Potocki J. R?KOPIS ZNALEZIONY W SARAGOSSIE (01)

Przedmowa
Jako oficer wojsk francuskich uczestniczy?em w obl??eniu Saragossy. W kilka dni po zdobyciu miasta, zapu?ciwszy si? w do?? odleg?? dzielnic?, zwr?ci?em uwag? na niewielki, ?adnie zbudowany domek, kt?rego, jak mi si? zrazu zdawa?o, Francuzi nie zd??yli jeszcze spl?drowa?.
Zdj?ty ciekawo?ci?, zbli?y?em si? i zastuka?em w drzwi. Okaza?o si?, ?e nie s? zamkni?te, pchn??em je wi?c lekko i wszed?em do ?rodka. Wo?a?em, szuka?em - nie znalaz?em nikogo. Odnios?em wra?enie, ?e wn?trze ogo?ocone jest z cenniejszych przedmiot?w; na sto?ach i w szafach pozosta?y jedynie b?ahe drobiazgi. Tylko na pod?odze, w k?cie, zauwa?y?em kilka zapisanych zeszyt?w. Przejrza?em ich zawarto??. By? to r?kopis hiszpa?ski; jakkolwiek bardzo s?abo zna?em ten j?zyk, to przecie? zdo?a?em poj??, ?em znalaz? rzecz zajmuj?c?: r?kopis zawiera? historie o kabalistach, zb?jcach i upiorach. Lektura niezwyk?ych opowie?ci zda?a mi si? nader stosown? dla oderwania umys?u od trud?w wojennej wyprawy. Os?dziwszy, ?e r?kopis utraci? na zawsze prawowitego w?a?ciciela, bez wahania wzi??em go ze sob?.
Po pewnym czasie zmuszeni byli?my opu?ci? Saragoss?. Nieszcz??ciem znalaz?em si? z dala od g??wnego korpusu armii i wraz z moim oddzia?em wpad?em w r?ce nieprzyjaciela. Mniema?em, ?e wybi?a moja ostatnia godzina. Gdy dotarli?my tam, dok?d nas prowadzono, Hiszpanie zacz?li odbiera? nam nasze rzeczy. Prosi?em o pozwolenie zatrzymania jednego tylko przedmiotu, kt?ry zreszt? nie m?g? przedstawia? dla nich ?adnej warto?ci, a mianowicie znalezionego przeze mnie r?kopisu. Pocz?tkowo robili mi niejakie trudno?ci, na koniec zwr?cili si? o rad? do kapitana. Ten, rzuciwszy okiem na zeszyty, osobi?cie mi podzi?kowa? za ocalenie dzie?a; do kt?rego przywi?zywa? wielk? wag?, r?kopis bowiem zawiera? histori? jednego z jego przodk?w. Wyja?ni?em, w jaki spos?b wszed?em w posiadanie cennych zeszyt?w. Hiszpan wzi?? mnie do swej kwatery, dobrze si? ze mn? obchodzi? i zatrzyma? na d?u?szy pobyt. Uproszony przeze mnie, t?umaczy? r?kopis na j?zyk francuski, ja za? wiernie zapisywa?em jego s?owa.
Dzie? pierwszy

Hrabia Olavidez jeszcze nie by? sprowadzi? osadnik?w do g?r Sierra Morena. Strome to pasmo, kt?re oddziela Andaluzj? od Manszy, zamieszkiwali w?wczas kontrabandzi?ci, rozb?jnicy i kilku Cygan?w, o kt?rych m?wiono, ?e po?eraj? cia?a zabitych w?drowc?w. St?d nawet posz?o hiszpa?skie przys?owie:
Las gitanas de Sierra Morena quieren carne de hombres. Nie do?? na tym. Podr??ny, kt?ry odwa?y? si? zapu?ci? w t? dzik? okolic?, napastowany bywa?, jak m?wiono, przez tysi?czne okropno?ci, na kt?rych widok dr?a?a najzimniejsza odwaga. S?ysza? p?aczliwe g?osy mieszaj?ce si? z hukiem potok?w, ?r?d po?wistu burzy mami?y go b??dne ogniki, a niewidzialne r?ce popycha?y w bezdenne przepa?cie.
Wprawdzie mo?na by?o czasami znale?? na tej strasznej drodze jak? vent?, czyli samotn? gospod?, ale duchy, bardziej diabelskie ni? sami ober?y?ci, zmusi?y tych ostatnich do ust?pienia im miejsca i oddalenia si? w kraje, gdzie jedynie g?os sumienia przerywa? im spoczynek, a - z dwojga z?ego jedno wybieraj?c - ober?y?ci woleli z tym drugim mie? do czynienia. Gospodarz z Andujar ?wiadczy? si? ?w. Jakubem z Komposteli, ?e w opowiadaniach tych nie ma ?adnego fa?szu; doda? nawet, ?e pacho?ki ?wi?tej Hermandady zawsze wymawiaj? si? od wycieczek w g?ry Sierra Morena, podr??ni za? je?d?? na Jaen lub Estremadur?.
Odpowiedzia?em mu na to, ?e taki wyb?r mo?e przypada? do smaku podr??nym zwyczajnego rodzaju, ale gdy kr?l don Filip V raczy? zaszczyci? mnie godno?ci? kapitana w gwardii wallo?skiej. ?wi?te prawa honoru nakazuj? mi uda? si? najkr?tsz? drog? do Madrytu, chocia?by by?a ona zarazem najniebezpieczniejsza.
- M?ody panie - odpar? gospodarz - Wasza Mi?o?? dozwoli mi zwr?ci? uwag?, ?e je?eli kr?l zaszczyci? was stopniem kapitana, zanim najl?ejszy mech nie uczyni? tego samego zaszczytu brodzie Waszej Mi?o?ci, s?usznym by?oby przede wszystkim da? dowody roztropno?ci, tym bardziej ?e skoro z?e duchy raz si? do jakiego miejsca przywi???...
By?by mi jeszcze wi?cej nabredzi?. ale spi??em konia ostrogami i wtedy dopiero zatrzyma?em si?, gdym s?dzi?, ?e mnie ju? s?owa jego nie dojd?. Natenczas, obr?ciwszy si?. dostrzeg?em go wywijaj?cego r?kami i wskazuj?cego mi drog? na Estremadur?. S?u??cy m?j Lopez i mulnik Moskito spogl?dali na mnie lito?ciwym wzrokiem, kt?ry zdawa? si? potwierdza? przestrogi ober?ysty. Udawa?em, jakobym nic z tego nie rozumia?, i zapu?ci?em si? mi?dzy zaro?la, tam gdzie p??niej za?o?ono osad? nazwan? La Carlota.
Nie miejscu, gdzie dzi? stoi dom pocztowy, znajdowa?o si? w?wczas schronienie, dobrze znane mulnikom i nazwane przez nich Los Alcornoques. czyli Korkowe D?by, poniewa? dwa pi?kne drzewa tego rodzaju ocienia?y obfite ?r?d?o, ocembrowane bia?ym marmurem. By?a to jedyna woda i jedyny cie?. jaki mo?na by?o napotka? od Andujar a? do gospody Venta Quemada, obszernej i wygodnej, chocia? wystawionej po?r?d pustyni. W?a?ciwie m?wi?c by? to stary zamek maureta?ski, kt?ry margrabia Pe?a Quemada kaza? wypo-rz?dzi? i st?d nazwano go Venta Quemada. Margrabia wynaj?? go nast?pnie pewnemu mieszczaninowi z Murcji, kt?ry tu za?o?y? na j znaczniejsz? na ca?ym trakcie gospod?. Podr??ni wi?c wyje?d?ali rano z Andujar, spo?ywali w Los Alcornoques zapasy, jakie ze sob? przywie?li, i udawali si? na nocleg do Venta Quemada. Tam cz?sto przep?dzali nast?pny dzie?, a?eby przygotowa? si? do przebycia g?r i zaopatrzy? w nowe zapasy.
Taki by? plan i mojej podr??y.
Ale w?a?nie gdy zbli?ali?my si? do Korkowych D?b?w i wspomina?em Lopezowi o potrzebie posi?ku, spostrzeg?em, ?e Moskito znik? nam wraz z mu?em, objuczonym wszystkimi zapasami. Lopez odrzek? mi, ?e mulnik pozosta? kilka staj za nami, aby poprawi? co? przy jukach. Czekali?my na niego, post?pili?my kilka krok?w naprz?d, potem znowu zatrzymali?my si?, wo?ali?my, wr?cili?my t? sam? drog?, aby go wynale??, ale wszystko na pr??no.
Moskito znik? i uni?s? z sob? nasze najdro?sze nadzieje, to jest ca?y nasz obiad. Ja sam tylko by?em na czczo, Lopez bowiem przez ca?y czas zajada? ser z Toboso, kt?ry wzi?? ze sob? na drog?, mimo to jednak bynajmniej nie by? weselszy ode mnie i mrucza? przez z?by, ?e gospodarz z Andujar mia? s?uszno?? i ?e pewnie z?e duchy porwa?y biednego Moskita.
Przybywszy do Los Alcornoques, ujrza?em przy ?r?dle koszyk nakryty winnym li?ciem: musia?y w nim by? owoce, zapomniane przez jakiego? podr??nego. Ciekawie pogr??y?em we? r?k? i z przyjemno?ci? znalaz?em cztery pi?kne figi i pomara?cz?. Ofiarowa?em dwie figi Lopezowi, ale podzi?kowa? mi. m?wi?c, ?e mo?e zaczeka? do wieczora. Zjad?em wi?c sam wszystko i nast?pnie chcia?em napi? si? wody ze ?r?d?a. Lopez wstrzyma? mnie, dowodz?c, ?e woda szkodzi po owocach, i poda? mi troch? pozosta?ego mu jeszcze alikantu. Przyj??em pocz?stunek, ale zaledwie uczu?em wino w ?o??dku, gdym dozna? nag?ego ?ci?nienia serca. Niebo i ziemia zakr?ci?y mi si? przed oczyma i by?bym niezawodnie zemdla?, gdyby Lopez nie by? mi po?pieszy? na pomoc. Otrze?wi? mnie, m?wi?c, ?e nie powinienem si? dziwi? i ?e stan ten pochodzi? z czczo?ci i znu?enia. W istocie, nie tylko odzyska?em si?y, ale nawet czu?em si? w stanie nadzwyczajnego podniecenia. Okolica zdawa?a si? po?yskiwa? tysi?cznymi barwami, przedmioty zaiskrzy?y si? w mych oczach, jak gwiazdy podczas letniej nocy, i krew zacz??a mi bi? gwa?townie, zw?aszcza na szyi i skroniach.
Lopez widz?c, ?em przyszed? do siebie, j?? znowu rozwodzi? narzekania:
- Niestety - m?wi? - dlaczego? nie poradzi?em si? fra Geronimo de la Trinidad, mnicha, kaznodziei, spowiednika i wyroczni naszej rodziny! Nie darmo jest on szwagrem pasierba bratowej ojczyma mojej macochy, a tak b?d?c naszym najbli?szym krewnym, nie pozwala, aby cokolwiek sta?o si? w domu bez jego porady. Nie chcia?em go s?ucha? i dobrze mi teraz. Jak?e cz?sto mi powiada?, ?e oficerowie z gwardii wallo?skiej s? narodem heretyckim, co ?atwo pozna? po ich jasnych w?osach, b??kitnych oczach i czerwonych policzkach, bo uczciwi chrze?cijanie s? koloru Madonny z Atocha, malowanej przez ?wi?tego ?ukasza.
Wstrzyma?em ten potok zuchwalstw, rozkazuj?c Lopezowi, aby poda? mi dubelt?wk? i pozosta? przy koniach, podczas gdy sam chcia?em si? wdrapa? na jedn? z okolicznych ska? w nadziei, ?e odkryj? zab??kanego Moskita. Na te s?owa Lopez zala? si? ?zami i rzucaj?c si? do mych n?g, zaklina? na imiona wszystkich ?wi?tych, aby go nie zostawia? samego w tak niebezpiecznym miejscu. Chcia?em wi?c sam przypilnowa? koni, a jego pos?a? na wyszukanie Moskita, ale ten zamiar jeszcze bardziej go przestrasza?. Na koniec przytoczy?em mu tyle dobrych przyczyn, ?e wreszcie pozwoli? mi odej?? i, dobywszy z kieszeni r??a?ca, pocz?? ?arliwie si? modli?.
Wierzcho?ki g?r. na kt?re mia?em zamiar wej??, by?y bardziej oddalone, ni? mi si? to na pierwszy rzut oka wydawa?o, i zaledwie po godzinie pochodu zdo?a?em si? na nie dosta?. Stan?wszy na szczycie, ujrza?em pod sob? dzik? i pust? p?aszczyzn?, ?adnego ?ladu ludzi, zwierz?t lub jakiego? zabudowania, ?adnej drogi pr?cz tej, kt?r? przyszed?em, i doko?a g?uche milczenie. Przerwa?em je wo?aniem; echo mi tylko odpowiedzia?o w oddali. Na koniec wr?ci?em do ?r?d?a, znalaz?em mego konia, przywi?zanego do drzewa, ale Lopez - Lopez znik? bez ?adnego ?ladu.
Mia?em dwie drogi przed sob?: albo wr?ci? do Andujar, albo pu?ci? si? w dalsz? podr??. Uskutecznienie pierwszego zamiaru nie przysz?o mi wcale na my?l, dosiad?em wi?c konia i, pu?ciwszy go wyci?gni?tym k?usem, po dw?ch godzinach przyby?em nad brzegi Gwadalkwiwiru, kt?ry tam wcale nie roztacza si? tym spokojnym i wspania?ym korytem, jakie oblewa mury Sewilli. Gwadalkwiwir przy wyp?ywie z g?r p?dzi bystrym potokiem bez dna i brzeg?w i t?ucze fale o ska?y, kt?re mu co chwila w biegu zawadzaj?.
Dolina Los Hermanos zaczyna si? w miejscu, sk?d Gwadalkwiwir rozlewa si? po p?aszczy?nie. Dolina wzi??a nazw? od trzech braci, kt?rych wsp?lna sk?onno?? do rozboj?w ??czy?a daleko wi?cej ni? stosunki pokrewie?stwa. Miejsce to d?ugo by?o widowni? niecnych ich post?pk?w. Z trzech braci - dw?ch pojmano i przy wej?ciu do doliny mo?na by?o widzie? cia?a ich. bujaj?ce si? na szubienicach; trzeci za?, imieniem Zoto, uciek? z wi?zie? Kordowy i, jak m?wiono, schroni? si? w pasmo Alpuhary.
Dziwne wie?ci rozpowiadano o dw?ch powieszonych braciach. Wprawdzie nie m?wiono, ?e to upiory, ale utrzymywano, ?e nieraz w nocy cia?a ich. o?ywione szata?sk? pot?g?, odwi?zuj? si? z szubienic i niepokoj? ?yj?cych. T? histori? za tak pewn? uwa?ano, ?e pewien teolog z Salamanki napisa? obszerny traktat. w kt?rym dowodzi?, ?e wisielcy s? czym? w rodzaju wampir?w, czego ju? nieraz w ?wiecie widziano przyk?ady, tak ?e na koniec najsilniej w?tpi?cy zmuszeni byli uwierzy?. Chodzi?y tak?e pog?oski, ?e pot?piono niewinnie tych dw?ch skazanych i ?e mszcz?c si? za pozwoleniem nieba, dr?cz? podr??nych i w?drowc?w. Wiele nas?ucha?em si? o tym w Kordowie; zdj?ty ciekawo?ci? zbli?y?em si? wi?c do szubienicy. Widok jej by? tym obrzydliwszy, ?e podczas gdy wiatr buja? ohydnymi trupami, straszne s?py szarpa?y im wn?trzno?ci i obskubywa?y z ostatk?w cia?a. Ze zgroz? odwr?ci?em oczy i zapu?ci?em si? w g?ry.
Trzeba przyzna?, ?e dolina Los Hermanos zdawa?a si? nader przyjazn? dla zb?jeckich przedsi?wzi??, zewsz?d bowiem zabezpiecza?a z?oczy?com miejsca schronienia. Co chwila zatrzymywa?y podr??nego ska?y odwalone z g?r lub odwieczne drzewa, wywr?cone przez, burze. W wielu miejscach droga przecina?a ?o?ysko potoku i mija?a g??bokie jaskinie, kt?rych z?owieszczy widok nieufno?? obudza?.
Przebywszy t? dolin?, wszed?em w drug? i dostrzeg?em gospod?, w kt?rej mia?em szuka? przytu?ku, ale z dala ju? powierzchowno?? jej nic dobrego mi nie wr??y?a. Rozpozna?em, ?e nie by?o okien ani okiennic, dym nie bucha? z komina, ?adnego ruchu doko?a nie by?o wida? i ?aden pies nie oznajmia? mojego przybycia. St?d wnios?em, ?e gospoda ta jest jedn? z tych, jakie, wed?ug powie?ci ober?ysty z Andujar, opuszczono raz na zawsze.
Im wi?cej zbli?a?em si? do gospody, tym milczenie g??bszym mi si? zdawa?o. Nareszcie przyby?em i ujrza?em przy wej?ciu skarbonk? przeznaczon? do zbierania ja?mu?n, na kt?rej wyczyta?em nast?puj?cy napis:
"Panowie podr??ni, m?dlcie si? przez mi?osierdzie za dusz? Gonzaleza z Murcji, dawnego gospodarza z Venta Quernada. Nade wszystko za? mijajcie to miejsce i pod ?adnym warunkiem nie przep?dzajcie tu nocy."
Postanowi?em ?mia?o oczekiwa? niebezpiecze?stw, jakimi napis zagra?a?, wcale nie dlatego, abym nie by? przekonany o istnieniu duch?w, ale dlatego, jak dalszy ci?g tej historii poka?e, ?e w ca?ym moim wychowaniu najwi?cej zwr?cono uwagi na wyrobienie we mnie poczucia honoru, a honor, jak s?dzi?em, polega? na tym, a?eby nigdy nie okazywa? trwogi.
S?o?ce jeszcze niezupe?nie zasz?o i korzysta?em z ostatnich jego promieni, aby obejrze? to mieszkanie, prawd? m?wi?c, nie tyle dla zabezpieczenia si? przeciw pot?gom piekielnym, jak raczej dla wynalezienia jakiej? ?ywno?ci, gdy? ta drobnostka, kt?r? znalaz?em by? w Los Alcomoquea, zaledwie na chwil? mog?a wstrzyma?, ale nigdy zaspokoi? g?odu, jaki mnie trawi?. Przeszed?em przez kilka izb i obszernych komnat. Wi?ksz? cz??? zdobi?a mozaika do wysoko?ci cz?owieka, sufity za? pokrywa?y wspania?e rze?by, jakimi przed laty s?usznie szczycili si? Maurowie. Zwiedzi?em kuchnie, poddasza i piwnice - te ostatnie wykute by?y w skale, niekt?re z nich ??czy?y si? z podziemiami, kt?re zdawa?y si? daleko w g??b g?r przed?u?a? - ale posi?ku nigdzie znale?? nie mog?em. Wreszcie, gdy pocz??o si? zmierzcha?, poszed?em po konia, kt?ry dot?d sta? przywi?zany na podw?rzu, zaprowadzi?em go do stajni, gdziem spostrzeg? wi?zk? siana, sam za? uda?em si? do izby, gdzie sta?o n?dzne ???ko, jedyne pos?anie, jakie zostawiono w ca?ej gospodzie. Pragn??em zasn??, ale nadaremnie, a tu jak na przekor? nie tylko jad?a, ale i ?wiat?a nie mog?em wynale??.
Tymczasem im noc stawa?a si? ciemniejsza, tym moje my?li przybiera?y czarniejsz? barw?. To duma?em o nag?ym znikni?ciu moich dw?ch s?u??cych, lub znowu o sposobach, jakimi m?g?bym si? posili?. My?la?em, ?e z?odzieje, nagle wyszed?szy z krzak?w lub jakiej podziemnej kryj?wki, schwytali Lopeza i Moskita, mnie za? bali si? zaczepi?, widz?c moj? posta? wojskow?, kt?ra im bynajmniej nie obiecywa?a tak ?atwego zwyci?stwa.
Mo?liwo?ci zaspokojenia g?odu najbardziej mnie zajmowa?y; widzia?em kozy na g?rach, bez w?tpienia i pasterz musia? si? przy nich znajdowa? i niepodobie?stwem by?o, ?eby nie mia? przy sobie mleka i chleba. Nadto liczy?em tak?e na moj? strzelb?. Ale za nic w ?wiecie nie by?bym wr?ci? do Andujar, tak dalece obawia?em si? wystawi? na szyderskie zapytania ober?ysty. Postanowi?em bez wahania pu?ci? si? w dalsz? drog?.
Gdy wszystkie te uwagi by?y ju? wyczerpane, nie mog?em wstrzyma? si? od powt?rzenia w pami?ci znanej historii fa?szerz?w monet i wielu innych w podobnym rodzaju, kt?rymi ko?ysano moje dziecinne lata. R?wnie? przychodzi? mi na my?l napis umieszczony na skarbonce do ja?mu?n. Nie przypuszcza?em, a?eby diabe? skr?ci? kark ober?y?cie, ale nie mog?em sobie wyt?umaczy? jego smutnego zgonu.
Takim sposobem w?r?d g?uchej ciszy mija?y godziny, gdy nagle zadr?a?em na niespodziewany g?os dzwonu. Us?ysza?em dwana?cie uderze?, a jak wiadomo, z?e duchy maj? w?adz? tylko od p??nocy do pierwszego piania koguta. W istocie, mog?em by? zdziwiony, gdy? zegar nie bi? poprzednich godzin i d?wi?k jego t?tni? mi w uszach grobowo. Po chwili otworzy?y si? drzwi izby i ujrza?em wchodz?c? czarn? posta?, ale bynajmniej nie straszn?, by?a to bowiem pi?kna, p??naga Murzynka z dwiema pochodniami w r?kach.
Murzynka zbli?y?a si?, z?o?y?a mi g??boki uk?on i tymi s?owy odezwa?a si? w czystym hiszpa?skim j?zyku:
- Senor kawalerze, dwie cudzoziemki, kt?re przep?dzaj? noc w tej gospodzie, prosz?, aby? raczy? podzieli? z nimi wieczerz?. Racz uda? si? za mn?.
Po?pieszy?em za Murzynk? i przeszed?szy kilka korytarzy, znalaz?em si? w rz?sisto o?wieconej komnacie, po?r?d kt?rej sta? st?? z trzema nakryciami, uginaj?cy si? pod japo?sk? porcelan? i karafkami z g?rskiego kryszta?u. W g??bi komnaty wznosi?o si? wspania?e ?o?e. Kilka Murzynek krz?ta?o si? pilnie wedle s?u?by, ale nagle rozst?pi?y si? w dwa szeregi i ujrza?em wchodz?ce dwie kobiety; p?e? ich, z r?? i lilii utkana, wspaniale odbija?a od hebanowej barwy ich s?u?ebnic. Obie m?ode kobiety trzyma?y si? za r?ce. Ubrane by?y do?? dziwnie, przynajmniej tak mi si? wydawa?o, aczkolwiek p??niej, w dalszych moich podr??ach, przekona?em si?. ?e by? to zwyk?y str?j, jakiego u?ywano na wybrze?ach berberyjskich. Ubi?r ten sk?ada? si? w?a?ciwie tylko z koszuli i stanika. Koszula w g?rnej po?owie by?a p??cienna, od pasa za? uszyta z gazy z Mequinez, tkaniny, kt?ra by?aby zupe?nie przezroczysta, gdyby szerokie wst?gi jedwabne, jedne obok drugich sp?ywaj?ce, nie zas?ania?y wdzi?k?w, kt?re tyle pod tym lekkim pokryciem zyskiwa?y. Stanik bez r?kaw?w, bogato per?ami haftowany i zdobny w diamentowe zapinki, szczelnie wi?zi? ?nie?yste ?ono. r?kawy za? od koszuli, tak?e gazowe, zwi?zane by?y na plecach. Kosztowne bransolety pokrywa?y ich ramiona. N??ki tych nieznajomych, n??ki - powtarzam - kt?re winny by?y by? pokrzywione i zako?czone szponami, gdyby by?y do z?ych duch?w nale?a?y, przeciwnie, skrywa?y drobne paluszki w wykwintnych wschodnich papuciach. Obr?czki brylantowe otacza?y je przy kostkach.
Nieznajome zbli?y?y si? ku mnie z uprzedzaj?cym u?miechem. Ka?da z nich by?a w odmiennym rodzaju doskona?? pi?kno?ci?. Jedna wysoka, smuk?a, ol?niewaj?ca. druga za? ?agodna i boja?liwa. Kibi? i rysy starszej na pierwszy rzut oka zadziwia?y regularno?ci?. M?odsza, pulchniutka, mia?a nieco wysuni?te wargi, a }ej przymru?one oczy przys?oni?te by?y rz?sami niezwyk?ej d?ugo?ci. Starsza tymi s?owy odezwa?a si? do mnie w czystym kastylijskim narzeczu:
- Senor kawalerze, dzi?kujemy ci za uprzejmo??, z jak? raczy?e? przyj?? t? skromn? wieczerz?. Mniemam, ?e czujesz jej potrzeb?.
S?owa te rzek?a z tak z?o?liwym u?miechem, ?e w tej chwili pos?dzi?em j? o rozkaz uprowadzenia mego mu?a z zapasami. W ka?dym jednak razie nie mo?na by?o si? gniewa?, strata moja sowicie by?a wynagrodzona.
Siedli?my do sto?u i ta sama nieznajoma rzek?a, przysuwaj?c naczynie z japo?skiej porcelany:
- Senor kawalerze, znajdziesz tu olla podrid?, z?o?on? z mi?s wszelkiego rodzaju opr?cz jednego, gdy? my jeste?my wierne, czyli, wyra?niej m?wi?c, muzu?manki.
- Pi?kna cudzoziemko - odpowiedzia?em - bez w?tpienia prawd? wyrzek?a?; komu? s?uszniej przystoi m?wi? o wierno?ci? Jest to religia serc prawdziwie kochaj?cych. Wszelako, zanim zaspokoicie m?j g??d, raczcie uczyni? to naprz?d z moj? ciekawo?ci? i powiedzcie mi, kto jeste?cie.
- Jedz tymczasem, senor kawalerze - odpar?a pi?kna Mauretanka - dla ciebie nie mamy ?adnych tajemnic. Nazywam si? Emina, a moja siostra – Zibelda. Mieszkamy w Tunisie, ale nasza rodzina pochodzi z Grenady i niekt?rzy z naszych krewnych zostali w Hiszpanii, gdzie po kryjomu wyznaj? wiar? ojc?w. Przed tygodniem opu?ci?y?my Tunis i wyl?dowa?y?my na pustym brzegu, blisko Malagi. Nast?pnie mi?dzy Loja i Antequera przeby?y?my g?ry, wreszcie dosta?y?my si? tutaj, aby zmieni? ubi?r i zabezpieczy? si? przeciw poszukiwaniom. Widzisz zatem, senor, ?e nasza podr?? jest wa?n? tajemnic?, kt?r? powierzamy twojej uczciwo?ci.
Zapewni?em pi?kne podr??niczki, ?e z mojej strony nie maj? si? czego obawia?, i zacz??em si? posila?, wprawdzie nieco ?ar?ocznie, zawsze jednak z pewnego rodzaju wymuszon? elegancj?, o jakiej nigdy nie zapomina m?ody cz?owiek, gdy sam jeden znajduje si? w towarzystwie kobiet.
Gdy spostrze?ono, ?em pierwszy g??d zaspokoi? i ?e zabieram si? do tego, co nazywaj? w Hiszpanii l o s d u l c e s, pi?kna Emina rozkaza?a Murzynkom, aby mi pokaza?y, jak si? w ich ojczy?nie ta?czy. Zdawa?o si?. ?e ?aden rozkaz nie m?g? by? dla nich przyjemniejszy. Wype?ni?y go z ?ywo?ci?, kt?ra nawet cokolwiek przechodzi?a w swawol?. Zapewne nie by?bym nigdy w stanie po?o?y? ko?ca tym pl?som, gdybym nie by? zapyta? pi?knych nieznajomych, czy one tak?e czasami oddaj? si? tej rozrywce. Za ca?? odpowied? powsta?y i kaza?y sobie poda? kastaniety. Taniec ich przypomina? bolero wywodz?ce si? z Murcji i fof?, ta?czon? w Algarve. Ci, kt?rzy zwiedzali te kraje, ?atwo mog? sobie go wyobrazi?, jednak?e nigdy nie zdo?aj? poj?? uroku, jaki dodawa?y mu wdzi?ki dw?ch Afrykanek, os?oni?te przezroczystymi fa?dami, sp?ywaj?cymi po nadobnych kibiciach.
Przez pewien czas spokojnie przypatrywa?em si? zachwycaj?cym tancerkom, na koniec poruszenia ich, coraz gwa?towniejsze, odurzaj?cy d?wi?k maureta?skiej muzyki, zmys?y rozognione obfitym posi?kiem, wszystko to razem mimowolnie porwa?o mnie w nie znany dot?d ob??d. W istocie nie wiedzia?em, czy to kobiety, czy te? podst?pne jakie? widziad?a. Nie ?mia?em spojrze?, nie chcia?em nic widzie?, zakry?em d?oni? oczy i w tej chwili uczu?em, ?e trac? przytomno??.
Obie siostry zbli?y?y si? do mnie i uj??y mnie za r?ce. Emina troskliwie dowiadywa?a si? o moje zdrowie, uspokoi?em j?. Zibelda tymczasem pyta?a, co to za medalion, kt?ry spoczywa na moich piersiach - zapewne wizerunek kochanki?
- Jest to klejnot - odpowiedzia?em - kt?ry mam od matki i kt?rego obieca?em nigdy nie zdejmowa?. Zawiera on cz?stk? prawdziwego krzy?a.
Na te s?owa Zibelda cofn??a si? i zblad?a.
- Trwo?ysz si? - m?wi?em dalej - a przecie? z?e duchy tylko l?kaj? si? krzy?a. Emina odpowiedzia?a za siostr?:
- Senor kawalerze, wiesz, ?e jeste?my muzu?mankami, i nie powiniene? dziwi? si? przykro?ci, jak? mimowolnie mojej siostrze sprawi?e?. Wyznaj?, ?e tego samego dozna?am uczucia: przykro nam, ?e najbli?szy (nasz krewny wyznaje wiar? Chrystusa. Ta mowa ci? zadziwia - ale wszak?e twoja matka rodzi si? z Gomelez?w. My tak?e nale?ymy do tej rodziny, kt?ra wiedzie r?d sw?j od Abencerrag?w... - ale si?d?my na tej sofie, a wi?cej ci opowiem.
Murzynki oddali?y si?. Emina posadzi?a mnie w k?cie sofy i podwin?wszy nogi pod siebie, usiad?a przy mnie. Zibelda po?o?y?a si? z drugiej strony, wspar?a na mojej poduszce, i tak blisko byli?my jedno od drugiego, ?e nasze oddechy razem si? miesza?y. Emina zdawa?a si? duma? przez chwil?; nast?pnie, rzucaj?c na mnie wejrzenie pe?ne uczucia, wzi??a mnie za r?k? i w te s?owa zacz??a:
- Wcale nie pragn? ukrywa? przed tob?, kochany Alfonsie, ?e nie prosty przypadek nas tu sprowadza.
Czeka?y?my tu na ciebie, a gdyby?, powodowany boja?ni?, obra? inn? drog?, by?by? na zawsze postrada? nasz szacunek.
- Pochlebiasz mi. pi?kna Emino - odrzek?em. - Nie rozumiem, dlaczego ci? tak zajmuje moja odwaga.
- Twoja osoba nader nas zajmuje - m?wi?a dalej Mauretanka - ale mo?e mniej ci to b?dzie pochlebia?, gdy si? dowiesz, ?e jeste? pierwszym m??czyzn?, jakiego w ?yciu spotykamy. Dziwi? ci? moje s?owa i zdajesz si? pow?tpiewa? o ich prawdzie. Obieca?am ci opowiedzie? histori? naszych przodk?w, ale zapewne lepiej b?dzie, gdy zaczn? od w?asnej.

HISTORIA EMINY I JEJ SIOSTRY ZIBELDY

Ojcem naszym jest Jazir Gomelez, wuj deja panuj?cego dzi? w Tunisie. Nie mia?y?my brata, nie zna?y?my nigdy ojca, a poniewa? od najm?odszych lat zamkni?te by?y?my w murach seraju, zbywa?o nam na najmniejszym o waszej p?ci poj?ciu. Natura jednak obdarzy?a nas niewypowiedzian? sk?onno?ci? do mi?o?ci i, w braku innych os?b, pokocha?y?my si? wzajemnie. Przywi?zanie to zacz??o si? od pierwszych lat dziecinnych. Zalewa?y?my si? ?zami, gdy chciano nas chocia? na chwil? rozdzieli?. Gdy jedn? z nas skarcono, druga wybucha?a p?aczem. W dzie? bawi?y?my si? przy jednym stoliku, a w nocy podziela?y?my jedno pos?anie.
To tak ?ywe uczucie zdawa?o si? razem z nami wzrasta? i nowych si? na ora?o przez okoliczno??, o kt?rej ci opowiem. Mia?am wtedy szesna?cie lat, a moja siostra czterna?cie. Od dawna zauwa?y?y?my, ?e nasza matka pilnie przed nami chowa niekt?re ksi??ki. Z pocz?tku zwraca?y?my na to ma?o uwagi, i tak do?? ju? znudzone ksi??kami, na kt?rych nas czyta? uczono, ale z wiekiem przysz?a nam ciekawo??. Wypatrzy?y?my
chwil?, gdy zakazana szafka by?a otwarta, i szybko porwa?y?my ma?y tomik, kt?ry opisywa? mi?ostki Med?nuna i Lejli, t?umaczone z perskiego przez Ben-O-mara. To zachwycaj?ce dzie?o, ognistymi barwami maluj?ce rozkosze mi?o?ci, zapali?o nasze m?ode g?owy. Nie mog?y?my ich zrozumie?, nie widz?c nigdy os?b waszej p?ci, ale powtarza?y?my sobie nowe dla nas wyra?enia. Przemawia?y?my mow? kochank?w i na koniec zapragn??y?my kocha? si? ich sposobem. Ja wzi??am na siebie rol? Med?nuna, siostra za? moja Lejli. Naprz?d o?wiadczy?am jej moj? nami?tno??, uk?adaj?c kwiaty w bukiecie (jest to rodzaj wzajemnego porozumienia si? w ca?ej Azji u?ywany), nast?pnie rzuca?am jej pe?ne ognia spojrzenia, pada?am przed ni? na kolana, ca?owa?am ?lady jej st?p, zaklina?am wietrzyk, aby jej moje ?ale zanosi?, i chcia?am go rozp?omieni? gor?cymi westchnieniami.
Zibelda. wierna naukom mistrza, naznaczy?a mi schadzk?. Upad?am jej do kolan, ca?owa?am j? po r?kach, oblewa?am ?zami jej nogi. Kochanka moja z pocz?tku lekki op?r stawia?a, po chwili jednak dozwala?a mi ukra?? kilka poca?unk?w i wreszcie podziela?a zupe?nie wrz?ce moje uczucia. Dusze nasze zdawa?y si? razem zlewa? i doskonalszego szcz??cia nie pojmowa?y?my.
Nie pami?tam, jak d?ugo bawi?y nas te nami?tne sceny, ale niebawem gwa?towno?? naszych uczu? znacznie si? uspokoi?a. Powzi??y?my ch?? do niekt?rych nauk, szczeg?lnie za? do znajomo?ci ro?lin, kt?rych przymioty poznawa?y?my z dzie? s?awnego Averroesa. Matka moja, w przekonaniu, ?e nigdy nie mo?na do?? si? uzbroi? przeciw nudom seraju, z przyjemno?ci? spogl?da?a na nasze zatrudnienia i chc?c nam u?atwi? nauk?, kaza?a sprowadzi? z Mekki ?wi?t? niewiast?, zwan? Hazareta, czyli ?wi?t? ?wi?tych. Hazareta uczy?a nas praw Proroka i wyk?ada?a nam nauki tym czystym i melodyjnym j?zykiem, jakiego u?ywa dzi? jedno tylko pokolenie Koreisz. Nie mog?y?my do?? si? jej nas?ucha? i niebawem umia?y?my prawie ca?y Koran na pami??. Nast?pnie matka opowiada?a nam histori? naszej rodziny i udzieli?a nam mn?stwo pami?tnik?w, z kt?rych jedne by?y pisane po arabsku, inne za? po hiszpa?sku.
Drogi Alfonsie, nie uwierzysz, jak nam zbrzyd?a wasza religia, jak znienawidzi?y?my jej kap?an?w. Z drugiej za to strony koleje i nieszcz??cia rodziny, kt?rej krew w ?y?ach naszych p?yn??a, nies?ychanie nas zajmowa?y. Raz unosi?y?my si? nad Saidem Gomelezem, kt?ry cierpia? m?cze?stwa w wi?zieniach inkwizycji, to znowu nad jego synowcem Leissem, kt?ry d?ugi czas prowadzi? w g?rach ?ycie dzikie i ma?o r??ne od ?ycia zwierz?t drapie?nych. Takie opisy obudzi?y w nas podziw dla m??czyzn, chcia?y?my ich widzie? i cz?sto wst?powa?y?my na taras ogrodowy, aby cho? z daleka spostrzec marynarzy na jeziorze Goletta lub wiernych, ?piesz?cych do k?pieli Hamam-Nef. Chocia? nie zapomnia?y?my nauk zakochanego Med?nuna, jednak odt?d nigdy ju? wi?cej ich nie powtarza?y?my. Mniema?am nawet, ?e w uczuciu moim dla siostry wygas?a zupe?nie nami?tno??, gdy wtem nowy wypadek przekona? mnie, ?e si? myli?am.
Pewnego dnia matka nasza przyprowadzi?a nam jak?? ksi??n? z Tafiletu, kobiet? w podesz?ym wieku. Przyj??y?my j? jak mo?na najlepiej. Po sko?czonych odwiedzinach matka oznajmi?a mi, ?e ksi??na ??da mojej r?ki dla swego syna, moja za? siostra przeznaczoria jest za ?on? jednemu z Gomelez?w. Wiadomo?? ta gromem nas razi?a. Naprz?d nie mog?y?my s?owa jednego wym?wi?, p??niej nieszcz??cie tego rozdzielenia tak ?ywo stan??o nam przed oczyma, ?e?my si? odda?y najgwa?towniejszej rozpaczy. Wyrywa?y?my sobie w?osy i ca?y seraj nape?nia?y?my naszymi krzykami Nareszcie, gdy oznaki .naszej bole?ci zacz??y prze-chodzi? w szale?stwo, matka nasza, przel?k?a, obieca?a nas nie przymusza? i zar?czy?a nam wolno?? zostania dziewcz?tami lub za?lubienia tego samego m??czyzny. Te zapewnienia troch? nas uspokoi?y.
Wkr?tce potem matka przysz?a nam powiedzie?, ?e m?wi?a z naczelnikiem naszej rodziny i ?e ten zezwoli?, aby?my by?y po?lubione jednemu m??owi, z warunkiem, aby ten ma??onek pochodzi? z rodziny Gomelez?w.
Nic na to nie odrzek?y?my, ale my?l posiadania jednego m??a z ka?dym dniem bardziej nam si? u?miecha?a. Dot?d nie widzia?y?my ani starego, ani m?odego m??czyzny, chyba bardzo z daleka; ale poniewa? m?ode kobiety zdawa?y nam si? przyjemniejsze ni? stare, pragn??y?my przeto, aby nasz ma??onek by? tak?e m?ody. Spodziewa?y?my si?, ?e nam potrafi wyt?umaczy? niekt?re ust?py z ksi??ki Ben-Omara, kt?rych same nie by?y?my w stanie zrozumie?.
Tu Zibelda przerwa?a siostrze i ?ciskaj?c mnie w obj?ciach, rzek?a:
- Kochany Alfonsie, czemu? nie jeste? muzu?maninem! Jak?e by?abym szcz??liwa, widz?c ci? na ?onie Eminy, uczestnicz?c w waszej rozkoszy i ??cz?c si? z wami w u?cisku! W naszym domu, podobnie jak w rodzinie Proroka, potomkowie po k?dzieli maj? takie same prawa, jak linia m?ska, od ciebie wi?c zale?y zosta? naczelnikiem naszej rodziny, kt?ra ju? chyli si? ku upadkowi. Do?? by?oby do tego otworzy? serce ?wi?tym promieniom naszego wyznania.
S?owa te tak mi si? wyda?y podobne do pokus diabelskich, ?e wypatrywa?em tylko, czy nie dojrz? ?lad?w ro?k?w na pi?knym czole Zibeldy. Przeb?kn??em kilka s??w o ?wi?to?ci mojej religii. Obie siostry cofn??y si? ode mnie. Twarz Eminy przybra?a wyraz powagi, po czym pi?kna Mauretanka tak dalej m?wi?a:
- Senor Alfonsie, zbyt wiele opowiada?am o sobie i Zibeldzie. Nie by?o to moim zamiarem: usiad?am o-bok ciebie, aby ci powiedzie? szczeg??y dotycz?ce rodziny Gomelez?w. z kt?rych pochodzisz przez kobiety. Oto, o czym chcia?am, aby? si? dowiedzia?:

HISTORIA ZAMKU KASSAR-GOMELEZ

Pierwszym naczelnikiem naszej rodziny by? Masud Ben-Taher, brat Jusufa Ben-Taher, kt?ry wkroczy? do Hiszpanii na czele Arab?w i nada? swoje nazwisko g?rze Gebal-Taher, czyli, jak wy wymawiacie, Gibraltar. Masud, wiele przyczyniwszy si? do powodzenia arabskiej broni, otrzyma? od kalifa Bagdadu zwierzchnictwo nad Grenad?, kt?re sprawowa? a? do ?mierci swego brata. By?by na tym urz?dzie d?u?ej pozosta?, gdy? nader by? szanowany tak przez muzu?man?w, jak i przez mozarab?w, czyli chrze?cijan pod panowaniem Maur?w pozosta?ych, ale mia? pot??nych nieprzyjaci?? w Bagdadzie, kt?rzy go oczernili przed kalifem. Dowiedzia? si?, ?e zguba jego jest nieuchronna, i sam postanowi? si? oddali?. Zebra? wi?c garstk? wiernych i zapu?ci? si? w Alpuhary, kt?re, jak wiesz, s? dalszym ci?giem pasma Sierra Moreny i oddzielaj? kr?lestwo Grenady od kr?lestwa Walencji.
Wizygoci, na kt?rych zdobyli?my Hiszpani?, nie przedarli si? nigdy w Alpuhary; wi?ksza cz??? dolin by?a zupe?nie opuszczona. Tylko trzy z nich zamieszkiwali potomkowie dawnego ludu iberyjskiego, zwani Turdulami. Nie znali oni ani Mahometa, ani twojego Proroka Nazarejskiego; zasady ich religii i praw zawarte by?y w pie?niach, kt?re ojcowie dzieciom przekazywali. Mieli niegdy? ksi?gi, ale te z czasem zupe?nie wygin??y.
Masud ow?adn?? Turdulami raczej perswazj? ni? si??, nauczy? si? ich j?zyka i wpoi? w nich zasady islamu. Oba ludy zmiesza?y si? przez wzajemne ma??e?stwa i temu to zlaniu szczep?w, jako te? powietrzu g?r, winne?my z moj? siostr? t? o?ywion? p?e?, jaka odznacza c?rki Gomelez?w. Mo?na wprawdzie i u Maur?w napotka? wiele bia?ych kobiet, ale te zwykle s? blade.
Masud przyj?? tytu? szejka i rozkaza? wznie?? warowny zamek, kt?ry nazwa? Kassar-Gomelez. Bardziej s?dzia ni? w?adca swego pokolenia, Masud dla ka?dego by? przyst?pny, drzwi jego zar?wno dla wszystkich si? otwiera?y, tylko w ostatni pi?tek ka?dego miesi?ca ?egna? si? z rodzin?, schodzi? do zamkowego podziemia i tam zamkni?ty ca?y tydzie? przep?dza?. Te znikania da?y pow?d do rozmaitych wniosk?w. Jedni utrzymywali, ?e szejk prowadzi rozmowy z Dwunastym Imamem, kt?ry ma zjawi? si? na ko?cu ?wiata; drudzy za?, ?e Antychryst siedzi uwi?ziony w podziemiu; ostatni wreszcie dowodzili, ?e siedmiu braci ?pi?cych tam spoczywa wraz ze swym wiernym psem Kalebem. Szejk wcale na te domys?y nie zwa?a? i rz?dzi? swoim ludem, jak d?ugo mu si? starczy?o. Na koniec wybra? najroztropniejszego z ca?ego pokolenia, mianowa? go nast?pc?, odda? mu klucz od podziemia, a sam schroni? si? do pustelni, gdzie jeszcze ?y? d?ugie lata.
Nowy szejk rz?dzi? w duchu swego poprzednika i r?wnie? znika? ostatniego pi?tku ka?dego miesi?ca. Ten stan rzeczy trwa? dop?ty, dop?ki Kordowa nie otrzyma?a swoich kalif?w, zupe?nie niezawis?ych od w?adc?w Bagdadu. Natenczas g?rale Alpuhary, kt?rzy brali czynny udzia? w tych zmianach, zacz?li osiedla? si? na r?wninach, gdzie wkr?tce zas?yn?li pod nazwiskiem Abencerrag?w. Inni za?. kt?rzy pozostali wierni szejkowi z Kassar-Gomelezu, zatrzymali miano Gomelez?w.
Tymczasem Abencerragowie zakupili najbogatsze posiad?o?ci w kr?lestwie Grenady i najwspanialsze pa?ace miasta. Zbytek ich zwr?ci? powszechn? uwag?. Powzi?to podejrzenie, ?e podziemie szejk?w zawiera nieprzebrane bogactwa, ale nikt nie by? w stanie sprawdzi? tego przypuszczenia, gdy? sami Abencerragowie nie znali ?r?d?a swych skarb?w. Wreszcie, gdy pi?kne te kr?lestwa ?ci?gn??y na siebie gniew bo?y, Allach odda? je w r?ce niewiernych. Zdobyto szturmem Grenad? i w kilka dni potem s?awny Gonzalw z Kordowy na czele trzech tysi?cy Hiszpan?w wkroczy? w Alpuhary. Hatem Gomelez by? wtedy szejkiem naszego pokolenia. Wyszed? wi?c naprzeciw Gonzalwa i wr?czy? mu klucze od zamku. Hiszpan za??da? kluczy od podziemia, szejk i te mu natychmiast przyni?s?. Gonzalw osobi?cie zszed? do podziemia, zamiast skarb?w znalaz? grobowiec i kilka starych ksi?g, drwi? g?o?no z czczych domys??w swoich rodak?w i po?pieszy? na powr?t do Valladolid, dok?d go wzywa?y mi?o?? i mi?ostki.
A? do wst?pienia na tron Karola pok?j trwa? w naszych g?rach nieprzerwanie. Sefi Gomelez by? wtedy szejkiem. Cz?owiek ten z niewiadomych przyczyn doni?s? cesarzowi, ?e odkryje mu wa?n? tajemnic?, je?eli Karol zechce przys?a? w Alpuhary jakiego znakomitego Hiszpana, w kt?rym pok?ada ca?e zaufanie. Zanim dwa tygodnie up?yn??o, don Ruiz z Toledo jako pose? cesarski stawi? si? u Gomelez?w, ale znalaz? szejka nie?ywego. Zamordowano go w wili? przyjazdu pos?a. Don Ruiz zacz?? prze?ladowa? kilka os?b, ale wnet, znudzony pr??nymi usi?owaniami, powr?ci? na dw?r cesarski.
Tym sposobem tajemnica szejk?w przesz?a do mordercy Sefiego. Cz?owiek ten, nazwiskiem Billah Gomelez, zgromadzi? starszych pokolenia i przedstawi? im potrzeb? zabezpieczenia tak wa?nej tajemnicy. Postanowiono dopu?ci? do sekretu kilku cz?onk?w rodziny Gomelez?w, tak jednak, aby ka?dy z nich wiedzia? tylko o cz?stce tajemnicy. Wybrani powinni da? dowody roztropno?ci, wierno?ci i nieustraszonej odwagi.
Tutaj Zibelda znowu przerwa?a siostrze, m?wi?c:
- Kochana Emino, czy nie s?dzisz, ?e Alfons by?by przetrwa? te wszystkie pr?by? Ach, kt?? ?mie o tym w?tpi?! Drogi Alfonsie, jaka szkoda, ?e nie jeste? muzu?maninem; bez w?tpienia sta?by? si? panem nieprzeliczonych skarb?w.
To zupe?nie wygl?da?o na now? pokus?. Duch ciemno?ci, nie mog?c zn?ci? mi? rozkosz?, stara? si? obudzi? we mnie ??dz? z?ota. Ale tymczasem pi?kne Mauretanki przytuli?y si? do mnie i uczu?em wyra?nie dotkni?cie cia? ?ywych, nie za? cieni. Po chwili milczenia Emina tak dalej m?wi?a:
- Kochany Alfonsie, wiesz dobrze o prze?ladowaniach, jakich do?wiadczy?o nasze pokolenie za panowania Filipa, syna Karolowego. Porywano dzieci, wychowywano je w wierze Chrystusa i oddawano im maj?tki rodzic?w, kt?rzy nie chcieli porzuci? wyznania ojc?w. Wtedy to jeden z Gomelez?w zosta? przyj?ty do teketu derwisz?w ?w. Dominika i dost?pi? godno?ci wielkiego inkwizytora...
Tu us?yszeli?my pianie koguta i Emina przesta?a m?wi?. Kogut jeszcze raz zapia?. Cz?owiek przes?dny by?by si? spodziewa?, ?e dwie pi?kno?ci nagle dymnikiem ulec?. To jednak wcale nie nast?pi?o, wszelako dziewcz?ta zas?pi?y si? nagle i pogr??y?y w dumaniach.
Emina pierwsza przerwa?a milczenie.
- Luby Alfonsie - rzek?a - ju? dnie? zaczyna, zbyt drogie s? godziny, kt?re mo?emy z tob? przep?dzi?, aby?my mia?y trwoni? je na opowiadaniu dawnych dziej?w. Nie mo?emy zosta? twymi ma??onkami. chyba ?e uznasz prawo Proroka. Ale wolno ci b?dzie widzie? nas we ?nie. Przystajesz na to?
Zgodzi?em si? na wszystko.
- Nie do?? na tym - rzek?a Emina z wyrazem najwy?szej godno?ci - nie do?? na tym, kochany Alfonsie; trzeba jeszcze, by? przysi?g? na naj?wi?tsze zasady honoru, ?e nigdy nie zdradzisz tajemnicy naszych imion, -naszego istnienia i tego wszystkiego, co wiesz o nas. Czy odwa?ysz si? przyj?? na siebie takie zobowi?zanie?
Przyrzek?em spe?ni? wszystko, czego ode mnie ??dano.
- To dobrze - rzek?a Emina. - Teraz, siostro, przynie? czar? po?wi?con? przez Masuda, naczelnika naszego pokolenia.
Podczas gdy Zibelda posz?a po zakl?t? czar?. Emina ukl?k?a i odmawia?a arabskie modlitwy. Zibelda wr?ci?a z czar?, kt?ra mi si? zdawa?a wyr?ni?ta z jednego wielkiego szmaragdu. Obie siostry umoczy?y w niej usta i rozkaza?y mi od razu wychyli? reszt? napoju. By?em pos?uszny. Emina podzi?kowa?a mi za uleg?o?? i czule mnie u?ciska?a. Potem Zibelda przylgn??a do moich ust i d?ugo nie mog?a si? od nich oderwa?. Wreszcie obie opu?ci?y mnie m?wi?c, ?e niebawem znowu Je ujrz? i ?e tymczasem radz?; mi, abym stara? si? czym pr?dzej zasn??.
Tyle dziwnych wypadk?w, cudownych opowiada? i nieprzewidzianych wra?e? da?oby mi przez ca?? noc nad czym rozmy?la?, ale musz? wyzna?, ?e obiecane sny nade wszystko mnie zajmowa?y. Szybko wi?c rozebra?em si? i gdym si? ju? po?o?y? na przygotowane dla mnie ?o?e, zauwa?y?em z przyjemno?ci?, ?e pos?anie jest szerokie i ?e jak dla sn?w zanadto jest miejsca. Ale zaledwie mia?em czas uczyni? t? uwag?, gdy nieprzezwyci??ony sen osiad? mi powieki i wszystkie z?udy nocy pochwyci?y wnet moje zmys?y. Co chwila b??dzi?em w coraz innych fantastycznych urokach, a my?l moja, niesiona na skrzyd?ach ??dzy, mimowolnie stawia?a mnie ?r?d afryka?skich seraj?w, ods?ania?a wdzi?ki ukryte w ich zakl?tych murach i pogr??a?a w toni nieopisanych rozkoszy. Czu?em, ?e ?ni?, a jednak mia?em ?wiadomo??, ?e nie senne widziad?a cisn? w moich obj?ciach. Gubi?em si? w niesko?czonej przestrzeni najszale?szych z?udze?, ale dobrze pami?tam, ?e zawsze znajdowa?em si? w towarzystwie moich pi?knych kuzynek. Zasypia?em na ich ?onie i budzi?em si? w ich obj?ciach. Nie pomn?, ile razy dozna?em tych czarownych przemian...