Sapkowski A. WYZNANIA KONFORMISTY

Ma Pan racj?, Panie Jacku. Dooko?a w ksi?garniach tandeta, tandetnie napisana, tandetnie przet?umaczona, tandetnie z?o?ona i tandetnie wydana. I jak to dobrze, jakie to szcz??cie, ?e tak znikomy procent spo?ecze?stwa zwyk? by? traci? czas na czytanie czegokolwiek, bo gdyby nie to, czytelnik niechybnie natrafi?by w?r?d swych lektur na inkryminowan? tandet?. A inkryminowana tandeta -o horrorze! -mog?aby przerodzi? si? u czytelnika w tandetne my?li, tak r??ne od poch?aniaj?cych go obecnie my?li podnios?ych i wa?nych, obracaj?cych si? dooko?a forsy, urlopu, w?dy, dupy i demokracji - not necessarily in that order.
Jak to dobrze, ?e nie ma powodu, by si? tego l?ka?. Nasz nar?d jak lawa, wewn?trznego jego ognia nic nie wyzi?bi. Zaczajony w bramie stragan, zawalony ksi??karni, z ok?adek kt?rych szczerzy z?by rodzimy kicz i ukradziony Biros Vallejo, nie uczyni nam ?adnej krzywdy, bo my przechodzimy obok i nawet nie pluniemy w tamt? stron?. Nawet takie tytu?y jak "Jej r??owe majteczki" czy "Masakra w Porto Negro" nie s? w stanie zrobi? na nas wra?enia.
Bo ?adna ksi??ka nie zrobi na nas wra?enia.
Biegnie przez u?pione ulice wariat z pochodni?. Mieszczanie nakryli g?owy ko?drami i trz?s? si? ze strachu.
Nie zrozumieli. Nie poj?li, ?e to ostrze?enie. My?l?, ?e to kolejny Fackelzug.
Kopia w p?? ko?skiego ucha, naprz?d, w galop! Zaraz ci?, wrogu, dopadn?, zmiot?, obal? wkurz i py?. Nie b?dziesz mi tu, wrogu, mydli? oczu, ?e niby to, co masz na g?owie, to nie he?m Mambrina, ale miska balwierza. Bo widzisz, wrogu, jest mi g??boko oboj?tne, co masz na g?owie, i tak ci? obal?, przydepn? i dor?n? mizerykordi?. Wa?niejsze od tego, kogo si? dorzyna, jest samo dorzynanie.
Sacrum - to prze?ycie. Bo je?eli istnieje co? poza materi?, to tym czym? jest w?a?nie prze?ycie. Das Erlebnis. Dreszcz, wzruszenie, moment refleksji. Supozycja, jakoby ten stan ducha mo?na by?o osi?gn?? wy??cznie na kl?czkach, ogromnie mnie ?mieszy. Swoje b?stwa nosimy w sobie.
To fakt, proces poznania nie jest us?any r??ami. Jest on tym trudniejszy, im bardziej si? rozwijamy. Bo rozw?j rozszerza nam granice poznania. I mno?y w?tpliwo?ci. Tak?e co do tego, co jest sacrum, a co profanum, kt?r?dy biegnie granica i czy po obu stronach tej granicy nie ci?gnie si? przypadkiem dziki pas ziemi niczyjej, teren, na kt?rym pogranicznicy obu stron strzelaj? do wszystkiego, co si? rusza. Idzie ra?no kolumna, maszeruje r?wno i miarowo, serce ro?nie patrz?c na powiewaj?ce nad ni? czarne sztandary, zdobione srebrem. Idzie sobie kolumna, pokrzykuje krocz?cy na czele Ignacy Loyola na tych, co trwaj? w danse macabre pustych igraszek. Daje tym hulakom dobry Ignacy przyjazne ostrze?enie - przed ogniem. Tym piekielnym, i tym, co to zaraz za rogiem.
Na placu.
Nigdy w ?yciu. Eppur si mouve!
Jak si? macie, giaury, producenci kiczu, wy, co to SF, co to fantasy, co to fabu?a dla fabu?y , co to rozrzucacie podobno zatrute czekoladki po placach zabaw. Patrzcie na mnie, jam siny i blady. Wpad?em tu do was, z Grenady by?o mi akurat po drodze. Chcia?em wam powiedzie? - piszcie dalej. Je?eli jest w was co?, co warte jest przekazania innym, to nie utrzymacie tego w sobie nawet stalowym pancerzem. A je?eli niczego w was nie ma, to poch?onie was niepami??. Oblivion. I dobrze wam tak. Nie, nie pchajcie si? tu do ca?owania, giaury, nie wyci?gajcie r?k do u?cisku. Boj? si?... A, cholera, mniejsza z tym, czego si? boj?. Bywajcie w zdrowiu, giaury.
Piszcie dalej. Ja wracam do Grenady. Na zaka?ny.
Czy krzyk Kassandry m?g? uratowa? Troj?? l czy o upadek Troi chodzi?o jej, gdy krzycza?a? Czy te? o to, ?e widzia?a w dymie kadzide?, jak j? sam? obalaj? na ziemi? i gwa?c??
Barbarzy?cy stoj? u bram miasta. Przyci?gn??a ich ?atwa zdobycz, zlecieli si?, niczym muchy do gnij?cego trupa. Jaki cel ma wymachiwanie r?kami, by odgoni? nachalne b?onkoskrzyd?e? Ani trup nie zmartwychwstanie, ani nie powstrzyma si? rozk?adu. l nie powstrzyma si? ju? barbarzy?c?w, bo szli z daleka, szli jak po swoje, i wezm?, co chc?, pod?o?? ogie?, zagrabi?, co si? da, dziwi?c si?, ?e tak ma?o, wbrew plotkom, jest do zagrabienia.
Delenda est Carthago, koniec z Troj?. Ruiny Rzymu, oblepione ?ajnem wizygockich koni, poro?nie pokrzywa. l co z tego? Za osiemset osiemdziesi?t lat urodzi si? Petrarka.
Pewnie, ?e by?oby lepiej, gdyby urodzi? si? wcze?niej. Ale si? nie urodzi?. I tak dobrze, ?e pozna? Laur?. Gdyby jej nie pozna?, kto wie, mo?e organiczy?by si? do pisania fun i pop. Jakich? tam powie?cide? typu "Mord w Pa?acu Do??w", "Gwa?t na Piazza d i San Marco" czy "Zemsta Kondotiera".
Ech, Lauro.

"Marco Polo opisuje most, kamie? po kamieniu.
- Ale kt?ry kamie? wspiera most? - pyta Kub?aj-chan.
- Most nie wspiera si? na tym czy innym kamieniu - odpowiada Marco - lecz na utworzonej przez nie linii ?uku.
Kub?aj-chan trwa w milczeniu, medytuj?c. Potem dorzuca:
- Czemu m?wisz mi o kamieniach? Obchodzi mnie tylko ?uk.
Polo odpowiada:
- Bez kamieni nie ma ?uku".
(Italo Calvino, "Le citta invisibili")

Nie p?aczmy nad upadkiem literatury, nad jej n?dz? i skurwieniem. Od czasu, gdy pierwszy cz?owiek w przyst?pie natchnienia naskroba? na p?askim kamieniu "Posz?a baba na mamuty", taki p?acz i takie zgrzytanie z?b?w nie ustaje, wznosi si? ku niebu, przeszkadzaj?c milionom, kt?re w?a?nie czytaj?. Czytaj? w?a?nie ten pop, ten eskapistyczny ch?am, czytaj? Courts-Mahlerow?, Robbinsa, Susann, Ludluma, Mac leana, Konsalika, Kinga i Howarda. Mi?dzy innymi. i bardzo dobrze. Bo, gdyby nie istnia? kicz, z czym by mo?na por?wna?, do czego odnosi?? Nie by?oby skali.
Skala. Jedna podzia?ka - to "Jej r??owe majteczki" lub "Hot Wet Pussy". Druga -to ostrzy?ona Maria i Robert Jordan. Tutaj -"Oh, oh, I am coming!" Tam - ziemia si? poruszy?a.
Skala. Por?wnanie.
Reszta jest milczeniem.
Nie ma co wylewa? ?ez, bi? na alarm, krzycze? na puszczy i biega? z pochodni?. Czas zrobi swoje. Czas wymiecie i przesieje kurz, drobny, mia?ki, ulotny i niewa?ny. Pozostan? twardsze grudki - b?d? w?r?d nich diamenty, b?d? nuggetty, b?d? ?adne, ale ma?o warte onyksy, b?d? kawa?ki kwarcu, b?d? zwyk?e, szare kamyki, b?d? zrodzone w b?lach kamienie nerkowe, b?d? wybite komu? z?by, b?d? te? grudki zaschni?tego ?ajna. B?dzie to ciekawa kolekcja. Ciekawa przez swoj? r??norodno??. Bo literatura musi by? r??norodna, bo literatura to cz?owiek, to ludzko??. A ludzko??, Panie Jacku, jest wspaniale r??norodna. Ludzko?? sk?ada si? z wieszczy, prorok?w, geniuszy, fryzjer?w, gru?lik?w, ?owc?w g??w, dziwkarzy, wolnomularzy, impotent?w, peda??w, wydawc?w, skurwysyn?w, gondolier?w, programist?w, blondyn?w, skaut?w, podchor??ych, malwersant?w, rogaczy, cham?w, ?ar?ok?w, Wiking?w, t?umaczek, praczek, szwaczek, p?aczek, dziwaczek, zakonnic, senator?w, elektryk?w, g?wniarzy, starszych radc?w, poet?w, prezes?w, introligator?w, templariuszy, Indian Arapahoe, p?etwonurk?w, szwagr?w, pana Ma?ka, panny Pauliny, groto?az?w, ?on naszych, ?on cudzych, braci, si?str, salowych, neurochirurg?w, z?odziei, katechet?w, redaktor?w i flagellant?w. I innych.
I z Ciebie.
I ze mnie te?.