?eromski S. POGANIN

Po nieustaj?cym, kilkudniowym deszczu nadszed? dzie? niepogodny jeszcze, lecz cichy przecie i ciep?y. ?agodny wiatr zachodni dar? jednolite sklepienie burych chmur na p?yty tytaniczne, k?ad? jedn? na drugiej warstwami, tworz?c z ich kraw?dzi jakby wywr?cone schody, od kra?ca widnokr?gu do bezkszta?tnej g??biny niebieskiej wiod?ce.
Szed?em miedzami i ?cie?kami polnymi, kt?rych kierunek i kszta?t pami?ta?em, jak przez sen, z czas?w dzieci?stwa. To ta sama uboga r?wnina podlaska, z lekka powyginana w p?askie zag??bienia ??k, w okr?g?e wzg?rza, te same zmursza?e ze staro?ci p?oty z opadaj?cymi ?erdziami, te same rokiciny, wikle i sity nad b?otami, dalekie wydmuchy szarego piasku i Bug jasnoniebieski - kt?re ?ni?y mi si? tylekro?.
W ci?gu kilku lat ostatnich nie wyje?d?a?em zupe?nie z Warszawy i, ?yj?c jej ?yciem, by?em "chory na Moskali", na chorob? dziwn?, nie daj?c? si? okre?li?, lecz bez w?tpienia wyniszczaj?c? organizmy psychiczne tysi?ca ludzi. Wytwarza ona w jednostkach pewnego rodzaju melancholi?, odraz? do wszystkiego, cokolwiek si? wszczyna, a jednocze?nie chorobliw? i bezradn? nadwra?liwo?? na ludzk? niedol?, kt?ra n?ka co godzina, codziennie, wsz?dzie toczy dusz? jak skir i r?wna si? jakiemu? nieprzerwanemu szarpaniu ?y?. Choroba ta nie jest ani sentymentalizmem, ani szowinizmem, ani nienawi?ci?, ani mi?o?ci?, lecz jest po prostu g?uch? i niem? rozpacz? umys??w. Pokazuje nico?? systemat?w my?lenia, idei, ukocha?, prac w pocie czo?a, w zaparciu si? siebie, w obeldze i potwarzy, bohaterstw cicho spe?nianych, jak zbrodnie, po?wi?ce? tajemniczych - uczy, ?e jeden jest pewnik nieomylny, jeden cel i wynik wszystkiego: "po?a?ujtie w ?andarmskuju!"...
By? pocz?tek czerwca, ?yta sz?y w s?up i czarna fala goni?a ju? po ich powierzchni fal? p?ow?, na ??kach trawy po deszczu pu?ci?y si? bujnie, ostre ???te jaskry pok?ad?y na ich jasnozielonym tle smugi p?omieniste, pachnia?y poziomki, dojrzewaj?ce zio?a i ca?y ten dziwnie wonny, nieuj?ty czad wilgotnej ??ki. Na czystych, ma?ych ka?u?ach wody deszczowej wiatr wzdyma? drobne, ciemnogranatowe fale, a te ko?ysa?y rytmicznie badyle mietlicy z d?ugimi o?ciami u plewek kwiatowych i grube, pozginane sitowia. Cisza, nareszcie cisza, samotno?? i pola!
Zapuszczona i ledwie widoczna ?cie?ka sz?a wzd?u? rzeki, nad kt?r? zwiesza?y si? g?ste zaro?la, tworz?c na dalekiej przestrzeni ??k pas, zataczaj?cy p??kola. Za rzek?, na nieznacznym wzg?rzu piaszczystym, zaczyna? si? las, si?gaj?cy a? owych wydmuch?w nad brzegiem Bugu. Male?kie p??wyspy, utworzone przez rzeczne zakr?ty, podobne by?y do zacienionych bujn? krzewin? samorodnych altanek. W jednej z takich siedzia?, plecami o krzaki oparty, stary ch?op - pastuch. By? to typowy Jad?wing-Polak: chudy, ko?cisty, zgarbiony, o twarzy ?ci?g?ej, czarnej prawie, o ustach w?skich, zaci?tych, brwiach zsuni?tych. Ubrany by? w zgrzebny, na czerwono ufarbowany spancer, w takie? spodnie, oberwane i podarte, i s?omiany kapelusz, spod kt?rego zwiesza?y si? siwe, d?ugie i rzadkie w?osy. Bose nogi z zakrzywionymi i pozbijanymi palcami, z wypchni?tymi w ty? pi?tami, wyci?gn?? przed siebie i tak by? zatopiony w pracowite plecenie ?apcia lipowego, ?e mi? nie spostrzeg?. Obok niego le?a? kancerek z kory olszowej, osadzony na d?ugim kiju - do ?owienia rak?w.
- A co to majstrujesz, stary? -zawo?a?em pochylaj?c si? nad nim.
Szybko podni?s? g?ow? i ?ypi?c zabawnie oczami wpatrywa? si? we mnie.
- Widzicie przecie, panulu, byd?o pas?, raki ?owi?, taj ?ape? plot?... - odpowiedzia? po chwili starczym, zd?awionym g?osem, lecz t? polszczyzn? ?piewn?, czyst? i pi?kn?, jak? m?wi lud pochodzenia jad?wingo-polskiego tamtych okolic.
- A c??, raki ci si? ?owi??
- On by si? i ?owi?, rak bestyja, po deszczu; ta, widzisz, ?aby tej paskudnej nagna? nie mog?. Taka m?dra i ?aba nasta?a: po tej stronie, gdzie byd?o chodzi, po pastwisku nie siedzi, po trawie skacze, a trawy ma?ci? grzech - bogata trawa jaka!
M?wi?c to, wpatrywa? si? we mnie uparcie, zawzi?cie, jako? chytrze i nieufnie. Gdzie? t? twarz, za lat dzieci?cych zapewne, widzia?em, lecz gdzie i kiedy, usi?owa?em przypomnie? daremnie. Zachowa?o j? nie?wiadome jakby my?lenie - t? sam?, z pa?aj?cymi pos?pnie oczami. Wiedzia?em jednak, ?e oczy te dawniej, wtedy - mia?y wyraz inny. Dzisiejsza ich nieufno?? i szydercze wejrzenie przykro?? i b?l mi sprawia?y.
- Gdzie? ja ciebie ju? widzia?em, dziadu... Zezem spojrza? na mnie i rzek?:
- Du?o ja si? po ?wiecie t?uk?, mo?e mi? gdzie i zazna?e?. A ty, panulu, sk?d?
Nie odpowiadaj?c zapyta?em wymijaj?co: - Pastuchem jeste? - we dworze?
- Ni - gromadzkie byd?o pas?. - Szmaciny na tobie liche...
- Dziadowskie. Dawno ja si? z dziewkami kocha? przesta? prawie takie.
- Zas?ug u tej gromady pobierasz du?o?
- Zas?ug?... - za?mia? si?. - Przyodziewek mi daj?. - I straw??
- Gdzie za?? Jag?d to ma?o? Czerwona jagoda w lesie jest, malina si? trafi - malina w tutejszych miejscach du?a, s?odka, czernica b?dzie, dziad ro?nie w jarze. Rak?w na?owi?, w w?glach napiek?... ?ywcem ich - ta tak si? objem! Rybka, p?oteczka bia?a na ?pilk? si? ?apie, ?liw si? pod kamykami pluskaj?, t?uste jak wieprzki.
Zapalaj?c si? coraz bardziej, prawi?:
- Ej - o jednym ja tu kaczym gnie?dzie wiem -du?e kaczki, krzy??wki. Jak klapaki wyrosn?, jak w pa?ach b?d?, r?kami pobior?, ?by poukr?cam, w glin? ka?de z osobna zalepi?, w w?gle te kule pok?ad? - pa?ek skuba? nie trzeba, bo do gliny przyschn?, a jad?o jakie - ha!
Kiedy to m?wili i oczy mu si? za?mia?y ?agodnie, przypomnia?em sobie wszystko.
- To? ty z Pratulina!
Ch?opu dolna warga drgn??a i oczy dziko b?ysn??y.
- Z Pratulina? - zapyta? przewlekle: - A tobie na co, sk?d ja?
- Ja ciebie widzia?em dawno, jak zbrodnia by?a. Patrzy? mi teraz w oczy surowo, pokaszluj?c z cicha.
- Ty? mia? du?? koloni?, bogatym by?e? ch?opem; so?tysem pami?tam...
- Co? ja nie przypomn?... dawny to czas - szepta? jakby do siebie szyderczo. - Dawny to czas... ja teraz russki mu?yk, prawos?awny...
- A c??, na pastuchy zeszed?e?? Gdzie? grunt? Przepi?e? czy jak?
- Grunt? - m?wi? zamy?lony, patykiem uderzaj?c w ziemi?. - Ja i ?onk? przepi?em, i dwoje dzieci. Ch?opiec jeden by? u mnie rze?ki jak ten ?rebiec, drugi male?ki, male?ki... Do Pana Jezusa ja ich przepi?; wzi?? unie oddaje - he - he...
- Wywie?li?
- Co? ty na mnie ustygujesz, panulu - Moskalik ty mo?e jaki, powiatowy mo?e - a?
- Nie, bracie...
Popatrzy? na mnie - i spos?pnia?a nagle ta twarz zimna i skrzep?a, milcz?ca g?ucho, niby pole nagiego gruntu - jakby na ni? cie? pad? znienacka.
- Pod serce ty mnie gryziesz, pod serce... - m?wi? ko?ysz?c g?ow?. - Ot ja so?tys, ot ja w?o?cijan, ot ja m?dry gospodarz, pi?mienny cz?owiek - gromadzkie byd?o pasam, w ga?ganach chodz?, strawy ciep?ej nie mam - ot jak... A ?onka w stepie po pro?bie chodzi, a na synki moje cudzy cz?owiek pluje - ot jak... U mnie ?yto ros?o k?osiste, wysokie, u mnie bu?anki dwa r?a?y, u mnie kr?w pi??, u mnie... hej! - Moskaliki, wy Moskaliki!... M?wi?em mu o Chrystusie mi?osiernym, co ?zy n?dzarz?w w sercu trzyma, co krzywdy wszystkie pami?ta, co kara? b?dzie barbarzy?c?...
S?uchali mnie uwa?nie, ze ?ci?gni?tymi brwiami, g?ow? potakiwa? - a? nagle przerwa?:
- Mi?d u ciebie w u?ciech jak u ksi?dza. M?odziute?ki ty... A ja, widzisz, stary, dawno ja to ju? s?ysza?em, dawno... S?u?y? ja Jemu wiernie - temu Panu Jezusowi - a na mnie on nie wejrza?, a na ca?y nar?d ch?opski nie wejrza?, w r?k? oprawc?w nas wyda?. A s?u?y? ja Jemu wiernie, nie g?b? - ot jak!
Gwa?townym ruchem rozerwa? tasiemk? koszuli pod szyj? i obna?y? rami? i plecy poszarpane w szwach, w bliznach, w ?ladach ran ohydnych. Z oczu mu strzeli? dziki blask, brwi wznios?y si? na czo?o, z?by wyszczerzy?y i buchn??a na twarz nami?tno?? dzika, g?ucha, ch?opska, dawno zduszona. Zacz?? m?wi? szybko, g?o?no, g?osem ochryp?ym:
- Ja si? Jego nie zapiera?, na rot?-m wojska wyszed? z krzy?em i piersi odkry?. Ze mnie cia?o kawa?kami lecia?o pod batem - ja imienia Jego wzywa?.
Ja w Brze?ciu mi?dzy zb?jami i ?otrami krzy?em le?a? po ca?ych nocach, na mnie ?o?dactwo plu?o, grunt m?j sprzedali za nic, dzieci wywie?li - ja tylko imienia Jego wzywa?. A? raz w nocy rozum i statek na mnie przyszed?... Jakby Pan B?g na niebie byli, jakby by? sprawiedliwy, toby na ?wiecie nie by?o tego katowstwa.
Widzia?em ja Moskw?, Ni?ni-Nowgorod - tam moskiewskiego luda moc. Je?li w naszej religii prawda - to za c?? tamto wszystko w b??dach ?yje? Gadki ksi?dzowskie!
Tu nie ma prawdy - to gdzie? ona? W niebiesiech? - Hej - pieni?dzy to nabior? za t? gadk? popy a ksi?dze! Ja si? na prawos?awnego podpisa?em, tam, w tym Ni?nim, ale mi i cerkiew, i ko?ci?? - tfu!
- Dziadu - ej dziadu!
- Tak to... Sam by?em i cho?-em cierpia?, gorzko?? tylko mia?em w sercu z modlitwy, z post?w, umartwie?. Teraz swoj? rzecz wiem. Gruntu mi Moskal nie odda?, bo ?ona, powiada, oporna jest. Ano nic - to i dobrze. A grzyby te i jag?dki, rybki i raki - to ju? przecie niczyje, ludzkie, nie jego - piecz?tki nie na?o?y.
- A kt?? te grzybki i jag?dki stwarza dla ciebie?
- Tego to i ty nie wiesz, panulku... Samo ono tak stoi. S?oneczko ono mo?e jasne... Jak ja je zobacz?-oto mi w sercu lubo, a w g?owie jasno. Wstaje se ono co dzie?, pracuje, traweczki hoduje, zio?a przer??ne, a nie ukrzywdzi nikogo, nikt ta za nie w sk?r? nie dosta? - tak to... Idzi, panulu, a nie gadaj Moskalikom nic, bo mi? tu znowu targa? przyjd?...
Poszed?em... Mroki wieczorne sp?ywa?y na ziemi?...