Apollo i Marsjasz
w?a?ciwy pojedynek Apollona
z Marsjaszem
(s?uch absolutny
kontra ogromna skala)
odbywa si? pod wiecz?r
gdy jak ju? wiemy
s?dziowie
przyznali zwyci?stwo bogu
mocno przywi?zany do drzewa
dok?adnie odarty ze sk?ry
Marsjasz
krzyczy
zanim krzyk jego dojdzie
do jego wysokich uszu
wypoczywa w cieniu tego krzyku
wstrz?sany dreszczem obrzydzenia
Apollo czy?ci sw?j instrument
tylko z pozoru
g?os Marsjasza
jest monotonny
i sk?ada si? z jednej samog?oski
A
w istocie
opowiada
Marsjasz
nieprzebrane bogactwo
swego cia?a
?yse g?ry w?troby
pokarm?w bia?e w?wozy
szumi?ce lasy p?uc
s?odkie pag?rki mi??ni
stawy ???? krew i dreszcze
zimowy wiatr ko?ci
nad sol? pami?ci
wstrz?sany dreszczem obrzydzenia
Apollo czy?ci sw?j instrument
teraz do ch?ru
przy??cza si? stos pacierzowy Marsjasza
w zasadzie to samo A
tylko g??bsze z dodatkiem rdzy
to ju? jest ponad wytrzyma?o??
boga o nerwach z tworzyw sztucznych
?wirow? alej?
wysadzan? bukszpanem
odchodzi zwyci?zca
zastanawiaj?c si?
czy z wycia Marsjasza
nie powstanie z czasem
nowa ga???
sztuki – powiedzmy – konkretnej
nagle
pod nogi upada mu
skamienia?y s?owik
odwraca g?ow?
i widzi
?e drzewo do kt?rego przywi?zany by? Marsjasz
jest siwe
zupe?nie
Bajka japo?ska
Kr?lewna Idianaki ucieka przed smokiem, kt?ry ma cztery ?apy
purpurowe, a cztery z?ote. Kr?lewicz Itanagi ?pi pod drzewem.
Nie wie, w jakim niebezpiecze?stwie znajduj? si? ma?e stopy Idianaki.
A smok jest coraz bli?ej. Gna Idianaki do morza. W ka?dym oku ma
dziewi?? czarnych piorun?w. Kr?lewicz Itanagi ?pi.
Kr?lewna rzuca za siebie grzebie?. Staje siedemnastu rycerzy
i rozpoczyna si? krwawa walka. Gin? jeden po drugim. Zbyt d?ugo
przebywali w czarnych w?osach Idianaki. Zniewie?cieli doszcz?tnie.
Kr?lewicz Itanagi znalaz? nad brzegiem morza ten grzebie?. Zbudowa?
dla niego marmurowy grobowiec. Kto widzia?, aby dla grzebienia
budowa? grobowiec? Ja widzia?em.
Dzia?o si? to w dzie? drzewa i ?rebca.
Ballada o starych kawalerach
Gol? si? brzytw?. Potem d?ugo szukaj? spinki pod komod?.
Starannie wi?c krawat i u?miechaj? si? do lustra. Bo teraz to jest
?agodny jedwab, a wtedy za pierwszej mi?o?ci by? sznur. No c??,
wszystko mija. Prze?y?o si? to i owo. Wystyg? cz?owiek.
Szelki wisz? z tylu. Gdyby by?y dzieci, biega?yby za tymi szelkami.
- “Rachelo, kiedy Pan…” – to zawsze przy nak?adaniu kamizelki.
Nieodzowne.
Brewiarz I
Panie,
dzi?ki Ci sk?adam za ca?y ten kram ?ycia, w kt?rym
ton? od niepami?tnych czas?w bez ratunku ?miertelnie
skupiony na ci?g?ym poszukiwaniu drobiazg?w.
B?d? pochwalony, ?e da?e? mi niepozorne guziki
szpilki, szelki, okulary, strugi atramentu, zawsze
go?cinne nie zapisane karty papieru, przezroczyste koszulki, teczki
cierpliwe,
czekaj?ce.
Panie, dzi?ki Ci sk?adam za strzykawki z ig?? grub? i cienk? jak
w?os, banda?e, wszelki przylepiec, pokorny kompres, dzi?ki
za kropl?wk?, sole mineralne, wenflony, a nade wszystko
za pigu?ki na sen o nazwach jak rzymskie nimfy,
kt?re s? dobre, bo prosz?, przypominaj?, zast?puj?
?mier?
Brewiarz IV
Panie
wiem ?e dni moje s? policzone
zosta?o ich niewiele
Tyle ?ebym zd??y? jeszcze zebra? piasek
kt?rym przykryj? mi twarz
nie zd??? ju?
zado??uczyni? skrzywdzonym
ani przeprosi? tych wszystkich
kt?rym wyrz?dzi?em z?o
dlatego smutna jest moja dusza
?ycie moje
powinno zatoczy? ko?o
zamkn?? si? jak dobrze skomponowana sonata
a teraz widz? dok?adnie
na moment przed cod?
porwane akordy
?le zestawione kolory i s?owa
jazgot dysonans
j?zyki chaosu
dlaczego
?ycie moje
nie by?o jak kr?gi na wodzie
obudzonym w niesko?czonych g??biach
pocz?tkiem kt?ry ro?nie
uk?ada si? w s?oje stopnie fa?dy
by skona? spokojnie
u twoich nieodgadnionych kolan
Cesarz
By? sobie raz cesarz. Mia? ???te oczy i drapie?n? szcz?k?. Mieszka?
w pa?acu pe?nym marmur?w i policjant?w. Sam.
Budzi? si? w nocy i krzycza?. Nikt go nie kocha?. Najbardziej lubi?
polowania i terror. Ale fotografowa? si? z dzie?mi w?r?d kwiat?w.
Kiedy umar?, nikt nie ?mia? zdj?? jego portret?w. Zobaczcie, mo?e
jest jeszcze u was w domu jego maska.
Chcia?bym opisa?
Chcia?bym opisa? najprostsze wzruszenie
rado?? lub smutek
ale nie tak jak robi? to inni
si?gaj?c po promienie deszczu albo s?o?ca
chcia?bym opisa? ?wiat?o
kt?re we mnie si? rodzi
ale wiem ?e nie jest ono podobne
do ?adnej gwiazdy
bo jest nie tak jasne
nie tak czyste
i niepewne
chcia?bym opisa? m?stwo
nie ci?gn?c za sob? zakurzonego lwa
a tak?e niepok?j
nie potrz?saj?c szklank? pe?n? wody
inaczej m?wi?c
oddam wszystkie przeno?nie
za jeden wyraz
wy?uskany z piersi jak ?ebro
za jedno s?owo
kt?re mie?ci si?
w granicach mojej sk?ry
ale nie jest to wida? mo?liwe
i aby powiedzie? – kocham
biegam jak szalony
zrywaj?c nar?cza ptak?w
i tkliwo?? moja
kt?ra nie jest przecie? w wody
prosi wod? o twarz
i gniew r??ny od ognia
po?ycza od niego
wielom?wnego j?zyka
tak si? miesza
tak si? miesza
we mnie
to co siwi panowie
podzielili raz na zawsze
i powiedzieli
to jest podmiot
a to przedmiot
zasypiamy
z jedn? r?k? pod g?ow?
a z drug? w kopcu planet
a stopy opuszczaj? nas
i smakuj? ziemi?
ma?ymi korzonkami
kt?re rano
odrywamy bole?nie
Co my?li Pan Cogito o piekle
Najni?szy kr?g piek?a. Wbrew powszechnej opinii nie zamieszkuj? go ani
despoci, ani matkob?jcy, ani tak?e ci, kt?rzy chodz? za cia?em innych.
Jest to azyl artyst?w pe?en luster, instrument?w i obraz?w. Na pierwszy rzut
oka najbardziej komfortowy dzia? infernalny, bez smo?y, ognia i tortur
fizycznych.
Ca?y rok odbywaj? si? tutaj konkursy, festiwale i koncerty. Nie ma pe?ni
sezonu. Pe?nia jest permanentna i niemal absolutna. Co kwarta? powstaj?
nowe kierunki i nic, jak si? zdaje, nie jest w stanie zahamowa?
triumfalnego pochodu awangardy.
Belzebub kocha sztuk?. Che?pi si?, ?e jego ch?ry, jego poeci i jego
malarze przewy?szaj? ju? prawie niebieskich. Kto ma lepsz? sztuk?, ma
lepszy rz?d – to jasne. Nied?ugo b?d? si? mogli zmierzy? na Festiwalu Dwu
?wiat?w. I wtedy zobaczymy, co zostanie z Dantego, Fra Angelico i Bacha.
Belzebub popiera sztuk?. Zapewnia swym artystom spok?j, dobre
wy?ywienie i absolutn? izolacj? od piekielnego ?ycia.
Damastes z przydomkiem Prokrustes m?wi
Moje ruchome imperium mi?dzy Atenami i Megar?
w?ada?em puszcz? w?wozem przepa?ci? sam
bez rady starc?w g?upich insygni?w z prost? maczug?
w d?oni
odziany tylko w cie? wilka i groz? budz?cy d?wi?k
s?owa Damastes
brak mi by?o poddanych to znaczy mia?em ich na
kr?tko
nie do?ywali ?witu jest jednak oszczerstwem nazwanie
mnie zb?jc?
jak g?osz? fa?szerze historii
w istocie by?em uczonym reformatorem spo?ecznym
moj? prawdziw? pasj? by?a antropometria
wymy?li?em ?o?e na miar? doskona?ego cz?owieka
przyr?wnywa?em z?apanych podr??nych do owego ?o?a
trudno by?o unikn?? – przyznaj? – rozci?gania cz?onk?w
obcinania ko?czyn
pacjenci umierali ale im wi?cej gin??o
tym bardziej by?em pewny ?e badania moje s? s?uszne
cel by? wznios?y post?p wymaga ofiar
pragn??em znie?? r??nic? mi?dzy tym co wysokie a
niskie
ludzko?ci obrzydliwie r??norodnej pragn??em da?
jeden kszta?t
nie ustawa?em w wysi?kach aby zr?wna? ludzi
pozbawi? mnie ?ycia Tezeusz morderca niewinnego
Minotaura
ten kt?ry zg??bia? labirynt z babskim k??bkiem w??czki
pe?en forteli oszust bez zasad i wizji przysz?o?ci
mam niep?onn? nadziej? ?e inni podejm? m?j trud
i dzie?o tak szczytnie zacz?te doprowadz? do ko?ca
Dawni Mistrzowie
Dawni Mistrzowie
obywali si? bez imion
ich sygnatur? by?y
bia?e palce Madonny
albo r??owe wie?e
di citta sul mare
a tak?e sceny z ?ycia
della Beata Umilita
roztapiali si?
w sogno
miracolso
crocifissione
znajdowali schronienie
pod powiek? anio??w
za pag?rkami ob?ok?w
w g?stej trawie raju
ton?li bez reszty
w z?otych niebosk?onach
bez krzyku przera?enia
bez wo?ania o pami??
powierzchni? ich obraz?w
s? g?adkie jak lustro
nie s? to lustra dla nas
s? to lustra wybranych
wzywam was Starzy Mistrzowie
w ci??kich chwilach zw?tpienia
sprawcie niech spadnie ze mnie
w??owa ?uska pychy
niech pozostan? g?uchy
na pokuszenie s?awy
wzywam was Dawni Mistrzowie
Malarzu Deszczu Manny
Malarzu Drzew Haftowanych
Malarzu Nawiedzenia
Malarzu ?wi?tej Krwi
Dlaczego klasycy
I
w ksi?dze czwartej Wojny Peloponeskiej
Tukidydes opowiada dzieje swej nieudanej wyprawy
po?r?d d?ugich m?w wodz?w
bitew obl??e? zarazy
g?stej sieci intryg
dyplomatycznych zabieg?w
epizod ten jest jak szpilka
w lesie
kolonia ate?ska Amfipolis
wpad?a w r?ce Brazydasa
poniewa? Tukidydes sp??ni? si? z odsiecz?
zap?aci? za to rodzinnemu miastu
dozgonnym wygnaniem
exulowie wszystkich czas?w
wiedz? jaka to cena
2
genera?owie ostatnich wojen
je?li zdarzy si? podobna afera
skoml? na kolanach przed potomno?ci?
zachwalaj? swoje bohaterstwo
i niewinno??
oskar?aj? podw?adnych
zawistnych koleg?w
nieprzyjazne wiatry
Tucydydes m?wi tylko
?e mia? siedem okr?t?w
by?a zima
i p?yn?? szybko
3
je?li tematem sztuki
b?dzie dzbanek rozbity
ma?a rozbita dusza
z wielkim ?alem nad sob?
to co po nas zostanie
b?dzie jak p?acz kochank?w
w ma?ym brudnym hotelu
kiedy ?witaj? tapety
Do Henryka Elzenberga w stulecie Jego urodzin
Kim sta?bym si? gdybym Ci? nie spotka? – m?j Mistrzu Henryku
Do kt?rego po raz pierwszy zwracam si? po imieniu
Z pietyzmem czci? jaka nale?y si? – Wysokim Cieniom
By?bym do ko?ca ?ycia ?miesznym ch?opcem
Kt?ry szuka
Zdyszanym ma?om?wnym zawstydzonym w?asnym istnieniem
Ch?opcem kt?ry nie wie
?yli?my w czasach kt?re zaiste by?y opowie?ci? idioty
Pe?n? ha?asu i zbrodni
Twoja surowa ?agodno?? delikatna si?a
Uczy?y jak mam trwa? w ?wiecie niby my?l?cy kamie?
Cierpliwy oboj?tny i czu?y zarazem
Kr??yli wok?? Ciebie sofi?ci i ci kt?rzy my?l? m?otem
Dialektyczni szalbierze wyznawcy nico?ci – patrzy?e? na nich
Przez lekko za?zawione okulary
Wzrokiem kt?ry wybacza i nie powinien wybaczy?
Przez ca?e ?ycie nie mog?em wydoby? z siebie s?owa dzi?kczynienia
Jeszcze na ?o?u ?mierci – tak mi m?wiono – czeka?e? na g?os ucznia
Kt?rego w mie?cie sztucznych ?wiate? nad Sekwan?
Dobija?y okrutne nia?ki
Ale Prawo Tablice Zakon – trwa
Niech pochwaleni b?d? Twoi przodkowie
I ci nieliczni kt?rzy Ciebie kochali
Niech pochwalone b?d? Twoje ksi?gi
Szczup?e
Promieniste
Trwalsze od spi?u
Niech pochwalona b?dzie Twoja ko?ysanka
Do Ryszarda Krynickiego – list
Niewiele zostanie Ryszardzie naprawd? niewiele
z poezji tego szalonego wieku na pewno Rilke Eliot
kilku innych dostojnych szaman?w kt?rzy znali sekret
zaklinania s??w formy odpornej na dzia?anie czasu bez czego
nie ma frazy godnej pami?tania a mowa jest jak piasek…
Dom
Dom nad porami roku
dom dzieci zwierz?t i jab?ek
kwadrat pustej przestrzeni
pod nieobecn? gwiazd?
dom by? lunet? dzieci?stwa
dom by? sk?r? wzruszenia
policzkiem siostry
ga??zi? drzewa
policzek zdmuchn?? p?omie?
ga??? przekre?li? pocisk
nad sypkim popio?em gniazda
piosenka bezdomnej piechoty
dom jest sze?cianem dzieci?stwa
dom jest kostk? wzruszenia
skrzyd?o spalonej siostry
li?? umar?ego drzewa
Domy przedmie?cia
W jesienne bezs?oneczne popo?udnie Pan Cogito
lubi odwiedza? brudne przedmie?cia. Nie ma -
m?wi – czystszego ?r?d?a melancholii.
Domy przedmie?cia o podkr??onych oknach
domy kaszl?ce cicho
dreszcze tynku
domy o rzadkich w?osach
chorej cerze
tylko kominy marz?
chuda skarga
dochodzi do brzegu lasu
na brzeg wielkiej wody
chcia?bym wam wymy?la? imiona
nape?nia? zapachem Indii
ogniem Bosforu
gwarem wodospad?w
domy przedmie?cia o zapadni?tych skroniach
domy ?uj?ce sk?rk? chleba
zimne jak sen paralityka
kt?rych schody s? palm? kurzu
domy stale na sprzeda?
zajazdy nieszcz??cia
domy kt?re nigdy nie by?y w teatrze
szczury dom?w przedmie?cia
zaprowad?cie je nad brzeg oceanu
niech usi?d? w gor?cym piasku
niech ogl?daj? noc podzwrotnikow?
niech fala ich nagrodzi burzliw? owacj?
jak przystoi tylko zmarnowanym ?ywotom
Domys?y na temat Barabasza
Co sta?o si? z Barabaszem? Pyta?em nikt nie wie
Spuszczony z ?a?cucha wyszed? na bia?? ulic?
m?g? skr?ci? w prawo i?? naprz?d skr?ci? w lewo
zakr?ci? si? w k??ko zakr?ci? rado?nie jak kogut
On Imperator w?asnych r?k i g?owy
On Wielkorz?dca w?asnego oddechu
Pytam bo w pewien spos?b bra?em udzia? w sprawie
Zwabiony t?umem przed pa?acem Pi?ata krzycza?em
tak jak inni uwolnij Barabasza
Wo?ali wszyscy gdybym ja jeden milcza?
sta?oby si? dok?adnie tak jak si? sta? mia?o
A Barabasz by? mo?e wr?ci? do swojej bandy
W g?rach zabija szybko rabuje rzetelnie
Albo za?o?y? warsztat garncarski
I r?ce szklane zbrodni?
czy?ci w glinie stworzenia
Jest nosiwod? poganiaczem mu??w lichwiarzem
w?a?cicielem statk?w – na jednym z nich ?eglowa? Pawe? do Koryntian
lub – czego nie mo?na wykluczy? -
sta? si? cenionym szpiclem na ?o?dzie Rzymian
Patrzcie i podziwiajcie zawrotn? gr? losu
o mo?liwo?ci potencje o u?miechy fortuny
A Nazare?czyk
zosta? sam
bez alternatywy
ze strom?
?cie?k?
krwi
Gabinet ?miechu
Hu?tawka, diabelski m?yn, strzelnica – to rozrywki ludzi pospolitych.
Umys?y subtelne, natury refleksyjne wol? gabinet ?miechu. Jego
celem wznios?ym i ukrytym jest przygotowa? nas na najgorsze.
Oto w jednym lustrze pokazuje cia?o nasze zdj?te z ko?a – nieforemny
worek po?amanych ko?ci, w innym cia?o nasze zdj?te z haka po
d?ugotrwa?ej suchej destylacji powietrza.
Odwiedzajcie gabinet ?miechu. Odwiedzajcie gabinet ?miechu.
To przedsionek ?ycia, przedpok?j tortury.
G?os wewn?trzny
M?j g?os wewn?trzny
niczego nie odradza
ani nie m?wi tak
ani nie
jest s?abo s?yszalny
i prawie nieartyku?owalny
nawet je?li si? bardzo g??boko pochyli
s?ycha? tylko oderwane
od sensu sylaby
staram si? go nie zag?usza?
obchodz? si? z nim dobrze
udaj? ?e traktuj? go na r?wni
?e mi na nim zale?y
czasami nawet
staram si? z nim rozmawia?
- wiesz wczoraj odm?wi?em
nie robi?em tego nigdy
teraz te? nie b?d?
- glu – glu
- no wi?c s?dzisz
?e dobrze zrobi?em
- ga – go – gi
ciesz? si? ?e si? zgadzamy
- ma – a -
- no a teraz wypocznij
jutro zn?w pogadamy
nie jest mi na nic potrzebny
m?g?bym o nim zapomnie?
nie mam nadziei
troch? ?alu
gdy le?y tak
przykryty lito?ci?
oddycha ci??ko
otwiera usta
i stara si? podnie??
bezw?adn? g?ow?
Gra Pana Cogito
1
Ulubion? zabaw?
Pana Cogito
jest gra Kropotkin
ma wiele zalet
gra Kropotkin
wyzwala wyobra?ni? historyczn?
poczucie solidarno?ci
odbywa si? na wolnym powietrzu
obfituje w dramatyczne epizody
jej regu?y s? szlachetne
despotyzm zawsze przegrywa
na wielkiej tablicy imaginacji
Pan Cogito ustawia figury
kr?l oznacza
Piotra Kropotkina w twierdzy pietropaw?owskiej
laufry trzech ?o?nierzy, szyldwacha
wie?a zbawcz? karet?
Pan Cogito ma do wyboru
wiele r?l
mo?e gra?
?liczn? Zofi? Niko?ajewn?
ona w kopercie zegarka
przemyca plan ucieczki
mo?e by? tak?e skrzypkiem
kt?ry w szarym domku
umy?lnie wynaj?tym
naprzeciw wi?zienia
gra Uprowadzenie z Seraju
co oznacza ulica wolna
najbardziej jednak
lubi Pan Cogito
rol? doktora Orestesa Weimara
on w dramatycznym momencie
zagaduje ?o?nierza przy bramie
- widzia? ty Wania mikroba
- nie widzia?
- a on bestia po twoje sk?rze ?azi
- nie m?wcie ja?nie panie
- a ?azi i ogon ma
- du?y?
- na dwie albo trzy wiorsty
wtedy futrzana czapka
spada na baranie oczy
i ju?
toczy si? wartko
gra Kropotkin
kr?l-wi?zie? sadzi wielkimi susami
szamocze si? chwil? z flanelowym szlafrokiem
skrzypek w szarym domku
gra Uprowadzenie z Seraju
s?ycha? g?osy ?apaj
doktor Orestes snuje o mikrobach
bicie serca
podkute buty na bruku
wreszcie zbawcza kareta
laufry nie maj? ruchu
Pan Cogito
cieszy si? jak dziecko
zn?w wygra? gr? Kropotkin
2
tyle lat
tyle ju? lat
gra Pan Cogito
ale nigdy
nie poci?ga?a go rola
bohatera ucieczki
nie przez niech??
do b??kitnej krwi
ksi?cia anarchist?w
ani wstr?t do teorii
o wzajemnej pomocy
nie wynika to tak?e z tch?rzostwa
Zofia Niko?ajewna
skrzypek z szarego domku
doktor Orestes
te? nastawiali g?owy
z nimi jednak
Pan Cogito
uto?samia si? niemal zupe?nie
je?liby zasz?a potrzeba
m?g?by by? nawet koniem
karety uciekiniera
Pan Cogito
chcia?by by? po?rednikiem wolno?ci
trzyma? sznur ucieczki
przemyca? gryps
dawa? znak
zaufa? sercu
czystemu odruchowi sympatii
nie chce jednak odpowiada? za to
co w miesi?czniku “Freedom”
napisz? brodacze o nik?ej wyobra?ni
przyjmuje rol? po?ledni?
nie b?dzie mieszka? w historii
Piek?o
Licz?c od g?ry: komin, anteny, blaszany, pogi?ty dach. Przez okr?g?e
okno wida? zapl?tan? w sznury dziewczyn?, kt?ra ksi??yc zapomnia?
wci?gn?? do siebie i zostawi? na pastw? plotkarek i paj?k?w. Ni?ej kobieta
czyta list, ch?odzi twarz pudrem i zn?w czyta. Na pierwszym pi?trze m?ody
cz?owiek chodzi tam i z powrotem i my?li: jak ja wyjd? na ulic? z tymi
pogryzionymi wargami i w rozlatuj?cych si? butach? W kawiarni na dole
pusto, bo to rano.
Tylko jedna para w k?cie. Trzymaj? si? za r?ce. On m?wi: “B?dziemy
zawsze razem. Prosz? pana czarn? i oran?ad?.” Kelner idzie szybko za
kotar? i tam dopiero wybucha ?miechem.