Upodobania nasze (m?wi? o upodobaniach ludzi wielkich) trudne bywaj? cz?stokro? do wyt?omaczenia. Ja na przyk?ad nami?tnie lubi? przep?dza? poranki na ch?rze naszego ko?cio?ka...
Zaledwie rozpocznie si? "prymaria", wst?puj? na kr?te schody z czerwonych cegie?, z kt?rych ka?d? wy??obi?y do po?owy liczne pokolenia organist?w, chodz?cych t?dy Godzien' nie; otwieram ma?e drzwi i zawsze ?yczliwym u?miechem odpowiadam na taki? u?miech w?adcy ch?ru, pana Anzelma Wiewi?rskiego, postaci znanej i popularnej w okolicy naszej, jak pos?g Kopernika z Krakowskiego Przedmie?cia w Warszawie.
Podczas gdy posta? znana jak warszawski pos?g Kopernika stwarza tony dziwne, niesforne, jakby ob??kane, z przyjemno?ci? zapuszczam oko w ciemn? g??bi? gotyck?, pe?n? szczeg?lnego p??mroku, powa?n? i, nie wiedzie? czemu, naprowadzaj?c? my?li smutne.
Bia?y, figlarny promie? porannego s?o?ca odchyla niekiedy przemoc? kraj kotary z li?ci lip i kasztan?w, os?aniaj?cej w?skie okna, i wkracza w t? ustro? po?wi?con? Bogu: rozcina smugi i k??by niebieskiego dymu kadzid?a, skacze po zrujnowanej posadzce z piaskowca, wst?puje ostro?nie na brudne, chropowate, odwiecznym py?em okryte, pe?ne p?ytkich zag??bie? ?ciany, zagl?da w szczeliny ocienione paj?czynami i wygania mroki wieczyste, co jak stada czarnych p?az?w wychodz? ze szczelin i uciekaj? przed nim w wiecznie ciemne k?ty ostro?uk?w; jakby ze czci? dotyka marmurowych, kroplami wilgoci zalanych tablic pami?tkowych i zdaje si?, pogr??ony w zadumie g??bokiej, odczytywa? imiona m???w zgas?ych od dawna...
Ile razy podmuch wiatru wzmo?e si?, ga??zie sosen, grab?w z ledwie rozwini?tymi listeczkami i r??owawe p?ki kasztan?w kiwaj? si?, niby zatopione w modlitwie, i k?ad? na ramach okien. W?wczas spada, po?lizgn?wszy si? na gzemsie okna, szatanwiatr. Rozbije si? ?miertelnie na kamieniach, zawyje z b?lu, zepnie na pazury, pragn?c dosi?gn?? okien, a widz?c, ?e nigdzie wyj?cia nie ma, chodzi jak z?odziej doko?a filar?w, cicho mrucz?c, pr?buje obrywa? chor?gwie i zrzuca? obrazy - a? wreszcie poczyna bi? g?ow? o ?ciany, wi? si? w spazmach, ?kaj?c dzikim, przejmuj?cym p?aczem...
Zag?usza go dopiero j?k organ?w. Do j?ku tego przyzwyczajonym by? trzeba. Co do mnie, lubi? te pos?pne, dysonansowe tony, podobne do g??bokich westchnie? nieszcz??ciem udr?czonego ch?opa, te ni st?d, ni zow?d w poch?d ton?w powa?nych wpadaj?ce weso?e allegra, podobne do ?piewki dziewczyny, kt?ra upada pod ci??arem pracy w skwarne letnie po?udnie.
Opr?cz mnie i pana Anzelma obecny jest zawsze na ch?rze Tomek czy Szymek - "kalikancista". Jest to wyrostek mniej wi?cej dwudziestoletni, mocno ospowaty, z g?ow? w kszta?cie garnka, poros?? p?owym w?osem, kt?ry czesze tylko w niedziel? i ?wi?ta "z wystawieniem".
Oczy ma kalikancista bladoniebieskie, patrz?ce zawsze oboj?tnie, w pr??ni?, po ch?opsku. Wiosenn? por? ubranie jego sk?ada si? z dziwnie d?ugiej zgrzebnej koszuli, pod szyj? na czerwon? wst??eczk? zwi?zanej i przepasanej paskiem. Spod koszuli wymykaj? si? spodnie si?gaj?ce do kostek. Wielkie, z ???tej sk?ry chodaki bez cholew dope?niaj? reszty jego odzie?y.
Tomek czy Szymek jest w?asno?ci? zarz?du parafii. Wychowano go, nauczono ?piewa? godzinki, kalikowa?, je?dzi? z dobrodziejem "po kol?dzie" i spe?nia? wszelkie gospodarsko-ko?cielne obowi?zki. Po nabo?e?stwie pasa byd?o. Pan Wiewi?rski zapewnia? mi? niejednokrotnie, ?e "bestyja" g?os ma dobry - "dokumentny"...
Kilka dni temu trafi?em na nabo?e?stwo ?a?obne, odprawiane nad trumn? m?odej dziewczyny, jednej z naj?adniejszych i najbogatszych gospodarskich c?rek, zmar?ej niespodziewanie...
Nad przyczyn? tej dziwnej ?mierci namedytowa?y si? ju? ciotki i kumoszki, naszepta?y przyjaci??ki. Pierwsze i drugie siedzia?y obecnie w ?awkach i, ocieraj?c mokre od ?ez twarze, kiwa?y ?a?o?nie g?owami.
Bia?a, sosnowa, w niebieskie kwiaty pomalowana trumna sta?a po?rodku ko?cio?a na niskim katafalku, mi?dzy dwoma szeregami gromnic.
Organista wy?piewa? ju? Dies illa..., wypada?o ?piewa? "Witaj, Kr?lowo nieba"... a ?e, jak mi si? otwarcie przyzna?, nie by? "w sztosie" - kaza? ?piewa? kalikanci?cie. Mrugaj?c figlarnie powiekami, nachyli? mi si? do ucha pan Wiewi?rski i szepta?:
- Prosz? ja pana dobrodzieja, ten, kt?rego tu pan dobrodziej widzi, nicpo?, zaleca? si? tak?e do nieboszczki Sroczanki... Ha, ha! A jak?e... Bywa?o, po?lemy go pa?? byd?o - ju?ci byd?o w ?ycie, a tego nie ma... Gdzie? Z Marynk? na zap?ociu wyszczerzaj? do siebie z?by. W zimie - ani utrzymaj! Tu byd?u trza zadawa?, a ten drze pod okna Sroki - mryga? na nieboszczk?, Panie ?wie? jej...
- Mia? ?piewa?? - wtr?ci?em.
- No, dalej - jazda! - zakomenderowa? mistrz, zast?puj?c ucznia w kalikowaniu i akompaniuj?c mu jedn? r?k?. Ch?opak zbli?y? si? ku organom. Oczy mia? przys?oni?te rz?sami, zbiela?e wargi dr?a?y mu - "zawstydany" by? bardzo. Min??a d?uga chwila, nim ?piewa? zacz??. Pierwszy d?wi?k jego g?osu s?aby by?, nie?mia?y i dr??cy. Za pierwszym nast?pi? drugi, bardziej ju? twardy, lecz jakby rozbity, podobny do d?wi?ku poderwanej nagle palcami struny wiolonczeli. Nagle Szymek podni?s? g?ow?, wyprostowa? si?, zblad? jak p??tno, r?koma uczepi? si? balustrady ch?ru i za?piewa?...
G?os jego wznosi? si? i jakby zaokr?gla?, a? wreszcie rozla? si? pie?ni? szerok?.
Pierwszy raz s?ysza?em ?piew taki. By?o w tym ?piewie co? porywaj?co swojskiego, jakby przed zm?czonym obczyzn? wzrokiem odkry? si? nagle krajobraz rodzinny...
Z oczu Szymka spada?y krople ?ez. Nie ?piewa? ju?, ale oddawa? si? szalonemu szcz??ciu, bezmiernej rado?ci, jakiej do?wiadcza artysta w natchnieniu. Chwilami wia?a z jego pie?ni jaka? nieokie?znana, dzika si?a m?odo?ci - chwilami ko?ysa?a si? ta pie?? w mi?osnym wzruszeniu, jak si? ko?ysze ?an ?ytni pod wiatru podmuchem - by spa?? za chwil? do drgaj?cych ?ka?.
Melodia znana sta?a si? czym? nowym, oryginalnie stworzonym przez ?piewaka, i ka?dy jej d?wi?k by? okrzykiem niezd?awionej, brutalnej, ch?opskiej nami?tno?ci, zanurzonej w otch?ani oszala?ego ?alu bez wyj?cia po bezcennej stracie.
Gdy wy?piewa? ostatnie t?skne tony, do nawo?ywa? podobne, zas?oni? oczy r?kawem koszuli i jak szalony rzuci? si? ku drzwiom...