw?ch wesolutkich lasek z Callisto, bo od tego rozbrykanego towarzystwa nie odstawa? zbytnio wiekiem. Jaki? czas depta? im po pi?tach, a potem je dogoni?, by si? przedstawi?. Zatrzyma?y si?, poda?y mu r?k? i zdradzi?y swe imiona. Ju? wcze?niej kilka razy si? o nie otar?, wpada?y mu w oczy w pok?adowej restauracji, ale nie przystawia? si? do nich, bowiem ca?? uwag? skupi? na czarownej stewardesie. Nastolatki by?y zadbane i mie?ci?y si? w standardzie. Szczuplutka Brigitte mia?a kr?ciutko przystrzy?one blond w?osy, a Arielle wygl?da?a nieomal jak Mulatka z ciemniejsz? cer? i mocno poskr?canymi puklami, niemal przylegaj?cymi do sk?ry. Pozwoli?y mu zagada?, jednak zaraz z wdzi?kiem pokaza?y mu plecy. Ignoruj?c go, przesz?y na francuski, wi?c nijak mu by?o za nimi dyrda?, bezmy?lnie przytakiwa? i udawa?, ?e ?apie ka?d? my?l. Sekundowa? kilka minut innym pannicom, ale te? pr?dko si? zniech?ci?. By?y jeszcze m?odsze, g?ra pi?tna?cie lat, imponowa? im, co zdradza?y ich oczy, lecz papla?y tylko o muzyce i o modzie, wi?c migiem doszed? do wniosku, ?e nie znajdzie z nimi wsp?lnego j?zyka. Pracowa?, by? ju? doros?y i nudzi?y go takie szczeni?ce tematy. A poza tym ze swoimi obliczonymi na wygod? ciuchami nie by? na topie.

Ponury zbir zasadzi? si? i warowa?. Dra? wola? nie mie? naocznych ?wiadk?w, wi?c przebiegle ukry? si? w mroku przedsionka. Liczy? na to, ?e z braku dowod?w nikt nie b?dzie si? go potem czepia?. Cierpliwie czeka?, a? Raoul upora si? z rozmow? i przymierzy si? do powrotu. Kiedy ten przywo?awszy m?odziutk? ?on? opuszcza? konsol?, che?pliwie stan?? mu na drodze. Paul nie poci?gn?? za odchodz?c? par?. Po?eglowa? ponownie za Brigitte i Arielle, usi?uj?c je dyplomatycznie wysondowa?. Chcia? si? za wszelk? cen? dowiedzie?, co my?l? o Afrodycie, bowiem te z ni? plotkowa?y.

— Hej, zarozumia?y kolesiu — oprych rzuci? zadziornie, wychodz?c z cienia i grodz?c wyj?cie na korytarz. Zalatywa?o od niego alkoholem. — ?le wychowa?e? swoj? c?runi? — z?owrogo wycharcza?. — Nie ma szczeniara za grosz szacunku dla starszych!

Zapowiada?a si? niez?a chryja, a oczy tamtego m?wi?y, ?e zetrze przeciwnika na miazg?.

Raoul niepewnie zerkn?? na Afrodyt?.

— To z nim?.. — zapyta? p??g?bkiem, porozumiewaj?c si? z ni? w p?? s?owa.

Milcz?co przytakn??a.

Co mia? robi?? Zignorowa? zarzut i ruszy? do przodu, usi?uj?c wymin?? oprawc?. Oprych jednak nie ust?pi? i ten odbi? si? od niego jak od ?ciany.

Wkurzy? si? nie na ?arty.

— O, wypraszam sobie — rzuci? z irytacj? do barykady ze stalowych mi??ni. — Chyba... palancie... przesadzi?e?!

Intruz by? o g?ow? wy?szy od Raoula. Z jego przekrwionych oczu wyziera?a pogarda. Niemal bezwiednie wykona? lekki skr?t, zamierzaj?c si? do ciosu. Afrodyta by?a znacznie szybsza.

— Nic z tego! — popisa?a si? refleksem.

Pi??? agenta ugrz?z?a w jej chwycie jak w ?elaznym imadle.

— Co?! — tamtego tylko to rozw?cieczy?o.

Raoul znalaz? si? nagle z boku, nie pojmuj?c, co si? dzieje.

— Zostaw go! — krzykn?? do dziewczyny.

Afrodyta jednak ju? tego nie s?ysza?a. Skoczy?a jak m?ody mnich z pradawnego klasztoru Shaolin, zwalaj?c z n?g zaskoczonego przeciwnika. Jej razy by?y dok?adne i bezlitosne. Pohamowa?a si? dopiero wtedy, gdy us?ysza?a bezradne i st?umione baranie st?kni?cie, a po nim gruchot ?ami?cych si? ko?ci.

Powolutku si? wyprostowa?a, znieruchomia?a i z za?enowaniem spu?ci?a wzrok.

— Na Boga! — Raoul zd?bia? z wra?enia. Sta? chwil? jak s?up soli, nie wiedz?c, czy powinien ufa? swoim zmys?om i czy przypadkiem to mu si? nie ?ni. Oszo?omiony, przetar? r?k? czo?o, przyjrza? si? z uwag? wojowniczce, co najmniej tak, jakby widzia? j? pierwszy raz w ?yciu, a potem z przej?ciem pochyli? si? nad le??cym napastnikiem. Tamten cicho j?kn??, zaciskaj?c w niemym b?lu z?by. Podtrzymywa? bezw?adn? r?k?. — Nie do wiary — z trudem przesz?o mu przez gard?o. Znowu zwr?ci? si? do m?odej ?ony. — To niemo?liwe. Jak to? Ty sobie z nim poradzi?a??

Wzruszy?a oboj?tnie ramionami, jakby chodzi?o o drobiazg zupe?nie bez znaczenia, na przyk?ad o podanie fili?anki kawy lub o odp?dzenie domagaj?cych si? pieszczot nachalnych owiraptor?w.

— Chcia? ci? skrzywdzi?, a ja przecie? chodzi?am na treningi... — po przyjacielsku wyjawi?a, jakby si? dziwi?c, ?e to mo?e nie by? dla niego ca?kiem jasne. Bacznie zlustrowa?a otoczenie. — Droga wolna, mo?emy i?? dalej — us?u?nie mu podpowiedzia?a, pojmuj?c, ?e zagro?enie min??o. — Mi?dzy nami nic si? nie zmieni?o, kochanie — ujmuj?co dorzuci?a, widz?c jego niepewn? min?. Wsun??a mu z oddaniem d?o? pod rami?. By?a znowu cicha, s?odka i ?agodna jak owieczka. Uosobienie dobroci. Taka sama jak przez ostatnie tygodnie.

S

ta? przy ulubionym iluminatorze i z za?o?onymi r?kami duma? nad tym, co dzia?o si? przez ostatnie dni. Nie mia? powodu, by narzeka? na warunki lotu, na „Olafie” wszystko sz?o swoim trybem, tym niemniej wkr?tce jego podr?? mia?a dobiec ko?ca. Mars oddala? si? i coraz bardziej mala?, natomiast macierzysta gwiazda nieustannie ros?a na ciemnym rozgwie?d?onym niebie. Ziemia przypomina?a ju? niewielki sierp z coraz wyra?niejszym zarysem kontynent?w. ?wieci?a odbitym ?wiat?em i z ciekawo?ci? si? jej przypatrywa?. Z bij?cym sercem kilka razy j? ogl?da? przez udost?pniony pasa?erom pok?adowy teleskop. Brigitte i Arielle zacz??y si? do niego mimowolnie klei?, brakowa?o im r?wie?niczego towarzystwa, c?? w tym dziwnego, w podr??y ?atwo si? nawi?zywa?o znajomo?ci, wi?c m?g? si? przed tymi dupciami popisywa? znajomo?ci? geografii. Afryka, Azja Mniejsza i tym podobne...

— Terra incognita! — mrukn?? w zamy?leniu. W rzeczywisto?ci niewiele wiedzia? o tym, jak ?yje si? na Planecie Matce.

Brigitte bardziej do niego lgn??a ni? Arielle. Przy okularze teleskopu dotyka?a go swoim ramieniem. Czu? zach?caj?ce ciep?o jej cia?a i delikatny zapach konwalii.

Jednak przelotne mi?ostki nie chodzi?y mu po g?owie. Nie chcia? si? zanadto anga?owa? w amory, kt?re i tak by si? urwa?y po dotarciu do stacji orbitalnej Ziemi. Nie wolno mu by?o zapomina? o na?o?onych na niego obowi?zkach, mia? za zadanie prowadzi? dziennik i zapisywa? w nim swoje spostrze?enia, wi?c jego uwag? zaprz?ta?o to, co dzia?o si? wok?? boskiej Afrodyty. Ta umia?a stworzy? wok?? siebie niepowtarzaln? aur?. Przysz?o mu na my?l ekscytuj?ce zaj?cie przy konsoli.

— Bo?e, ale? da?a mu popali?! — zach?ysn?? si? nag?ym wspomnieniem. Za?wieci?y mu si? oczy, a pod jego nosem zaigra? ironiczny p??u?miech.

Okr?tuj?cy si? pasa?erowie z r??nych planet i ksi??yc?w z regu?y nale?eli do niek??tliwych, spokojnych i nie zdradzaj?cych sk?onno?ci do eksces?w. W nast?pstwie tego na pok?adach statk?w kosmicznych rzadko kiedy dochodzi?o do karczemnych bijatyk. W przestrzeni mi?dzyplanetarnej awantury i r?koczyny nie by?y w modzie. Wystawia?yby nie najlepsze ?wiadectwo dbaj?cym o jako?? us?ug przewo?nikom. Dlatego te? przypadkowa b?jka przy wyj?ciu z konsoli musia?a wywo?a? niejakie poruszenie. Ba, przez kilka dni by?a tematem numer jeden! Paul mocno ?a?owa?, ?e jak ostatni dure? przegapi? ten niecodzienny popis z fenomenaln? modelk? w roli g??wnej. Chocia? z drugiej strony patrz?c, ju? si? orientowa?, co ona potrafi. By? przecie? wcze?niej naocznym ?wiadkiem jej niespotykanej wirtuozerii przy barze.

Dyskretne pok?adowe kamery wreszcie przyda?y si? do czego? po?ytecznego. Na szcz??cie ich obecno?ci ciemny typ nie wzi?? pod uwag?. Zarejestrowa?y przebieg kr?tkiej i bezpardonowej walki — a kto z trzydziestu kilku pasa?er?w „Olafa” pokwapi? si?, by wej?? w komityw? z siwobrodym kapitanem lub z jednym z jego zast?pc?w, ten z wypiekami na twarzy m?g? j? sobie obejrze?. Nawet kilka razy. By?a nagraniem na ?ywo, dalekim od komputerowych symulacji. Oficerowie kosmicznej korwety nale?eli do raczej przyst?pnych i bardzo ?yczliwych, wi?c z filmow? relacj? z pok?adowego „ringu” p??prywatnie zapoznali si? pewnie wszyscy, kt?rzy nabrali na to ochoty. Reality show na sto dwa! Chc?c nie chc?c, w rezultacie tego pa?stwo Dupontowie znale?li si? na jaki? czas w centrum uwagi. Pikanterii za? zdarzeniom dodawa? fakt, ?e w pierwszych dniach podr??y potajemnie zawarli zwi?zek ma??e?ski, co teraz momentalnie si? rozesz?o mi?dzy pasa?erami. Z uznaniem gratulowano Raoulowi ?ony z racji jej niezwyk?ej urody i wyj?tkowej kondycji fizycznej. Troch? si? z?yma?, zmuszony do sk?adania uk?on?w na prawo i lewo, ale ?e nie brakowa?o mu oleju w g?owie zr?cznie chowa? si? za plecami gwiazdy.

Te dyskretne manewry w?a?ciciela klona nie uchodzi?y uwadze rudzielca. Kr??y? przecie? ukradkiem wok?? Dupont?w i nieuchwytnie rejestrowa? wzrokiem wszystko, co si? wok?? nich dzia?o.

— Potem przypl?tali si? ci krezusi — mrukn?? z namys?em. — Niby niczego nie chcieli, ale... — waha? si? nad swymi odczuciami. — No, w?a?nie? Co ich nurtowa?o?

Para zasuszonych staruszk?w z Ganimeda zakocha?a si? na amen w m?odziutkiej Afrodycie, wi?c z konieczno?ci Raoul Dupont musia? si? z ni? przenie?? do ich stolika. Wygl?dali na takich, kt?rym si? nie odmawia. Modelce to odpowiada?o, bo lubi?a towarzystwo. Byli mniej wi?cej w tym samym wieku, pewnie oko?o osiemdziesi?tki, on — wysoki, z orlim nosem i kop? siwych w?os?w jak u Einsteina, ona nieco ni?sza, szczuplutka i dystyngowana, jakby by?a wychowywana na jakim? dawnym kr?lewskim dworze. Okazali si? bardzo mili, poruszali r??ne tematy, r?wnie? z zakresu wojskowo?ci, a doskonale si? orientowali we wszystkim, co dzia?o si? wok?? Jowisza. Usilnie zapraszali Raoula, by ich z ?on? odwiedzi?. Mieli posiad?o?? na Ganimedzie i udzia?y w tamtejszych firmach. Lecieli na Wenus, sk?d jednak zamierzali szybko wr?ci? w rodzinne strony. Barman, z kt?rym rudzielec wszed? w komityw?, wysiaduj?c wieczorami przy kontuarze, przy jakiej? okazji p??g?bkiem zdradzi? mu, ?e byli bardzo wp?ywowi.

Paul tak d?ugo w??czy? si? za milutk? stewardess?, kt?ra wcze?niej wpad?a mu w oko, a? ta udost?pni?a mu nagranie z kr?tkiej walki. Nad materia?em filmowym siedzia? jaki? pok?adowy spec, bowiem by? ju? po mistrzowsku obrobiony. Zmontowano uj?cia z dw?ch kamer. Tamta babka przeb?kiwa?a, ?e kapitan „Olafa” powa?nie si? zastanawia? nad mo?liwo?ciami wykorzystania tej samorzutnej sekwencji do cel?w reklamowych.

Po?egna? miriady gwiazd, wracaj?c do swojej kajuty. Kolejne ekscesy si? nie zapowiada?y, a po ostatnim nagannym wyczynie pos?pny agent Ekip Ekstremalnych przesta? zagra?a? Raoulowi i jego uroczej ?onie. Do akcji bowiem stanowczo wkroczy? siwobrody kapitan. Ten nie mia? w?tpliwo?ci, co nale?y uczyni?. Korzystaj?c ze swoich uprawnie? poleci? umie?ci? typa w areszcie pok?adowym. Po przylocie na Ziemi? oprych mia? by? oddany w r?ce policji.

W

opadaj?cej w d?? sporawej windzie grawitacyjnej przylepionego do okna Paula wita?a wieczorna panorama. Barwi?ce niebo purpur? s?o?ce dotyka?o ju? na zachodzie horyzontu. Ogl?da? po?yskuj?ce w ?wietle uj?cie rzeki Hudson. Manhattan znaczy? si? coraz wyra?niej i r?s? w oczach, odcinaj?c si? lini? brzegow? od bezkresu oceanu. Okrzyczana Statua Wolno?ci, kt?r? zdo?a? wy?uska? wzrokiem, bowiem wiedzia?, gdzie jej szuka?, zdawa?a si? by? jedynie male?kim pionkiem, wyrzuconym poza nier?wn? szachownic? starej metropolii. Dalej rysowa?y si? na sinej powierzchni morza r??nokszta?tne sztuczne wyspy, po??czone ?a?cuchami most?w i pokryte strzelaj?cymi w g?r? zabudowaniami.

— Nowy Jork... — z rozmarzeniem wyszepta?, ?wiadomy niezwyk?o?ci chwili. — Witaj Ziemio, witaj Ameryko!

Mo?e wypad?o to ma?o romantycznie, ale szczerze. Inni te? mieli twarze z zadum? przylepione do szyb. Dla mieszka?c?w peryferyjnych planet i ksi??yc?w przylot tu by? przys?owiow? pielgrzymk? do Mekki. Takich chwil si? nie zapomina?o i ch?tnie si? do nich powraca?o we wspomnieniach.

Paul pobieg? my?lami w stron? opryszka, uwi?zionego na „Olafie”. Zastanowi?o go jego zachowanie. Ujrza? go przelotem jeszcze raz, ale dopiero na ruchliwej orbitalnej stacji, do kt?rej ostro?nie przybi? ich kr??ownik. Z pok?adu zmy?o si? z dziesi?ciu pasa?er?w, a kilku nowych si? zaokr?towa?o. Okaza?o si?, ?e zbir by? poszukiwany, a na statku zas?oni? si? fa?szywymi personaliami. Dzwoni?c ?a?cuchami, potulnie kroczy? korytarzem w towarzystwie kilku miejscowych agent?w ochrony, zakuty w obro?? i w kajdanki. Kiedy ujrza? rudzielca, zrobi? wielkie oczy i chcia? si? przy nim raptem zatrzyma?, jakby mia? mu co? niezmiernie wa?nego do zakomunikowania, ale tamci na taki trick si? nie nabrali. Niecierpliwie go pchn?li, ka??c i?? dalej. O co mu chodzi?o? Nie umia? sobie odpowiedzie?.

— Ci?gle te znaki zapytania! — p??szepn?? z zadum?.

Wr?ci? pami?ci? do opuszczonego „Olafa”. Brigitte i Arielle urz?dzi?y mu troch? zwariowany wieczorek po?egnalny. Lecia?y na Wenus, gdzie dosta?y stypendia. Czu? jeszcze w ustach smak czarnej kawy i kuba?skiego cygara, kt?rym go pocz?stowa?y. Mia?y ze sob? ca?e ich pude?ko. Przygasi?y ?wiat?o i przy prawdziwych p?on?cych ?wiecach czyta?y mu swoje liryczne wiersze. Potem Arielle gra?a na skrzypcach.

W wysokim holu terminalu w Jersey City ch?opaka opu?ci? podnios?y nastr?j. Panowa? tam o?ywiony ruch, taki sam jak na innych dworcach kosmicznych. Snuli si? przybysze z r??nych stron Uk?adu, witano si? i ?egnano. Uderzy?o go jedynie, ?e nie widzi android?w. Nie wpada?y mu w oczy pozbawione wyrazu plastikowe twarze, jakby Ziemia si? ich wyrzek?a. Opad? mu nos na kwint?, kiedy dostrzeg? wypatruj?cych go dw?ch milcz?cych pracownik?w konsorcjum w kombinezonach ze znajomym firmowym nadrukiem. Sam w takich paradowa? w Nowym Konstantynopolu. Orientowali si?, jak b?dzie wygl?da? skromny technik z Diany i wy?owili go bez trudu z r??nobarwnego t?umu, mimo i? ten by? w cywilnych ?achach.

— Jakie mordy, ob??d... — ?achn?? si?, gdy zbli?yli si? ku niemu. — A niech to diabli, to maj? by? partnerzy?

Tamci w niczym nie przypominali utalentowanych informatyk?w, gotowych z pasj? i bez ko?ca rozwodzi? si? o cudach elektroniki, a wr?cz byli ich ra??cym zaprzeczeniem. Zupe?nie inaczej ich sobie wyobra?a?. Ich aparycja zaskoczy?a go i zbi?a z tropu, a nawet zatrwo?y?a. Stwarzali wra?enie ponurych spec?w od mokrej roboty, ich zakazane g?by odstrasza?y, za? je?li z kim? mu si? kojarzyli, to jedynie z pod?ym zbirem, kt?ry narozrabia? na pok?adach korwety. Traci?o si? reputacj?, przestaj?c z takimi typami.

— Paul Avray — odruchowo si? przedstawi?, kiedy stan?? z nimi oko w oko.

— Wiemy — us?ysza? w odpowiedzi. — Mam na imi? John — chrapliwie rzuci? goryl ze zmia?d?onym nosem — a to jest Andy. — Ten drugi skin?? g?ow?, nie pr?buj?c podawa? mu d?oni.

Przywita? si? wi?c z nimi bez entuzjazmu, ch?odno i raczej z rezerw?, a oni te? nie silili si? na ?yczliwo??. Nie liczyli na to, ?e z eufori? wpadnie im w ramiona. Spieszyli si?, widocznie swym przylotem oderwa? ich od pilnych zaj?? i je?li si? do czego? rwali, to tylko do natychmiastowego opuszczenia portu.

— Nie ma co tu sta?. Idziemy! — us?ysza? zdawkow? zach?t? i podporz?dkowa? si? jej bez sprzeciwu, nie maj?c innego wyj?cia.

Przypi?li si? do jego baga?u i bez ceregieli powlekli go ze sob?, nie przejmuj?c si? tym, ?e traci wzrokowy kontakt z pow?ci?gliwym Raoulem Dupontem i jego boskim klonem. Tamta para dosta?a si? ze stacji orbitalnej tym samym lewituj?cym wagonikiem windy.

Goryl z paskudnym nosem rozstrzyga? o wszystkim w tym cichociemnym towarzystwie, o czym Paul m?g? si? w mig przekona?. Sekunduj?cy mu Andy prawie si? nie odzywa?, ale te? by? niez?? kup? mi?sa. Ni?szy, pochylony, przypomina? ?ywcem ma?p?, a kiedy opu?ci? r?ce, si?ga?y mu prawie do kolan. Sun?c z nimi ???t? taks?wk? powietrzn?, niby od niechcenia przygl?da? si? z wysoko?ci komunikacyjnych eskapad zabudowie strzelaj?cego wie?owcami w gwiazdy Manhattanu. Z pozoru niewiele tu si? zmieni?o od stuleci. Metropolia stwarza?a wra?enie raczej zadbanej i nadal nale?a?a do najwi?kszych w Uk?adzie S?onecznym, a diana?ski Nowy Konstantynopol wypada? przy niej nieomal jak prowincjonalne miasteczko. Mimo sporego ruchu w b?yskawicznym tempie dotarli do hotelu przy Sz?stej Alei. W holu ch?opak nieco si? o?ywi?, bowiem przekona? si?, ?e pa?stwo Dupontowie te? ju? tam si? pojawili. Przez tych kilkana?cie minut dziwnie brakowa?o mu Afrodyty. Ta w gustownym bia?ym kompleciku, szczup?a i wysoka, mign??a mu przed oczyma przy jednej z wind.

— Jeste? gwiazdo, gwiazdeczko. St?skni?em si? za tob? i za twoim zgrabnym ty?eczkiem — cichute?ko mrukn?? do swoich my?li. — Ech, chyba si? w tobie nie zakocha?em — poprawi? si?, sil?c si? na subordynacj?. — No, nie — skrzywi? si? nieznacznie. — Nie ma obawy. Nie jestem na ciebie napalony, to nie to. — Znienacka sobie uzmys?owi?, ?e traktuje j? nieomal jak rodzon? siostr?.

Apartament na sze??dziesi?tym si?dmym poziomie ostatecznie pozbawi? go z?udze? co do roli kompan?w z firmy. Powia?o groz?. Gdy wpu?cili go do ?rodka, z oszo?omieniem odkry?, ?e wnie?li tam rynsztunek, z kt?rym mo?na by?o od biedy rozp?ta? prowincjonaln? wojn?, a na pewno bez trudu opanowa? niewielk? planetoid? — i bynajmniej z tymi trefnymi utensyliami nie zamierzali si? kry? przed ?ci?gni?tym z dworca m?okosem. Przy tym wszystkim wydawa?o si?, ?e dzia?aj? najzupe?niej legalnie.

Ca?y osprz?t by? raczej lekki, zminiaturyzowany, pachn?cy nowo?ci? i przedniego gatunku, zatem kto?, kto zdecydowa? si? na pokrycie koszt?w zakup?w, musia? by? przy niez?ej kasie. A przy tym nale?e? do os?b wp?ywowych i poci?gaj?cych za sznurki. Nauczony do?wiadczeniem o nic wi?c nie pyta?, bo przypuszczalnie nie us?ysza?by zadowalaj?cej odpowiedzi.

Tamtych goni? czas i nie mieli — na szcz??cie — ochoty, ?eby ?wie?o przyby?y z Diany szczeniak pl?ta? im si? pod nogami. Pojechali po niego, bo tak im kazano. Zdaje si?, ?e chcieli to uzbrojenie zgrabnie spakowa?, s?dz?c po stoj?cej pod jedn? ze ?cian otwartej skrzyni. Po chwili mrukliwej rozmowy odes?ali go wi?c do s?siedniego numeru, gdzie m?g? si? rozpakowa?, od?wie?y? i poczyni? przygotowania do noclegu.

Cz??? czwarta

Stateczna i ch?odna dama by?a stryjenk? Raoula. Podstarza?a rezydencja, kt?r? od lat zajmowa?a, kojarzy? si? mog?a z zamierzch?ym okresem neosecesji. Masywny wiekowy budynek dawa? poczucie bezpiecze?stwa i w gruncie rzeczy stanowi? budowl? obronn?. Nie?atwo by?o dosta? si? do jego wn?trza bez zgody w?a?cicielki, zwa?ywszy solidne okna z szybami pancernymi, mocne framugi drzwi wej?ciowych i kuchennych, nie m?wi?c o finezyjnych zabezpieczeniach elektronicznych. Licz?ca dziewi??dziesi?t osiem lat Anna Dupont nie ufa?a jednak nowinkom, wi?c poza tradycyjnym wyposa?eniem, charakterystycznym dla tak zwanych inteligentnych dom?w — mi?dzy innymi z dbaj?cym o zachowanie czysto?ci i porz?dku komputerem — nie wpada?o tu w oczy nic takiego, co mog?oby si? wi?za? z rozreklamowanymi w Uk?adzie S?onecznym udogodnieniami. Niczego w nadmiarze. Pi?trowy dom z lekko spadzistym dachem sta? na skraju pachn?cego ?ywic? lasu, a tu? przed nim znaczy?a si? g?adka tafla jeziora, w kt?rym nie brakowa?o okoni, sandaczy, szczupak?w i muskie. Przywita?a go dosy? pow?ci?gliwie, ale by?o wida?, ?e bardzo si? cieszy z przybycia kuzyna. Francuski Afrodyty nie budzi? zastrze?e?, wi?c starsza pani — w pierwszych chwilach nieco si? bocz?ca na uwiedzione przez Raoula niewinne dzieci? — w mig j? zaakceptowa?a, roztropnie przewiduj?c, ?e prze?liczna m?odziutka kobieta na jaki? czas wygoni z jej domu nud?. Pierwsze lody zosta?y prze?amane.

Przezorny Raoul nie zamierza? ukrywa? przed stryjenk? prawdziwego pochodzenia madonny, kt?r? ze sob? przywi?z? na Ziemi?. Ta by?a jednym z cud?w techniki. Zasiedli wieczorem przy grzej?cym nogi kominku, w kt?rym p?on??y z trzaskiem sosnowe klocki i polana, niespiesznie gaw?dz?c o koligacjach rodzinnych i musia? jej w ko?cu w sekrecie zdradzi?, jak wszed? w posiadanie tak ?licznej hurysy.

Starsza pani przyj??a t? rewelacj? bez specjalnego zdziwienia.

— Co? takiego chodzi?o mi po g?owie, gdy tylko j? ujrza?am — z namys?em wyjawi?a. — Ja mam dobre oczy. A poza tym wiem, jak to jest w tych laboratoriach naukowych. Staj? na g?owie, ?eby stworzy? nowe odmiany. Ma by? uosobieniem pi?kna. Perfekcyjnie doskona?a i bez skazy. Genetyczne cacko. Naturalni rodzice nie mogliby sobie pozwoli? na tak idealnie obrobione dziecko. Stworzone z niewyobra?aln? finezj?. Kogo by by?o na to sta?? — zamilk?a. — I pomy?le?, ?e kiedy? przed wiekami drog? krzy?owania tworzono tylko nowe hodowlane odmiany ro?lin i zwierz?t. Teraz nagminnie robi? to samo z nasz? ras?. Za grosz wstydu nie maj? w tych koloniach... — omal si? nie zach?ysn??a. — Jak mo?na? A gdzie prawa boskie i ludzkie?

Nie chcia?, by zgry?liwie ci?gn??a ten nudnawy i przegrany temat. Go?ci? na konserwatywnej Ziemi, z podstarza?ym pokoleniem, zapatrzonym w przesz?o??, z kompleksami sprzed stuleci i z krytycyzmem w stosunku do z pozoru niemoralnych nowo?ci. Zreszt?, jaka? to by?a nowo???

— I nie b?dzie ci to wadzi?? — badawczo zapyta?.

Unios?a brwi w wyrazie zdziwienia, bior?c z nakrytego koronkowym obrusem stolika s?odkie ciasteczko.

— No, wiesz? Nie nale?y wtr?ca? si? do cudzego ?ycia — odrzek?a z odrobin? samozaparcia. Zaraz jednak skwapliwie doda?a: — Ale pozw?l, ?e stara w?cibska kobieta zaspokoi swoj? ciekawo??. Czy b?dziesz mie? z ni? dzieci?

Nieznacznie si? zarumieni?, ale w p??mroku nie by?o tego wida?. A mo?e to ogie? z kominka rzuci? w?a?nie na jego oblicze szkar?atny blask?

— Raczej... nie.

— Co to znaczy: „raczej nie”?

Poczu? si? jak sztubak, przy?apany na k?amstwie. Teoretycznie bior?c, m?g? sobie zafundowa? dzieciaka, powo?anego do ?ycia w prob?wce i wyhodowanego w inkubatorze. Jednak?e musia? pami?ta? o tym, i? — Bogiem a prawd? — nie mia?by si? kto nim zaj??, zwa?ywszy, ?e Afrodycie nie by?a pisana ?wietlana przysz?o??. A poza tym z takim ?mia?ym wyzwaniem wi?za?o si? mn?stwo rozmaitych komplikacji. Nie by? pewny, czy diana?ski kodeks rodzinny i opieku?czy pozwala na posiadanie potomstwa z klonowan? niewolnic?. Ponadto nie mia? poj?cia, kto rozporz?dza? prawami do jej gen?w — mo?e firma „Body Perfect”, a mo?e jaka? inna eminentna sp??ka, od kt?rej tamta z kolei naby?a licencj?? I tak dalej, i tak dalej. Zgubi?by si? w tym bezlitosnym labiryncie.

— No, na pewno nie!

Stryjenka z b?lem westchn??a.

— To by?o do przewidzenia — w zadumie pokiwa?a siw? g?ow?. — Przypuszczam jednak, ?e ona ci si? jeszcze do czego? przyda... — po chwili namys?u zagadkowo dorzuci?a.

Raoul zrobi? wielkie oczy. Wyra?a?a si? nazbyt enigmatycznie.

— Do czeg?? to, stryjenko?

Staruszka znowu westchn??a. Nie pali?a si? do odpowiedzi.

— Chodzi o te z?o?a retelitu, kt?re zapewni?y ci dostatek — wreszcie z siebie wydusi?a.

Lekko si? naje?y? i zesztywnia?. Bestia, za du?o o nim wiedzia?a! Tylko kto j? w to wtajemniczy?? Czy?by niechc?cy wygada? si? przed stryjem Bobem, kiedy ten jeszcze ?y?? Chyba si? myli?, naiwnie s?dz?c, ?e stryjenka ze wzgl?du na podesz?y wiek b?dzie zdradza? objawy sklerozy. Nie wyrzek?a si? opinii wszystkowiedz?cej Pytii. O jej wnikliwo?ci m?wi?o si? w ca?ej rodzinie.

— C?? w tym dziwnego? — ostro?nie zapyta?, chc?c dowiedzie? si? od niej czego? wi?cej.

— Jak to, co? Nie wiesz? Umiem niucha?, kochany. Tylko ostatni kiep nie wpad?by na to, ?e niefortunnie wszed?e? w drog? komu?, kto ju? wcze?niej odkry? t? planetoid? i chciwie po?o?y? na niej ?ap? — rzek?a, a w jej oczach pojawi?y si? dziwne b?yski. — To by?a z?ota ?y?a. Zdaje si?, ?e jaka? pokr?tna grupa przemytnicza chcia?a ukry? przed w?adzami fakt jej posiadania i cichej eksploatacji. Wiesz, ile kosztuje ta ruda na czarnym rynku...

Zdusi? w sobie niepok?j. A mo?e po prostu czytywa?a za du?o krymina??w? Kobiety powinny by?y dostawa? do r?k tylko ?zawe romanse.

— S?dzisz, ?e b?d? chcieli si? zem?ci??

— Ca?kiem mo?liwe — odpowiedzia?a. — Przez kilka ostatnich dni w?szono w tej okolicy. Dyskretnie wypytywano o ciebie i twoje koneksje. Oj, musisz naprawd? na siebie uwa?a?. To nie przelewki — rzek?a, spogl?daj?c z trosk? na kuzyna.

Nie wierzy? samemu sobie. Dygota?, nie pojmuj?c, jak wesz?a w posiadanie informacji, kt?re tak starannie ukrywa?.

— Jeste? znakomicie zorientowana. Sk?d wiesz, ?e na tym zarobi?em? — pr?bowa? wierci? jej dziur? w brzuchu.

Blado u?miechn??a si? pod nosem, widz?c, ?e uderzy?a w jego czu?? strun?.

— Nie b?d? ci? m?czy?, powiem — rzek?a. — To zas?uga twojego nieod?a?owanego stryja, a mojego m??a — postanowi?a wyjawi? mu w sekrecie. — Ty robi?e? karier? w Si?ach Kosmicznych Uk?adu, on za? pracowa? w wywiadzie Unii Solarnej. Nikt nie mia? o tym zielonego poj?cia, ?adni krewni czy znajomi. Ty te?. Interesowa? si? twoimi poczynaniami, a je?li by?o trzeba niepostrze?enie usuwa? ci k?ody spod n?g. Biedny staruszek — z ?alem westchn??a — swoje prze?y?. Tego i owego przy nim si? nauczy?am, gdy? by?am jego powierniczk? — ziewn??a, zas?aniaj?c sobie r?k? usta. — I nadal umiem poniucha?, pos?uguj?c si? jego sekretnymi sposobami — zacz??a podnosi? si? z fotela. Chc?c nie chc?c, musia? r?wnie? si? unie??. — No, czas spa? — z ulg? wspar?a si? na jego ramieniu. — Je?eli ci to nie sprawia trudno?ci, odprowad? mnie teraz do mojej sypialni. A potem wracaj do tej ?licznotki. Ech! Jest przes?odka.

— No, dobrze. Ale co ona ma z tym wsp?lnego? — usi?owa? si? dopyta?.

Nie mia?a ochoty ci?gn?? konwersacji. Przecz?co pokr?ci?a g?ow?.

— Nie nud?. Mo?e jutro do tego wr?cimy — rozstrzygn??a, kieruj?c si? w stron? drzwi. — Jest ju? za p??no na takie rozmowy. Je?li ona jest androidem klasy zerowej, to powiniene? wiedzie?, co potrafi — rzuci?a na obchodne.

Nie zamierza? si? z ni? rozstawa?.

— Nie m?wi?em ci, stryjenko, ?e Afrodyta jest androidem klasy zerowej — zatrzyma? j?, usi?uj?c znowu poci?gn?? j? za j?zyk.

— G?uptasku — zas?oni?a mu starcz? r?k? usta. — Nie b?d? niedorzeczny. Je?li nie jest cz?owiekiem, to musi by? androidem. A kt?rej klasy? Wystarczy na ni? spojrze?, by wiedzie?, ?e najwy?szej — wykpi?a si? w mig.

Strzeli? na ni? okiem z nieskrywanym podziwem. Ani chybi by?a kolejnym wcieleniem Sherlocka Holmesa.

— To prawda — pokornie odpowiedzia?.

— No, to dobranoc. Do jutra — po?egna?a go i zamkn??a mu przed nosem drzwi sypialni.

Przesy?k? przyj??a Afrodyta, kt?ra naglona poczuciem obowi?zku ze?lizgn??a si? wczesnym rankiem do kuchni, chc?c zabra? si? za pichcenie ?niadania. Wprawdzie pos?a?cy wygl?dali jak typy spod ciemnej gwiazdy, to jednak nie byli w stanie jej przerazi?. Bez nerw?w wpu?ci?a ich do ?rodka. Nie musia?a l?ka? si? prymitywnych gorylowatych facet?w — i chyba tamci doskonale wiedzieli dlaczego, bo zachowywali si? nad wyraz uprzejmie i a? do przesady grzecznie. W?a?ciwie to mieli niez?ego pierdla, co sprawia?o, ?e popisywali si? jak b?azny. Wnie?li to, co mieli wnie?? i bezzw?ocznie opu?cili posesj?, jak chi?scy kelnerzy gn?c si? w p??, cofaj?c si? i nie spuszczaj?c oczu z wysportowanego klona. Omal nie robili w gacie. Sporej wielko?ci skrzynia, kt?ra spocz??a w szerokim holu, by?a zaadresowana na Raoula Duponta. Mniej wi?cej w godzin? p??niej otworzyli j? we troje, zaciekawieni tajemnicz? zawarto?ci?. Ta za? dawa?a do my?lenia. Anonimowy nadawca wype?ni? pojemne wn?trze wyposa?eniem grup specjalnych. Raoul wydobywa? kolejne cz??ci zab?jczego ekwipunku, ostro?nie uk?adaj?c je na pod?odze. Wszystko by?o gotowe do u?ytku. Zatrzyma? w r?kach jaki? wymy?lny miotacz, kt?ry z niczym wcze?niej poznanym mu si? nie kojarzy?. Nieroztropnie odbezpieczy? bro? i przymierzy? si?, celuj?c w okno. Cho? s?u?y? w armii, musia? przyzna?, ?e niekt?re z tych akcesori?w widzi pierwszy raz w ?yciu.

— Uwa?aj! — ostrzeg?a go Afrodyta, zr?cznie wyjmuj?c mu z r?k niebezpieczn? zabawk?. — Rozwali?by? ca?y dom.

Zdziwi? si?, zezuj?c na dziewczyn?.

— Umiesz si? tym pos?ugiwa?? — zapyta?.

Przytakn??a bez wahania.

— To jest oscylator pulsuj?cego megapola, typ B-156. Dzia?a cicho, ale jest straszny. Znam wszystkie te maszynki. S? naprawd? gro?ne.

Zmarszczy? brwi. Zapomnia? si? na chwil? i zapyta? z odrobin? ironii w g?osie:

— A kt?? ci? tak wyszkoli?, ma?a?

Rozpaczliwie ugryz? si? w j?zyk, lecz by?o ju? za p??no. Dziewczynie wymazano cz??? przesz?o?ci i nie powinien by? usi?owa? tego odgrzebywa?. Ta chwil? si? z sob? szamota?a, zgodnie z wszczepionym jej imperatywem usi?uj?c mu odpowiedzie?. Wreszcie bezsilnie opad?y jej r?ce i bezradnie wyzna?a:

— Nie pami?tam, Raoulu. Ale jestem pewna, ?e kto? si? do tego przy?o?y?.

Zapakowali sprz?t z powrotem do skrzyni. Potem id?c za rad? stryjenki Raoul nakaza? Afrodycie wybra? kilka sztuk i przenie?? do stoj?cego przed will? autolotu. Licho nie spa?o, wi?c dobrze by?o mie? pod r?k? to i owo z tego rynsztunku.

Jaki? nieuchwytny impuls sprawi?, ?e Raoul nagle otworzy? oczy. Mog?a by? druga lub trzecia w nocy, w sypialni panowa?a zupe?na cisza, jednak Afrodyty nie by?o przy nim na pos?aniu. Przebieg? szybko my?lami ca?y ostatni dzie?. Zajrza? z dziewczyn? do szko?y, do kt?rej chodzi? w dzieci?stwie, odwiedzi? miasteczko i z?o?y? wizyt? w domu, gdzie kiedy? mieszka?, niestety nale??cym ju? od lat do nowych w?a?cicieli, a po po?udniu wybra? si? z ni? na ryby. P?ywali po jeziorze. Potem w pojedynk? uda? si? na cmentarz, zatrzymuj?c si? przy grobie rodzic?w. Na wystaj?cych z trawy i pokrytych mchem p?ytach widnia?y ich imiona i nazwiska. Jego szkolna mi?o?? te? ju? odesz?a z tego ?wiata i chwil? medytowa? przy jej kamiennym obelisku.

Ksi??yc w pe?ni przedar? si? w?a?nie przez chmury i dojrza? Afrodyt?, kt?ra tu? przy oknie przywar?a do ?ciany. By?a ju? ubrana.

Wspar? si? na ?okciu.

— Co si? sta?o? — szepn?? w jej stron?.

Cicho odsun??a si? od futryny i zawr?ci?a do ???ka.

— Mamy niespodziewanych go?ci — dmuchn??a mu w ucho. — Jest ich co najmniej sze?ciu. I chyba jeszcze jeden pozosta? w wahad?owcu.

— Widzisz ich? — zdziwi? si? niezmiernie.

— Tak, na podczerwieni.

Nie pyta?, jak to si? dzieje, ?e nie ma ?adnych k?opot?w z niuchaniem w zupe?nych ciemno?ciach.

— Co mam robi?? — rozpaczliwie zapyta?.

— Ty? Nic. Zostaw to mnie.

— Mo?e trzeba zawiadomi? policj??

Skrzywi?a si?.

— Co ty, to s? cwaniacy. Ekranuj? wszystkie po??czenia. ?aden sygna? si? nie przebije.

Nim si? spostrzeg?, znowu rozp?yn??a si? w mroku. Porusza?a si? cicho jak tropi?cy bia?ych Indianin na prerii. Domy?li? si?, ?e zesz?a na d??, wi?c narzuci? co? na siebie i na palcach ruszy? tam za ni?. Na szcz??cie schody nie skrzypia?y. Nie omyli? si?. Szuka?a czego? w skrzyni ze sprz?tem wojskowym. Co? tam z niej wydoby?a, przytraczaj?c sobie do pasa.

— Chcesz si? z nimi zmierzy??

Odgarn??a w?osy.

— Musz?. Inaczej ci? zabij?.

Za?o?y?a czarn? kurtk?, wisz?c? obok drzwi wej?ciowych.

— Id? do stryjenki. Niech ze swego pokoju otworzy g??wne wej?cie. Ale najwy?ej na pi?? sekund. A potem niech je zamknie — cicho poleci?a. — Wr?c? i zastukam, jak b?dzie po wszystkim!

Pos?ucha? jej i szybko wspi?? si? po schodach. Adrenalina robi?a swoje i dopad?o go nag?e wra?enie, ?e uby?o mu lat. Anna Dupont czuwa?a, a przy tym — jak si? zorientowa? — by?a uzbrojona po z?by. Mia?a wyczulony s?uch i dobrze wiedzia?a, co si? dzieje wok?? jej domu.

— ?ywcem nas nie wezm?! — sykn??a do kuzyna, staj?c z dum? w bojowej postawie z automatem w r?ce.

Bezczynno?? by?a jednak dla Raoula nie do zniesienia. Warowa? przy oknie, usi?uj?c przebi? wzrokiem ciemno?ci nocy, wszak?e poza nieruchomym zarysem drzew i krzew?w, rozja?nionych srebrzyst? po?wiat? ksi??yca, nic wi?cej nie wpada?o mu w oczy. Wytrzyma? tak mo?e z pi?? minut, potem zme?? w ustach soczyste przekle?stwo i postanowi? dzia?a?. To by?o od niego silniejsze. Wym?g? na stryjence, by powt?rzy?a manewr z otwieraniem i zamykaniem drzwi, a korzystaj?c ze zwolnionej na kilka sekund blokady jak cie? wymkn?? si? w ?lad za Afrodyt?.

Ksi??yc w?a?nie skry? si? za chmurami, jeszcze bardziej ograniczaj?c widoczno??. Poczu? na twarzy lekki powiew mokrego wiatru. Pochylony, wyt??a? wzrok. Z paralizatorem w d?oni ostro?nie pod??a? dooko?a posesji, trzymaj?c si? okolicznych zaro?li. Za?o?y?, ?e w pobli?u jeziora nikogo nie spotka. Potkn?? si? wreszcie na czym?, co okaza?o si? cia?em jednego z napastnik?w. Przewr?ci? tamtego na wznak. Facet by? nieprzytomny. Od?r gazu usypiaj?cego sprawi?, ?e cofn?? si? z obrzydzeniem. Poszed? dalej, wchodz?c w sosnowy las. Ze skarpy dojrza? jeszcze jednego typa, le??cego z bezradnie roz?o?onymi r?kami. Ponad poszyciem w oddali b?ysn??o ?wiat?o i domy?li? si?, ?e ukryto tam wahad?owiec, o kt?rym wspomnia?a dziewczyna. Uda? si? ostro?nie w jego stron?, bacz?c, by nie mu nie strzeli?a pod butem jaka? sucha ga???. Ob?e kszta?ty pojazdu sta?y si? wyra?niejsze, ale nie zd??y? rozs?dzi?, czy powinien podej?? bli?ej, czy nie. Jaka? d?o? zas?oni?a mu usta i nim si? spostrzeg?, wywin?? koz?a, mi?kko l?duj?c na trawie.

— Ciii-cho! — Afrodyta zwolni?a ucisk. — Tamci ju? nie s? gro?ni. Zosta? tylko ten ostatni kole? w maszynie.

Z konieczno?ci pozosta? z ty?u, pozwalaj?c jej dalej swobodnie grasowa?. Dziewczyna poskroba?a delikatnie w pokryw? w?azu. Czu?a si? w ciemno?ciach nocy jak drapie?ny zwierz, kt?ry ruszy? na ?owy. Chwil? trwa?o, nim klapa si? uchyli?a. Amazonce to wystarczy?o. M??czyzn?, kt?ry by? w ?rodku, wyrzuci?o jak z katapulty. Wywin?? olimpijskie salto. Unieszkodliwi?a go, nim zd??y? krzykn??.

— Gotowe! — oznajmi?a, siedz?c na nim okrakiem.

Jednym skokiem dosta?a si? maszyny, lokuj?c si? za sterami i zr?cznie manipuluj?c przyrz?dami pok?adowymi. Zaraz te? otworzy? si? luk towarowy.

— Pom?? mi ich przytarga? — p??g?osem rzuci?a. — Albo nie! — zawaha?a si?. — Lepiej zrobi? to inaczej. Po co si? m?czy??

Kaza?a mu wsi??? i lekko poderwa?a wahad?owiec do g?ry, osadzaj?c go zgrabnie w kilku kolejnych i niezbyt odleg?ych od siebie miejscach, wi?c po niejakim czasie ca?a si?demka — wbrew swojej woli — znalaz?a sobie raczej ma?o wygodne pos?ania w do?? hermetycznej pustawej ?adowni. Raoul troch? si? przy tym zasapa?, bo napastnicy byli ro?li. Gdy Afrodyta zamyka?a w?az, w?a?nie jeden z nich zaczyna? si? budzi?. Podni?s? g?ow? i rozejrza? si? nieprzytomnie.

— Rozgo?? si?! — Raoul rzuci? mu kpi?co na rozstanie.

Niecierpliwie wybija? palcami rytm na prze?roczystym blacie okr?g?ego sto?u, od wczesnych godzin rannych oczekuj?c na meldunek z Ziemi. Kiedy rozleg? si? modulowany sygna?, nerwowo poderwa? si? z fotela.

— No i jak? — zapyta?, gdy tylko Konstancja wesz?a do jego gabinetu. — S? ju? jakie? wiadomo?ci?

Tamta nie ?pieszy?a si? z odpowiedzi?. Przez kr?tk? chwil? wybiera?a wzrokiem fotel, a potem bez po?piechu si? rozsiad?a, co najmniej tak jakby chodzi?o o kolejn? i nudn? porann? narad?, dotycz?c? z regu?y rzeczy niewa?kich, bzdurnych i arcybanalnych.

— Owszem, s? ju? wiadomo?ci z Ziemi — odrzek?a oschle i sucho. Zawsze by?a taka.

— Zosta?o co? z tej Afrodyty? — tamten si? naprawd? niecierpliwi?. — No, m?w?e wreszcie, kobieto! — rzuci? ponaglaj?co.

Bez przekonania odchrz?kn??a. A potem wyrecytowa?a jak kiepski automat:

— Model klonoandroida, oznaczony symbolem CA 1056, o imieniu w?asnym "Afrodyta", b?d?cy w posiadaniu niejakiego Raoula Duponta, sprawdzi? si? w stu procentach. Wyeliminowa? bez trudu siedmioosobowy zesp??, z?o?ony z by?ych funkcjonariuszy Ekip Ekstremalnych i dzia?aj?cy na zlecenie prowadz?cej mafijne interesy Grupy Trzynastu. Afrodyta pozosta?a zdrowa i ca?a, a jej w?a?ciciel, jak dot?d, nie z?o?y? u naszego technika ?adnych zastrze?e?, dotycz?cych jej funkcjonowania...

Prezes oniemia?. A potem popad? w niebywa?e uniesienie. Porwa? nagle Konstancj? i wyca?owa? j? w oba policzki. Omal nie odta?czy? z ni? triumfalnego ta?ca po jasnym gabinecie, z kt?rego ogromnych okien by?o wida? strzelaj?cy w g?r? na kilkadziesi?t pi?ter Pomnik S?o?ca. P??niej jednak oklap? i ci??ko opad? na sw?j fotel.

— A wi?c zwyci?stwo, wielkie zwyci?stwo, cho? — b?d?my szczerzy — nieco pyrrusowe — podsumowa?, zadyszany. Oczy jednak nadal rado?nie mu si? ?wieci?y. — Uda?o nam si? wreszcie bezkolizyjnie po??czy? s?odk? dziewczyn? do uciech cielesnych z bezpardonow? i bezwzgl?dn? wojowniczk?. Bo?e, ile? kosztowa?o nasz? firm? naprawianie szk?d, wywo?anych przez wcze?niejsze nieudane modele. Te d?ugotrwa?e procesy s?dowe i te krociowe odszkodowania. Na szcz??cie, ten okres mamy ju? za sob?! — u?ala? si? do wsp??pracowniczki.

— Niech pan b?dzie szczery, panie prezesie. Czy powiod?oby si? nam, gdyby?my si? nie odwo?ali do regu? paradoksu Rogersona? Gdyby nie ta udana teoria matematyczna, dalej dreptaliby?my w miejscu.

— Masz racj?, kochana Konstancjo. Napijesz si? czego?? — skwapliwie zapyta?, widz?c wchodz?c? sekretark?. Potem doda?: — A co z tym Raoulem Dupontem? Czy nie nale?y mu...

— Och, nie! — pewna swych racji przerwa?a szefowi. — Skoro jest zadowolony z dziewczyny, nie widz? powodu, by?my si? z nim spotykali i dzielili najtajniejszymi sekretami firmy. — Wzgardliwie wzruszy?a ramionami. — Po c?? mia?by wiedzie?, ?e sta? si? kr?likiem do?wiadczalnym — dorzuci?a. — I ?e wytypowali?my go do naszego ukrytego eksperymentu? Zreszt? w jedenastym punkcie zestawu umiej?tno?ci klona mie?ci si? sztuka samoobrony. S?dz?, ?e to powinno rozwia? jego w?tpliwo?ci, o ile jakie? mu si? nasun? — ch?odno postawi?a na swoim.

Zgodzi? si? bez opor?w. Z zadowoleniem zatar? r?ce.

— My za? b?dziemy mogli rzuci? na rynek nowy i absolutnie rewelacyjny produkt. Nareszcie poprawi? si? obroty sp??ki!..
Cz??? pi?ta

T

a my?l niepokoi?a go od czasu do czasu, ale kiedy niespodziewanie powraca?a, niby targana wiatrem fala, niecierpliwie t?umi? j? w sobie, uznaj?c, ?e s? granice, kt?rych dbaj?cemu o zachowanie twarzy facetowi nie wypada przekracza?. Takim pokusom si? nie ulega?o. Tego dnia jednak s?odki nap?yw podniecenia okaza? si? silniejszy ni? si? spodziewa? i nie umia? si? mu oprze?, a to go na moment wyprowadzi?o z r?wnowagi.

Owiraptory ?ciga?y si? jak szalone dooko?a basenu i wypoczywaj?c obok Afrodyty przez dobr? minut? ?ledzi? w napi?ciu ich harce. Potem zebra? si? na odwag?. Wstydliwie odkaszln?? i zapyta?, przezwyci??aj?c za?enowanie:

— A gdybym nie poprzesta? na tobie i zafundowa? sobie jeszcze jedn? zgrabn? lask?? Drug? przyjaci??k? od serca i niby-?on?? By?aby? w stanie to prze?kn??? Gniewa?aby? si? na mnie?

Wyrzuci? to z siebie, zaraz p?ochliwie umykaj?c wzrokiem i usi?uj?c sprawi? wra?enie, ?e interesuj? go tylko bia?e ob?oki, rysuj?ce si? od rana na tle b??kitu. Przez chwil? czu? si? jak sparali?owany. Dopad?o go wra?enie, ?e to idiotyczne pytanie zawis?o gdzie? w pr??ni i ?e nigdy nie us?yszy na nie odpowiedzi.

Nie kaza?a mu d?ugo czeka?. Niepewnie zatrzepota?a powiekami, bo wybi? j? z rozkosznego p??snu. Skierowa?a twarz w jego stron?, jednak nie znik? z niej wyraz s?odyczy.

— To ty decydujesz, drogi Raoulu, nie ja — nie namy?laj?c si?, cichutko odrzek?a. Lekko si? podnios?a, podpieraj?c si? na ?okciu. — Liczy si? twoje szcz??cie i tylko ono jest dla mnie wa?ne... — z oddaniem zaszczebiota?a. Rzuci?a t? kwesti? g?adko i z czarem, a zabrzmia?a jak dawno temu wbite do g?owy credo. Bo?e ty m?j, grzechem by?oby je zapomnie?! Umia?a si? znale?? w ka?dej sytuacji i pod tym wzgl?dem okazywa?a si? zawsze bez zarzutu. Wiadomo, savoir-vivre androida klasy zerowej...

Ramiona mu opad?y i odrobin? zblazowany podejrzliwie si? jej przygl?da?. Zachowywa?a stoicki spok?j i to go czasem irytowa?o. Je?eli mia? zamiar perfidnie wbi? jej szpil?, to min?? si? z celem. Przysz?o mu na my?l, ?e gdyby ugrz?z? w zwi?zku z krewko reaguj?c? kobiet? o diablo ognistym temperamencie, ta pewnie w porywie z?o?ci z miejsca przyla?aby mu w mord?, na odlew, raz i drugi, przywo?uj?c go do porz?dku i nie czekaj?c na to, czym j? jeszcze b?dzie w stanie zaskoczy?.

— Niemo?liwe! Zaakceptowa?aby? jej obecno??? — nie chcia?o mu si? wierzy? i z uporem maniaka zacz?? wierci? jej dziur? w brzuchu, a jego brwi pow?drowa?y wysoko w wyrazie niebotycznego zdumienia.

— Jasne! Ma si? rozumie?. Je?eli ty j? pokochasz, to ja te? — z anielsk? cierpliwo?ci? potwierdzi?a, a jej oczy zdradza?y, ?e m?wi najszczersz? prawd?.

— Ha! — mrukn?? z niejak? ulg?, powoli k?ad?c si? obok niej na plecach. Stopniowo si? uspokaja? i wraca?a mu pewno?? siebie. Jednak zaraz niespokojnie si? poderwa?, nadal dr???c ten ekscytuj?cy temat i nie chc?c pozosta? bez kropki nad i: — A co s?dzisz... eee... o seksie we troje?

Przez kr?ciutk? chwil? wydawa?o mu si?, ?e strategom z „Body Perfect” zabrak?o wyobra?ni i ?e nie przewidzieli tak niedorzecznej sytuacji.

— Ju? ci odpowiedzia?am, Raoulu. Je?li ty j? pokochasz, to ja te?...

Przesta? wisie? jej na ustach i pogr??y? si? w pe?nej znak?w zapytania zadumie. Us?ysza?, co chcia?, jednak to wszystko nie mie?ci?o mu si? w g?owie. Z b?lem serca wykoncypowa?, ?e jednak ci chciwi dranie uwzgl?dnili tak wyst?pny scenariusz. Co za chytre lisy? Dopiero teraz b?ysn??o mu pod czach?, ?e przecie? w ich pod?ym interesie le?a?o, by nabycie pierwszej dupci nie uniemo?liwia?o klientowi kupna nast?pnej. Produkt by? produktem, niczym wi?cej.

— Heh! — wypu?ci? z p?uc powietrze. — Wpad?a mi w oko taka, ma na imi? Iryda — wyjawi? ze sm?tkiem w g?osie.

Afrodyta nie wiedzia?a, ?e po kilku dniach waha? z dusz? na ramieniu wdepn?? do wiadomej firmy, a tam z wypiekami na twarzy kilka razy przekartkowa? ca?y katalog. Nie po?akomi? si? ju? na obejrzenie filmowych reklam?wek z wytypowanymi pannicami, bo wymi?t? go stamt?d wstyd. Obawia? si? kpin i wydawa?o mu si?, ?e pracownicy zezuj? na niego ze skrytym wsp??czuciem jak na godnego po?a?owania, ?lini?cego si? erotomana, kt?rego nale?y czym pr?dzej wys?a? na d?u?sze leczenie.

— Kiedy si? do nas wprowadzi? — jak gdyby nigdy nic zapyta?a, a jej chabrowe oczy wyra?a?y jedynie niewinn? dzieci?c? ciekawo??.

Rozdziawi? g?b?, nie kryj?c zaskoczenia.

— No, nie wiem! — usprawiedliwiaj?co wymamrota?. — W gruncie rzeczy... — ?a?o?nie zachrypia?, zaczynaj?c si? wycofywa? — nie podj??em jeszcze decyzji. Nic na serio. Tak po prostu... zapyta?em... z ciekawo?ci. Chcia?em wiedzie?, jak si? na to... eee... zapatrujesz... Bo gdyby? by?a przeciwna, to... Albo gdyby? mia?a cie? w?tpliwo?ci...

Wyci?gn?? si? znowu, wystawiaj?c twarz do s?o?ca i pokonany przymkn?? oczy. Dziewczyna rozsiewa?a delikatny zapach egzotycznych kwiat?w. Niepokoi?a go niekiedy my?l, ?e si? od niej uzale?ni? jak od niebezpiecznego narkotyku, ale szczerze m?wi?c z pewno?ci? by?o to du?o lepsze od dawnej samotno?ci. Wprawdzie umia? cieszy? si? cisz? i brakiem zaj??, jednak?e kiedy pozna? Afrodyt? przesta?o mu to wystarcza?. Dlaczego jednak chodzi? mu po g?owie ten szalony pomys?? Czy by? mu potrzebny do szcz??cia drugi android? Czy nie grozi?o mu, ?e wpadnie z deszczu pod rynn?? Wykoncypowa?, ?e to chorobliwe pragnienie zakie?kowa?o w nim ju? wtedy, kiedy po raz pierwszy zago?ci? u mieszkaj?cego niemal po s?siedztwie emerytowanego komandora z Urana, ciesz?cego si? posiadaniem dw?ch sko?nookich gejsz. C?? za s?odkie istoty! Wr?ci? my?lami na Ziemi? do przebojowej stryjenki. Mieli szcz??cie i zgarn?li pospo?u niez?y szmal, bo za uj?cie zbir?w, kt?rzy wpadli w r?ce Afrodyty wyznaczono niema?? nagrod?. Ci byli poszukiwani w ca?ym Uk?adzie S?onecznym. Staruszka zrzek?a si? swojej cz??ci na jego rzecz, wi?c od razu przysz?o mu do g?owy, ?e m?g?by zainwestowa? w now? pannic? z „Body Perfect”. Nie, nie chodzi?o mu o bezustanne nurzanie si? w rozkoszy. Usi?owa? dociec, jakie skryte intencje nim kierowa?y, bo by? przekonany, ?e zwykle dzia?a racjonalnie. Czy przypadkiem instynktownie nie szuka? asekuracji? Jego my?li b??dzi?y wok?? tej sprawy. Szczerze m?wi?c, po nocnej akcji w posiad?o?ci stryjenki powinien by? zacz?? ba? si? o swoje ?ycie. Ta szemrana grupa przemytnicza, kt?r? pozbawi? z??? retelitu, mog?a przecie? jeszcze raz pr?bowa? dobra? mu si? do sk?ry. Tacy maniacy z przedziwnym uporem wyr?wnywali rachunki. Rozs?dek mu podpowiada?, ?e nie zaszkodzi?oby mie? jeszcze jednego, r?wnie dobrego jak Afrodyta ochroniarza. A dzi?ki niespodziewanej nagrodzie m?g? sobie na takiego pozwoli?.

— Taaa... tego si? b?d? trzyma?... — z ulg? mrukn?? do siebie, pozostaj?c przy tej odkrywczej konkluzji.

— Czego, Raoulu?

Musia? jej to powiedzie?.

— My?l?, ?e z tob? i z... Iryd? by?bym bezpieczniejszy. To na wypadek, gdyby tamci znowu usi?owali mnie dopa??.

— Spodziewasz si?, ?e powr?c?? — zapyta?a.

— Mam nadziej?, ?e nie, ale kto wie? — westchn?? z udawan? rozterk?.

P

rofesora omal nie zamurowa?o na jego widok. Znieruchomia? na ?rodku gabinetu, robi?c wielkie oczy. Jednak w jednej chwili si? otrz?sn??.

— A jeste?! — nieco ?askawie zauwa?y?, cho? nie bez nuty starczego przek?su w g?osie. — Ha, ha, ale ju? jako m?ody Ziemianin... — sucho si? roze?mia?, ubawiony w?asnym dowcipem.

Niedbale pokaza? mu r?k? krzes?o i Paul usiad?, ciekawie rozgl?daj?c si? wok?? siebie. W gabinecie by?o tak samo jak dawniej, tyle tylko ?e przyby?a doniczka z kwitn?cym kaktusem.

— St?skni?em si? za panem — powiedzia?.

Tamten te? usiad?.

— No i jak tam? Mia?e? po powrocie dwa tygodnie urlopu.

Rudzielec przytakn??.

— Klawo by?o, nie da si? ukry?. Ziemia jest pasjonuj?ca. Warto tam polecie?. Kocham nasz? firm?!

Profesor skupi? uwag? na jego ch?opi?cej twarzy, szukaj?c sobie tylko wiadomych zmian. Jednak ich nie znalaz?. Paul by? taki sam jak przedtem.

— Spotka?y ci? jakie? przykro?ci? — zapyta?. — Niespodzianki? K?opoty z t? lal??

Rudzielec zaprzeczy?.

— Nie — odpowiedzia?. — Ten Dupont ani razu mnie nie wzywa?. Gorzej natomiast by?o z naszymi fachowcami, kt?rzy na Ziemi mn? si? zaj?li. Kog?? to nasza firma tam trzyma? Co za typki. Pan sobie nie wyobra?a, jacy to...

Naukowiec niecierpliwie machn?? r?k?, nie pozwalaj?c mu doko?czy?.

— Jacy s?, tacy s? — parskn??. — To mnie nie obchodzi. — By?y tematy, kt?re niech?tnie porusza?. — No wi?c m?wisz, ?e z t? modelk? nie by?o k?opot?w? Spisywa?a si? na medal?

Ch?opak przytakn??, zezuj?c na r?g biurka. Spod sterty papier?w wydosta? si? male?ki ???w. Rozpocz?? marsz w kierunku profesora.

— Jest znakomita. I w roli kochanki, i w roli ochroniarza. I w?a?ciwie trudno orzec, w kt?rej jest lepsza. Pan wie, te programy...

— Wiem — uci?? profesor. Zapad?o na chwil? milczenie. — To, co? Wracasz do pracy? — zapyta?. Z?apa? ???wia i umie?ci? go przed sob?.

— Tak, tylko nie wiem, czy...

— Tw?j boks jest wolny. Wczoraj kt?ry? z elektronik?w z g?ry robi? tam porz?dki. Pewnie z my?l? o tobie.

— To ?wietnie — Paul zatar? r?ce.

— Hola, hola. Ale nie wiesz wszystkiego. Ta... Iryda. Pami?tasz, obwiesiu?

Ch?opak si? zaniepokoi?, ?e tamten chce wr?ci? do incydentu sprzed tygodni.

— Pami?tam.

— Wyobra? sobie, ?e znalaz? si? na ni? nabywca. I pewnie nie zdziwisz si?, gdy si? dowiesz, kto by? ch?tny.

Ch?opak mia? oczy jak talary. Intensywnie wpatrywa? si? w pokryte zmarszczkami oblicze prze?o?onego, jakby szuka? w nim natchnienia.

— Ten Dupont? — wreszcie zapyta?, doznaj?c ol?nienia.

Profesor przytakn??.

— A jak, on, takie buty! — odsapn??.

Rudzielec wstydliwie spu?ci? wzrok, a na jego twarz nieoczekiwanie wype?z? rumieniec. Po chwili przem?g? si? i podni?s? g?ow?.

— Serio? Kiedy si? zdecydowa?? — miaukn??, ostro?nie sonduj?c starego.

Tamten zmarszczy? brwi, usi?uj?c sobie przypomnie?.

— By? tu w ubieg?ym tygodniu, by upora? si? z ostatnimi formalno?ciami. Taka tam prawnicza kosmetyka. Przypadkiem otar?em si? o niego na g?rze — cmokn??. — Facet si? spr??y?, nie da si? ukry?. — I dorzuci?: — Z ciekawo?ci zajrza?em wczoraj do inkubatorni, wyobra? sobie, by zobaczy?, co z tego wyniknie. Ciebie tam nie wpuszcz?! — zaraz zdecydowanie zaznaczy?, widz?c niezwyczajne o?ywienie w oczach ch?opaka. — Sko?czyli faszerowa? m?zg, a teraz zabieraj? si? za budzenie klona — odkaszln?? w zwini?t? d?o?. — Za dzie? lub dwa laska b?dzie jak si? patrzy. — Potem z namys?em pokiwa? g?ow?. — Dobra robota, do diaska, to lalunia ostra jak brzytwa. Pe?na wigoru. Nie pozwoli mu spocz?? na laurach.

— Taaa... Ma doskona?y prawy sierpowy — cierpko skwitowa? Paul, odruchowo macaj?c sobie szcz?k?.

Profesor zdawa? si? go nie s?ysze?. Co innego chodzi?o mu po g?owie.

— C?? to za duet, jak on z tego wybrnie? — wyb?ka? w zamy?leniu. Z?agodnia? na moment, jakby pu?ci?y w nim jakie? hamulce. — Anio? i diabe?, jak pragn? zdrowia, niby to w jednej tanecznej parze. Ty wiesz, co ona potrafi? Nie uwierzysz! — zwr?ci? si? znowu do ch?opaka. — Posiada przewyborny dar przewidywania zagro?enia, to jaka? forma zwierz?cego instynktu. Z g?ry wie, sk?d przyjdzie atak i jest w stanie go uprzedzi?. Uderza, jeszcze nim wr?g zdecyduje si? na bezpo?redni? konfrontacj?. Czyni to odruchowo i nie mo?na jej powstrzyma?.

Tamten otworzy? z wra?enia usta.

— Ale jajca — rzek? po chwili. — To ten Dupont mo?e mie? niez?e k?opoty.

Stary si? skrzywi? i zatar? r?ce.

— Mo?e tak, a mo?e nie. Po?yjemy, zobaczymy. A zreszt?, to nie nasza sprawa — zako?czy?.