I
Jak zwykle, pierwsze zwr?ci?y na niego uwag? koty i dzieci. Pr?gowaty kocur, ?pi?cy na nagrzanym s?o?cem s?gu drewna, drgn??, uni?s? okr?g?? g?ow?, po?o?y? uszy, parskn?? i czmychn?? w pokrzywy. Trzyletni Dragomir, syn rybaka Trigli, kt?ry na progu cha?upy robi? co m?g?, aby jeszcze bardziej upapra? upapran? koszulin?, rozwrzeszcza? si?, wlepiaj?c za?zawione oczy w przeje?d?aj?cego obok je?d?ca.
Wied?min jecha? powoli, nie staraj?c si? wyprzedza? wozu z sianem tarasuj?cego uliczk?. Za nim, wyci?gaj?c szyj?, co chwila mocno napinaj?c postronek, uwi?zany do ??ku siod?a, truchta? objuczony osio?. Opr?cz zwyk?ych juk?w d?ugouch taszczy? na grzbiecie spory kszta?t owini?ty w derk?. Szarobia?y bok os?a pokrywa?y czarne smugi zakrzep?ej krwi.
W?z skr?ci? wreszcie w boczn? uliczk? prowadz?c? do spichlerza i przystani, z kt?rej wia?o bryz?, smo?? i wolim moczem. Geralt przyspieszy?. Nie zareagowa? na zduszony krzyk handlarki warzyw, wpatrzonej w ko?cist?, szponiast? ?ap? wystaj?c? spod derki, podryguj?c? w rytmie truchtu os?a. Nie obejrza? si? na rosn?cy t?umek ludzi id?cy za nim, faluj?cy w podnieceniu.
Przed domem w?jta, jak zwykle, pe?no by?o woz?w. Geralt zeskoczy? z siod?a, poprawi? miecz na plecach, przerzuci? uzd? przez drewnian? barierk?. T?um pod??aj?cy za nim utworzy? p??kole wok?? os?a.
Krzyki w?jta s?ycha? by?o ju? przed wej?ciem.
- Nie wolno, m?wi?! Nie wolno, psiama?! Nie rozumiesz po ludzku, ?achudro?
Geralt wszed?. Przed w?jtem, ma?ym i p?katym, poczerwienia?ym z gniewu, sta? wie?niak trzymaj?c za szyj? szamocz?c? si? g??.
- Czego... Na wszystkich bog?w! To ty, Geralt? Czy mnie wzrok nie myli? - I znowu, zwracaj?c si? do ch?opa: - Zabieraj to, chamie! Og?uch?e??
- M?wili - be?kota? wie?niak, zezuj?c na g?? - ?e trzeba da? cosik wielmo?nemu, bo inakszy...
- Kto m?wi?? - wrzasn?? w?jt. - Kto? ?e ja niby co, ?ap?wki bior?? Nie pozwalam, powiadam! Won, powiadam! Witaj, Geralt.
- Witaj, Caldemeyn.
W?jt, ?ciskaj?c d?o? wied?mina, klepn?? go w rami? drug? r?k?.
- Nie by?o ci? tu chyba ze dwa lata, Geralt. Co? ?e te? ty nigdzie nie zagrzejesz miejsca. Sk?d przybywasz? A, psia rzy?, co za r??nica sk?d. Hej, przynie? tam kt?ry piwa! Siadaj, Geralt, siadaj. U nas zamieszanie, bo jutro jarmark. Co tam u ciebie, opowiadaj!
- Potem. Najpierw wyjd?my.
Na zewn?trz t?umek by? ju? ze dwa razy wi?kszy, ale wolna przestrze? wok?? os?a nie zmniejszy?a si?. Geralt odrzuci? derk?. T?um ochn?? i cofn?? si?. Caldemeyn szeroko otworzy? usta.
- Na wszystkich bog?w, Geralt! Co to jest?
- Kikimora. Nie ma za ni? jakiej? nagrody, panie w?jcie?
Caldemeyn przest?pi? z nogi na nog?, patrz?c na paj?kowaty, obci?gni?ty zesch?? czarn? sk?r? kszta?t, na szkliste oko z pionow? ?renic?, na ig?owate k?y w zakrwawionej paszczy.
- Gdzie... Sk?d to...
- Na grobli, ze cztery mile przed miasteczkiem. Na mokrad?ach. Caldemeyn, tam musieli gin?? ludzie. Dzieci.
- Ano, zgadza si?. Ale nikt... Kto m?g? przypu?ci?... Hej, ludkowie, do dom?w, do roboty! To nie widowisko! Zakryj to, Geralt. Muchy si? zlatuj?.
W izbie w?jt bez s?owa chwyci? garniec piwa i wypi? do dna, nie odejmuj?c od ust. Westchn?? ci??ko, poci?gn?? nosem.
- Nagrody nie ma - powiedzia? ponuro. - Nikt nawet nie przypuszcza?, ?e co? takiego siedzi w s?onych bagnach. Fakt, kilka os?b przepad?o w tamtej okolicy, ale... Ma?o kto ?azi? po tej grobli. A ty sk?d si? tam wzi??e?? Dlaczego nie jecha?e? g??wnym traktem?
- Na g??wnych traktach trudno o zarobek dla mnie, Caldemeyn.
- Zapomnia?em - w?jt st?umi? bekni?cie, wydymaj?c policzki. - A taka to by?a spokojna okolica. Nawet skrzaty z rzadka jeno szcza?y tu babom do mleka. I masz, pod samym bokiem jaka? kociozmora. Wypada, ?e musz? ci podzi?kowa?. Bo zap?aci?, to ja ci za ni? nie zap?ac?. Nie mam funduszy.
- Pech. Przyda?oby mi si? troch? grosza, aby przezimowa? - wied?min ?ykn?? z garnca, otar? usta z piany. - Wybieram si? do Yspaden, ale nie wiem, czy zd???, nim ?niegi zawal? drogi. Mog? utkn?? w kt?rym? z gr?dk?w wzd?u? Luto?skiego traktu.
- D?ugo zabawisz w Blaviken?
- Kr?tko. Nie mam czasu si? zabawia?. Idzie zima.
- Gdzie si? zatrzymasz? Mo?e u mnie? Wolna izba jest na stryszku, po co masz si? da? obedrze? przez karczmarzy, tych z?odziei. Pogadamy, opowiesz, co w szerokim ?wiecie s?ycha?.
- Ch?tnie. Ale co na to twoja Libusze? Ostatnim razem da?o si? zauwa?y?, ?e nie przepada za mn?.
- W moim domu baby nie maj? g?osu. Ale, mi?dzy nami, nie r?b przy niej tego, co ostatnim razem, podczas kolacji.
- Idzie ci o to, ?e rzuci?em widelcem w szczura?
- Nie. Idzie mi o to, ?e trafi?e?, chocia? by?o ciemno.
- My?la?em, ?e to b?dzie zabawne.
- By?o. Ale nie r?b tego przy Libusze. S?uchaj, a ta... jak jej tam... Kiki...
- Kikimora.
- Potrzebna ci do czego??
- Ciekawe, do czego? Je?li nie ma nagrody, mo?esz j? kaza? wrzuci? do gnoj?wki.
- Pomys? nie jest z?y. Hej tam, Karelka, Borg, Nosikamyk! Jest tam kt?ry?
Wszed? stra?nik miejski z partyzan? na ramieniu, z hukiem zawadzaj?c ostrzem o o?cie?nic?.
- Nosikamyk - rzek? Caldemeyn. - We? kogo? do pomocy, zabierz sprzed cha?upy os?a razem z tym ?wi?stwem zapakowanym w derk?, wyprowad? za chlewiki i utop w gnoj?wce. Zrozumia?e??
- Wedle rozkazu. Ale... Panie w?jcie...
- Czego?
- Mo?e nim topi? to ohydztwo...
- No?
- Pokaza?by Mistrzowi Irionowi. A nu? mu si? do czego? przygodzi.
Caldemeyn pacn?? si? w czo?o otwart? d?oni?.
- Nieg?upi?, Nosikamyk. S?uchaj, Geralt, mo?e nasz miejscowy czarodziej odpali ci co? za t? padlin?. Rybacy znosz? mu r??ne dziworyby, o?mionogi, klabatry czy kerguleny, niejeden na tym zarobi?. Chod?, przejdziemy si? do wie?y.
- Dorobili?cie si? czarodzieja? Na sta?e czy dorywczo?
- Na sta?e. Mistrz Irion. Mieszka w Blaviken od roku. Mo?ny mag, Geralt, z samego wygl?du poznasz.
- W?tpi?, czy mo?ny mag zap?aci za kikimor? - skrzywi? si? Geralt. - O ile wiem, nie jest potrzebna do produkcji ?adnych eliksir?w. Zapewne wasz Irion tylko mi naur?ga. My, wied?mini, nie kochamy si? z czarodziejami.
- Nigdy nie s?ysza?em, ?eby Mistrz Irion komu? ur?ga?. Czy zap?aci, nie przysi?gn?, ale spr?bowa? nie zawadzi. Na bagnach mo?e by? wi?cej takich kikimor?w, i co wtedy? Niech czarodziej obejrzy stwora i w razie czego rzuci jakie? czary na bagniska albo co.
Wied?min pomy?la? przez chwil?.
- Punkt dla ciebie, Caldemeyn. C??, zaryzykujemy spotkanie z Mistrzem Irionem. Idziemy?
- Idziemy. Nosikamyk, odgo? te dzieciaki i bierz k?apoucha na postronek. Gdzie moja czapka?
II
Wie?a, zbudowana z g?adko ociosanych blok?w granitu, zwie?czona z?batymi blankami, przedstawia?a si? imponuj?co, g?ruj?c nad pot?uczonymi dach?wkami domostw i wkl??ni?tymi strzechami cha?up.
- Odnowi?, widz? - rzek? Geralt. - Czarami czy zap?dzi? was do roboty?
- Czarami, g??wnie.
- Jaki on jest, ten wasz Irion?
- Porz?dny. Ludziom pomaga. Ale odludek, mruk. Z wie?y prawie nie wychodzi.
Na drzwiach zdobnych rozet? intarsjowan? jasnym drewnem wisia?a ogromna ko?atka w kszta?cie p?askiego, wy?upiastookiego ?ba ryby trzymaj?cej mosi??ne k??ko w z?batej paszcz?ce. Caldemeyn, obeznany wida? z dzia?aniem mechanizmu, zbli?y? si?, odchrz?kn?? i wyrecytowa?:
- Pozdrawia w?jt Caldemeyn ze spraw? do Mistrza Iriona. Z nim pozdrawia wied?min Geralt z Rivii, tako? ze spraw?.
Przez d?u?sz? chwil? nic si? nie dzia?o, wreszcie rybi ?eb poruszy? z?bat? ?uchw?, tchn?? ob?oczkiem pary.
- Mistrz Irion nie przyjmuje. Odejd?cie, dobrzy ludzie.
Caldemeyn podrepta? w miejscu, spojrza? na Geralta. Wied?min wzruszy? ramionami. Nosikamyk, skupiony i powa?ny, d?uba? w nosie.
- Mistrz Irion nie przyjmuje - powt?rzy?a metalicznie ko?atka. - Odejd?cie, dobrzy...
- Nie jestem dobrym cz?owiekiem - przerwa? g?o?no Geralt. - Jestem wied?minem. To, na o?le, to jest kikimora, kt?r? zabi?em bardzo blisko miasteczka. Obowi?zkiem ka?dego czarodzieja rezydenta jest dba? o bezpiecze?stwo w okolicy. Mistrz Irion nie musi zaszczyca? mnie rozmow?, nie musi mnie przyjmowa?, je?li taka jego wola. Ale kikimor? niech sobie obejrzy i wyci?gnie wnioski. Nosikamyk, odtrocz kikimor? i zwal j? tutaj, pod same drzwi.
- Geralt - rzek? cicho w?jt. - Ty odjedziesz, a ja tu b?d? musia?...
- Idziemy, Caldemeyn. Nosikamyk, wyjmij palec z nosa i zr?b, co kaza?em.
- Zaraz - powiedzia?a ko?atka zupe?nie innym g?osem. - Geralt, to naprawd? ty?
Wied?min zakl?? cicho.
- Trac? cierpliwo??. Tak, to naprawd? ja. I co z tego, ?e to naprawd? ja?
- Podejd? blisko do drzwi - rzek?a ko?atka, pykaj?c ob?oczkiem pary. - Sam. Wpuszcz? ci?.
- Co z kikimor??
- Pal j? licho. Chc? z tob? rozmawia?, Geralt. Tylko z tob?. Wybaczcie, w?jcie.
- Co mi tam, Mistrzu Irionie - machn?? r?k? Caldemeyn. - Bywaj, Geralt. Zobaczymy si? p??niej. Nosikamyk! Potwora do gnoj?wki!
- Wedle rozkazu.
Wied?min podszed? do intarsjowanych drzwi, kt?re uchyli?y si? bardzo niewiele, tyle, by m?g? si? przecisn??, po czym natychmiast zatrzasn??y si?, pozostawiaj?c go w zupe?nym mroku.
- Hej! - zawo?a?, nie kryj?c z?o?ci.
- Ju? - odpowiedzia? g?os, dziwnie znajomy.
Wra?enie by?o tak niespodziewane, ?e wied?min zatoczy? si? i wyci?gn?? r?k?, szukaj?c oparcia. Nie znalaz?.
Sad kwit? bia?o i r??owo, pachnia? deszczem. Niebo przecina? wielobarwny ?uk t?czy, spinaj?cy korony drzew z dalekim, b??kitnym ?a?cuchem g?rskim. Domek po?r?d sadu, male?ki i skromny, ton?? w malwach. Geralt spojrza? pod nogi i stwierdzi?, ?e stoi po kolana w macierzance.
- No, chod??e, Geralt - odezwa? si? g?os. - Jestem przed domem.
Wszed? w sad pomi?dzy drzewa. Dostrzeg? po lewej ruch, obejrza? si?. Jasnow?osa dziewczyna, zupe?nie naga, sz?a wzd?u? rz?du krzew?w, nios?c koszyk pe?en jab?ek. Wied?min solennie sobie obieca? nie dziwi? si? wi?cej.
- Nareszcie. Witaj, wied?minie.
- Stregobor! - zdziwi? si? Geralt.
Wied?min spotyka? w ?yciu z?odziei wygl?daj?cych jak rajcy miejscy, rajc?w wygl?daj?cych jak proszalne dziady, nierz?dnice wygl?daj?ce jak kr?lewny, kr?lewny wygl?daj?ce jak cielne krowy i kr?l?w wygl?daj?cych jak z?odzieje. A Stregobor zawsze wygl?da? tak, jak wedle wszystkich prawide? i wyobra?e? winien wygl?da? czarodziej. By? wysoki, chudy, zgarbiony, mia? wielkie, siwe, krzaczaste brwi i d?ugi, zakrzywiony nos. Na dobitk? nosi? czarn? pow??czyst? szat? z nieprawdopodobnie szerokimi r?kawami, a w r?ku dzier?y? d?uga?ny posoch z kryszta?ow? ga?k?. ?aden ze znanych Geraltowi czarodziej?w nie wygl?da? tak jak Stregobor. Co dziwniejsze, Stregobor faktycznie by? czarodziejem.
Siedli na ganku otoczonym malwami w wiklinowych fotelach, przy stoliku z blatem z bia?ego marmuru. Naga blondynka z koszem jab?ek zbli?y?a si?, u?miechn??a, obr?ci?a i wr?ci?a do sadu, ko?ysz?c biodrami.
- To te? iluzja? - spyta? Geralt, patrz?c na ko?ysanie.
- Te?. Jak wszystko tutaj. Ale to jest, m?j kochany, iluzja pierwszej klasy. Kwiaty pachn?, jab?ka mo?esz je??, pszczo?a mo?e ci? u??dli?, a j? - czarodziej wskaza? na blondynk? - mo?esz...
- Mo?e p??niej.
- S?usznie. Co tu robisz, Geralt? Nadal trudnisz si? zabijaniem za pieni?dze przedstawicieli gin?cych gatunk?w? Ile dosta?e? za kikimor?? Pewnie nic, inaczej nie przyszed?by? tutaj. I pomy?le?, ?e s? ludzie nie wierz?cy w przeznaczenie. Chyba ?e wiedzia?e? o mnie. Wiedzia?e??
- Nie wiedzia?em. To ostatnie miejsce, w kt?rym mog?em si? ciebie spodziewa?. O ile mnie pami?? nie myli, dawniej mieszka?e? w Kovirze, w podobnej wie?y.
- Wiele si? zmieni?o od tamtych czas?w.
- Chocia?by twoje miano. Podobno jeste? teraz Mistrzem Irionem.
- Tak nazywa? si? tw?rca tej wie?y, zmar?o mu si? co? ze dwie?cie lat temu. Uzna?em, ?e nale?y jako? go uczci?, zajmuj?c jego siedlisko. Robi? tu za rezydenta. Wi?kszo?? mieszka?c?w utrzymuje si? z morza, a jak wiesz, moja specjalno??, poza iluzjami, to pogoda. Czasem sztorm ucisz?, czasem wywo?am, czasem zachodnim wiatrem przygnam bli?ej brzeg?w ?awice witlink?w i dorszy. Mo?na ?y?. To znaczy - doda? ponuro - mo?na by?o ?y?.
- Dlaczego "mo?na by?o"? Sk?d zmiana imienia?
- Przeznaczenie ma wiele twarzy. Moje jest pi?kne z wierzchu i obrzydliwe wewn?trz. Wyci?gn??o ku mnie swoje krwawe szpony...
- Nic si? nie zmieni?e?, Stregobor - skrzywi? si? Geralt. - Bredzisz, robi?c przy tym m?dre i znacz?ce miny. Nie mo?esz m?wi? normalnie?
- Mog? - westchn?? czarnoksi??nik. - Je?li ci? to ma uszcz??liwi?, to mog?. Dotar?em a? tutaj, kryj?c si? i uciekaj?c przed potworn? istot?, kt?ra chce mnie zamordowa?. Ucieczka nie zda?a si? na nic, odnalaz?a mnie. Wedle wszelkiego prawdopodobie?stwa spr?buje mnie zabi? jutro, najdalej pojutrze.
- Aha - rzek? beznami?tnie wied?min. - Teraz rozumiem.
- Jak mi si? zdaje, gro??ca mi ?mier? nie robi na tobie wi?kszego wra?enia?
- Stregobor - powiedzia? Geralt. - Taki jest ?wiat. Wiele si? widzi podr??uj?c. Dw?ch ch?op?w zabija si? o miedz? po?rodku pola, kt?re jutro stratuj? konie dru?yn dw?ch komes?w chc?cych si? nawzajem wymordowa?. Wzd?u? dr?g na drzewach dyndaj? wisielcy, w lasach zb?jcy podrzynaj? gard?a kupcom. W miastach co krok potykasz si? o trupy w rynsztokach. W pa?acach d?gaj? si? sztyletami, a na ucztach co i rusz kto? wali si? pod st??, siny od trucizny. Przyzwyczai?em si?. Dlaczego wi?c ma robi? na mnie wra?enie gro??ca ?mier?, i to w dodatku gro??ca tobie?
- W dodatku gro??ca mnie - powt?rzy? z przek?sem Stregobor. - A ja mia?em ci? za przyjaciela. Liczy?em na twoj? pomoc.
- Nasze ostatnie spotkanie - rzek? Geralt - mia?o miejsce na dworze kr?la Idiego w Kovirze. Przyszed?em po zap?at? za zabicie amfisbeny, kt?ra terroryzowa?a okolic?. W?wczas ty i tw?j konfrater Zavist na wyprz?dki nazywali?cie mnie szarlatanem, bezmy?ln? maszyn? do mordowania i, je?eli dobrze pami?tam, ?cierwojadem. W rezultacie Idi nie do??, ?e nie zap?aci? mi ani szel?ga, to jeszcze da? dwana?cie godzin na opuszczenie Koviru, a ?e mia? popsut? klepsydr?, ledwo zd??y?em. A teraz, powiadasz, liczysz na moj? pomoc. Powiadasz, ?ciga ci? potw?r. Czego si? boisz, Stregobor? Je?li ci? dopadnie, powiedz mu, ?e ty lubisz potwory, chronisz je i dbasz, by ?aden wied?min ?cierwojad nie zak??ca? im spokoju. Zaiste, je?li potw?r ci? wypatroszy i po?re, oka?e si? strasznym niewdzi?cznikiem.
Czarodziej milcza? odwr?ciwszy g?ow?. Geralt za?mia? si?.
- Nie nadymaj si? jak ?aba, magiku. M?w, co ci grozi. Zobaczymy, co si? da zrobi?.
- S?ysza?e? o Przekle?stwie Czarnego S?o?ca?
- A jak?e, s?ysza?em. Tyle ?e pod nazw? Mania Ob??kanego Eltibalda. Tak wszak?e nazywa? si? mag, kt?ry rozp?ta? hec?, w wyniku kt?rej zamordowano lub uwi?ziono w wie?ach kilkadziesi?t dziewcz?t z wielkich rod?w, nawet kr?lewskich. Mia?y by? jakoby op?tane przez demony, przekl?te, ska?one przez Czarne S?o?ce, bo tak w waszym nad?tym ?argonie nazwali?cie najzwyklejsze w ?wiecie za?mienie.
- Eltibald, kt?ry wcale nie by? ob??kany, odcyfrowa? napisy na menhirach Dauk?w, na p?ytach nagrobnych w nekropoliach Wo?gor?w, zbada? legendy i podania bobo?ak?w. Wszystkie m?wi?y o za?mieniu w spos?b pozostawiaj?cy ma?o w?tpliwo?ci. Czarne S?o?ce mia?o zwiastowa? rych?y powr?t Lilit, czczonej wci?? na Wschodzie pod imieniem Niya, i zag?ad? rasy ludzkiej. Drog? dla Lilit mia?o utorowa? "sze??dziesi?t niewiast w koronach z?otych, kt?re krwi? wype?ni? doliny rzek".
- Brednia - powiedzia? wied?min. - A w dodatku nie do rymu. Wszystkie przyzwoite przepowiednie s? do rymu. Wiadomo powszechnie, o co w?wczas sz?o Eltibaldowi i Radzie Czarodziej?w. Wykorzystali?cie majaczenia szale?ca, aby umocni? wasz? w?adz?. By rozbi? sojusze, popsu? koligacje, zamiesza? w dynastiach, s?owem, mocniej potarga? za sznurki umocowane do kukie?ek w koronach. A ty mi tu prawisz o przepowiedniach, kt?rych powstydzi?by si? dziad na jarmarku.
- Mo?na mie? zastrze?enia do teorii Eltibalda, do interpretacji przepowiedni. Ale nie spos?b podwa?y? faktu wyst?pienia potwornej mutacji w?r?d dziewcz?t urodzonych kr?tko po za?mieniu.
- C?? sprawia, ?e nie mo?na tego podwa?y?? S?ysza?em co? zupe?nie przeciwnego.
- By?em przy sekcji jednej z nich - powiedzia? czarodziej. - Geralt, to, co znale?li?my wewn?trz czaszki i rdzenia, nie dawa?o si? jednoznacznie okre?li?. Jaka? czerwona g?bka. Wewn?trzne organy przemieszane, niekt?rych w og?le brak. Wszystko pokryte ruchliwymi rz?skami, sinor??owymi strz?pkami. Serce o sze?ciu komorach. Dwie praktycznie w atrofii, ale jednak. Co ty na to?
- Widzia?em ludzi maj?cych zamiast r?k orle szpony, ludzi z wilczymi k?ami. Ludzi o dodatkowych stawach, dodatkowych organach i dodatkowych zmys?ach. Wszystko to by?y efekty waszego babrania si? w magii.
- Widzia?e? r??ne mutacje, powiadasz - uni?s? g?ow? czarnoksi??nik. - A ile z nich zat?uk?e? za pieni?dze, zgodnie ze swoim wied?mi?skim powo?aniem? Co? Bo mo?na mie? wilcze k?y i poprzestawa? na szczerzeniu ich do dziewek w ober?y, a mo?na mie? jednocze?nie wilcz? natur? i atakowa? dzieci. A tak w?a?nie by?o w przypadku dziewczynek urodzonych po za?mieniu, u kt?rych stwierdzono wr?cz niepoczytaln? sk?onno?? do okrucie?stwa, agresji, gwa?townych wybuch?w gniewu, a tak?e wybuja?y temperament.
- U ka?dej baby mo?na stwierdzi? co? takiego - zadrwi? Geralt. - Co ty mi tu pleciesz? Pytasz, ile mutant?w zabi?em, dlaczego nie ciekawi ci?, ile z nich odczarowa?em, wyzwoli?em od kl?twy? Ja, pogardzany przez was wied?min. A co uczynili?cie wy, pot??ni czarnoksi??nicy?
- Zastosowano wy?sz? magi?. Nasz?, jak r?wnie? kap?a?sk?, w r??nych ?wi?tyniach. Wszystkie pr?by zako?czy?y si? ?mierci? dziewczynek.
- To ?wiadczy ?le o was, nie o dziewczynkach. A wi?c mamy ju? pierwsze trupy. Rozumiem, ?e tylko te sekcjonowano?
- Nie tylko. Nie patrz tak na mnie, wiesz dobrze, ?e by?y i dalsze trupy. Pocz?tkowo postanowiono eliminowa? wszystkie. Usun?li?my kilka... na?cie. Wszystkie sekcjonowano. Jedn? wiwisekcjonowano.
- I wy, sukinsyny, o?mielacie si? krytykowa? wied?min?w? Ech, Stregobor, przyjdzie dzie?, kiedy ludzie zm?drzej? i dobior? si? wam do sk?ry.
- Nie s?dz?, ?eby pr?dko przyszed? taki dzie? - rzek? cierpko czarodziej. - Nie zapominaj, ?e dzia?ali?my w?a?nie w obronie ludzi. Mutantki utopi?yby we krwi ca?e krainy.
- Tak twierdzicie wy, magicy, zadar?szy nosy do g?ry, ponad wasz nimb nieomylno?ci. Je?li ju? o tym mowa, nie b?dziesz chyba twierdzi?, ?e w waszym polowaniu na rzekome mutantki nie pomylili?cie si? ani razu?
- Niech ci b?dzie - rzek? Stregobor po d?u?szej chwili milczenia. - B?d? szczery, chocia? nie powinienem, we w?asnym interesie. Pomylili?my si?, i to wi?cej ni? jeden raz. Ich selekcja by?a nader trudna. Dlatego te? zaprzestali?my je... usuwa?, zacz?li?my izolowa?.
- Wasze s?ynne wie?e - parskn?? wied?min.
- Nasze wie?e. To by? jednak kolejny b??d. Nie doceniali?my ich i sporo nam uciek?o. W?r?d kr?lewicz?w, zw?aszcza tych m?odszych, co to niewiele mieli do roboty, a jeszcze mniej do stracenia, zapanowa?a jaka? ob??ka?cza moda na uwalnianie wi?zionych ?licznotek. Wi?kszo??, na szcz??cie, poskr?ca?a karki.
- O ile wiem, uwi?zione w wie?ach szybko mar?y. M?wiono, ?e bez waszej pomocy si? nie obesz?o.
- K?amstwo. Rzeczywi?cie jednak szybko popada?y w apati?, odmawia?y jedzenia... Co ciekawe, kr?tko przed ?mierci? zdradza?y dar jasnowidzenia. Kolejny dow?d mutacji.
- Co dow?d, to mniej przekonywaj?cy. Nie masz ich wi?cej?
- Mam. Silvena, pani na Naroku, do kt?rej nigdy nie uda?o si? nam nawet zbli?y?, bo przej??a w?adz? bardzo szybko. Teraz dziej? si? w tym kraju okropne rzeczy. Fialka, c?rka Evermira, uciek?a z wie?y za pomoc? sznura uplecionego z warkoczy i obecnie terroryzuje P??nocny Velhad. Bernik? z Talgaru uwolni? idiota kr?lewicz. Teraz o?lepiony siedzi w lochu, a najcz??ciej zauwa?alnym elementem krajobrazu w Talgarze jest szubienica. S? i inne przyk?ady.
- Pewno ?e s? - rzek? wied?min. - W Jamurlaku, na przyk?ad, panuje staruszek Abrad, ma skrofu?y, nie ma ani jednego z?ba, urodzi? si? chyba ze sto lat przed tym za?mieniem, a nie u?nie, je?li kogo? nie zakatuj? w jego przytomno?ci. Wyr?n?? wszystkich krewnych i wyludni? po?ow? kraju w niepoczytalnych, jak to okre?li?e?, napadach gniewu. S? i ?lady wybuja?ego temperamentu, podobno w m?odo?ci przezywano go nawet Abrad Zadrzykiecka. Ech, Stregobor, by?oby pi?knie, gdyby okrucie?stwa w?adc?w mo?na by?o wyt?umaczy? mutacj? lub kl?tw?.
- Pos?uchaj, Geralt...
- Ani my?l?. Nie przekonasz mnie do swoich racji, ani tym bardziej do tego, ?e Eltibald nie by? zbrodniczym wariatem. Wr??my do potwora, kt?ry jakoby ci zagra?a. Po wst?pie, jaki zrobi?e?, b?d? ?wiadom, ?e historia mi si? nie podoba. Ale wys?ucham ci? do ko?ca.
- Nie przeszkadzaj?c z?o?liwymi uwagami?
- Tego nie mog? obieca?.
- C?? - Stregobor wsun?? d?onie w r?kawy szaty - tym d?u?ej to b?dzie trwa?o. A zatem, historia zacz??a si? w Creyden, ma?ym ksi?stewku na p??nocy. ?on? Fredefalka, ksi?cia Creyden, by?a Aridea, m?dra, wykszta?cona kobieta. Mia?a w rodzie wielu wybitnych adept?w kunsztu czarnoksi?skiego i zapewne w drodze dziedzictwa przej??a do?? rzadki i pot??ny artefakt, Zwierciad?o Nehaleni. Jak wiesz, Zwierciad?a Nehaleni s?u?y?y g??wnie prorokom i wyroczniom, bo bezb??dnie, cho? zawile, przepowiadaj? przysz?o??. Aridea do?? cz?sto zwraca?a si? do Zwierciad?a...
- Ze zwyczajowym pytaniem, jak s?dz? - przerwa? Geralt. - "Kto jest najpi?kniejszy na ?wiecie?" Jak wiem, wszystkie Zwierciad?a Nehaleni dziel? si? na uprzejme i na rozbite.
- Mylisz si?. Aride? bardziej interesowa?y losy kraju. A na jej pytania Zwierciad?o przepowiedzia?o paskudn? ?mier? jej samej i ca?ego mn?stwa ludzi z r?ki b?d? z winy c?rki Fredefalka z pierwszego ma??e?stwa. Aridea postara?a si?, aby wiadomo?? o tym dotar?a do Rady, a Rada wys?a?a do Creyden mnie. Nie musz? dodawa?, ?e pierworodna Fredefalka urodzi?a si? kr?tko po za?mieniu. Obserwowa?em ma?? dyskretnie kr?tki czas. W tym to czasie zd??y?a zam?czy? kanarka i dwa szczeniaki, a tak?e trzonkiem grzebienia wy?upi?a oko s?u?ebnicy. Przeprowadzi?em kilka test?w za pomoc? zakl??, wi?kszo?? potwierdzi?a, ?e ma?a by?a mutantem. Poszed?em z tym do Aridei, bo Fredefalk ?wiata poza c?rk? nie widzia?. Aridea, jak m?wi?em, by?a nieg?upi? kobiet?...
- Jasne - przerwa? znowu Geralt - i zapewne nie przepada?a za pasierbic?. Wola?a, by tron dziedziczy?y jej w?asne dzieci. Dalszego ci?gu si? domy?lam. ?e te? nie znalaz? si? tam w?wczas kto?, kto ukr?ci?by jej szyj?. I tobie przy okazji te?.
Stregobor westchn??, uni?s? oczy ku niebu, na kt?rym t?cza wci?? mieni?a si? wielobarwnie i malowniczo.
- Ja by?em za tym, by j? tylko izolowa?, ale ksi??na zadecydowa?a inaczej. Pos?a?a ma?? do lasu z wynaj?tym zbirem, ?owczym. Znale?li?my go p??niej w zaro?lach. Nie mia? na sobie spodni, nietrudno by?o wi?c odtworzy? przebieg wypadk?w. Wbi?a mu szpilk? od broszki w m?zg, przez ucho, zapewne wtedy, gdy uwag? mia? zaprz?tni?t? zupe?nie czym? innym.
- Je?eli s?dzisz, ?e mi go ?al - mrukn?? Geralt - to jeste? w b??dzie.
- Urz?dzili?my ob?aw? - ci?gn?? Stregobor - ale po ma?ej ?lad zagin??. Ja za? musia?em w po?piechu opu?ci? Creyden, bo Fredefalk zacz?? co? podejrzewa?. Dopiero po czterech latach otrzyma?em wie?ci od Aridei. Wytropi?a ma??, ?y?a w Mahakamie z siedmioma gnomami, kt?rych przekona?a, ?e bardziej op?aca si? ?upi? kupc?w na drogach ni? zapyla? sobie p?uca w kopalni. Powszechnie nazywano j? Dzierzb?, bo pojmanych ?ywcem lubi?a nabija? na zaostrzone ko?ki. Aridea kilkakrotnie wynajmowa?a morderc?w, ale ?aden nie wr?ci?. Potem za? trudno by?o znale?? ch?tnych, ma?a by?a ju? do?? s?awna. Mieczem nauczy?a si? robi? tak, ?e ma?o kt?ry m??czyzna m?g? stawi? jej czo?o. Wezwany, przyby?em potajemnie do Creyden, po to tylko, by si? dowiedzie?, ?e kto? otru? Aride?. Powszechnie uwa?ano, ?e to sam Fredefalk, kt?ry upatrzy? sobie m?odszy i j?drniejszy mezalians, ale ja s?dz?, ?e to Renfri.
- Renfri?
- Tak si? nazywa?a. M?wi?em, otru?a Aride?. Ksi??? Fredefalk kr?tko po tym zgin?? w dziwnym wypadku na ?owach, a najstarszy syn Aridei przepad? bez wie?ci. To te? musia?a by? robota ma?ej. M?wi?: "ma?ej", a mia?a ju? wtedy siedemna?cie lat. I by?a nie?le wyro?ni?ta.
- W tym czasie - podj?? czarodziej po chwili przerwy - ona i jej gnomy by?y ju? postrachem ca?ego Mahakamu. Tyle ?e pewnego dnia o co? tam si? pok??cili, nie wiem, o podzia? ?up?w czy kolejno?? nocy w tygodniu, do??, ?e por?n?li si? no?ami. Si?demka gnom?w nie prze?y?a no?owej rozprawy. Prze?y?a tylko Dzierzba. Ona jedna. Ale w?wczas ja ju? by?em w okolicy. Spotkali?my si? oko w oko: w mig pozna?a mnie i zorientowa?a si? co do roli, jak? odegra?em wtedy w Creyden. M?wi? ci, Geralt, ledwo zd??y?em wypowiedzie? zakl?cie, a r?ce trz?s?y mi si? jak nie wiem, gdy ta dzika kocica lecia?a na mnie z mieczem. Zapakowa?em j? w zgrabn? bry?? kryszta?u g?rskiego, sze?? ?okci na dziewi??. Gdy zapad?a w letarg, wrzuci?em bry?? do gnomowej kopalni i zawali?em szyb.
- Partacka robota - skomentowa? Geralt. - To by?o do odczarowania. Nie mog?e? jej spali? na ?u?el? Przecie? znacie tyle sympatycznych zakl??.
- Nie ja. Nie moja specjalno??. Ale masz racj?, spartaczy?em. Odnalaz? j? jaki? idiota kr?lewicz, wyda? mn?stwo pieni?dzy na kontrzakl?cie, odczarowa? i tryumfalnie zawi?z? do domu, do jakiego? zapad?ego kr?lestwa na wschodzie. Jego ojciec, stary rozb?jnik, okaza? wi?cej rozs?dku. Spu?ci? synowi lanie, a Dzierzb? postanowi? wypyta? o skarby, jakie zagrabi?a wraz z gnomami i przemy?lnie ukry?a. Jego b??d polega? na tym, ?e kiedy nag? rozci?gni?to na katowskiej ?awie, asystowa? mu starszy syn. Jako? tak wysz?o, ?e nazajutrz ten?e najstarszy syn, ju? sierota i pozbawiony rodze?stwa, panowa? w owym kr?lestwie, a Dzierzba obj??a urz?d pierwszej faworyty.
- Znaczy si?, jest niebrzydka.
- Kwestia gustu. Faworyt? d?ugo nie by?a, do pierwszego przewrotu pa?acowego, szumnie m?wi?c, bo tamtejszy pa?ac bardziej przypomina? obor?. Wnet okaza?o si?, ?e nie zapomnia?a o mnie. W Kovirze dokona?a na mnie trzech skrytob?jczych zamach?w. Postanowi?em nie ryzykowa? i przeczeka? w Pontarze. Znalaz?a mnie znowu. Tym razem uciek?em do Angrenu, ale i tam mnie odnalaz?a. Nie wiem, jak to robi, ?lady zacieram dobrze. To musi by? cecha jej mutacji.
- Co ci? powstrzyma?o przed ponownym zakl?ciem jej w kryszta?? Wyrzuty sumienia?
- Nie. Nie mia?em takowych. Okaza?o si? jednak, ?e uodporni?a si? na magi?.
- To nie jest mo?liwe.
- Jest. Wystarczy mie? odpowiedni artefakt albo aur?. Wzgl?dnie znowu to mo?e by? zwi?zane z jej mutacj?, kt?ra post?puje. Uciek?em z Angrenu i ukry?em si? tutaj, na ?ukomorzu, w Blaviken. Mia?em spok?j przez rok, ale znowu mnie wytropi?a.
- Sk?d wiesz? Jest ju? w miasteczku?
- Tak. Widzia?em j? w krysztale - czarodziej uni?s? r??d?k?. - Nie jest sama, prowadzi band?, to znak, ?e szykuje co? powa?nego. Geralt, ja nie mam ju? dok?d ucieka?, nie znam miejsca, gdzie m?g?bym si? ukry?. Tak. To, ?e ty przyby?e? tutaj w?a?nie w tym momencie, nie mo?e by? przypadkiem. To przeznaczenie.
Wied?min uni?s? brwi.
- Co masz na my?li?
- To chyba oczywiste. Zabijesz j?.
- Nie jestem najemnym zbirem, Stregobor.
- Zbirem nie jeste?, zgoda.
- Za pieni?dze zabijam potwory. Bestie zagra?aj?ce ludziom. Straszyd?a wywo?ywane czarami i zakl?ciami takich jak ty. Nie ludzi.
- Ona nie jest cz?owiekiem. Jest w?a?nie potworem, mutantem, przekl?tym odmie?cem. Przywioz?e? tu kikimor?. Dzierzba jest gorsza od kikimory. Kikimora zabija z g?odu, a Dzierzba dla przyjemno?ci. Zabij j?, a ja zap?ac? ci ka?d? sum?, jakiej za??dasz. W granicach rozs?dku, rozumie si?.
- Ju? ci m?wi?em, histori? o mutacji i przekle?stwie Lilit uwa?am za brednie. Dziewczyna ma powody do porachunk?w z tob?, ja si? do tego miesza? nie b?d?. Zwr?? si? do w?jta, do stra?y miejskiej. Jeste? miejscowym czarodziejem, chroni ci? miejscowe prawo.
- Naplu? mi na prawo, na w?jta i na jego pomoc! - wybuchn?? Stregobor. - Nie potrzebuj? obrony, chc?, by? j? zabi?! Do tej wie?y nie wejdzie nikt, jestem tu zupe?nie bezpieczny. Ale co mi z tego, nie mam zamiaru siedzie? tu do ko?ca swoich dni. Dzierzba nie zrezygnuje, p?ki ?yje, wiem to. Mam siedzie? w tej wie?y i czeka? na ?mier??
- One siedzia?y. Wiesz co, magiku? Trzeba by?o zostawi? polowanie na dziewcz?ta innym, pot??niejszym czarodziejom, trzeba by?o przewidzie? konsekwencje.
- Prosz? ci?, Geralt.
- Nie, Stregobor.
Czarnoksi??nik milcza?. Nieprawdziwe s?o?ce na nieprawdziwym niebie nie przesun??o si? w kierunku zenitu, ale wied?min wiedzia?, ?e w Blaviken ju? zmierzcha. Poczu? g??d.
- Geralt - powiedzia? Stregobor - kiedy s?uchali?my Eltibalda, wielu z nas mia?o w?tpliwo?ci. Ale postanowili?my wybra? mniejsze z?o. Teraz ja ciebie prosz? o podobny wyb?r.
- Z?o to z?o, Stregoborze - rzek? powa?nie wied?min wstaj?c. - Mniejsze, wi?ksze, ?rednie, wszystko jedno, proporcje s? umowne a granice zatarte. Nie jestem ?wi?tobliwym pustelnikiem, nie samo dobro czyni?em w ?yciu. Ale je?eli mam wybiera? pomi?dzy jednym z?em a drugim, to wol? nie wybiera? wcale. Czas na mnie. Zobaczymy si? jutro.
- Mo?e - powiedzia? czarodziej. - Je?eli zd??ysz.
III
W "Z?otym Dworze", reprezentacyjnym zaje?dzie miasteczka, by?o ludno i gwarno. Go?cie, miejscowi i przyjezdni, zaj?ci byli w wi?kszo?ci czynno?ciami typowymi dla nacji lub profesji. Powa?ni kupcy k??cili si? z krasnoludami o ceny towar?w i oprocentowanie kredytu. Mniej powa?ni kupcy szczypali w ty?ki dziewcz?ta roznosz?ce piwo i kapust? z grochem. Lokalni przyg?upkowie udawali dobrze poinformowanych. Dziewki stara?y si? podoba? maj?cym pieni?dze, r?wnocze?nie zniech?caj?c nie maj?cych. Wo?nice i rybacy pili tak, jak gdyby od jutra miano wyda? zakaz uprawy chmielu. ?eglarze ?piewali piosenk? s?awi?c? morskie fale, odwag? kapitan?w i wdzi?ki syren, te ostatnie malowniczo i w szczeg??ach.
- Wyt?? pami??, Setniku - rzek? Caldemeyn do karczmarza, przechylaj?c si? przez kontuar, by by? s?yszanym poprzez harmider. - Sze?ciu ch?opa i dziewucha, czarno odziani w sk?r? nabijan? srebrem, novigradzk? mod?. Widzia?em ich na rogatkach. Zatrzymali si? u ciebie czy "Pod Tu?czykiem"?
Karczmarz zmarszczy? wypuk?e czo?o, wycieraj?c kufel w pasiasty fartuch.
- Tu, w?jcie - powiedzia? wreszcie. - Prawili, ?e na jarmark przyjechali, a wszyscy przy mieczach, nawet dziewka. Czarno, jak rzekli?cie, odziani.
- Ano - kiwn?? g?ow? w?jt. - Gdzie oni teraz? Tu ich nie widz?.
- We mniejszym alkierzu. Z?otem p?acili.
- P?jd? sam - powiedzia? Geralt. - Nie ma co robi? z tego sprawy urz?dowej, przynajmniej na razie, wobec nich wszystkich. Przyprowadz? j? tutaj.
- Mo?e i dobrze. Ale uwa?aj, nie chc? tu awantury.
- B?d? uwa?a?.
Piosenka ?eglarzy, s?dz?c po rosn?cym nasyceniu plugawymi s?owami, zmierza?a do wielkiego fina?u. Geralt uchyli? kotar? zas?aniaj?c? wej?cie do alkierza, sztywn? i lepk? od brudu.
Przy stole w alkierzu siedzia?o sze?ciu m??czyzn. Tej, kt?rej si? spodziewa?, nie by?o w?r?d nich.
- Czego? - wrzasn?? ten, kt?ry dostrzeg? go pierwszy, ?ysawy, z twarz? zniekszta?con? blizn? biegn?c? przez lew? brew, nasad? nosa i prawy policzek.
- Chc? si? widzie? z Dzierzb?.
Od sto?u wsta?y dwie jednakowe postacie o identycznych nieruchomych twarzach, jasnych zmierzwionych w?osach si?gaj?cych ramion, w identycznych obcis?ych strojach z czarnej sk?ry l?ni?cych od srebrnych ozd?b. Jednakowymi ruchami bli?niacy podnie?li z ?awy jednakowe miecze.
- Spok?j, Vyr. Siadaj, Nimir - powiedzia? cz?owiek z blizn?, opieraj?c ?okcie na stole. - Z kim, m?wisz, chcesz si? widzie?, bracie? Kto to jest Dzierzba?
- Wiesz dobrze, o kogo mi chodzi.
- Co to za jeden? - spyta? p??nagi osi?ek, spocony, przepasany na krzy? pasami, z kolczastymi ochraniaczami na przedramionach. - Znasz go, Nohorn?
- Nie znam - powiedzia? cz?owiek z blizn?.
- To jaki? albinos - zachichota? szczup?y ciemnow?osy m??czyzna siedz?cy obok Nohorna. Delikatne rysy, wielkie czarne oczy i szpiczasto zako?czone uszy nieomylnie zdradza?y p??krwi elfa. - Albinos, mutant, wybryk natury. ?e te? takim pozwala si? wchodzi? do szynk?w mi?dzy porz?dnych ludzi.
- Ja go ju? gdzie? widzia?em - powiedzia? kr?py, ogorza?y typ z w?osami zaplecionymi w warkocz, mierz?c Geralta z?ym spojrzeniem zmru?onych oczu.
- Niewa?ne, gdzie go widzia?e?, Tavik - powiedzia? Nohorn. - S?uchaj no, bracie. Civril przed chwil? strasznie ci? obrazi?. Nie wyzwiesz go? Taki nudny wiecz?r.
- Nie - rzek? spokojnie wied?min.
- A mnie, je?li wylej? ci na ?eb t? rybi? polewk?, wyzwiesz? - zarechota? go?y do pasa.
- Spok?j, Pi?tnastka - rzek? Nohorn. - Powiedzia?, ?e nie, to nie. Na razie. No, bracie, m?w, co masz do powiedzenia i wyno? si?. Masz okazj? sam si? wynie??. Nie skorzystasz, to wyniesie ci? obs?uga.
- Tobie nie mam nic do powiedzenia. Chc? si? widzie? z Dzierzb?. Z Renfri.
- S?yszeli?cie, ch?opcy? - Nohorn rozejrza? si? po kompanach. - On chce si? widzie? z Renfri. A w jakim?e to celu, bracie, mo?na wiedzie??
- Nie mo?na.
Nohorn podni?s? g?ow? i popatrzy? na bli?niak?w, ci za? post?pili krok do przodu, brz?cz?c srebrnymi klamerkami wysokich but?w.
- Wiem - powiedzia? nagle ten z warkoczem. - Ju? wiem, gdzie go widzia?em!
- Co tam mamlesz, Tavik?
- Przed domem w?jta. Przywi?z? jakiego? smoka na handel, takie skrzy?owanie paj?ka z krokodylem. Ludzie gadali, ?e to wied?min.
- Co to takiego jest, wied?min? - spyta? ten go?y, Pi?tnastka. - H?? Civril?
- Najemny czarownik - powiedzia? p??elf. - Kuglarz za gar?? srebrnik?w. M?wi?em, wybryk natury. Obraza praw ludzkich i boskich. Takich powinno si? pali?.
- Nie lubimy czarownik?w - zazgrzyta? Tavik, nie odrywaj?c od Geralta zmru?onych ?lepi. - Co? mi si? zdaje, Civril, ?e b?dziemy mieli w tej dziurze wi?cej roboty, ni? my?leli?my. Tu ich jest wi?cej ni? jeden, a wiadomo, ?e oni trzymaj? si? razem.
- Ci?gnie sw?j do swego - u?miechn?? si? z?o?liwie mieszaniec. - ?e te? ziemia nosi takich jak ty. Kto was p?odzi, dziwol?gi?
- Wi?cej tolerancji, je?li ?aska - rzek? spokojnie Geralt. - Twoja matka, jak widz?, musia?a dostatecznie cz?sto chodzi? sama po lesie, by? mia? powody zastanawia? si? nad w?asnym pochodzeniem.
- Mo?liwe - odpowiedzia? p??elf, nie przestaj?c si? u?miecha?. - Ale ja przynajmniej zna?em moj? matk?. Ty jako wied?min nie mo?esz tego powiedzie? o sobie.
Geralt poblad? lekko i zacisn?? wargi. Nohorn, kt?rego uwadze to nie usz?o, za?mia? si? gromko.
- No, bracie, takiej obrazy nie mo?esz pu?ci? p?azem. To, co masz na grzbiecie, wygl?da na miecz. Wi?c jak? Wyjdziecie z Civrilem na dw?r? Wiecz?r taki nudny.
Wied?min nie zareagowa?.
- Zasrany tch?rz - parskn?? Tavik.
- Co on m?wi? o matce Civrila? - ci?gn?? monotonnie Nohorn, opieraj?c podbr?dek na splecionych d?oniach. - Co? strasznie obrzydliwego, jak zrozumia?em. ?e si? puszcza?a, czy jako? tak. Hej, Pi?tnastka, czy wypada s?ucha?, jak jaki? przyb??da obra?a matk? kompana? Matka, taka jej ma?, to ?wi?to??!
Pi?tnastka wsta? ochoczo, odpi?? miecz, cisn?? na st??. Wypi?? pier?, poprawi? naje?one srebrnymi ?wiekami ochraniacze na przedramionach, splun?? i post?pi? krok do przodu.
- Je?eli masz jakie? w?tpliwo?ci - powiedzia? Nohorn - to Pi?tnastka w?a?nie wyzywa ci? do walki na pi??ci. M?wi?em, ?e ci? st?d wynios?. Zr?bcie miejsce.
Pi?tnastka zbli?y? si?, unosz?c pi??ci. Geralt po?o?y? d?o? na r?koje?ci miecza.
- Uwa?aj - powiedzia?. - Jeszcze krok, a b?dziesz szuka? swojej r?ki na pod?odze.
Nohorn i Tavik zerwali si?, ?api?c za miecze. Milcz?cy bli?niacy dobyli swoich jednakowymi ruchami. Pi?tnastka cofn?? si?. Nie poruszy? si? jedynie Civril.
- Co tu si? wyrabia, psiakrew? Na chwil? nie mo?na was samych zostawi??
Geralt odwr?ci? si? bardzo wolno i spojrza? w oczy koloru morskiej wody.
Prawie dor?wnywa?a mu wzrostem. W?osy koloru s?omy nosi?a nier?wno obci?te, nieco poni?ej uszu. Sta?a opieraj?c si? jedn? r?k? o drzwi, w obcis?ym aksamitnym kaftaniku ?ci?gni?tym ozdobnym pasem. Jej sp?dnica by?a nier?wna, asymetryczna - z lewej strony si?ga?a ?ydki, z prawej ods?ania?a mocne udo ponad cholew? wysokiego buta z ?osiowej sk?ry. U lewego boku mia?a miecz, u prawego sztylet z wielkim rubinem w g?owicy.
- Zaniem?wili?cie?
- To wied?min - b?kn?? Nohorn.
- No to co?
- Chcia? rozmawia? z tob?.
- No to co?
- To czarownik! - zahucza? Pi?tnastka.
- Nie lubimy czarownik?w - warkn?? Tavik.
- Spokojnie, ch?opcy - powiedzia?a dziewczyna. - Chce ze mn? porozmawia?, to nie zbrodnia. Wy bawcie si? dalej. I bez awantur. Jutro jest dzie? targowy. Nie chcecie chyba, ?eby wasze wybryki zak??ci?y jarmark, tak wa?ne wydarzenie w ?yciu tego mi?ego miasteczka?
W ciszy, jaka zapad?a, rozleg? si? cichy, paskudny chichot. Civril, wci?? rozwalony niedbale na ?awie, ?mia? si?.
- Niech ci?, Renfri - wykrztusi? mieszaniec. - Wa?ne... wydarzenie!
- Zamknij si?, Civril. Natychmiast.
Civril przesta? si? ?mia?. Natychmiast. Geralt nie zdziwi? si?. W g?osie Renfri zad?wi?cza?o co? bardzo dziwnego. Co?, co kojarzy?o si? z czerwonym odblaskiem po?aru na klingach, wyciem mordowanych, r?eniem koni i zapachem krwi. Inni r?wnie? musieli mie? podobne skojarzenia, bo blado?? pokry?a nawet ogorza?? g?b? Tavika.
- No, bia?ow?osy - przerwa?a cisz? Renfri. - Wyjd?my do wi?kszej izby, do??czmy do w?jta, z kt?rym tu przyszed?e?. On pewnie tak?e chce ze mn? rozmawia?.
Caldemeyn, czekaj?cy przy kontuarze, na ich widok przerwa? cich? rozmow? z karczmarzem, wyprostowa? si?, spl?t? r?ce na piersi.
- S?uchajcie, pani - rzek? twardo, nie trac?c czasu na wymian? zdawkowych grzeczno?ci. - Wiem od tego tu wied?mina z Rivii, co was sprowadza do Blaviken. Podobno ?ywicie uraz? do naszego czarodzieja.
- Mo?e. I co z tego? - spyta?a cicho Renfri, r?wnie? niezbyt grzecznym tonem.
- A to, ?e do takich uraz s?dy grodzkie albo kasztela?skie s?. Kto uraz? u nas na ?ukomorzu ?elazem chce m?ci?, za zwyk?ego zb?ja bywa uwa?any. A to jeszcze, ?e albo wczesnym rankiem wyniesiecie si? z Blaviken razem ze swoj? czarn? kompani?, albo was wsadz? do jamy, pre... Jak to si? nazywa, Geralt?
- Prewencyjnie.
- W?a?nie. Poj?li?cie, panienko?
Renfri si?gn??a do sakiewki przy pasie, wydoby?a kilkakrotnie z?o?ony pergamin.
- Przeczytajcie to sobie, w?jcie, je?li?cie gramotni. I wi?cej nie m?wcie do mnie: "panienko".
Caldemeyn wzi?? pergamin, czyta? d?ugo, potem bez s?owa poda? go Geraltowi.
- "Do moich komes?w, wasali i poddanych wolnych - przeczyta? wied?min na g?os. - Wszem i wobec oznajmiam, jako Renfri, ksi??niczka creyde?ska, w naszej pozostaje s?u?bie i mi?? jest nam, tegdy gniew nasz ?ci?gnie na siebie, kto by jej wstrenty czyni?. Audoen, kr?l..." "Wstr?ty" pisze si? inaczej. Ale piecz?? wygl?da na autentyczn?.
- Bo jest autentyczna - powiedzia?a Renfri, wyrywaj?c mu pergamin. - Postawi? j? Audoen, wasz mi?o?ciwy pan. Dlatego nie radz? robi? mi wstr?t?w. Niezale?nie od tego, jak si? to pisze, skutek mo?e by? dla was op?akany. Nie b?dziecie mnie, mo?ci w?jcie, wsadza? do jamy. Ani m?wi? do mnie: "panienko". ?adnego prawa nie naruszy?am. Na razie.
- Je?li je naruszysz cho?by na pi?d? - Caldemeyn wygl?da?, jakby chcia? splun?? - wsadz? ci? do lochu razem z tym pergaminem. Kln? si? na wszystkich bog?w, panienko. Chod?, Geralt.
- Z tob?, wied?minie - Renfri dotkn??a ramienia Geralta - jeszcze s?owo.
- Nie sp??nij si? na kolacj? - rzuci? w?jt przez rami? - bo Libusze b?dzie w?ciek?a.
- Nie sp??ni? si?.
Geralt opar? si? o kontuar. Bawi?c si? medalionem z paszcz? wilka zawieszonym na szyi, patrzy? w niebiesko-zielone oczy dziewczyny.
- S?ysza?am o tobie - powiedzia?a. - Jeste? Geralt z Rivii, bia?ow?osy wied?min. Stregobor to tw?j przyjaciel?
- Nie.
- To upraszcza spraw?.
- Nie zanadto. Nie mam zamiaru spokojnie si? przygl?da?.
Oczy Renfri zw?zi?y si?.
- Stregobor jutro umrze - rzek?a cicho, odgarniaj?c z czo?a nier?wno obci?te w?osy. - By?oby mniejszym z?em, gdyby umar? tylko on.
- Je?li, a w?a?ciwie zanim Stregobor umrze, umrze jeszcze kilka os?b. Nie widz? innej mo?liwo?ci.
- Kilka, wied?minie, to skromnie powiedziane.
- ?eby mnie nastraszy?, trzeba czego? wi?cej ni? s?owa, Dzierzbo.
- Nie nazywaj mnie Dzierzb?. Nie lubi? tego. Rzecz w tym, ?e ja widz? inne mo?liwo?ci. Warto by to obgada?, ale c??, Libusze czeka. ?adna chocia? ta Libusze?
- To wszystko, co mia?a? mi do powiedzenia?
- Nie. Ale teraz ju? id?. Libusze czeka.
IV
Kto? by? w jego izdebce na stryszku. Geralt wiedzia? o tym, zanim jeszcze zbli?y? si? do drzwi, pozna? to po ledwie wyczuwalnej wibracji medalionu. Zdmuchn?? kaganek, kt?rym przy?wieca? sobie na schodach. Wyj?? sztylet z cholewy, wetkn?? go z ty?u za pas. Nacisn?? klamk?. W izbie by?o ciemno. Nie dla wied?mina.
Przekroczy? pr?g rozmy?lnie wolno, ospale, powoli zamkn?? za sob? drzwi. W nast?pnej sekundzie skoczy? z pot??nego odbicia d?ugim szczupakiem, zwali? si? na cz?owieka siedz?cego na jego ???ku, przygni?t? go do po?cieli, lewe przedrami? wrazi? mu pod brod?, si?gn?? po sztylet. Nie wydoby? go. Co? by?o nie tak.
- Pocz?tek ca?kiem niez?y - odezwa?a si? st?umionym g?osem, le??c pod nim bez ruchu. - Liczy?am si? z tym, ale nie s?dzi?am, ?e tak pr?dko b?dziemy oboje w ???ku. Zabierz r?k? z mojego gard?a, je?li ?aska.
- To ty.
- To ja. S?uchaj, s? dwie mo?liwo?ci. Pierwsza: zejdziesz ze mnie i porozmawiamy. Druga: zostaniemy w tej pozycji, ale chcia?abym zdj?? przynajmniej buty.
Wied?min wybra? pierwsz? mo?liwo??. Dziewczyna westchn??a, wsta?a, poprawi?a w?osy i sp?dnic?.
- Zapal ?wiec? - powiedzia?a. - Ja nie widz? po ciemku jak ty, a lubi? widzie? swojego rozm?wc?.
Podesz?a do sto?u, wysoka, szczup?a, zwinna, usiad?a, wyci?gaj?c przed siebie nogi w wysokich butach. Nie mia?a ?adnej widocznej broni.
- Masz tu co? do picia?
- Nie.
- W takim razie dobrze, ?e przynios?am - za?mia?a si?, stawiaj?c na stole podr??ny buk?aczek i dwa sk?rzane kubki.
- Jest prawie p??noc - rzek? Geralt zimno. - Mo?e przejdziemy do rzeczy?
- Zaraz. Masz, pij. Twoje zdrowie, Geralt.
- Nawzajem, Dzierzbo.
- Nazywam si? Renfri, psiakrew - poderwa?a g?ow?. - Pozwalam ci pomija? ksi???cy tytu?, ale przesta? nazywa? mnie Dzierzb?!
- Ciszej, obudzisz ca?y dom. Czy dowiem si? nareszcie, w jakim celu wkrad?a? si? tu przez okno?
- Jaki? ty niedomy?lny, wied?minie. Chc? ocali? Blaviken przed rzezi?. ?eby to z tob? om?wi?, ?azi?am po dachach jak kocica w marcu. Doce? to.
- Doceniam - powiedzia? Geralt. - Tyle ?e nie wiem, co mo?e da? taka rozmowa. Sytuacja jest jasna. Stregobor siedzi w czarodziejskiej wie?y, ?eby go dosta?, musia?aby? go tam oblega?. Je?eli to zrobisz, nie pomo?e ci tw?j list ?elazny. Audoen nie b?dzie ci? chroni?, je?li otwarcie z?amiesz prawo. W?jt, stra?, ca?e Blaviken wyst?pi przeciwko tobie.
- Ca?e Blaviken, je?li wyst?pi przeciwko mnie, to b?dzie strasznie ?a?owa? - Renfri u?miechn??a si?, ukazuj?c drapie?ne bia?e z?by. - Przyjrza?e? si? moim ch?opcom? Zar?czam ci, znaj? si? na swoim rzemio?le. Czy wyobra?asz sobie, co si? stanie, je?li dojdzie do walki mi?dzy nimi a tymi cio?kami ze stra?y, kt?rzy co krok potykaj? si? o w?asne halabardy?
- A czy ty, Renfri, wyobra?asz sobie, ?e ja b?d? sta? i przygl?da? si? spokojnie takiej walce? Jak widzisz, mieszkam u w?jta. W potrzebie wypadnie mi stan?? u jego boku.
- I nie w?tpi? - Renfri spowa?nia?a - ?e staniesz. Tyle ?e pewnie sam, bo reszta pochowa si? po piwnicach. Nie ma na ?wiecie wojownika, kt?ry da?by rad? si?demce z mieczami. Tego ?aden cz?owiek nie dokona. Ale, bia?ow?osy, przesta?my straszy? si? nawzajem. M?wi?am: rzezi i rozlewowi krwi mo?na zapobiec. Konkretnie, s? dwie osoby, kt?re mog? temu zapobiec.
- Zamieniam si? w s?uch.
- Jedna - powiedzia?a Renfri - to sam Stregobor. Dobrowolnie wyjdzie ze swojej wie?y, ja zabior? go gdzie? na pustkowie, a Blaviken zn?w pogr??y si? w b?ogiej apatii i rych?o zapomni o ca?ej sprawie.
- Stregobor mo?e i sprawia wra?enie pomylonego, ale nie do tego stopnia.
- Kto wie, wied?minie, kto wie. Istniej? argumenty, kt?rych nie mo?na odeprze?, istniej? propozycje nie do odrzucenia. Do takich nale?y, na przyk?ad, tridamskie ultimatum. Postawi? czarownikowi tridamskie ultimatum.
- Na czym takie ultimatum polega?
- Moja s?odka tajemnica.
- Niech ci b?dzie. W?tpi? jednak w jego skuteczno??. Stregoborowi, kiedy m?wi o tobie, dzwoni? z?by. Ultimatum, kt?re sk?oni?oby go do dobrowolnego oddania si? w twoje ?liczne r?czki, musia?oby by? naprawd? nieliche. Przejd?my wi?c raczej do drugiej osoby mog?cej zapobiec rzezi w Blaviken. Spr?buj? zgadn??, kto to taki.
- Ciekawam twej przenikliwo?ci, bia?ow?osy.
- To ty, Renfri. Ty sama. Wyka?esz i?cie ksi???c?, co ja m?wi?, kr?lewsk? wielkoduszno?? i poniechasz zemsty. Zgad?em?
Renfri odrzuci?a g?ow? w ty? i za?mia?a si? gromko, w por? zakrywaj?c usta d?oni?. Potem spowa?nia?a, utkwi?a w wied?minie b?yszcz?ce oczy.
- Geralt - powiedzia?a - ja by?am ksi??niczk?, ale w Creyden. Mia?am wszystko, o czym tylko zamarzy?am, nawet prosi? nie potrzebowa?am. S?u?b? na ka?de zawo?anie, sukienki, buciki. Majtki z batystu. Klejnoty i b?yskotki, bu?anego kucyka, z?ote rybki w basenie. Lalki i dom dla nich, wi?kszy od tej twojej izby tutaj. I tak by?o a? do dnia, w kt?rym tw?j Stregobor i ta kurwa Aridea rozkazali ?owczemu zabra? mnie do lasu, zar?n?? i przynie?? sobie serce i w?trob?. Pi?knie, nieprawda??
- Nie, raczej obrzydliwie. Cieszy mnie, ?e w?wczas poradzi?a? sobie z ?owczym, Renfri.
- G?wno tam, poradzi?am. Zlitowa? si? i pu?ci? mnie. Ale przedtem zgwa?ci?, sukinsyn, obrabowa? z kolczyk?w i z?otego diademiku.
Geralt spojrza? jej prosto w oczy, bawi?c si? medalionem. Nie spu?ci?a wzroku.
- I to by? koniec ksi??niczki - ci?gn??a. - Sukienka podar?a si?, batyst bezpowrotnie utraci? biel. A potem by? brud, g??d, smr?d, kije i kopniaki. Oddawanie si? byle ?ajzie za misk? zupy lub dach nad g?ow?. Czy wiesz, jakie ja mia?am w?osy? Jak jedwab, a si?ga?y mi dobry ?okie? poni?ej ty?ka. Kiedy z?apa?am wszy, obci?to mi je no?ycami do strzy?enia owiec, przy samej sk?rze. Nigdy ju? nie odros?y mi porz?dnie.
Zamilk?a na chwil?, odgarn??a z czo?a nier?wne kosmyki.
- Krad?am, by nie zdechn?? z g?odu - podj??a. - Zabija?am, by mnie nie zabito. Siedzia?am w lochach ?mierdz?cych uryn?, nie wiedz?c, czy mnie nazajutrz powiesz?, czy tylko wych?oszcz? i wyp?dz?. A przez ca?y ten czas moja macocha i tw?j czarownik deptali mi po pi?tach, nasy?ali morderc?w, pr?bowali otru?. Rzucali uroki. Okaza? wielkoduszno??? Wybaczy? mu po kr?lewsku? Ja mu po kr?lewsku urw? g?ow?, a mo?e przedtem obie nogi, to si? zobaczy.
- Aridea i Stregobor pr?bowali ci? otru??
- Owszem. Jab?kiem zaprawionym wyci?giem z pokrzyku. Uratowa? mnie pewien gnom. Da? mi emetyk, po kt?rym my?la?am, ?e wywr?c? si? na nice jak po?czocha. Ale prze?y?am.
- To by? jeden z siedmiu gnom?w?
Renfri, kt?ra w?a?nie nalewa?a, zamar?a z buk?aczkiem nad kubkiem.
- Oho - rzek?a. - Sporo o mnie wiesz. A co? Masz co? przeciw gnomom? Albo innym humanoidom? Je?eli chodzi o ?cis?o??, byli dla mnie lepsi od wi?kszo?ci ludzi. Ale to ci? nie powinno obchodzi?. M?wi?am, Stregobor i Aridea szczuli mnie jak dzikie zwierz?, dop?ki mogli. P??niej przestali m?c, ja sama sta?am si? my?liwym. Aridea wyci?gn??a kopyta we w?asnym ???ku, mia?a szcz??cie, ?e jej wcze?niej nie dopad?am, mia?am dla niej u?o?ony specjalny program. A teraz mam dla czarownika. Geralt, wed?ug ciebie, zas?u?y? na ?mier?? Powiedz.
- Nie jestem s?dzi?. Jestem wied?minem.
- W?a?nie. M?wi?am, ?e s? dwie osoby mog?ce zapobiec rozlewowi krwi w Blaviken. Drug? jeste? ty. Ciebie czarownik wpu?ci do wie?y, a wtedy go zabijesz.
- Renfri - powiedzia? spokojnie Geralt. - Czy po drodze do mojej izdebki nie spad?a? przypadkiem z dachu na g?ow??
- Jeste? wied?minem czy nie, psiakrew? M?wi?, ?e zabi?e? kikimor?, przywioz?e? j? na osio?ku do wyceny. Stregobor jest gorszy ni? kikimora, kt?ra jest bezrozumnym bydl?ciem i zabija, bo tak? j? bogowie stworzyli. Stregobor to okrutnik, maniak, potw?r. Przywie? mi go na osio?ku, a ja nie po?a?uj? z?ota.
- Nie jestem najemnym zbirem, Dzierzbo.
- Nie jeste? - zgodzi?a si? z u?miechem. Odchyli?a si? na oparcie zydla i skrzy?owa?a nogi na stole, nie czyni?c najmniejszego wysi?ku, by przykry? uda sp?dnic?. - Jeste? wied?min, obro?ca ludzi, kt?rych chronisz od Z?a. A w tym przypadku Z?o to ?elazo i ogie?, kt?re zaczn? tu hula?, gdy staniemy przeciw sobie. Nie wydaje ci si?, ?e proponuj? mniejsze z?o, najlepsze rozwi?zanie? Nawet dla tego sukinsyna Stregobora. Mo?esz go zabi? mi?osiernie, jednym pchni?ciem, znienacka. Umrze, nie wiedz?c, ?e umiera. A ja mu tego nie gwarantuj?. Wr?cz przeciwnie.
Geralt milcza?. Renfri przeci?gn??a si? unosz?c r?ce do g?ry.
- Rozumiem twoje wahanie - powiedzia?a. - Ale odpowied? musz? zna? natychmiast.
- Czy wiesz, dlaczego Stregobor i ksi??na chcieli ci? zabi?, wtedy w Creyden, i p??niej?
Renfri wyprostowa?a si? gwa?townie, zdj??a nogi ze sto?u.
- To chyba oczywiste - wybuchn??a. - Chcieli pozby? si? pierworodnej c?rki Fredefalka, bo by?am dziedziczk? tronu. Dzieci Aridei by?y z morganatycznego zwi?zku i nie mia?y ?adnych praw do...
- Renfri, nie o tym m?wi?.
Dziewczyna opu?ci?a g?ow?, ale tylko na moment. Oczy jej rozb?ys?y.
- No, wi?c dobrze. Mam by? jakoby przekl?ta. Ska?ona w ?onie matki. Mam by?...
- Doko?cz.
- Potworem.
- A jeste??
Przez moment, bardzo kr?tki, wygl?da?a na bezbronn? i za?aman?. I bardzo smutn?.
- Nie wiem, Geralt - szepn??a, po czym rysy stwardnia?y jej znowu. - Bo i sk?d mam, psiakrew, wiedzie?? Jak si? skalecz? w palec, krwawi?. Krwawi? te? co miesi?c. Jak si? obe?r?, boli mnie brzuch, a jak opij?, g?owa. Jak jestem weso?a, to ?piewam, a jak smutna, kln?. Jak kogo? nienawidz?, to zabijam, a jak... Ach, psiakrew, do?? tego. Twoja odpowied? wied?minie.
- Moja odpowied? brzmi: "Nie".
- Pami?tasz, co m?wi?am? - spyta?a po chwili milczenia. - S? propozycje, kt?rych nie mo?na odrzuci?, skutki bywaj? straszne. Powa?nie ci? ostrzegam, moja w?a?nie do takich nale?a?a. Zastan?w si? dobrze.
- Zastanowi?em si? dobrze. I potraktuj mnie powa?nie, bo ja r?wnie? powa?nie ci? ostrzegam.
Renfri milcza?a przez czas jaki?, bawi?c si? sznurem pere? trzykrotnie okr?conym wok?? kszta?tnej szyi, figlarnie wpadaj?cym pomi?dzy dwie zgrabne p??kule widoczne w rozci?ciu kaftanika.
- Geralt - powiedzia?a. - Czy Stregobor prosi? ci?, aby? mnie zabi??
- Tak. Uwa?a?, ?e to b?dzie mniejszym z?em.
- Czy mog? przyj??, ?e mu odm?wi?e? tak jak mnie?
- Mo?esz.
- Dlaczego?
- Bo nie wierz? w mniejsze z?o.
Renfri u?miechn??a si? lekko, po czym usta skrzywi? jej grymas, bardzo nie?adny w ???tym ?wietle ?wiecy.
- Nie wierzysz, powiadasz. Widzisz, masz racj?, ale tylko cz??ciowo. Istnieje tylko Z?o i Wi?ksze Z?o, a za nimi oboma, w cieniu, stoi Bardzo Wielkie Z?o. Bardzo Wielkie Z?o, Geralt, to takie, kt?rego nawet wyobrazi? sobie nie mo?esz, cho?by? my?la?, ?e nic ju? nie mo?e ci? zaskoczy?. I widzisz, Geralt, niekiedy bywa tak, ?e Bardzo Wielkie Z?o chwyci ci? za gard?o i powie: "Wybieraj, bratku, albo ja, albo tamto, troch? mniejsze".
- Czy mog? wiedzie?, do czego zmierzasz?
- Do niczego. Wypi?am troch? i filozofuj?, szukam prawd og?lnych. W?a?nie jedn? znalaz?am: mniejsze z?o istnieje, ale my nie mo?emy wybiera? go sami. To Bardzo Wielkie Z?o potrafi nas do takiego wyboru zmusi?. Czy tego chcemy, czy nie.
- Najwyra?niej ja wypi?em za ma?o - wied?min u?miechn?? si? cierpko. - A p??noc, jak to p??noc, min??a tymczasem. Przejd?my do konkret?w. Nie zabijesz Stregobora w Blaviken, nie pozwol? ci na to. Nie pozwol?, by dosz?o tu do walki i rzezi. Po raz drugi proponuj?: zaniechaj zemsty. Zrezygnuj z zabicia go. W ten spos?b udowodnisz jemu, i nie tylko jemu, ?e nie jeste? nieludzkim, krwio?erczym potworem, mutantem i odmie?cem. Udowodnisz mu, ?e si? myli?. ?e wyrz?dzi? ci wielk? krzywd? swoj? pomy?k?.
Renfri przez chwil? patrzy?a na medalion wied?mina kr?c?cy si? na ?a?cuszku obracanym w palcach.
- A je?li ci powiem, wied?minie, ?e nie potrafi? wybacza? ani rezygnowa? z zemsty, b?dzie to r?wnoznaczne z przyznaniem mu, i nie tylko jemu, racji, prawda? Udowodni? tym samym, ?e jednak jestem potworem, nieludzkim demonem przekl?tym przez bog?w? Pos?uchaj, wied?minie. Na samym pocz?tku mojej tu?aczki przygarn?? mnie pewien wolny kmie?. Spodoba?am mu si?. Poniewa? on jednak wcale mi si? nie podoba?, a wr?cz przeciwnie, za ka?dym razem, kiedy chcia? mnie mie?, pra? mnie tak, ?e rano ledwo zwleka?am si? z bar?ogu. Kt?rego? razu wsta?am, gdy by?o jeszcze ciemno, i poder?n??am kmieciowi gard?o. Kos?. Nie mia?am wtedy jeszcze takiej wprawy jak dzisiaj i n?? wyda? mi si? za ma?y. I widzisz, Geralt, s?uchaj?c, jak kmie? gulgocze i krztusi si?, patrz?c, jak wierzga nogami, poczu?am, ?e ?lady jego kija i pi??ci nie bol? ju? nic a nic, i ?e jest mi dobrze, tak dobrze, ?e a?... Odesz?am ra?no pogwizduj?c, zdrowa, weso?a i szcz??liwa. I p??niej za ka?dym razem by?o tak samo. Gdyby by?o inaczej, kt?? by traci? czas na zemst??
- Renfri - powiedzia? Geralt. - Niezale?nie od twoich racji i motyw?w, nie odjedziesz st?d pogwizduj?c i nie b?dzie ci tak dobrze, ?e a?. Nie odjedziesz weso?a i szcz??liwa, ale odjedziesz ?ywa. Jutro wcze?nie rano, tak jak nakaza? w?jt. Ju? ci to m?wi?em, ale powt?rz?. Nie zabijesz Stregobora w Blaviken.
Oczy Renfri b?yszcza?y w ?wietle ?wiecy, b?yszcza?y per?y w wyci?ciu kaftanika, b?yszcza? medalion z paszcz? wilka, wiruj?c na srebrnym ?a?cuszku.
- ?al mi ciebie - powiedzia?a nagle dziewczyna wolno, wpatrzona w migocz?cy kr??ek srebra. - Twierdzisz, ?e nie istnieje mniejsze z?o. Stoisz na placu, na bruku zalanym krwi?, sam, taki bardzo samotny, bo nie umia?e? dokona? wyboru. Nie umia?e?, ale dokona?e?. Nigdy nie b?dziesz wiedzia?, nigdy nie b?dziesz mia? pewno?ci, nigdy, s?yszysz... A twoj? zap?at? kamie?, z?e s?owo. ?al mi ciebie.
- A ty? - spyta? wied?min cicho, prawie szeptem.
- Ja te? nie umiem wybiera?.
- Kim jeste??
- Jestem tym, czym jestem.
- Gdzie jeste??
- Zimno... mi...
- Renfri! - Geralt ?cisn?? medalion w d?oni.
Poderwa?a g?ow? jak zbudzona ze snu, mrugn??a kilkakrotnie, zdziwiona. Przez moment, bardzo kr?tki, wygl?da?a na przestraszon?.
- Wygra?e? - powiedzia?a nagle ostro. - Wygra?e?, wied?minie. Jutro rankiem wyje?d?am z Blaviken i nigdy nie wr?c? do tego parszywego miasteczka. Nigdy. Nalej, je?li jeszcze co? zosta?o we flaszce.
Zwyk?y drwi?cy, figlarny u?mieszek wr?ci? na jej wargi, gdy odstawia?a pusty kubek na st??.
- Geralt?
- Jestem.
- Ten cholerny dach jest stromy. Wola?abym wyj?? o ?wicie. Po ciemku mog? spa?? i pot?uc si?. Jestem ksi??niczk?, mam delikatne cia?o, wyczuwam ziarnko grochu przez siennik. O ile nie jest porz?dnie wypchany s?om?, rzecz jasna. Co ty na to?
- Renfri - Geralt u?miechn?? si? mimo woli. - Czy to, co m?wisz, przystoi ksi??niczce?
- Co ty, psiakrew, mo?esz wiedzie? o ksi??niczkach? Ja by?am ksi??niczk? i wiem, ?e ca?a przyjemno?? bycia takow? to mo?no?? robienia, co si? chce. Mam ci powiedzie? wprost, czego mi si? chce, czy sam si? domy?lisz?
Geralt, wci?? u?miechni?ty, nie odpowiedzia?.
- Nie chc? nawet dopu?ci? do siebie my?li, ?e ci si? nie podobam - skrzywi?a si? dziewczyna. - Wol? za?o?y?, ?e masz stracha, by nie spotka? ci? los wolnego kmiecia. Ech, bia?ow?osy. Nie mam przy sobie niczego ostrego. Zreszt? sprawd? sam.
Po?o?y?a mu nogi na kolanach.
- ?ci?gnij mi buty. Cholewa to najlepsze miejsce do ukrycia no?a.
Bosa, wsta?a, szarpn??a klamr? pasa.
- Tutaj r?wnie? niczego nie ukrywam. Ani tutaj, jak widzisz. Zga? t? cholern? ?wiec?.
Na zewn?trz w ciemno?ciach dar? si? kot.
- Renfri?
- Co?
- To batyst?
- Pewnie ?e tak, psiakrew. Jestem ksi??niczk? czy nie?
V
- Tata - nudzi?a monotonnie Marilka. - Kiedy p?jdziemy na jarmark? Na jarmark, tata!
- Cicho, Marilka - burkn?? Caldemeyn, wycieraj?c talerz chlebem. - Wi?c jak m?wisz, Geralt? Wynosz? si? z miasteczka?
- Tak.
- No, nie my?la?em, ?e tak g?adko p?jdzie. Z tym pergaminem opiecz?towanym przez Audeona trzymali mnie za gard?o. Robi?em dobr? min?, ale po prawdzie to guzik m?g?bym im uczyni?.
- Nawet je?li otwarcie z?amaliby prawo? Wszcz?li gwa?t, bijatyk??
- Nawet. Audoen, Geralt, to bardzo dra?liwy kr?l, posy?a na szafot za byle co. Ja mam ?on?, c?rk?, dobrze mi na moim urz?dzie, nie musz? si? g?owi?, sk?d jutro wytrzasn? omast? do kaszy. Jednym s?owem, dobrze si? sta?o, ?e wyje?d?aj?. A jak to si? w?a?ciwie sta?o?
- Tata, ja chc? na jarmark!
- Libusze! We? st?d Marilk?! Tak, Geralt, nie s?dzi?em. Wypytywa?em Setnika, karczmarza ze "Z?otego Dworu", o t? novigradzk? kompani?. To nielicha zgraja. Niekt?rych rozpoznano.
- Aha?
- Ten ze szram? na g?bie to Nohorn, dawniej przyboczny Abergarda, z tak zwanej wolnej kompanii angre?skiej. S?ysza?e? o wolnej kompanii? Jasne, kto nie s?ysza?. Ten byk, kt?rego wo?aj? Pi?tnastka, r?wnie?. Nawet je?li nie, to nie my?l?, by jego przezwisko wzi??o si? od pi?tnastu dobrych uczynk?w, jakie w ?yciu zrobi?. Ten czarniawy p??elf to Civril, zb?j i zawodowy morderca. Podobno mia? co? wsp?lnego z masakr? w Tridam.
- Gdzie?
- W Tridam. Nie s?ysza?e?? G?o?no by?o o tym trzy... Tak trzy lata temu, bo Marilka mia?a dwa latka. Baron z Tridam trzyma? w lochu jakich? zb?jc?w. Ich kamraci, w?r?d nich podobno ten mieszaniec Civril, opanowali prom na rzece pe?en pielgrzym?w, by?o to w czasie ?wi?ta Nis. Pos?ali do barona ??danie uwolnienia tamtych. Baron, ma si? rozumie?, odm?wi?, a wtedy oni zacz?li mordowa? p?tnik?w, po kolei, jednego po drugim. Zanim baron zmi?k? i zwolni? tamtych z lochu, spu?cili z pr?dem ponad dziesi?ciu. Baronowi grozi?o potem wygnanie albo nawet i top?r, jedni mieli mu za z?e, ?e uleg?, dopiero gdy a? tylu zabito, inni wszcz?li rwetes, ?e bardzo wielkie z?o uczyni?, ?e pre... precedens to by? albo jak, ?e trzeba by?o tamtych wystrzela? z kusz razem z zak?adnikami albo szturmem bra? na ?odziach, nie popu?ci? ni na palec. Baron na s?dzie prawi?, ?e mniejsze z?o wybra?, bo na promie by?o wi?cej jak ?wier? setki ludzi, baby, dzieciaki.
- Tridamskie ultimatum - szepn?? wied?min. - Renfri...
- Co?
- Caldemeyn, jarmark.
- Co?
- Nie rozumiesz, Caldemeyn? Oszuka?a mnie. Nie wyjad?. Zmusz? Stregobora do wyj?cia z wie?y, tak jak zmusili barona z Tridam. Albo mnie zmusz? do... Nie rozumiesz? Zaczn? mordowa? ludzi na jarmarku. Wasz rynek, w tych murach, to prawdziwa pu?apka!
- Na wszystkich bog?w, Geralt! Siadaj! Dok?d, Geralt?
Marilka, przera?ona krzykiem, zachlipa?a wtulona w k?t kuchni.
- M?wi?am ci! - krzykn??a Libusze, wyci?gaj?c r?k? w kierunku wied?mina. - M?wi?am! Samo z?o przez niego!
- Cicho, babo! Geralt! Siadaj!
- Trzeba ich powstrzyma?. Zaraz, zanim ludzie wejd? na rynek. Zwo?aj stra?nik?w. Gdy b?d? wychodzili z zajazdu, za ?by ich i w ?yka.
- Geralt, b?d? rozs?dny. Tak nie wolno, nie mo?emy ich ruszy?, je?li niczego nie przeskrobali. B?d? si? broni?, poleje si? krew. To zawodowcy, wyr?n? mi ludzi. Je?li dojdzie do Audeona, zap?ac? g?ow?. Dobrze, zbior? stra?, p?jd? na targ, tam b?d? mia? na nich oko...
- To nic nie da, Caldemeyn. Je?li t?um wejdzie ju? na plac, nie zapobiegniesz panice i rzezi. Ich trzeba unieszkodliwi? zaraz, p?ki rynek jest pusty.
- To b?dzie bezprawie. Nie mog? na to zezwoli?. Z tym p??elfem i Tridam to mo?e by? plotka. Mo?esz si? myli?, i co wtedy? Audoen pasy ze mnie b?dzie dar?.
- Trzeba wybra? mniejsze z?o!
- Geralt! Zabraniam ci! Jako w?jt, zabraniam! Zostaw miecz! St?j!
Marilka krzycza?a zakrywszy buzi? r?czkami.
VI
Civril, przys?aniaj?c oczy d?oni?, popatrzy? na s?o?ce wychodz?ce zza drzew. Na rynku zaczyna?o si? o?ywia?, turkota?y wozy i w?zki, pierwsi przekupnie ju? zape?niali stragany towarem. Stuka? m?otek, pia? kogut, g?o?no wrzeszcza?y mewy.
- Pi?kny dzie? si? zapowiada - rzek? Pi?tnastka w zadumie. Civril popatrzy? na niego koso, ale nic nie powiedzia?.
- Konie jak, Tavik? - spyta? Nohorn, naci?gaj?c r?kawice.
- Gotowe, osiod?ane. Civril, wci?? ich ma?o na tym rynku.
- B?dzie wi?cej.
- Wypada?oby co? zje??.
- P??niej.
- Akurat. B?dziesz mia? p??niej czas. I ochot?.
- Patrzcie - rzek? nagle Pi?tnastka.
Wied?min nadchodzi? od strony g??wnej uliczki, wchodzi? mi?dzy stragany, zmierza? prosto na nich.
- Aha - powiedzia? Civril. - Renfri mia?a racj?. Daj mi kusz?, Nohorn.
Zgarbi? si?, napi?? ci?ciw?, przydeptuj?c stop? strzemi?czko. Starannie u?o?y? be?t w rowku. Wied?min szed?. Civril uni?s? kusz?.
- Ani kroku dalej, wied?minie!
Geralt zatrzyma? si?. Oko?o czterdziestu krok?w dzieli?o go od grupy.
- Gdzie jest Renfri?
Mieszaniec wykrzywi? swoj? ?adn? twarz.
- Pod wie??, sk?ada czarownikowi pewn? propozycj?. Wiedzia?a, ?e tu przyjdziesz. Poleci?a mi przekaza? ci dwie rzeczy.
- M?w.
- Pierwsza rzecz to pos?anie, kt?re brzmi: "Jestem tym, czym jestem. Wybieraj. Albo ja, albo tamto drugie, mniejsze". Masz jakoby wiedzie?, o co chodzi.
Wied?min kiwn?? g?ow?, potem uni?s? r?k?, chwytaj?c r?koje?? miecza stercz?c? nad prawym barkiem. Klinga b?ysn??a, opisuj?c ?uk nad jego g?ow?. Wolnym krokiem ruszy? w kierunku grupy.
Civril za?mia? si? paskudnie, z?owrogo.
- Wi?c jednak. Ona i to przewidzia?a, wied?minie. A zatem zaraz otrzymasz drug? rzecz, kt?r? poleci?a ci przekaza?. Prosto mi?dzy oczy.
Wied?min szed?. P??elf uni?s? kusz? do policzka. Zrobi?o si? bardzo cicho.
Szcz?kn??a ci?ciwa. Wied?min machn?? mieczem, rozleg? si? przeci?g?y j?k uderzonego metalu, be?t wylecia? w g?r? kozio?kuj?c, sucho trzasn?? o dach, zadudni? w rynnie. Wied?min szed?.
- Odbi?... - st?kn?? Pi?tnastka. - Odbi? w locie...
- W kup? - skomenderowa? Civril. Sykn??y miecze dobywane z pochew, grupa zwar?a si? rami? do ramienia, naje?y?a ostrzami.
Wied?min przyspieszy? kroku, jego ch?d, zadziwiaj?co p?ynny i mi?kki, przeszed? w bieg - nie na wprost, na kolczast? od miecz?w grup?, ale w bok, okr??aj?c j? po zacie?niaj?cej si? spirali.
Tavik nie wytrzyma?, rzuci? si? na spotkanie, skracaj?c dystans. Za nim skoczyli bli?niacy.
- Nie rozbiega? si?! - wrzasn?? Civril kr?c?c g?ow?, trac?c wied?mina z pola widzenia. Zakl??, odskoczy? w bok widz?c, ?e grupa rozpada si? zupe?nie, kr?ci mi?dzy stragany w szale?czym korowodzie.
Tavik by? pierwszy. Jeszcze przed chwil? ?ciga? wied?mina, teraz nagle dostrzeg?, ?e ten mija go z lewej strony, biegn?c w przeciwnym kierunku. Zadrobi? nogami, by wyhamowa?, ale wied?min przemkn?? obok, nim zd??y? unie?? miecz. Tavik poczu? silne uderzenie tu? ponad biodrem. Odkr?ci? si? i stwierdzi?, ?e pada. Ju? na kolanach, zdziwiony spojrza? na swoje biodro i zacz?? krzycze?.
Bli?niacy jednocze?nie atakuj?c p?dz?cy na nich czarny, rozmazany kszta?t, wpadli na siebie, zderzyli si? barkami, na moment trac?c rytm. Wystarczy?o. Vyr, ci?ty przez ca?? szeroko?? piersi, zgi?? si? wp??, z opuszczon? g?ow? zrobi? jeszcze par? krok?w i run?? na stragan z warzywami. Nimir dosta? w skro?, zawirowa? w miejscu i pad? do rynsztoka, ci??ko, bezw?adnie.
Na rynku zakot?owa?o si? od uciekaj?cych przekupni?w, zahurkota?y przewracane stragany, wzbi? si? kurz i krzyk. Tavik jeszcze raz spr?bowa? unie?? si? na rozedrganych r?kach, upad?.
- Z lewej, Pi?tnastka! - rykn?? Nohorn, biegn?c p??kolem, by zaj?? wied?mina z ty?u.
Pi?tnastka obr?ci? si? szybko. Nie do?? szybko. Dosta? raz, przez brzuch, wytrzyma?, z?o?y? si? do ciosu, wtedy dosta? drugi raz, w bok szyi, tu? pod ucho. Wypr??ony, post?pi? cztery rozko?ysane kroki i zwali? si? na w?zek pe?en ryb. W?zek potoczy? si?. Pi?tnastka zsun?? si? na bruk srebrz?cy si? od ?usek.
Civril i Nohorn uderzyli jednocze?nie z dw?ch stron, elf zamaszystym ci?ciem z wysoka, Nohorn z przykl?ku, nisko, p?asko. Oba ciosy zosta?y sparowane, dwa metaliczne szcz?kni?cia zla?y si? w jedno. Civril odskoczy?, potkn?? si?, utrzyma? na nogach, chwytaj?c si? drewnianej konstrukcji straganu. Nohorn rzuci? si? i zas?oni? go trzymanym pionowo mieczem. Odbi? cios, tak silny, ?e rzuci?o go w ty?, musia? przykl?kn??. Podrywaj?c si?, z?o?y? parad?, za wolno. Dosta? ci?cie przez twarz, symetryczne do starej blizny.
Civril odbi? si? plecami od straganu, przeskoczy? padaj?cego Nohorna, zaatakowa? z p??obrotu, obur?cz, nie trafi?, momentalnie odskoczy?. Nie poczu? uderzenia, nogi ugi??y si? pod nim, dopiero gdy po odruchowej paradzie usi?owa? przej?? od finty do kolejnego ataku. Miecz wypad? mu z r?ki przeci?tej po wewn?trznej stronie, powy?ej ?okcia. Upad? na kl?czki, potrz?sn?? g?ow?, chcia? wsta?, nie zdo?a?. Opu?ci? g?ow? na kolana, tak zamar? w czerwonej ka?u?y, w?r?d porozrzucanej kapusty, obwarzank?w i ryb.
Na rynek wesz?a Renfri.
Nadchodzi?a wolno mi?kkim, kocim krokiem, wymijaj?c w?zki i stragany. T?um, kt?ry w uliczkach i pod ?cianami dom?w bucza? jak r?j szerszeni, ?cich?. Geralt sta? nieruchomo, z mieczem w opuszczonej r?ce. Dziewczyna zbli?y?a si? na dziesi?? krok?w, zatrzyma?a. Zobaczy?, ?e pod kaftanikiem ma kolczug?, kr?tk?, ledwo zakrywaj?c? biodra.
- Dokona?e? wyboru - stwierdzi?a. - Jeste? pewien, ?e w?a?ciwego?
- Nie b?dzie tu drugiego Tridam - rzek? Geralt z wysi?kiem.
- Nie by?oby. Stregobor wy?mia? mnie. Powiedzia?, ?e mog? wymordowa? ca?e Blaviken i dorzuci? kilka okolicznych wsi, a on i tak nie wyjdzie z wie?y. I nikogo, wliczaj?c w to ciebie, tam nie wpu?ci. Co tak patrzysz? Tak, oszuka?am ci?. Ca?e ?ycie oszukiwa?am, gdy by?o trzeba, dlaczego mia?am robi? wyj?tek dla ciebie?
- Odejd? st?d, Renfri.
Za?mia?a si?.
- Nie, Geralt - wydoby?a miecz, szybko i zwinnie.
- Renfri.
- Nie, Geralt. Ty dokona?e? wyboru. Kolej na mnie.
Jednym ostrym ruchem zerwa?a sp?dnic? z bioder, zakr?ci?a ni? w powietrzu, owijaj?c materia? dooko?a lewego przedramienia. Geralt cofn?? si?, uni?s? d?o?, sk?adaj?c palce w Znak. Renfri za?mia?a si? znowu, kr?tko, chrapliwie.
- Nic z tego, bia?ow?osy. To si? mnie nie ima. Tylko miecz.
- Renfri - powt?rzy?. - Odejd?. Je?li skrzy?ujemy ostrza, ja... ju? nie b?d?... m?g?...
- Wiem - powiedzia?a. - Ale ja... Ja te? nie mog? inaczej. Po prostu nie mog?. Jeste?my tym, czym jeste?my. Ty i ja.
Ruszy?a na niego lekkim, rozko?ysanym krokiem. W prawej r?ce, wyprostowanej, wyci?gni?tej w bok, po?yskiwa? miecz, lew? wlok?a sp?dnic? po ziemi. Geralt cofn?? si? o dwa kroki.
Skoczy?a, machn??a lew? r?k?, sp?dnica furkn??a w powietrzu, w ?lad za ni?, przys?oniony, b?ysn?? miecz w oszcz?dnym, kr?tkim ci?ciu. Geralt odskoczy?, tkanina nawet go nie musn??a, a klinga Renfri ze?lizn??a si? po uko?nej paradzie. Zripostowa? odruchowo ?rodkiem brzeszczotu, zwi?za? obie klingi kr?tkim m?y?cem, pr?buj?c wytr?ci? jej bro?. To by? b??d. Odbi?a jego ostrze i od razu, z ugi?tych kolan i rozko?ysanych bioder ci??a, mierz?c w twarz. Ledwie zdo?a? sparowa? to uderzenie, odskoczy? przed spadaj?c? na niego materi? sp?dnicy. Zawirowa? w piruecie, unikaj?c migoc?cej w b?yskawicznych ci?ciach klingi, znowu odskoczy?. Wpad?a na niego, cisn??a sp?dnic? prosto w oczy, ci??a p?asko, z bliska, z p??obrotu. Umkn?? przed ciosem, obracaj?c si? tu? przy niej. Zna?a t? sztuczk?. Obr?ci?a si? wraz z nim i z bliska, tak ?e poczu? jej oddech, przejecha?a mu ostrzem przez pier?. B?l targn?? nim, ale nie zak??ci? rytmu. Obr?ci? si? jeszcze raz, w przeciwn? stron?, odbi? kling? lec?c? ku jego skroni, zrobi? szybk? fint? i zaatakowa?. Renfri odskoczy?a, z?o?y?a si? do uderzenia z g?ry. Geralt, przykl?kaj?c w wypadzie, b?yskawicznie ci?? j? z do?u, samym ko?cem miecza, przez ods?oni?te udo i pachwin?.
Nie krzykn??a. Padaj?c na kolano i na bok pu?ci?a miecz, wpi?a obie d?onie w przeci?te udo. Spomi?dzy palc?w krew zat?tni?a jasnym strumieniem na ozdobny pas, na ?osiowe buty, na brudny bruk. T?um wci?ni?ty w uliczki zafalowa? i zakrzycza?.
Geralt schowa? miecz.
- Nie odchod?... - j?kn??a zwijaj?c si? w k??bek.
Nie odpowiedzia?.
- Zimno... mi...
Nie odpowiedzia?. Renfri j?kn??a znowu, kul?c si? jeszcze bardziej. Krew wartkimi strumyczkami wype?nia?a jamki mi?dzy kamieniami.
- Geralt... Obejmij mnie...
Nie odpowiedzia?.
Odwr?ci?a g?ow? i znieruchomia?a z policzkiem na bruku. Sztylet o bardzo w?skim ostrzu, do tej pory skrywany pod cia?em, wy?lizn?? si? z jej martwiej?cych palc?w.
Po chwili b?d?cej wieczno?ci? wied?min uni?s? g?ow? na odg?os stukaj?cej o bruk r??d?ki Stregobora. Czarodziej zbli?a? si? pospiesznie, wymijaj?c trupy.
- Ale jatki - zasapa?. - Widzia?em, Geralt, wszystko widzia?em w krysztale...
Podszed? bli?ej, pochyli? si?. W pow??czystej czarnej szacie, wsparty na posochu, wygl?da? staro, bardzo staro.
- Wierzy? si? nie chce - pokr?ci? g?ow?. - Dzierzba, ca?kiem nie?ywa.
Geralt nie odpowiedzia?.
- No, Geralt - czarodziej wyprostowa? si?. - Id? po w?zek. We?miemy j? do wie?y. Trzeba zrobi? sekcj?.
Spojrza? na wied?mina, nie doczekawszy si? odpowiedzi schyli? si? nad cia?em.
Kto?, kogo wied?min nie zna?, si?gn?? do r?koje?ci miecza, wydoby? go bardzo szybko.
- Dotknij jej tylko, czarowniku - powiedzia? kto?, kogo wied?min nie zna?. - Tylko jej dotknij, a twoja g?owa poleci na bruk.
- Co ty, Geralt, oszala?e?? Jeste? ranny, w szoku! Sekcja to jedyny spos?b, ?eby stwierdzi?...
- Nie dotykaj jej!
Stregobor, widz?c wznoszon? kling?, odskoczy?, machn?? lask?.
- Dobrze! - krzykn??. - Jak chcesz! Ale nigdy nie b?dziesz wiedzia?! Nigdy nie b?dziesz mia? pewno?ci! Nigdy, s?yszysz, wied?minie?
- Precz.
- Jak chcesz - czarodziej odwr?ci? si?, uderzy? posochem o bruk. - Wracam do Koviru, nie zostan? ani dnia d?u?ej w tej dziurze. Chod? ze mn?, nie zostawaj tu. Ci ludzie niczego nie wiedz?, widzieli tylko, jak zabijasz. A ty paskudnie zabijasz, Geralt. No, idziesz?
Geralt nie odpowiedzia?, nawet nie patrzy? na niego. Schowa? miecz. Stregobor wzruszy? ramionami, odszed? szparkim krokiem, rytmicznie postukuj?c lask?.
Z t?umu polecia? kamie?, d?wi?kn?? o bruk. Za nim drugi, przelatuj?c tu? nad ramieniem Geralta. Wied?min, wyprostowany, uni?s? obie d?onie, wykona? nimi szybki gest. T?um zaszumia?, kamienie polecia?y g??ciej, ale Znak odpycha? je na boki - mija?y cel chroniony niewidzialnym ob?ym pancerzem.
- Do??!!! - rykn?? Caldemeyn. - Koniec z tym, psiama?!
T?um zahucza? jak fala przyboju, ale kamienie przesta?y lecie?. Wied?min sta? nieruchomo.
W?jt zbli?y? si? do niego.
- Czy to - rzek? wskazuj?c szerokim gestem na rozrzucone po placyku nieruchome cia?a - ju? wszystko? Tak wygl?da mniejsze z?o, kt?re wybra?e?? Czy ju? za?atwi?e?, co uwa?a?e? za konieczne?
- Tak - odpowiedzia? Geralt z wysi?kiem, nie od razu.
- Twoja rana jest powa?na?
- Nie.
- W takim razie zabieraj si? st?d.
- Tak - powiedzia? wied?min. Sta? jeszcze chwil?, unikaj?c wzroku w?jta. Potem odwr?ci? si? wolno, bardzo wolno.
- Geralt.
Wied?min obejrza? si?.
- Nie wracaj tu nigdy - powiedzia? Caldemeyn. - Nigdy.