Dzie? drugi
Nareszcie ockn??em si? naprawd?. S?o?ce pali?o mi powieki i z trudem zdo?a?em je podnie??. Ujrza?em niebo, znajdowa?em si? wi?c na wolnym powietrzu, ale sen ci??y? mi jeszcze na oczach. Nie spa?em ju?, a jednak nie by?em zupe?nie rozbudzony. Okropne obrazy przesuwa?y si? przed moim umys?em. Trwoga mnie zdj??a. Zerwa?em si? nagle i usiad?em.
Gdzie? znajd? wyrazy, aby opisa? groz?, jaka mn? ow?adn??a? Le?a?em pod szubienic? Los Hermanos. Trupy dw?ch braci Zota nie wisia?y, ale spoczywa?y po obu moich stronach. Bez w?tpienia ca?? noc mi?dzy nimi przep?dzi?em. Spoczywa?em na potarganych postronkach, resztkach k?? oraz na od?amkach szkielet?w i na ohydnych ?achmanach, kt?re po zgniciu cia? odpad?y od ko?ci.
Mniema?em, ?e ?pi? jeszcze i ?e przykry sen mnie t?oczy. Przymkn??em oczy, zacz??em przypomina? sobie wra?enia minionej nocy. Wtem poczu?em szpony, wpijaj?ce mi si? w bok. Spostrzeg?em s?pa, kt?ry spad? na mnie i po?era? jednego z moich towarzysz?w noclegu. B?l, jaki mi te szpony sprawi?y, rozbudzi? mnie zupe?nie. Suknie moje le?a?y obok mnie, pocz??em si? czym pr?dzej ubiera?. Kiedym ju? by? ubrany, chcia?em wyj?? z szubienicznej zagrody, ale brama by?a zamkni?ta i otworzy? jej ?adnym sposobem nie mog?em. Musia?em wi?c wdrapa? si? na to smutne ogrodzenie. Dostawszy si? na wierzch, opar?em si? o s?up szubienicy i j??em doko?a spogl?da? na okolic?. Zna?em ju? to miejsce. W istocie, znajdowa?em si? przy wej?ciu do doliny Los Hermanos, niedaleko od brzeg?w Gwadalkwiwiru.
Gdy tak wodzi?em naoko?o b??dnymi oczyma, spostrzeg?em dw?ch podr??nych nad rzek?, z kt?rych jeden przygotowywa? ?niadanie, drugi za? trzyma? za cugle dwa konie. By?em tak uszcz??liwiony z widoku ludzi, ?e natychmiast zacz??em krzycze?: Agur! Agur! co znaczy po hiszpa?sku "Dzie? dobry" lub te? "Jak si? masz?"
Dwaj podr??ni, spostrzeg?szy te grzeczno?ci, jakie im kto? z wierzcho?ka szubienicy ?wiadczy?, os?upieli przez chwil?, ale niebawem dosiedli koni i co tchu pop?dzili do Alcornoques. Wo?a?em, ?eby si? zatrzymali, ale na pr??no: im g?o?niej krzycza?em, tym pr?dzej umykali i g??biej zapuszczali ostrogi. Gdy wreszcie zupe?nie straci?em ich z oczu, przede wszystkim pomy?la?em o opuszczeniu mego stanowiska. Zeskoczy?em na ziemi? i upadaj?c, nieco si? pot?uk?em.
Kulej?c dosta?em si? nad brzeg Gwadalkwiwiru; zasta?em tam przygotowane ?niadanie, kt?rego dwaj podr??ni z takim po?piechem odbiegli. Posi?ek ten przyszed? mi w sam? por?, by?em bowiem nader wycie?czony. Znalaz?em gotuj?c? si? jeszcze czekolad?, esponjado moczone w alikancie, chleb i jaja.
Zacz??em od pokrzepienia si?. a nast?pnie j??em przywodzi? na pami?? wypadki ubieg?ej nocy. Wspomnienia moje powik?a?y si? zupe?nie, dobrze jednak pami?ta?em, ?em da? s?owo honoru na dotrzymanie tajemnicy, i postanowi?em ?wi?cie dochowa? przysi?gi. Usun?wszy raz pod tym wzgl?dem wszelk? w?tpliwo??, zacz??em zastanawia? si? nad dalszym moim losem, czyli nad drog?, kt?r? mia?em obra?. Teraz bardziej ni? kiedykolwiek s?dzi?em, ?e ?wi?te prawa honoru nakazuj? mi uda? si? przez Sierra Moren?.
Dziwne mo?e si? wydawa?, ?e zajmowa?em si? tyle sprawami mojego honoru a tak ma?o wypadkami poprzedniej nocy, ale ten spos?b my?lenia by? skutkiem mego wychowania, jak to si? poka?e w dalszym ci?gu tego opowiadania. Tymczasem wracam do mojej podr??y.
Bardzo by?em ciekawy dowiedzie? si?, co diabli pocz?li z moim koniem, kt?rego zostawi?em w Venta Quemada; poniewa? za? droga tamt?dy mi wypada?a, postanowi?em wst?pi? do gospody. Musia?em piechot? przeby? ca?? dolin? Los Hermanos oraz nast?pn?, w kt?rej znajdowa?a si? venta, i tak by?em zm?czony, ?em z niecierpliwo?ci? oczekiwa? chwili, w kt?rej odzyskam mego konia. W istocie, znalaz?em go w tej samej stajni, gdziem go wczoraj zostawi?. Dzielny m?j gniadosz nie straci? zwyk?ej weso?o?ci, a po po?ysku jego sk?ry pozna?em, ?e kto? pilne mia? o nim staranie. Nie mog?em poj??, kto si? tym zajmowa?, ale tyle ju? widzia?em nadzwyczajnych rzeczy, ?e nie warto si? by?o nad t? jedn? d?ugo zastanawia?. By?bym natychmiast pu?ci? si? w drog?, gdyby mi nie by?a przysz?a ch?tka raz jeszcze obejrze? gospod?. Znalaz?em izb?, w kt?rej si? naprz?d po?o?y?em, ale pomimo najusilniejszych poszukiwa? nie mog?em wyszuka? komnaty, gdzie pozna?em pi?kne Mauretanki. Znudzi?y mnie te pr??ne przepatrywania k?t?w, dosiad?em wi?c konia i uda?em si? w dalsz? podr??.
Kiedym si? obudzi? pod szubienic? Los Hermanos, s?o?ce po?owy biegu ju? dochodzi?o, od tego czasu dwie godziny zu?y?em na przybycie do venty; tak wi?c, gdym nast?pnie par? mil ujecha?, trzeba by?o pomy?le? o nowym schronieniu, ale nie widz?c nigdzie ?adnego dachu, post?powa?em dalej. Wreszcie dostrzeg?em w dali gotyck? kaplic?, o kt?r? opiera?a si? ma?a chatka, z pozoru wygl?daj?ca na pustelni?. Wszystko to le?a?o w do?? znacznym oddaleniu od drogi, ale gdy g??d zacz?? mnie przyciska?, nie waha?em si? zboczy? w nadziei posi?ku.
Przybywszy przywi?za?em konia do drzewa, zapuka?em do drzwi pustelni i ujrza?em wychodz?cego zakonnika nader czcigodnej postaci. U?cisn?? mnie z ojcowsk? troskliwo?ci? i rzek?:
- Wejd?, m?j synu, czym pr?dzej, nie przep?dzaj nocy pod go?ym niebem, strze? si? pokus, gdy? Pan odsun?? od nas swoj? prawic?.
Podzi?kowa?em pustelnikowi za dobro?, jak? mi o?wiadczy?, i napomkn??em mu o g?odzie, kt?ry mnie trawi?.
- My?l tymczasem o zbawieniu duszy, m?j synu - odpar? - id? do kaplicy, kl?knij i m?dl si? przed krzy?em. Ja pomy?l? o potrzebach twego cia?a; ale musisz poprzesta? na skromnym posi?ku, na jaki sta? biedn? chatk? pustelnika.
Poszed?em do kaplicy i w istocie pocz??em si? modli?, gdy? nie tylko ?e sam nigdy nie by?em bezbo?nikiem, ale nawet nie pojmowa?em, ?e mog? istnie? ludzie nie wierz?cy. Wszystko to pochodzi?o jeszcze ze sposob?w, jakimi mnie wychowano.
W kwadrans p??niej pustelnik przyszed? po mnie i wprowadzi? do chaty, gdzie znalaz?em do?? porz?dne nakrycie. Na wieczerz? sk?ada?y si? wyborne oliwki, kardy marynowane w occie. sos z cebul? hiszpa?sk? i suchary zamiast chleba; wreszcie znalaz?a si? butelka wina, kt?rego pustelnik nie pi?, ale u?ywa? jedynie do ofiary mszy ?wi?tej. Dowiedziawszy si? o tym, zostawi?em r?wnie? wino nie tkni?te,
Podczas gdy si? z przyjemno?ci? posila?em, wesz?a do chaty tak straszliwa posta?, jakiej dot?d jeszcze nigdy w ?yciu nie widzia?em. By? to cz?owiek, jak si? zdawa?o, m?ody, ale odstraszaj?cej chudo?ci. W?osy mia? naje?one, jedno oko wyk?ute i ?wie?o jeszcze rozkrwawione. Z ust wychodzi? mu j?zyk pokryty pian?. Okrywa?a go do?? porz?dna czarna suknia, ale nie mia? na sobie ani koszuli, ani ?adnych spodni.
Okropne zjawisko, nie m?wi?c ani s?owa, skulone, usiad?o w k?cie i, niewzruszone jak pos?g, jedynym okiem wpatrywa?o si? w krucyfiks, kt?ry obur?cz ?ciska?o. Spo?ywszy wieczerz?, zapyta?em pustelnika, co to za cz?owiek.
- Synu m?j - odpar? starzec - jest to op?tany, z kt?rego wyp?dzam duchy czartowskie. Straszliwa jego historia jasnym jest dowodem w?adzy, jak? anio? ciemno?ci przyw?aszczy? sobie nad t? nieszcz??liw? okolic?. Opowiadanie jego mo?e si? przyda? ku twemu zbawieniu, rozka?? wi?c, aby zacz??.
M?wi?c to, obr?ci? si? do op?tanego i rzek?:
- Paszeko! Paszeko! w imi? twego Odkupiciela nakazuj? ci opowiedzie? twoj? histori?. Paszeko zarycza? okropnie i tak si? odezwa?:
HISTORIA OP?TANEGO PASZEKO
Urodzi?em si? w Kordowie, gdzie ojciec m?j ?y? w dobrobycie. Matka moja przed trzema laty umar?a. Ojciec z pocz?tku zdawa? si? niepocieszony, ale gdy po kilku miesi?cach wypad?o mu jecha? do Sewilli, zakocha? si? tam w m?odej wdowie nazwiskiem Kamilla de Tormes. Kobieta ta nie u?ywa?a dobrej s?awy i przyjaciele mego ojca starali si? odwr?ci? go od tej znajomo?ci; ale w?a?nie, jakby im na przekor?, ojciec o?eni? si? z ni? we dwa lata po ?mierci pierwszej ?ony. ?lub odby? si? w Sewilli i w kilka dni potem ojciec m?j wr?ci? do Kordowy z now? ma??onk? i siostr? jej, Inezill?.
Moja macocha zupe?nie odpowiada?a wie?ciom, jakie o niej kr??y?y. Przybywszy do naszego domu. zacz??a rzuca? na mnie czu?e spojrzenia. Nie powi?d? si? jej ten zamiar, natomiast ja szalenie zakocha?em si? w jej siostrze, Inezilli. Nami?tno?? moja wkr?tce tak si? wzmog?a, ?e upad?em ojcu do n?g i b?aga?em, aby mi j? da? za ?on?. Ojciec podni?s? mnie z dobroci? i rzek?:
- Zakazuj? ci, synu m?j, my?le? o tym ma??e?stwie, a to dla trzech przyczyn: naprz?d, nie wypada, aby? si? sta? szwagrem swego ojca; po wt?re, ?wi?te prawa ko?cielne nie pozwalaj? na takie ma??e?stwa; po trzecie, nie chc?, aby? ?eni? si? z Inezill?.
Ojciec, wy?uszczywszy mi te trzy powody, odwr?ci? si? ode mnie i odszed?. Powr?ci?em do swego pokoju i odda?em si? gwa?townej rozpaczy. Macocha moja, dowiedziawszy si? od ojca o tym, co zasz?o, przysz?a do mnie i upewni?a mnie, ?e niepotrzebnie si? martwi?, bo chocia? nie mog? by? ma??onkiem Inezilli, to nic nie przeszkadza, abym sta? si? jej c o r t e j o, czyli kochankiem, i ?e ona ca?? t? spraw? bierze na siebie. Zarazem jednak m?wi?a o swej mi?o?ci do mnie i o ofierze, jak? czyni, ust?puj?c siostrze pierwsze?stwa. S?ucha?em skwapliwie tych s??w, pochlebiaj?cych memu uczuciu; znaj?c jednak?e skromno?? Inezilli, nie spodziewa?em si? nigdy, aby moje nadzieje kiedykolwiek zosta?y spe?nione.
Wkr?tce potem ojciec m?j wybra? si? w podr?? do Madrytu, gdzie pragn?? wyrobi? sobie posad? corregidora Kordowy, i zabra? ze sob? ?on? i jej siostr?. Podr?? ta mia?a trwa? tylko dwa miesi?ce, ale dla mnie, kt?ry jednego dnia bez widoku Inezilli nie mog?em przep?dzi?, czas ten wydawa? si? nies?ychanie d?ugi. Przy ko?cu drugiego miesi?ca otrzyma?em od ojca list, w kt?rym rozkazywa? mi, abym wyjecha? na jego spotkanie i oczekiwa? go w Venta Quemada, u wej?cia do Sierra Moreny. Kilka tygodni wprz?dy nie by?bym ?mia? zapu?ci? si? w Sierra Moren?, ale wtenczas w?a?nie dopiero co powieszono dw?ch braci Zota, zgraja posz?a w rozsypk? i nie wspominano o ?adnych niebezpiecze?stwach.
Wyjecha?em wi?c oko?o dziesi?tej z rana z Kordowy i przyby?em na nocleg do Andujar, do najgadatliwszego ober?ysty w ca?ej Andaluzji. Kaza?em sobie zastawi? obfit? wieczerz? i spo?ywszy po?ow?, drug? zachowa?em na dalsz? podr??.
Nazajutrz posili?em si? resztkami owej wieczerzy w Los Alcornoques i na wiecz?r przyby?em do Venta Quemada. Nie zasta?em jeszcze ojca, ale poniewa? wyra?nie kaza? mi czeka? na siebie, zgodzi?em si? na to tym ch?tniej, ?e znalaz?em obszern? i wygodn? gospod?. Ober?ysta, kt?ry j? trzyma?, niejaki Gonzalez z Murcji, dobry cz?owiek, cho? wielki paliwoda, obieca? mi sporz?dzi? wieczerz? godn? granda pierwszej klasy. Podczas gdy j? przyrz?dza?, uda?em si? na przechadzk? nad brzegi Gwadalkwiwiru, a wr?ciwszy, istotnie znalaz?em, ?e wieczerza nie jest bez zalet.
Posiliwszy si? poleci?em Gonzalezowi przygotowa? mi nocleg. Zmiesza? si? i powiedzia? kilka niedorzecznych s??w. Na koniec wyzna?, ?e gospoda jest nawiedzana przez duchy. On sam wraz z rodzin? przenosi si? na noc do pobliskiej wioski po?o?onej nad brzegiem rzeki; doda? te?, ?e je?eli pragn? przep?dzi? noc w Spokoju, umie?ci moje ???ko w pobli?u swego.
Propozycja ober?ysty zda?a mi si? nader niestosowna, powiedzia?em mu wi?c, ?eby sobie poszed? spa?, gdzie chce, i ?eby mi przys?a? moich s?u??cych. Gonzalez nie sprzeciwia? si?; odszed? kr?c?c g?ow? i wzruszaj?c ramionami.
Moi s?u??cy po chwili nadeszli; s?yszeli ju? o przestrogach ober?ysty i chcieli mnie nak?oni?, a?ebym przep?dzi? noc w pobliskiej wiosce. Przyj??em ich rady do?? szorstko i rozkaza?em przygotowa? sobie pos?anie w tym pokoju, w kt?rym spo?ywa?em wieczerz?. Bez sprzeciwu, jakkolwiek niech?tnie, spe?nili to polecenie i kiedy ???ko by?o ju? po?cielone, znowu ze Izami w oczach zacz?li mnie zaklina?, abym poniecha? my?li nocowania w gospodzie. Zniecierpliwiony ich przestrogami, pozwoli?em sobie na kilka gest?w, kt?re sk?oni?y ich do ucieczki. Z ?atwo?ci? obszed?em si? bez ich pomocy, mia?em bowiem zwyczaj sam si? rozbiera?, wszelako przekona?em si?, ?e bardziej troszczyli si? o mnie, ani?eli sobie na to zas?ugiwa?em swym post?powaniem: pozostawili przy moim ???ku zapalon? ?wiec?, drug? zapasow?, a tak?e dwa pistolety i kilka ksi??ek. Te ostatnie mia?y mi wype?ni? godziny czuwania, w istocie bowiem straci?em ju? ochot? do snu.
Kilka godzin jeszcze przep?dzi?em, to czytaj?c, to przewracaj?c si? w ???ku, gdy nagle us?ysza?em d?wi?k dzwonu, czyli raczej zegara bij?cego p??noc. Zdziwi?em si?, tym bardziej ?em poprzednich godzin nie s?ysza?. Niebawem drzwi si? otworzy?y i ujrza?em moj? macoch? w lekkim dezabilu, ze ?wiec? w r?ku. Zbli?y?a si? do mnie na palcach, gestem nakazuj?c milczenie, postawi?a ?wiec? na stoliku, usiad?a na moim ???ku, wzi??a moj? r?k? mi?dzy swoje d?onie i w te s?owa zacz??a:
- Drogi Paszeko, nadesz?a chwila, w kt?rej mog? spe?ni? uczynion? ci obietnic?. Przed godzin? przybyli?my do tej karczmy. Tw?j ojciec uda? si? na noc do wioski, ale ja, dowiedziawszy si?, ?e tu jeste?, otrzyma?am pozwolenie zostania z moj? siostr?. Inezilla czeka na ciebie. Niczego ci nie odm?wi, ale pomnij o warunkach twego szcz??cia. Ty kochasz Inezill?, a ja kocham ciebie. Z nas trojga dwoje nie powinno kosztowa? szcz??cia z krzywd? trzeciego. Chc?, aby?my wszyscy troje spali w jednym ???ku. P?jd? ze mn?.
Moja macocha nie da?a mi czasu na odpowied?; wzi??a mnie za r?k?, poprowadzi?a przez wiele korytarzy a? do drzwi ostatnich i j??a spogl?da? przez dziurk? od klucza. Kiedy do?? si? ju? napatrzy?a, rzek?a:
- Wszystko idzie dobrze, sam si? przekonaj. W istocie ujrza?em zachwycaj?c? Inezill?; spoczy-wa?a w ???ku, ale nic w niej nie by?o ze zwyk?ej skromno?ci. Wyraz jej oczu, przy?pieszony oddech rozpalone policzki, ca?a postawa - wszystko to wskazywa?o, ?e oczekuje na nadej?cie kochanka. Kamilla, pozwoliwszy mi si? napatrzy?, rzek?a:
- Zosta? tu, kochany Paszeko; skoro czas nadejdzie, przyjd? po ciebie.
Gdy wesz?a do komnaty, znowu przy?o?y?em oko do zamka i ujrza?em tysi?c rzeczy, kt?re nie?atwo przychodzi mi opisa?. Kamilla rozebra?a si? starannie i po?o?ywszy si? do ???ka swej siostry, rzek?a do niej:
- Nieszcz?sna Inezillo, czyli? naprawd? po??dasz kochanka? Biedne dziecko! Nic nie wiesz o b?lu, jaki ci zada? Rzuci si? na ciebie, przyci?nie - zrani...
Uznawszy, ?e dostatecznie ju? pouczy?a sw? wychowank?, Kamilla otworzy?a drzwi, zaprowadzi?a mnie do ???ka swej siostry i po?o?y?a si? razem z nami. C?? mog? powiedzie? o tej nieszcz?snej nocy? Dosi?gn?-?em szczyt?w grzechu i rozkoszy. Walczy?em z senno?ci? i z natur?, by jak najd?u?ej przeci?gn?? piekielne uciechy. Na koniec zasn??em, a nazajutrz obudzi?em si? pod szubienic? braci. Zota, kt?rych trupy le?a?y po obu moich stronach.
Tu pustelnik przerwa? op?tanemu i rzek? zwracaj?c si? do mnie:
- C?? wi?c, m?j synu, co o tym my?lisz? Mniemam, ?e dozna?by? nies?ychanej trwogi, gdyby? nagle znalaz? si? mi?dzy dwoma wisielcami.
- Obra?asz mnie, m?j ojcze - odpar?em - szlachcic nie powinien niczego si? l?ka?, zw?aszcza gdy ma zaszczyt by? kapitanem w gwardii wallo?skiej.
- Ale?, m?j synu - przerwa? pustelnik - czy s?ysza?e?, aby komu wydarzy?a si? kiedy podobna przygoda?
Zastanowi?em si? przez chwil?, po czym odrzek?em:
- Je?eli taka przygoda przytrafi?a si? senorowi Paszeko, mog?a bardzo ?atwo wydarzy? si? i innym. Os?dz? to lepiej, je?eli raczysz mu rozkaza?, aby m?wi? dalej.
Pustelnik obr?ci? si? do op?tanego i rzek?:
- Paszeko! Paszeko! w imi? twojego Odkupiciela nakazuj? ci m?wi? dalej.
Paszeko zarycza? straszliwie i tak dalej rozpowiada?:
- Na p?? umar?y ucieka?em spod szubienicy. Wlok?em si?, sam nie wiedz?c dok?d, nareszcie spotka?em podr??nych, kt?rzy ulitowali si? nade mn? i odprowadzili do Venta Ouemada. Zasta?em ober?yst? i moich s?u??cych wielce o mnie zak?opotanych. Zapyta?em ich. czy w istocie ojciec m?j przep?dzi? noc w pobliskiej wiosce. Odpowiedzieli, ?e dotychczas nikt jeszcze z mojej rodziny nie przyby?.
Nie mog?em d?u?ej wytrzyma? w Venta Ouemada i powr?ci?em do Andujar. Przyjecha?em ju? po zachodzie s?o?ca; pe?no by?o ludzi w gospodzie, pos?ano mi wi?c w kuchni. Po?o?y?em si?, ale nadaremnie usi?owa?em zasn??; okropno?ci poprzedniej nocy ci?gle stawa?y mi przed umys?em. Na ognisku kuchennym postawi?em zapalon? ?wiec?, ale ta nagle zgas?a i uczu?em, jak dreszcz ?miertelny krew mi ?cina w ?y?ach. Zacz??o mnie co? ci?gn?? za ko?dr? i niebawem us?ysza?em cichy g?os przemawiaj?cy w te s?owa:
- To ja, Kamilla, twoja macocha, dr?? z zimna Drogi Paszeko, zr?b mi miejsce pod ko?dr?. Po chwili drugi g?os przerwa?:
- To ja, Inezilla, pozw?l mi wej?? do twego ???ko. I mnie tak?e zimno.
I wnet poczu?em, jak zimna r?ka g?aszcze mnie pod brod?. Zebra?em wszystkie si?y i krzykn??em:
- Precz ode mnie, szatanie!
Na co oba g?osy znowu cicho odpowiedzia?y;
- Jak to? wyp?dzasz nas? czyli? nie jeste? naszym m??em? Zimno nam, rozpalimy troch? ognia na kominku.
W istocie, wkr?tce potem lekki p?omyk zab?ysn?? na ognisku kuchennym. Gdy nieco si? rozja?ni?o, otworzy?em oczy i ujrza?em ju? nie Kamill? i Inezill?, ale dw?ch braci Zota, wisz?cych w kominie.
Na ten straszny widok odszed?em prawie od zmys??w; wyskoczy?em z ???ka, rzuci?em si? przez okno i zacz??em ucieka? w pole. Przez chwil? mniema?em, ?em uciek? szcz??liwie od tych wszystkich okropno?ci, ale obr?ciwszy si? spostrzeg?em, ?e wisielcy gonili za mn?. Pu?ci?em si? coraz pr?dzej i wkr?tce zostawi?em upiory daleko za sob?. Ale rado?? moja nied?ugo trwa?a. Obrzyd?e stworzenia zacz??y obraca? si? ko?em na r?kach i nogach i w jednej chwili mnie do?cign??y. Jeszcze pr?bowa?em ucieka?, na koniec si? mi zabrak?o.
Wtedy poczu?em, ?e jeden z wisielc?w chwyta mnie za kostk? lewej nogi, chcia?em mu j? wydrze?, ale wtem drugi stan?? mi w poprzek drogi. Zatrzyma? si?, wytrzeszczy? na mnie okropne oczy i wywali? j?zyk czerwony jak ?elazo z ognia dobyte. B?aga?em o mi?osierdzie - na pr??no. Jedn? r?k? porwa? mnie za gard?o, drug? za? wydar? to w?a?nie oko, kt?re dot?d nie mo?e si? zagoi?. W miejsce oka wsun?? sw?j rozpalony j?zyk i zacz?? mi liza? m?zg tak, ?e rycza?em z bole?ci.
Natenczas drugi wisielec, kt?ry schwyci? mnie za lew? nog?, wzi?? si? tak?e do szpon?w. Naprz?d zacz?? mnie ?echta? pod podeszw? nogi, za kt?r? mnie trzyma?, nast?pnie piekielny potw?r zdar? z niej sk?r?, powyci?ga? wszystkie nerwy, oczy?ci? ze krwi i j?? przebiera? po nich palcami jak gdyby po narz?dziu muzycznym. Widz?c jednak, ?e wcale nie wydaj? przyjemnych dla? d?wi?k?w, zapu?ci? szpony pod moje kolano, pozahacza? ?ci?gna na pazury i zacz?? je skr?ca?, zupe?nie jak gdyby nastraja? harf?. Na koniec j?? gra? na mojej nodze, z kt?rej utworzy? rodzaj psalterionu. S?ysza?em jego diabelski ?miech, a piekielne wycia towarzyszy?y moim przera?liwym krzykom. W u-szach zat?tni?y mi zgrzytania pot?pie?c?w: zdawa?o mi si?, ?e mia?d?? w z?bach wszystkie fibry mojego cia?a; wreszcie straci?em przytomno??.
Nazajutrz pasterze znale?li mnie na polu i przynie?li do tej pustelni. Wyspowiada?em si? z grzech?w i u st?p o?tarza znalaz?em niejak? ulg? w cierpieniach.
Po tych s?owach op?taniec zarycza? straszliwie i u-milk?. Natenczas pustelnik zabra? g?os i rzek?:
- Przekonywasz si?, m?odzie?cze, o pot?dze szatana, m?dl si? wi?c i p?acz. Ale ju? jest p??no, wypada si? nam roz??czy?. Nie ofiaruj? ci na noc mojej celi, gdy? krzyki Paszeka nie da?yby ci zasn??. Id?. po??? si? w kaplicy, tam pod os?on? krzy?a znajdziesz opiek? przeciw z?ym duchom.
Odpowiedzia?em pustelnikowi, ?e b?d? spal tam, gdzie mu si? podoba. Zanie?li?my ma?e ???ko polowe do kaplicy i pustelnik odszed?, ?ycz?c mi dobrej nocy.
Znalaz?szy si? sam jeden, zacz??em przywodzi? na pami?? opowiadanie Paszeka. W istocie, pod pewnymi wzgl?dami przypomina?o ono moje w?asne przygody i w?a?nie zastanawia?em si? nad tym, gdy p??noc uderzy?a. Nie wiedzia?em, czy to pustelnik dzwoni?, czyli te? zabrzmia?o diabelskie has?o. Wtedy us?ysza?em, ?e kto? skrobie do drzwi. Podszed?em i zapyta?em:
- Kto tam?
Cichy g?os odpowiedzia? mi:
- Zimno nam - otw?rz - to my - twoje drogie kochanki.
- A jak?e, przekl?ci wisielcy - zawo?a?em - id?cie precz do waszych szubienic! nie przeszkadzajcie mi spa?!
Na to cichy g?os znowu si? odezwa?:
- Drwisz sobie z nas, bo siedzisz w kaplicy, ale p?jd? no tu do nas na dw?r.
- S?u?? wam w tej chwili! - szybko odpowiedzia?em. Porwa?em za szpad? i chcia?em wyj??, ale c??, kiedy zasta?em drzwi zamkni?te. Powiedzia?em to upiorom, kt?re ani s?owa nie rzek?y. Po?o?y?em si? wi?c i spa?em a? do bia?ego dnia.