Pierwszego trupa znalaz? oko?o po?udnia.
Widok zabitych rzadko kiedy wstrz?sa? wied?minem, znacznie cz??ciej zdarza?o mu si? patrze? na zw?oki zupe?nie oboj?tnie. Tym razem nie by? oboj?tny.
Ch?opiec mia? oko?o pi?tnastu lat. Le?a? na wznak, z szeroko rozrzuconymi nogami, na ustach zastyg?o mu co? niby grymas przera?enia. Pomimo tego Geralt wiedzia?, ?e ch?opiec zgin?? natychmiast, nie cierpia? i prawdopodobnie nawet nie wiedzia?, ?e umiera. Strza?a trafi?a w oko, g??boko ugrz?z?a w czaszce, w ko?ci potylicy. Strza?a by?a opierzona pr?gowanymi, barwionymi na ???to lotkami kury ba?anta. Brzechwa stercza?a ponad miot?y traw.
Geralt rozejrza? si?, szybko i bez trudu znalaz? to, czego szuka?. Drug? strza??, identyczn?, utkwion? w pniu sosny, o jakie? sze?? krok?w z ty?u. Wiedzia?, co zasz?o. Ch?opiec nie zrozumia? ostrze?enia, s?ysz?c ?wist i stuk strza?y przerazi? si? i zacz?? biec w niew?a?ciwym kierunku. W stron? tej, kt?ra nakaza?a mu zatrzyma? si? i natychmiast wycofa?. Sycz?cy, jadowity i pierzasty ?wist, kr?tki stuk grotu wcinaj?cego si? w drewno. Ani kroku dalej, cz?owieku, m?wi ten ?wist i ten stuk. Precz, cz?owieku, natychmiast wyno? si? z Brokilonu. Zdoby?e? ca?y ?wiat, cz?owieku, wsz?dzie ci? pe?no, wsz?dzie wnosisz ze sob? to, co nazywasz nowoczesno?ci?, er? zmian, to, co nazywasz post?pem. Ale my nie chcemy tutaj ani ciebie, ani twojego post?pu. Nie ?yczymy sobie zmian, jakie przynosisz. Nie ?yczymy sobie niczego, co przynosisz. ?wist i stuk. Precz z Brokilonu!
Precz z Brokilonu, pomy?la? Geralt. Cz?owieku. Niewa?ne, czy masz pi?tna?cie lat i przedzierasz si? przez las oszala?y ze strachu, nie mog?c odnale?? drogi do domu. Niewa?ne, ?e masz lat siedemdziesi?t i musisz p?j?? po chrust, bo za nieprzydatno?? wygoni? ci? z cha?upy, nie dadz? ?re?. Niewa?ne, ?e masz lat sze?? i przyci?gn??y ci? kwiatki niebieszcz?ce si? na zalanej s?o?cem polanie. Precz z Brokilonu! ?wist i stuk.
Dawniej, pomy?la? Geralt, zanim strzeli?y, by zabi?, ostrzega?y dwa razy. Nawet trzy.
Dawniej, pomy?la?, ruszaj?c w dalsz? drog?. Dawniej.
C??, post?p.
Las nie wydawa? si? zas?ugiwa? na straszn? s?aw?, jak? si? cieszy?. Prawda, by? przera?aj?co dziki i uci??liwy do marszu, ale by?a to zwyczajna uci??liwo?? matecznika, w kt?rym ka?dy prze?wit, ka?da s?oneczna plama przepuszczona przez konary i li?ciaste ga??zie wielkich drzew wykorzystywana by?a natychmiast przez dziesi?tki m?odych brz?z, olch i grab?w, przez je?yny, ja?owce i paprocie pokrywaj?ce g?stwin? p?d?w chrupliwe grz?zawisko pr?chna, suchych ga??zi i zbutwia?ych pni drzew najstarszych, tych, kt?re przegra?y w walce, tych, kt?re do?y?y swego ?ywota. G?stwina nie milcza?a jednak z?owieszczym, ci??kim milczeniem, kt?re bardziej pasowa?oby do tego miejsca. Nie, Brokilon ?y?. Bzycza?y owady, szele?ci?y pod nogami jaszczurki, pomyka?y t?czowe ?uki biegacze, targa?o l?ni?cymi od kropel paj?czynami tysi?ce paj?k?w, dzi?cio?y rozt?tnia?y pnie ostrymi seriami stuk?w, wrzeszcza?y s?jki.
Brokilon ?y?.
Ale wied?min nie dawa? si? zwie??. Wiedzia?, gdzie jest. Pami?ta? o ch?opcu ze strza?? w oku. W?r?d mchu i igliwia widzia? niekiedy bia?e ko?ci, po kt?rych biega?y czerwone mr?wki.
Szed? dalej, ostro?nie, ale szybko. ?lady by?y ?wie?e. Liczy? na to, ?e zd??y, ?e zdo?a zatrzyma? i zawr?ci? id?cych przed nim ludzi. ?udzi? si?, ?e nie jest za p??no.
By?o.
Drugiego trupa nie zauwa?y?by, gdyby nie refleks s?o?ca na klindze kr?tkiego miecza, kt?ry zabity ?ciska? w d?oni. Ten by? dojrza?ym m??czyzn?. Prosty str?j w u?ytkowo burym kolorze wskazywa? na niskie pochodzenie. Str?j - je?li nie liczy? plam krwi otaczaj?cych dwie wbite w pier? strza?y - by? czysty i nowy, nie m?g? to zatem by? zwyk?y pacho?ek.
Geralt rozejrza? si? i zobaczy? trzeciego trupa, ubranego w sk?rzan? kurtk? i kr?tki, zielony p?aszcz. Ziemia wok?? n?g zabitego by?a poszarpana, mech i igliwie zryte a? do piachu. Nie by?o w?tpliwo?ci - ten cz?owiek umiera? d?ugo.
Us?ysza? j?k.
Szybko rozgarn?? ja?owce, dostrzeg? g??boki wykrot, kt?ry maskowa?y. W wykrocie, na ods?oni?tych korzeniach sosny le?a? m??czyzna pot??nej budowy, o czarnych, kr?conych w?osach i takiej? brodzie, kontrastuj?cych z przera?liw?, wr?cz trupi? blado?ci? twarzy. Jasny kaftan z jeleniej sk?ry by? czerwony od krwi.
Wied?min wskoczy? do wykrotu. Ranny otworzy? oczy.
- Geralt... - j?kn??. - O, bogowie... Ja chyba ?ni?...
- Freixenet? - zdumia? si? wied?min. - Ty tutaj?
- Ja... Oooch...
- Nie ruszaj si? - Geralt ukl?k? obok. - Gdzie dosta?e?? Nie widz? strza?y...
- Przesz?a... na wylot. Od?ama?em grot i wyci?gn??em... S?uchaj, Geralt...
- Milcz, Freixenet, bo zach?y?niesz si? krwi?. Masz przebite p?uco. Zaraza, musz? ci? st?d wyci?gn??. Co wy, do diab?a, robili?cie w Brokilonie? To tereny driad, ich sanktuarium, st?d nikt ?ywy nie wychodzi. Nie wiedzia?e? o tym?
- P??niej... - zaj?cza? Freixenet i splun?? krwi?. - P??niej ci opowiem... Teraz wyci?gnij mnie... Och, zaraza! Ostro?niej... Oooch...
- Nie dam rady - Geralt wyprostowa? si?, rozejrza?. - Za ci??ki jeste?...
- Zostaw mnie - st?kn?? ranny. - Zostaw mnie, trudno... Ale ratuj j?... na bog?w, ratuj j?...
- Kogo?
- Ksi??niczk?... Och... Znajd? j?, Geralt...
- Le? spokojnie, do diab?a! Zaraz co? zmontuj? i wywlok? ci?.
Freixenet zakas?a? ci??ko i znowu splun??, g?sta, ci?gn?ca si? nitka krwi zawis?a mu na brodzie. Wied?min zakl??, wyskoczy? z wykrotu, rozejrza? si?. Potrzebowa? dw?ch m?odych drzewek. Ruszy? szybko w stron? skraju polany, gdzie poprzednio widzia? k?py olszyn.
?wist i stuk.
Geralt zamar? w miejscu. Strza?a, wbita w pie? na wysoko?ci jego g?owy, mia?a na brzechwie pi?ra jastrz?bia. Spojrza? w kierunku wytyczonym przez jesionowy pr?t, wiedzia?, sk?d strzelano. O jakie? pi??dziesi?t krok?w by? kolejny wykrot, zwalone drzewo, stercz?ca w g?r? pl?tanina korzeni, wci?? jeszcze ?ciskaj?cych w obj?ciu ogromn? bry?? piaszczystej ziemi. G?stnia?a tam tarnina i ciemno?? pr?gowata ja?niejszymi pasami brzozowych pni. Nie widzia? nikogo. Wiedzia?, ?e nie zobaczy.
Uni?s? obie r?ce, bardzo powoli.
- Ce?dmil! V? an Eithn me?th e Dun Canell! Esse? Gwynbleidd!
Tym razem us?ysza? cichy szcz?k ci?ciwy i zobaczy? strza??, wystrzelono j? bowiem tak, by j? widzia?. Ostro w g?r?. Patrzy?, jak wzbija si?, jak za?amuje lot, jak spada po krzywej. Nie poruszy? si?. Strza?a wbi?a si? w mech prawie pionowo, o dwa kroki od niego. Prawie natychmiast utkwi?a obok niej druga, pod identycznym k?tem. Ba? si?, ?e nast?pnej mo?e ju? nie zobaczy?.
- Me?th Eithn! - zawo?a? ponownie. - Esse? Gwynbleidd!
- Gl?eddyv vort! - g?os, niby powiew wiatru. G?os, nie strza?a. ?y?. Powoli rozpi?? klamr? pasa, wyci?gn?? miecz daleko od siebie, odrzuci?. Druga driada bezszelestnie wy?oni?a si? zza otulonego ja?owcami pnia jod?y, nie wi?cej ni? dziesi?? krok?w od niego. Chocia? by?a ma?a i bardzo szczup?a, pie? wydawa? si? cie?szy. Nie mia? poj?cia, jak m?g? nie zauwa?y? jej, gdy podchodzi?. By? mo?e maskowa? j? str?j - nie szpec?ca zgrabnego cia?a kombinacja zszytych dziwacznie kawa?k?w tkaniny w mn?stwie odcieni zieleni i br?zu, usiana li??mi i kawa?kami kory. Jej w?osy, przewi?zane na czole czarn? chustk?, mia?y kolor oliwkowy, a twarz by?a poprzecinana pasami wymalowanymi ?upin? orzecha.
Rzecz jasna, ?uk mia?a napi?ty i mierzy?a w niego.
- Eithn... - zacz??.
- Th?ess aep!
Zamilk? pos?usznie, stoj?c bez ruchu, trzymaj?c r?ce z dala od tu?owia. Driada nie opu?ci?a ?uku.
- Dunca! - krzykn??a. - Braenn! Caemm vort!
Ta, kt?ra strzela?a poprzednio, wyprysn??a z tarniny, przesmykn??a po zwalonym pniu, zr?cznie przeskakuj?c wykrot. Chocia? le?a?a tam sterta suchych ga??zi, nie s?ysza?, by cho? jedna trzasn??a pod jej stopami. Za sob?, blisko, us?ysza? leciutki szmer, co? niby szelest li?ci na wietrze. Wiedzia?, ?e trzeci? ma za plecami.
W?a?nie ta trzecia, wysuwaj?c si? b?yskawicznie z boku, podnios?a jego miecz. Ta mia?a w?osy w kolorze miodu, ?ci?gni?te opask? z sitowia. Ko?czan pe?en strza? ko?ysa? si? na jej plecach.
Tamta najdalsza, z wykrotu, zbli?y?a si? szybko. Jej str?j nie r??ni? si? niczym od ubioru towarzyszek. Na matowych, ceglastorudych w?osach nosi?a wianek spleciony z koniczyny i wrzosu. Trzyma?a ?uk, nie napi?ty, ale strza?a by?a na ci?ciwie.
- T'en thesse in math aep Eithn llev? - spyta?a, podchodz?c blisko. G?os mia?a niezwykle melodyjny, oczy ogromne i czarne. - Ess' Gwynbleidd?
- A... aesse?... - zacz??, ale s?owa brokilo?skiego dialektu, brzmi?ce jak ?piew w ustach driady, jemu wi?z?y w gardle i dra?ni?y wargi. - ?adna z was nie m?wi wsp?lnym? Niezbyt dobrze znam...
- An' v?ill. Vort llinge - uci??a.
- Jestem Gwynbleidd, Bia?y Wilk. Pani Eithn mnie zna. Id? do niej z poselstwem. Bywa?em ju? w Brokilonie. W Dun Canell.
- Gwynbleidd - ceglasta zmru?y?a oczy. - Vatt'ghern?
- Tak - potwierdzi?. - Wied?min.
Oliwkowa parskn??a gniewnie, ale opu?ci?a ?uk. Ceglasta patrzy?a na niego szeroko rozwartymi oczami, a jej poznaczona zielonymi pr?gami twarz by?a zupe?nie nieruchoma, martwa, jak twarz pos?gu. Nieruchomo?? ta nie pozwala?a sklasyfikowa? tej twarzy jako ?adn? czy brzydk? - zamiast takiej klasyfikacji nasuwa?a si? my?l o oboj?tno?ci i bezduszno?ci, je?li nie okrucie?stwie. Geralt w my?lach zrobi? sobie wyrzut z tej oceny, ?api?c si? na wiod?cym na manowce ucz?owieczaniu driady. Powinien by? wszak?e wiedzie?, ?e by?a po prostu starsza od tamtych dwu. Pomimo pozor?w, by?a od nich znacznie, znacznie starsza.
Stali w?r?d niezdecydowanego milczenia. Geralt s?ysza?, jak Freixenet j?czy, st?ka i kaszle. Ceglasta te? musia?a to s?ysze?, ale jej twarz nie drgn??a nawet. Wied?min opar? r?ce o biodra.
- Tam, w wykrocie - powiedzia? spokojnie - le?y ranny. Je?li nie otrzyma pomocy, umrze.
- Th?ess aep! - oliwkowa napi??a ?uk, kieruj?c grot strza?y prosto w jego twarz.
- Dacie mu zdechn??? - nie podni?s? g?osu. - Pozwolicie mu, tak po prostu, powoli zad?awi? si? krwi?? W takim razie lepiej go dobi?.
- Zawrzyj g?b?! - szczekn??a driada, przechodz?c na wsp?lny. Ale opu?ci?a ?uk i zwolni?a napi?cie ci?ciwy. Spojrza?a na t? drug? pytaj?co. Ceglasta kiwn??a g?ow?, wskaza?a na wykrot. Oliwkowa pobieg?a, szybko i bezszelestnie.
- Chc? si? widzie? z pani? Eithn - powt?rzy? Geralt. - Nios? poselstwo...
- Ona - ceglasta wskaza?a na miodow? - zaprowadzi ci? do Dun Canell. Id?.
- Frei... A ten ranny?
Driada spojrza?a na niego, mru??c oczy. Wci?? bawi?a si? strza??, zaczepion? na ci?ciwie.
- Nie frasuj si? - powiedzia?a. - Id?. Ona ci? zaprowadzi.
- Ale...
- Va'en vort! - uci??a, zaciskaj?c usta.
Wzruszy? ramionami, odwr?ci? si? w stron? tej o w?osach w kolorze miodu. Wydawa?a si? najm?odsza z ca?ej tr?jki, ale m?g? si? myli?. Zauwa?y?, ?e oczy ma niebieskie.
- Chod?my tedy.
- Ano - powiedzia?a cicho miodowa. Po kr?tkiej chwili wahania odda?a mu miecz. - Chod?my.
- Jak masz na imi?? - spyta?.
- Zawrzyj g?b?.
Sz?a przez matecznik bardzo szybko, nie ogl?daj?c si?. Geralt musia? si? mocno wysili?, by za ni? nad??y?. Wiedzia?, ?e driada robi to celowo, wiedzia?, ?e chce, aby id?cy za ni? cz?owiek z j?kiem ugrz?z? w chaszczach, by zwali? si? na ziemi? wyczerpany, niezdolny do dalszego marszu. Oczywi?cie, nie wiedzia?a, ?e ma do czynienia z wied?minem, nie z cz?owiekiem. By?a za m?oda, by wiedzie?, kim jest wied?min.
Dziewczyna - Geralt wiedzia? ju?, ?e nie jest czystej krwi driad? - zatrzyma?a si? nagle, odwr?ci?a. Widzia?, ?e piersi ostro faluj? jej pod ?aciatym kubraczkiem, ?e z trudem powstrzymuje si?, by nie oddycha? ustami.
- Zwolnimy? - zaproponowa? z u?miechem.
- Ye? - spojrza?a na niego niech?tnie. - Aen esse?th Sidh?
- Nie, nie jestem elfem. Jak masz na imi??
- Braenn - odpowiedzia?a, wznawiaj?c marsz, ale ju? wolniejszym krokiem, nie staraj?c si? wyprzedza? go. Szli obok siebie, blisko. Czu? zapach jej potu, zwyk?ego potu m?odej dziewczyny. Pot driad mia? zapach rozcieranych w d?oniach wierzbowych listk?w.
- A jak nazywa?a? si? przedtem?
Spojrza?a na niego, usta skrzywi?y si? jej nagle, my?la?, ?e ?achnie si? lub naka?e mu milczenie. Nie zrobi?a tego.
- Nie pami?tam - powiedzia?a z oci?ganiem. Nie s?dzi?, ?eby to by?a prawda.
Nie wygl?da?a na wi?cej ni? szesna?cie lat, a nie mog?a by? w Brokilonie d?u?ej ni? sze??, siedem - gdyby trafi?a tu wcze?niej, male?kim dzieckiem lub wr?cz niemowl?ciem, nie rozpozna?by ju? w niej cz?owieka. Niebieskie oczy i naturalnie jasne w?osy zdarza?y si? i u driad. Dzieci driad, poczynane w celebrowanych kontaktach z elfami lub lud?mi, przejmowa?y cechy organiczne wy??cznie od matek i by?y to wy??cznie dziewczynki. Niezmiernie rzadko, i z regu?y w kt?rym? z nast?pnych pokole?, rodzi?o si? jednak niekiedy dziecko o oczach lub w?osach anonimowego m?skiego protoplasty. Ale Geralt by? pewien, ?e Braenn nie mia?a w sobie ani kropli krwi driad. Nie mia?o to zreszt? wi?kszego znaczenia. Krew czy nie, obecnie by?a driad?.
- A ciebie - spojrza?a na niego koso - jak zwa??
- Gwynbleidd.
Kiwn??a g?ow?.
- P?jdziem tedy... Gwynbleidd.
Szli wolniej ni? poprzednio, ale nadal szybko. Braenn, rzecz jasna, zna?a Brokilon - gdyby by? sam, Geralt nie by?by w stanie utrzyma? ani tempa, ani w?a?ciwego kierunku. Braenn przemyka?a przez zapor? matecznika kr?tymi, zamaskowanymi ?cie?kami, pokonywa?a w?wozy, biegn?c zwinnie, jak po mostach, po zwalonych pniach, ?mia?o chlupota?a przez zielone od rz?sy, l?ni?ce po?acie trz?sawisk, na kt?re wied?min nie odwa?y?by si? wkroczy? i traci?by godziny, je?li nie dni, na ich obej?cie.
Nie tylko przed dziko?ci? lasu chroni?a go obecno?? Braenn - by?y miejsca, w kt?rych driada zwalnia?a kroku, sz?a bardzo ostro?nie, macaj?c stop? ?cie?k?, trzymaj?c go za r?k?. Wiedzia?, z jakiego powodu. O pu?apkach Brokilonu kr??y?y legendy - m?wiono o do?ach, pe?nych zaostrzonych palik?w, o samostrza?ach, o wal?cych si? drzewach, o straszliwym "je?u" - kolczastej kuli na linie, spadaj?cej znienacka, wymiataj?cej ?cie?k?. Bywa?y te? miejsca, w kt?rych Braenn zatrzymywa?a si? i gwizda?a melodyjnie, a z zaro?li odpowiada?y jej gwizdy. Bywa?y te? miejsca, w kt?rych przystawa?a z r?k? na strzale w ko?czanie, nakazuj?c mu cisz?, i czeka?a w napi?ciu, a? co?, co szele?ci?o w g?szczu, oddali si?.
Pomimo szybkiego marszu, musieli zatrzyma? si? na noc. Braenn wybra?a miejsce bezb??dnie - na pag?rku, na kt?ry r??nice temperatur nios?y podmuchy ciep?ego powietrza. Spali na usch?ych paprociach, bardzo blisko siebie, zwyczajem driad. W ?rodku nocy Braenn obj??a go, przytuli?a si? mocno. I nic wi?cej. Obj?? j?. I nic wi?cej. By?a driad?. Chodzi?o tylko o ciep?o.
O brzasku, jeszcze prawie po ciemku, wyruszyli w dalsz? drog?.
II
Pokonywali pas rzadziej zalesionych wzg?rz, klucz?c kotlinkami, wype?nionymi mg??, id?c przez rozleg?e, trawiaste polany, przez wiatro?omy.
Braenn po raz kolejny zatrzyma?a si?, rozejrza?a. Sprawia?a wra?enie, jakby zgubi?a drog?, ale Geralt wiedzia?, ?e to niemo?liwe. Korzystaj?c jednak z przerwy w marszu, przysiad? na zwalonym pniu.
I wtedy us?ysza? krzyk. Cienki. Wysoki. Rozpaczliwy.
Braenn przykl?kn??a b?yskawicznie, wyci?gaj?c z ko?czana jednocze?nie dwie strza?y. Jedn? chwyci?a w z?by, drug? zaczepi?a o ci?ciw?, napi??a ?uk, celuj?c na ?lepo, przez krzaki, na g?os.
- Nie strzelaj! - krzykn??.
Przeskoczy? przez pie?, przedar? si? przez zaro?la.
Na niewielkiej polanie u podn??a kamienistego urwiska sta?a ma?a istotka w szarym kubraczku przyci?ni?ta plecami do pnia uschni?tego grabu. Przed ni?, o jakie? pi?? krok?w, co? porusza?o si? powoli, rozgarniaj?c trawy. To co? mia?o oko?o dw?ch s??ni d?ugo?ci i by?o ciemnobr?zowe. W pierwszej chwili Geralt pomy?la?, ?e to w??. Ale spostrzeg? ???te, ruchliwe, haczykowate odn??a, p?askie segmenty d?ugiego tu?owia i zorientowa? si?, ?e to nie w??. ?e to co? znacznie gorszego.
Przytulona do pnia istotka pisn??a cienko. Olbrzymi wij uni?s? ponad trawy d?ugie, drgaj?ce czu?ki, ?owi? nimi zapach i ciep?o.
- Nie ruszaj si?! - wrzasn?? wied?min i tupn??, by zwr?ci? na siebie uwag? skolopendromorfa. Ale wij nie zareagowa?, jego czu?ki uchwyci?y ju? wo? bli?szej ofiary. Potw?r poruszy? odn??ami, zwin?? si? esowato i ruszy? do przodu. Jego jaskrawo???te ?apy miga?y w?r?d traw, r?wno, jak wios?a galery.
- Yghern! - krzykn??a Braenn.
Geralt dwoma susami wpad? na polan?, w biegu wyszarpuj?c miecz z pochwy na plecach, z rozp?du, biodrem, uderzy? skamienia?? pod drzewem istotk?, odrzucaj?c j? w bok, w krzaki je?yn. Skolopendromorf zaszele?ci? w trawie, zadrobi? odn??ami i rzuci? si? na niego, unosz?c przednie segmenty, szcz?kaj?c ociekaj?cymi jadem kleszczami. Geralt zata?czy?, przeskoczy? przez p?askie cielsko i z p??obrotu r?bn?? mieczem, mierz?c w mi?ksze miejsce, pomi?dzy pancerne p?yty tu?owia. Potw?r by? jednak zbyt szybki, miecz uderzy? w chitynow? skorup?, nie przecinaj?c jej - gruby dywan mchu zamortyzowa? uderzenie. Geralt odskoczy?, ale nie do?? zwinnie. Skolopendromorf owin?? tyln? cz??? cielska wok?? jego n?g, z potworn? si??. Wied?min upad?, przekr?ci? si? i spr?bowa? wyrwa?. Bezskutecznie.
Wij wygi?? si? i obr?ci?, by dosi?gn?? go kleszczami, przy czym gwa?townie zadrapa? pazurami o drzewo, przewin?? si? po nim. W tym momencie nad g?ow? Geralta sykn??a strza?a, z trzaskiem przebijaj?c pancerz, przygwa?d?aj?c stwora do pnia. Wij zwin?? si?, z?ama? strza?? i uwolni? si?, ale natychmiast ugodzi?y go dwa dalsze pociski. Wied?min kopniakiem odrzuci? od siebie trzepocz?cy odw?ok, odturla? si? w bok.
Braenn, kl?cz?c, szy?a z ?uku w nieprawdopodobnym tempie, pakuj?c w skolopendromorfa strza?? po strzale. Wij ?ama? brzechwy i uwalnia? si?, ale kolejna strza?a znowu przygwa?d?a?a go do pnia. P?aski, b?yszcz?cy, ciemnorudy ?eb stwora k?apa? i szcz?ka? kleszczami przy miejscach, gdzie trafia?y groty, bezmy?lnie usi?uj?c dosi?gn?? rani?cego go wroga.
Geralt przyskoczy? z boku i ci?? mieczem z szerokiego zamachu, ko?cz?c walk? jednym uderzeniem. Drzewo podzia?a?o jak katowski pie?.
Braenn zbli?y?a si? powoli, z napi?tym ?ukiem, kopn??a wij?cy si? w?r?d traw, przebieraj?cy odn??ami tu??w, splun??a na niego.
- Dzi?ki - rzek? wied?min, mia?d??c uci?ty ?eb wija uderzeniami obcasa.
- Ee?
- Uratowa?a? mi ?ycie.
Driada spojrza?a na niego. Nie by?o w tym spojrzeniu ani zrozumienia, ani emocji.
- Yghern - powiedzia?a, tr?caj?c butem skr?caj?ce si? cielsko. - Po?ama? mi szypy.
- Uratowa?a? ?ycie i mnie, i tej ma?ej driadzie - powt?rzy? Geralt. - Psiakrew, gdzie ona jest?
Braenn zr?cznie odgarn??a krzaki je?yn, zag??bi?a rami? w?r?d kolczatych p?d?w.
- Takem my?la?a - powiedzia?a, wyci?gaj?c z chaszczy istotk? w szarym kubraczku. - Obacz sam, Gwynbleidd.
To nie by?a driada. Nie by? to te? elf, sylfida, puk ani nizio?ek. To by?a najzwyklejsza w ?wiecie ludzka dziewczynka. W ?rodku Brokilonu, najniezwyklejszym miejscu dla zwyk?ych, ludzkich dziewczynek.
Mia?a jasne, mysiopopielate w?osy i wielkie, jadowicie zielone oczy. Nie mog?a mie? wi?cej ni? dziesi?? lat.
- Kim jeste?? - spyta?. - Sk?d si? tu wzi??a??
Nie odpowiedzia?a. Gdzie ja j? ju? widzia?em, pomy?la?. Gdzie? ju? j? widzia?em. J? lub kogo? bardzo do niej podobnego.
- Nie b?j si? - powiedzia? niepewnie.
- Nie boj? si? - burkn??a niewyra?nie. Najwidoczniej mia?a katar.
- Dyrdajmy st?d - odezwa?a si? nagle Braenn, rozgl?daj?c si? dooko?a. - Gdzie jest jeden yghern, wraz patrze? drugiego. A ja ju? ma?o szyp?w mam.
Dziewczynka spojrza?a na ni?, otworzy?a usta, otar?a buzi? wierzchem d?oni, rozmazuj?c kurz.
- Kim ty, do diab?a, jeste?? - powt?rzy? Geralt, pochylaj?c si?. - Co robisz w... W tym lesie? Jak si? tu dosta?a??
Dziewczynka opu?ci?a g?ow? i poci?gn??a zakatarzonym nosem.
- Og?uch?a?? Kim jeste?, pytam? Jak si? nazywasz?
- Ciri - smarkn??a.
Geralt odwr?ci? si?. Braenn, ogl?daj?c ?uk, ?ypa?a okiem na niego.
- S?uchaj, Braenn...
- Czego?
- Czy to mo?liwe... Czy to mo?liwe, ?eby ona... uciek?a wam z Dun Canell?
- Ee?
- Nie udawaj kretynki - zdenerwowa? si?. - Wiem, ?e porywacie dziewczynki. A ty sama, co, z nieba spad?a? do Brokilonu? Pytam, czy to mo?liwe...
- Nie - uci??a driada. - Nigdym jej na oczy nie widzia?a.
Geralt przyjrza? si? dziewczynce. Jej popielatoszare w?osy by?y potargane, pe?ne igliwia i listk?w, ale pachnia?y czysto?ci?, nie dymem, nie obor? ani t?uszczem. R?ce, cho? nieprawdopodobnie brudne, by?y ma?e i delikatne, bez szram i odcisk?w. Ch?opi?ce ubranie, kubraczek z czerwonym kapturkiem, jakie nosi?a, na nic nie wskazywa?o, ale wysokie buciki zrobione by?y z mi?kkiej, drogiej, ciel?cej sk?ry. Nie, z pewno?ci? nie by?o to wiejskie dziecko. Freixenet, pomy?la? nagle wied?min. To jej szuka? Freixenet. Za ni? poszed? do Brokilonu.
- Sk?d jeste?, pytam, smarkulo?
- Jak m?wisz do mnie! - dziewczynka hardo zadar?a g?ow? i tupn??a n??k?. Mi?kki mech zupe?nie zepsu? efekt tego tupni?cia.
- Ha - powiedzia? wied?min i u?miechn?? si?. - W samej rzeczy, ksi??niczka. Przynajmniej w mowie, bo wygl?d nikczemny. Jeste? z Verden, prawda? Wiesz, ?e ci? szukaj?? Nie martw si?, odstawi? ci? do domu. S?uchaj, Braenn...
Gdy odwr?ci? g?ow?, dziewczynka b?yskawicznie zakr?ci?a si? na pi?cie i pu?ci?a biegiem przez las, po ?agodnym zboczu wzg?rza.
- Bloede turd! - wrzasn??a driada, si?gaj?c do ko?czana. - Caemm 'ere!
Dziewczynka, potykaj?c si?, p?dzi?a na o?lep przez las, trzeszcz?c w?r?d suchych ga??zi.
- St?j! - krzykn?? Geralt. - Dok?d, zaraza!
Braenn b?yskawicznie napi??a ?uk. Strza?a zasycza?a jadowicie, mkn?c po p?askiej paraboli, grot ze stukotem wbi? si? w pie?, nieledwie muskaj?c w?osy dziewczynki. Ma?a skuli?a si? i przypad?a do ziemi.
- Ty cholerna idiotko - sykn?? wied?min, zbli?aj?c si? do driady. Braenn zwinnie wyci?gn??a z ko?czanu nast?pn? strza??. - Mog?a? j? zabi?!
- Tu jest Brokilon - powiedzia?a hardo.
- A to jest dziecko!
- No to co?
Spojrza? na brzechw? strza?y. By?y na niej pr?gowane pi?ra z lotek kury ba?anta barwione na ???to w wywarze z kory. Nie powiedzia? ani s?owa. Odwr?ci? si? i szybko poszed? w las.
Dziewczynka le?a?a pod drzewem, skulona, ostro?nie unosz?c g?ow? i patrz?c na strza?? tkwi?c? w pniu. Us?ysza?a jego kroki i poderwa?a si?, ale dopad? jej w kr?tkim skoku, chwyci? za czerwony kapturek kubraczka. Odwr?ci?a g?ow? i spojrza?a na niego, potem na r?k?, trzymaj?c? kapturek. Pu?ci? j?.
- Dlaczego ucieka?a??
- Nic ci do tego - smarkn??a. - Zostaw mnie w spokoju, ty... ty...
- G?upi bachorze - sykn?? w?ciekle. - Tu jest Brokilon. Ma?o ci by?o wija? Sama nie do?yjesz w tym lesie do rana. Jeszcze tego nie poj??a??
- Nie dotykaj mnie! - rozdar?a si?. - Ty pacho?ku, ty! Jestem ksi??niczk?, nie my?l sobie!
- Jeste? g?upi? smarkul?.
- Jestem ksi??niczk?!
- Ksi??niczki nie ?a?? same po lesie. Ksi??niczki maj? czyste nosy.
- G?ow? ci ka?? ?ci??! I jej te?! - dziewczynka otar?a nos d?oni? i wrogo spojrza?a na podchodz?c? driad?. Braenn parskn??a ?miechem.
- No, dobrze, do?? tych wrzask?w - przerwa? wied?min. - Dlaczego ucieka?a?, ksi??niczko? I dok?d? Czego si? zl?k?a??
Milcza?a, poci?gaj?c nosem.
- Dobrze, jak chcesz - mrugn?? do driady. - My idziemy. Chcesz zosta? sama w lesie, twoja wola. Ale na drugi raz, gdy dopadnie ci? yghern, nie wrzeszcz. Ksi??niczkom to nie przystoi. Ksi??niczki umieraj? nawet nie pisn?wszy, wytar?szy uprzednio nosy do czysta. Idziemy, Braenn. ?egnaj, wasza wysoko??.
- Za... zaczekaj.
- Aha?
- P?jd? z wami.
- Zaszczyceni?my wielce. Prawda, Braenn?
- Ale nie zaprowadzisz mnie znowu do Kistrina? Przyrzekasz?
- Kto to jest... - zacz??. - Ach, psiakrew. Kistrin. Ksi??? Kistrin? Syn kr?la Ervylla z Verden?
Dziewczynka wyd??a ma?e usteczka, smarkn??a i odwr?ci?a g?ow?.
- Do?? tych igr?w - odezwa?a si? ponuro Braenn. - Idziem.
- Zaraz, zaraz - wied?min wyprostowa? si? i spojrza? na driad? z g?ry. - Plany ulegaj? pewnej zmianie, moja ?liczna ?uczniczko.
- Ee? - Braenn unios?a brwi.
- Pani Eithn zaczeka. Musz? odprowadzi? t? ma?? do domu. Do Verden.
Driada zmru?y?a oczy i si?gn??a do ko?czana.
- Nikaj nie p?jdziesz. Ani ona.
Wied?min u?miechn?? si? paskudnie.
- Uwa?aj, Braenn - powiedzia?. - Ja nie jestem szczeniakiem, kt?remu wczoraj wpakowa?a? strza?? w oko z zasadzki. Ja umiem si? broni?.
- Bloede arss! - sykn??a, unosz?c ?uk. - Idziesz do Dun Canell, ona tako?! Nie do Verden!
- Nie! Nie do Verden! - popielatow?osa dziewuszka przypad?a do driady, przycisn??a si? do jej szczup?ego uda. - Id? z tob?! A on niech sobie idzie sam do Verden, do g?upiego Kistrina, je?li tak chce!
Braenn nawet nie spojrza?a na ni?, nie spuszcza?a oka z Geralta. Ale opu?ci?a ?uk.
- Ess turd! - splun??a mu pod nogi. - Ano! A id?, gdzie ci? oczy ponios?! Obaczym, czy zdo?asz. Zdechniesz, nim wyjdziesz z Brokilonu.
Ma racj?, pomy?la? Geralt. Nie mam szans. Bez niej ani nie wyjd? z Brokilonu, ani nie dotr? do Dun Canell. Trudno, zobaczymy. Mo?e uda si? wyperswadowa? Eithn...
- No, Braenn - powiedzia? pojednawczo, u?miechn?? si?. - Nie w?ciekaj si?, ?licznotko. Dobrze, niech b?dzie po twojemu. Idziemy wszyscy do Dun Canell. Do pani Eithn.
Driada burkn??a co? pod nosem, zdj??a strza?? z ci?ciwy.
- W drog? tedy - powiedzia?a, poprawiaj?c opask? na w?osach. - Do?? si? czasu zwlek?o.
- Oooj... - j?kn??a dziewczynka, robi?c krok.
- Czego tam?
- Co? mi si? sta?o... W nog?.
- Zaczekaj, Braenn! Chod?, smarkulo, wezm? ci? na barana.
By?a cieplutka i pachnia?a jak mokry wr?bel.
- Jak masz na imi?, ksi??niczko? Zapomnia?em.
- Ciri.
- A twoje w?o?ci, gdzie le??, je?li wolno spyta??
- Nie powiem ci - burkn??a. - Nie powiem i ju?.
- Prze?yj?. Nie wier? si? i nie smarkaj mi nad uchem. Co robi?a? w Brokilonie? Zgubi?a? si?? Zab??dzi?a??
- Akurat! Ja nigdy nie b??dz?.
- Nie wier? si?. Uciek?a? od Kistrina? Z zamku Nastrog? Przed czy po ?lubie?
- Sk?d wiesz? - smarkn??a przej?ta.
- Jestem niesamowicie m?dry. Dlaczego ucieka?a? akurat do Brokilonu? Nie by?o bezpieczniejszych kierunk?w?
- G?upi ko? poni?s?.
- ??esz, ksi??niczko. Przy twojej posturze mog?aby? dosi??? najwy?ej kota. I to ?agodnego.
- To Marck jecha?. Giermek rycerza Voymira. A w lesie ko? si? wywali? i z?ama? nog?. I pogubili?my si?.
- M?wi?a?, ?e ci si? to nie zdarza.
- To on zab??dzi?, nie ja. By?a mg?a. I pogubili?my si?.
Pogubili?cie si?, pomy?la? Geralt. Biedny giermek rycerza Voymira, kt?ry mia? nieszcz??cie nadzia? si? na Braenn i jej towarzyszki. Szczeniak, nie wiedz?cy zapewne, co to kobieta, pomaga w ucieczce zielonookiej smarkuli, bo nas?ucha? si? rycerskich opowie?ci o dziewicach zmuszanych do ma??e?stwa. Pomaga jej uciec, po to, by pa?? od strza?y farbowanej driady, kt?ra zapewne nie wie, co to m??czyzna. Ale ju? umie zabija?.
- Pyta?em, zwia?a? z zamku Nastrog przed ?lubem czy po ?lubie?
- Zwia?am i ju?, co ci do tego - zaburcza?a. - Babka powiedzia?a, ?e mam tam jecha? i pozna? go. Tego Kistrina. Tylko pozna?. A ten jego ojciec, ten brzuchasty kr?l...
- Ervyll.
- ... od razu ?lub i ?lub. A ja jego nie chc?. Tego Kistrina. Babka powiedzia?a...
- Taki ci wstr?tny ksi??? Kistrin?
- Nie chc? go - o?wiadczy?a hardo Ciri, poci?gaj?c nosem, w kt?rym gra?o a? mi?o. - Jest gruby, g?upi i brzydko pachnie mu z buzi. Zanim tam pojecha?am, pokazali mi obrazek, a na obrazku on gruby nie by?. Nie chc? takiego m??a. W og?le nie chc? m??a.
- Ciri - rzek? wied?min niepewnie. - Kistrin jest jeszcze dzieckiem, tak jak i ty. Za par? lat mo?e by? z niego ca?kiem przystojny m?odzian.
- To niech mi przy?l? drugi obrazek, za par? lat - prychn??a. - I jemu te?. Bo powiedzia? mi, ?e na obrazku, kt?ry jemu pokazali, ja by?am du?o ?adniejsza. I przyzna? si?, ?e kocha Alvin?, dam? dworu, i chce by? jej rycerzem. Widzisz? On mnie nie chce i ja jego nie chc?. To po co ?lub?
- Ciri - mrukn?? wied?min. - On jest ksi?ciem, a ty ksi??niczk?. Ksi???ta i ksi??niczki tak w?a?nie si? ?eni?, nie inaczej. Taki jest zwyczaj.
- M?wisz jak wszyscy. My?lisz, ?e je?li jestem ma?a, to mo?na mi nak?ama?.
- Nie k?ami?.
- K?amiesz.
Geralt zamilk?. Braenn, id?ca przed nimi, obejrza?a si?, zapewne zdziwiona cisz?. Wzruszywszy ramionami, podj??a marsz.
- Dok?d my idziemy? - odezwa?a si? ponuro Ciri. - Chc? wiedzie?!
Geralt milcza?.
- Odpowiadaj, jak ci? pytaj?! - rzek?a gro?nie, popieraj?c rozkaz g?o?nym smarkni?ciem. - Czy wiesz, kto... Kto na tobie siedzi?
Nie zareagowa?.
- Bo ugryz? ci? w ucho! - wrzasn??a.
Wied?min mia? dosy?. ?ci?gn?? dziewczynk? z karku i postawi? na ziemi.
- S?uchaj no, smarkulo - powiedzia? ostro, mocuj?c si? z klamr? pasa. - Zaraz prze?o?? ci? przez kolano, ?ci?gn? gacie i dam po ty?ku rzemieniem. Nikt mnie przed tym nie powstrzyma, bo tu nie kr?lewski dw?r, a ja nie jestem twoim dworakiem ani s?ug?. Zaraz po?a?ujesz, ?e nie zosta?a? w Nastrogu. Zaraz zobaczysz, ?e jednak lepiej by? ksi??n? ni? zagubionym w lesie usmarka?cem. Bo ksi??nej, i owszem, wolno zachowywa? si? niezno?nie. Ksi??nej nawet wtedy nikt nie leje w ty?ek rzemieniem, co najwy?ej ksi??? pan, osobi?cie.
Ciri skurczy?a si? i kilkakrotnie poci?gn??a nosem. Braenn, oparta o drzewo, beznami?tnie przygl?da?a si?.
- No jak? - spyta? wied?min, owijaj?c pas wok?? napi?stka. - B?dziemy ju? zachowywa? si? godnie i pow?ci?gliwie? Je?eli nie, przyst?pimy do ?ojenia zadka jej wysoko?ci. No? Tak czy nie?
Dziewczynka zachlipa?a i poci?gn??a nosem, po czym skwapliwie pokiwa?a g?ow?.
- B?dziesz grzeczna, ksi??niczko?
- B?d? - burkn??a.
- ?ma wnet b?dzie - odezwa?a si? driada. - Dyrdajmy, Gwynbleidd.
Las zrzed?. Szli przez piaszczyste m?odniaki, przez wrzosowiska, przez zasnute mg?? ??ki, na kt?rych pas?y si? stada jeleni. Robi?o si? ch?odniej.
- Szlachetny panie... - odezwa?a si? Ciri po d?ugim, d?ugim milczeniu.
- Nazywam si? Geralt. O co chodzi?
- Jestem okropecznie g?odna.
- Zaraz si? zatrzymamy. Wkr?tce zmierzch.
- Nie wytrzymam - zachlipia?a. - Nic nie jad?am od...
- Nie ma? si? - si?gn?? do sakwy, wyci?gn?? kawa? s?oniny, ma?y kr??ek sera i dwa jab?ka. - Masz.
- Co to jest, to ???te?
- S?onina.
- Tego je?? nie b?d? - burkn??a.
- ?wietnie si? sk?ada - rzek? niewyra?nie, pakuj?c s?onin? do ust. - Zjedz ser. I jab?ko. Jedno.
- Dlaczego jedno?
- Nie wier? si?. Zjedz oba.
- Geralt?
- Mhm?
- Dzi?kuj?.
- Nie ma za co. Jedz na zdrowie.
- Ja nie... Nie za to. Za to te?, ale... Uratowa?e? mnie przed t? stonog?... Brrr... O ma?o nie umar?am ze strachu...
- O ma?o nie umar?a? - potwierdzi? powa?nie. O ma?o nie umar?a? w wyj?tkowo bolesny i paskudny spos?b, pomy?la?. - A dzi?kowa? powinna? Braenn.
- Kim ona jest?
- Driad?.
- Dziwo?on??
- Tak.
- To ona nas... One porywaj? dzieci! Ona nas porwa?a? Eee, ty przecie? nie jeste? ma?y. A czemu ona tak dziwnie m?wi?
- M?wi, jak m?wi, to niewa?ne. Wa?ne jest, jak strzela. Nie zapomnij jej podzi?kowa?, gdy si? zatrzymamy.
- Nie zapomn? - smarkn??a.
- Nie wier? si?, ksi??niczko, przysz?a ksi??no Verden.
- Nie b?d? - burkn??a - ?adn? ksi??n?.
- Dobrze, dobrze. Nie b?dziesz ksi??n?. Zostaniesz chomikiem i zamieszkasz w norce.
- Nieprawda! Ty nic nie wiesz!
- Nie piszcz mi nad uchem. I nie zapominaj o rzemieniu!
- Nie b?d? ksi??n?. B?d?...
- No? Czym?
- To jest tajemnica.
- Ach, tak, tajemnica. ?wietnie - uni?s? g?ow?. - Co si? sta?o, Braenn?
Driada, zatrzymawszy si?, wzruszy?a ramionami, popatrzy?a w niebo.
- Usta?am - rzek?a mi?kko. - I ty? pewnie usta?, nios?c j?, Gwynbleidd. Tu staniemy. ?ma wraz.
III
- Ciri?
- Mhm? - poci?gn??a nosem dziewczynka, szeleszcz?c ga??zkami, na kt?rych le?a?a.
- Nie zimno ci?
- Nie - westchn??a. - Dzisiaj jest ciep?o. Wczoraj... Wczoraj to okropecznie zmarz?am, ojej.
- Dziw - odezwa?a si? Braenn, rozlu?niaj?c rzemienie d?ugich, mi?kkich but?w. - Tycia kruszynka, a zasz?a tyli szmat lasu. I przez czaty przesz?a, przez m?ak?, przez g?stw?. Krzepka, zdrowa i dzielna. Zaprawd?, nada si?... Nada si? nam.
Geralt szybko rzuci? okiem na driad?, na jej b?yszcz?ce w p??mroku oczy. Braenn opar?a si? plecami o drzewo, zdj??a opask?, rozrzuci?a w?osy szarpni?ciem g?owy.
- Wesz?a do Brokilonu - mrukn??a, uprzedzaj?c komentarz. - Jest nasza, Gwynbleidd. Idziem do Dun Canell.
- Pani Eithn zdecyduje - odrzek? cierpko. Ale wiedzia?, ?e Braenn mia?a racj?.
Szkoda, pomy?la?, patrz?c na wierc?c? si? na zielonym pos?aniu dziewczynk?. Taki rezolutny skrzat. Gdzie ja j? ju? widzia?em? Niewa?ne. Ale szkoda. ?wiat jest taki wielki i taki pi?kny. A jej ?wiatem b?dzie ju? Brokilon, do ko?ca jej dni. By? mo?e, niewielu dni. Mo?e tylko do dnia, gdy zwali si? mi?dzy paprocie, w?r?d krzyku i ?wistu strza?, walcz?c w tej bezsensownej wojnie o las, po stronie tych, kt?re musz? przegra?. Musz?. Wcze?niej czy p??niej.
- Ciri?
- Aha?
- Gdzie mieszkaj? twoi rodzice?
- Nie mam rodzic?w - poci?gn??a nosem. - Uton?li w morzu, jak by?am malutka.
Tak, pomy?la?, to wyja?nia wiele. Ksi??niczka, dziecko nie ?yj?cej ksi???cej pary. Kto wie, czy nie trzecia c?rka po czterech synach. Tytu? w praktyce znacz?cy mniej od tytu?u szambelana czy koniuszego. Kr?c?ce si? przy dworze popielatow?ose i zielonookie co?, co trzeba jak najpr?dzej wypchn??, wyda? za m??. Jak najpr?dzej, zanim dojrzeje i stanie si? ma?? kobiet?, gro?b? skandalu, mezaliansu czy incestu, o jaki nietrudno we wsp?lnej zamkowej sypialni.
Jej ucieczka nie dziwi?a wied?mina. Spotyka? ju? wielokrotnie ksi??niczki, a nawet kr?lewny, w??cz?ce si? z trupami w?drownych aktor?w i szcz??liwe, ?e zdo?a?y zbiec przed zgrzybia?ym, ale wci?? spragnionym potomka kr?lem. Widywa? kr?lewicz?w, przedk?adaj?cych niepewny los najemnika nad upatrzon? przez ojca kulaw? czy ospowat? kr?lewn?, kt?rej zasuszone lub w?tpliwe dziewictwo mia?o by? cen? sojuszu i dynastycznej koligacji.
Po?o?y? si? obok dziewczynki, okry? j? swoj? kurtk?.
- ?pij - powiedzia?. - ?pij, ma?a sierotko.
- Akurat! - zaburcza?a. - Jestem ksi??niczk?, a nie sierotk?. I mam babk?. Moja babka jest kr?low?, nie my?l sobie. Jak jej powiem, ?e chcia?e? mnie zbi? pasem, moja babka ka?e ci ?ci?? g?ow?, zobaczysz.
- Potworne! Ciri, miej lito??!
- Akurat!
- Jeste? przecie? dobr? dziewczynk?. Ucinanie g?owy okropnie boli. Prawda, ?e nic nie powiesz?
- Powiem.
- Ciri.
- Powiem, powiem, powiem! Boisz si?, co?
- Strasznie. Wiesz, Ciri, jak cz?owiekowi utn? g?ow?, to mo?na od tego umrze?.
- Na?miewasz si??
- Gdzie?bym ?mia?.
- Jeszcze ci mina zrzednie, zobaczysz. Z moj? babk? nie ma ?art?w, jak tupnie nog?, to najwi?ksi woje i rycerze kl?kaj? przed ni?, sama widzia?am. A jak kt?ry? jest niepos?uszny, to ciach, i g?owy nie ma.
- Straszne. Ciri?
- Ehe?
- Chyba utn? ci g?ow?.
- Mnie?
- Jasne. Przecie? to twoja babka-kr?lowa uzgodni?a ma??e?stwo z Kistrinem i wys?a?a ci? do Verden, do Nastroga. By?a? niepos?uszna. Jak tylko wr?cisz... Ciach! I g?owy nie ma.
Dziewczynka zamilk?a, przesta?a si? nawet wierci?. S?ysza?, jak cmoka, przygryzaj?c doln? warg? z?bkami, jak poci?ga zakatarzonym nosem.
- Nieprawda - powiedzia?a. - Babka nie pozwoli uci?? mi g?owy, bo... Bo to moja babka, no nie? Eee, najwy?ej dostan?...
- Aha - za?mia? si? Geralt. - Z babk? ?art?w nie ma? Bywa?a ju? w robocie r?zga, co?
Ciri parskn??a gniewnie.
- Wiesz co? - powiedzia?. - Powiemy twojej babce, ?e ja ju? ci? spra?em, a dwa razy za t? sam? win? kara? nie wolno. Umowa stoi?
- Chyba niem?dry jeste?! - Ciri unios?a si? na ?okciach, szeleszcz?c ga??zkami. - Jak babka us?yszy, ?e mnie zbi?e?, to g?ow? ci utn? jak nic!
- A wi?c jednak ?al ci mojej g?owy?
Dziewczynka zamilk?a, znowu poci?gn??a nosem.
- Geralt...
- Co, Ciri?
- Babka wie, ?e musz? wr?ci?. Nie mog? by? ?adn? ksi??n? ani ?on? tego g?upiego Kistrina. Musz? wr?ci?, i ju?.
Musisz, pomy?la?. Niestety, nie zale?y to ani od ciebie ani od twojej babki. Zale?y to od humoru starej Eithn. I od moich umiej?tno?ci przekonywania.
- Babka to wie - ci?gn??a Ciri. - Bo ja... Geralt, przysi?gnij, ?e nikomu nie powiesz. To straszna tajemnica. Okropeczna, m?wi? ci. Przysi?gnij.
- Przysi?gam.
- No, to ci powiem. Moja mama by?a czarownic?, nie my?l sobie. I m?j tata te? by? zaczarowany. To wszystko opowiedzia?a mi jedna niania, a jak babka si? o tym dowiedzia?a, to by?a straszna awantura. Bo ja jestem przeznaczona, wiesz?
- Do czego?
- Nie wiem - rzek?a Ciri z przej?ciem. - Ale jestem przeznaczona. Tak m?wi?a niania. A babka powiedzia?a, ?e nie pozwoli, ?e pr?dzej ca?y chorrel... chorrerny zamek zawali si?. Rozumiesz? A niania powiedzia?a, ?e na przeznaczenie to cho?by nie wiem co, nic nie pomo?e. Ha! A potem niania si? pop?aka?a, a babka wrzeszcza?a. Widzisz? Jestem przeznaczona. Nie b?d? ?on? g?upiego Kistrina. Geralt?
- ?pij - ziewn??, a? zatrzeszcza?a ?uchwa. - ?pij, Ciri.
- Opowiedz mi bajk?.
- Co?
- Bajk? mi opowiedz - fukn??a. - Jak mam spa? bez bajki? Eee tam!
- Nie znam, psiakrew, ?adnej bajki. ?pij.
- Nie k?am. Bo znasz. Jak by?e? ma?y, to co, nikt ci nie opowiada? bajek? Z czego si? ?miejesz?
- Z niczego. Co? sobie przypomnia?em.
- Aha! Widzisz. No, to opowiedz.
- Co?
- Bajk?.
Za?mia? si? znowu, pod?o?y? r?ce pod g?ow?, patrz?c na gwiazdy, mrugaj?ce zza ga??zi nad ich g?owami.
- By? sobie pewnego razu... kot - zacz??. - Taki zwyk?y, pr?gowaty myszo?owca. I pewnego razu ten kot poszed? sobie, sam jeden, na dalek? wypraw? do strasznego, ciemnego lasu. Szed?... Szed?... Szed?...
- Nie my?l sobie - mrukn??a Ciri, przytulaj?c si? do niego - ?e zasn?, zanim on dojdzie.
- Cicho, smarkulo. Tak... Szed?, szed?, a? napotka? lisa. Rudego lisa.
Braenn westchn??a i po?o?y?a si? obok wied?mina, z drugiej strony, te? przytulaj?c si? lekko.
- No - Ciri poci?gn??a nosem. - Opowiadaj, co by?o dalej.
- Popatrzy? lis na kota. Kto? ty, pyta. Jestem kot, odpowie na to kot. Ha, powiada lis, a nie boisz si?, kocie, ?azi? sam po lesie? A jak b?dzie kr?l jecha? na ?owy, to co? Z psami, z osacznikami, na koniach? Powiadam ci, kocie, m?wi lis, ?owy to straszna bieda dla takich, jak ty i ja. Ty masz futro, ja mam futro, ?owcy nigdy nie daruj? takim jak my, bo ?owcy maj? narzeczone i kochanki, a tym ?apy marzn? i szyje, to i robi? z nas ko?nierze i mufki dla tych dziwek do noszenia.
- Co to s? mufki? - spyta?a Ciri.
- Nie przerywaj. I doda? lis: Ja, kocie, umiem ich przechytrzy?, mam na tych my?liwych tysi?c dwie?cie osiemdziesi?t sze?? sposob?w, taki jestem przebieg?y. A ty, kocie, ile masz sposob?w na ?owc?w?
- Och, jaka to ?adna bajka - powiedzia?a Ciri, przytulaj?c si? do wied?mina jeszcze mocniej. - Opowiadaj, co kot?
- Aha - szepn??a z drugiej strony Braenn. - Co kot?
Wied?min odwr?ci? g?ow?. Oczy driady b?yszcza?y, usta mia?a p??otwarte i przesuwa?a po nich j?zykiem. Jasne, pomy?la?. Ma?e driady spragnione s? bajek. Tak, jak mali wied?mini. Bo i jednym, i drugim rzadko kto opowiada bajki przed za?ni?ciem. Ma?e driady usypiaj? ws?uchane w szum drzew. Mali wied?mini usypiaj? ws?uchani w b?l mi??ni. Nam te? ?wieci?y si? oczy, tak jak Braenn, gdy s?uchali?my bajki Vesemira, tam, w Kaer Morhen. Ale? to by?o dawno... Tak dawno...
- No - zniecierpliwi?a si? Ciri. - Co dalej?
- A kot na to: Ja, lisie, nie mam ?adnych sposob?w. Ja umiem tylko jedno - hyc na drzewo. To powinno wystarczy?, prawda? Lis w ?miech. Ech, m?wi, ale? z ciebie g?upek. Zadzieraj tw?j pr?gowaty ogon i zmykaj st?d, zginiesz tu, je?li ci? ?owcy osacz?. I nagle, ni z tego ni z owego, jak nie zagraj? rogi! I wyskoczyli z krzak?w my?liwi, zobaczyli kota i lisa, i na nich!
- Ojej! - smarkn??a Ciri, a driada poruszy?a si? gwa?townie.
- Cicho. I na nich, wrzeszcz?c, dalej?e, obedrze? ich ze sk?ry! Na mufki ich, na mufki! I poszczuli psami lisa i kota. A kot hyc na drzewo, po kociemu. Na sam czubek. A psy lisa cap! Zanim rudzielec zd??y? u?y? kt?regokolwiek ze swych chytrych sposob?w, ju? by? z niego ko?nierz. A kot z czubka drzewa namiaucza? i naparska? na my?liwych, a oni nic mu nie mogli zrobi?, bo drzewo by?o wysokie jak cholera. Postali na dole, pokl?li, na czym ?wiat stoi, ale musieli odej?? z niczym. A w?wczas kot zlaz? z drzewa i spokojnie wr?ci? do domu.
- I co dalej?
- Nic. To koniec.
- A mora?? - spyta?a Ciri. - Bajki maj? mora?y, no nie?
- Ee? - odezwa?a si? Braenn, przytulaj?c si? mocniej do Geralta. - Co to mora??
- Dobra bajka ma mora?, a z?a nie ma mora?u - rzek?a Ciri z przekonaniem, poci?gaj?c nosem.
- Ta by?a dobra - ziewn??a driada. - Tedy ma, co ma mie?. Trza by?o, kruszynko, przed yghernem na drzewo, jak ?w umny kocur. Nie duma?, jeno aby wraz na drzewo. Ot, ca?a m?dro??. Prze?y?. Nie da? si?.
Geralt za?mia? si? cicho.
- Nie by?o drzew w zamkowym parku, Ciri? W Nastrogu? Zamiast do Brokilonu, mog?a? wle?? na drzewo i siedzie? tam, na samym czubku, dop?ki Kistrinowi nie przesz?aby ochota do ?eniaczki.
- Na?miewasz si??
- Aha.
- To wiesz, co? Nie cierpi? ci?.
- To straszne. Ciri, ugodzi?a? mnie w samo serce.
- Wiem - przytakn??a powa?nie, poci?gaj?c nosem, po czym przytuli?a si? do niego mocno.
- ?pij dobrze, Ciri - mrukn??, wdychaj?c jej mi?y, wr?bli zapach. - ?pij dobrze. Dobranoc, Braenn.
- De?rme, Gwynbleidd.
Nad ich g?owami Brokilon szumia? miliardem ga??zi i setkami miliard?w li?ci.
IV
Nast?pnego dnia dotarli do Drzew. Braenn ukl?k?a, pochyli?a g?ow?. Geralt czu?, ?e powinien zrobi? to samo. Ciri westchn??a z podziwu.
Drzewa - g??wnie d?by, cisy i hikory - mia?y po kilkana?cie s??ni w obwodzie. Nie spos?b by?o oceni?, jak wysoko si?ga?y ich korony. Miejsca, gdzie pot??ne, powyginane korzenie przechodzi?y w r?wny pie?, znajdowa?y si? jednak wysoko ponad ich g?owami. Mogli i?? szybciej - olbrzymy ros?y rzadko, a w ich cieniu nie utrzyma?a si? ?adna inna ro?linno?? - by? tylko dywan butwiej?cych li?ci.
Mogli i?? szybciej. Ale szli wolno. Cicho. Schyliwszy g?owy. Byli tu, w?r?d Drzew, mali, niewa?ni, nieistotni. Nie licz?cy si?. Nawet Ciri zachowa?a cisz? - nie odzywa?a si? blisko p?? godziny.
A po godzinie marszu min?li pas Drzew, znowu zag??bili si? w w?wozy, w mokre bukowiny.
Katar gn?bi? Ciri coraz mocniej. Geralt nie mia? chusteczki, maj?c za? do?? jej nieustannego poci?gania nosem, nauczy? j? smarka? w palce. Dziewczynce ogromnie si? to spodoba?o. Patrz?c na jej u?mieszek i b?yszcz?ce oczy, wied?min by? g??boko przekonany, ?e cieszy si? my?l?, ?e wkr?tce b?dzie mog?a popisa? si? now? sztuczk? na dworze, podczas uroczystej uczty lub audiencji zamorskiego ambasadora.
Braenn zatrzyma?a si? nagle, odwr?ci?a.
- Gwynbleidd - powiedzia?a, odmotuj?c zielon? chustk? okr?con? wok?? ?okcia. - Chod?. Zawi??? ci oczy. Tak trzeba.
- Wiem.
- B?d? ci? wiod?a. Daj r?k?.
- Nie - zaprotestowa?a Ciri. - Ja go b?d? prowadzi?a. Dobrze, Braenn?
- Dobrze, kruszynko.
- Geralt?
- Aha?
- Co to znaczy Gwyn... bleidd?
- Bia?y Wilk. Tak nazywaj? mnie driady.
- Uwa?aj, korze?. Nie potknij si?! Nazywaj? ci? tak, bo masz bia?e w?osy?
- Tak... Psiakrew!
- Przecie? m?wi?am, ?e korze?.
Szli. Powoli. Pod nogami by?o ?lisko od opad?ych li?ci. Poczu? na twarzy ciep?o, blask s?o?ca przedar? si? przez zas?aniaj?c? mu oczy chustk?.
- Och, Geralt - us?ysza? g?os Ciri. - Tak tu pi?knie... Szkoda, ?e nie mo?esz widzie?. Tyle tu kwiat?w. I ptak?w. S?yszysz, jak ?piewaj?? Och, ile tu ich jest. Mn?stwo. O, i wiewi?rki. Uwa?aj, b?dziemy przechodzi? przez rzeczk?, po kamiennym mostku. Nie wpadnij do wody. Och, ile tu rybek! Pe?no. P?ywaj? w wodzie, wiesz? Tyle tu zwierz?tek, ojej. Nigdzie chyba tyle nie ma...
- Nigdzie - mrukn??. - Nigdzie. Tu jest Brokilon.
- Co?
- Brokilon. Ostatnie Miejsce.
- Nie rozumiem...
- Nikt nie rozumie. Nikt nie chce zrozumie?.
V
- Zdejmij chustk?, Gwynbleidd. Ju? mo?na. Jeste?my na miejscu.
Braenn sta?a po kolana w g?stym kobiercu z mg?y.
- Dun Canell - wskaza?a r?k?.
Dun Canell, Miejsce D?bu. Serce Brokilonu.
Geralt by? tu ju? kiedy?. Dwukrotnie. Ale nie opowiada? o tym nikomu. Nikt by nie uwierzy?.
Kotlina zamkni?ta koronami wielkich, zielonych drzew. Sk?pana w mg?ach i oparach bij?cych z ziemi, ze ska?, z gor?cych ?r?de?. Kotlina...
Medalion na jego szyi drga? lekko.
Kotlina sk?pana w magii. Dun Canell. Serce Brokilonu.
Braenn podnios?a g?ow?, poprawi?a ko?czan na plecach.
- P?jdziem. Daj r?czk?, kruszynko.
Pocz?tkowo kotlina zdawa?a si? wymar?a, opuszczona. Nie na d?ugo. Rozleg? si? g?o?ny, modulowany gwizd, a po ledwie zauwa?alnych stopniach z hub, spiralnie otaczaj?cych najbli?szy pie?, zwinnie zsun??a si? smuk?a, ciemnow?osa driada, ubrana, jak wszystkie, w ?aciaty, maskuj?cy str?j.
- Ce?d, Braenn.
- Ce?d, Sirssa. Va'n vort me?th Eithn ??
- Nen, aefder - odpar?a ciemnow?osa, mierz?c wied?mina pow??czystym spojrzeniem. - Ess' ae'n Sidh?
U?miechn??a si?, b?ysn??a bia?ymi z?bami. By?a niezwykle urodziwa, nawet wed?ug ludzkich standard?w. Geralt poczu? si? niepewnie i g?upio, ?wiadom, ?e driada bez skr?powania taksuje go.
- Nen - pokr?ci?a g?ow? Braenn. - Ess' vatt'ghern, Gwynbleidd, ? v?en me?th Eithn va, a'ss.
- Gwynbleidd? - pi?kna driada skrzywi?a wargi. - Bloede carme! Aen'ne caen n'wedd vort! T'ess foile!
Braenn zachichota?a.
- O co chodzi? - spyta? wied?min, robi?c si? z?y.
- Nic - zachichota?a znowu Braenn. - Nic. P?jd?my.
- Och - zachwyci?a si? Ciri. - Sp?jrz, Geralt, jakie ?mieszne domki!
W g??bi kotliny zaczyna?o si? w?a?ciwe Dun Canell - "?mieszne domki", przypominaj?ce kszta?tem olbrzymie kule jemio?y, oblepia?y pnie i konary drzew na r??nej wysoko?ci, zar?wno nisko, tu? nad ziemi?, jak i wysoko, a nawet bardzo wysoko - pod samymi koronami. Geralt dostrzeg? te? kilka wi?kszych, naziemnych konstrukcji, sza?as?w z posplatanych, wci?? pokrytych li??mi ga??zek. Widzia? ruch w otworach sadyb, ale samych driad prawie nie by?o wida?. By?o ich znacznie mniej ni? wtedy, gdy by? tu poprzednio.
- Geralt - szepn??a Ciri. - Te domki rosn?. Maj? listki!
- S? z ?ywego drzewa - kiwn?? g?ow? wied?min. - Tak w?a?nie mieszkaj? driady, tak buduj? swoje domy. ?adna driada, nigdy, nie skrzywdzi drzewa, r?bi?c je czy pi?uj?c. One kochaj? drzewa. Potrafi? jednak sprawi?, by ga??zie ros?y tak, by powsta?y domki.
- ?liczne. Chcia?abym mie? taki domek w naszym parku.
Braenn zatrzyma?a si? przed jednym z wi?kszych sza?as?w.
- Wejd?, Gwynbleidd - powiedzia?a. - Tutaj zaczekasz na pani? Eithn. V? f?ill, kruszynko.
- Co?
- To by?o po?egnanie, Ciri. Powiedzia?a: do widzenia.
- Ach. Do widzenia, Braenn.
Weszli. Wn?trze "domku" migota?o, jak kalejdoskop, od s?onecznych plam, przeci?ni?tych i przesianych przez struktur? dachu.
- Geralt!
- Freixenet!
- ?yjesz, niech mnie diabli! - ranny b?ysn?? z?bami, unosz?c si? na pos?aniu ze ?wierczyny. Zobaczy? uczepion? uda wied?mina Ciri i oczy mu si? rozszerzy?y, a rumieniec uderzy? na twarz.
- Ty ma?a cholero! - rozdar? si?. - ?ycia przez ciebie o ma?o nie postrada?em! Och, masz ty szcz??cie, ?e wsta? nie mog?, ju? ja bym ci sk?r? wygarbowa?!
Ciri wyd??a usteczka.
- To ju? drugi - powiedzia?a, marszcz?c ?miesznie nos - kt?ry chce mnie bi?. Ja jestem dziewczynk?, a dziewczynek bi? nie wolno!
- Ju? ja bym ci pokaza?... co wolno - rozkaszla? si? Freixenet. - Ty zarazo jedna! Ervyll tam od zmys??w odchodzi... Wici rozsy?a, ca?y w strachu, ?e twoja babka ruszy na niego z wojskiem. Kto mu uwierzy, ?e? sama zwia?a? Wszyscy wiedz?, jaki jest Ervyll i co lubi. Wszyscy my?l?, ?e ci... co? zrobi? po pijanemu, a potem kaza? utopi? w stawie! Wojna z Nilfgaardem wisi na w?osku, a traktat i sojusz z twoj? babk? diabli wzi?li przez ciebie! Widzisz, co narobi?a??
- Nie podniecaj si? - ostrzeg? wied?min - bo mo?esz dosta? krwotoku. Jak si? tu dosta?e? tak szybko?
- Licho wie, wi?kszo?? czasu by?em bez ducha. Wla?y mi co? obrzydliwego do gard?a. Przemoc?. Zacisn??y mi nos i... Taki wstyd, psia ma?...
- ?yjesz dzi?ki temu, co wla?y ci do gard?a. Przynios?y ci? tu?
- Wlok?y na saniach. Pyta?em o ciebie, nic nie m?wi?y. By?em pewien, ?e? dosta? strza??. Tak nagle wtedy znikn??e?... A ty zdr?w i ca?y, nawet nie w p?tach, a do tego, prosz?, ocali?e? ksi??niczk? Cirill?... Niech mnie zaraza, ty radzisz sobie wsz?dzie, Geralt, zawsze spadasz na cztery ?apy jak kot.
Wied?min u?miechn?? si?, nie odpowiedzia?. Freixenet zakas?a? ci??ko, odwr?ci? g?ow?, splun?? r??ow? ?lin?.
- Ano - doda?. - I to, ?e mnie nie doko?czy?y, te? ani chybi ty? sprawi?. Znaj? ci?, cholerne dziwo?ony. Ju? drugi raz ratujesz mnie z opresji.
- Daj pok?j, baronie.
Freixenet, st?kaj?c, spr?bowa? usi???, ale zrezygnowa?.
- G?wno z mojej baronii - sapn??. - Baronem by?em w Hamm. Teraz jestem czym? w rodzaju wojewody u Ervylla, w Verden. To znaczy, by?em. Nawet je?li wykarabskam si? jako? z tego lasu, w Verden nie ma ju? dla mnie miejsca, chyba ?e na szafocie. To spod mojej r?ki i stra?y nawia?a ta ma?a ?asica, Cirilla. My?lisz, ?e co, z fantazji poszed?em samotrze? do Brokilonu? Nie, Geralt, ja te? wia?em, na lito?? Ervylla mog?em liczy? tylko wtedy, gdybym przyprowadzi? j? z powrotem. No i nadziali?my si? na przekl?te dziwo?ony... Gdyby nie ty, skapia?bym tam, w wykrocie. Uratowa?e? mnie znowu. To przeznaczenie, to jasne jak s?o?ce.
- Przesadzasz.
Freixenet pokr?ci? g?ow?.
- To przeznaczenie - powt?rzy?. - Musia?o by? w g?rze zapisane, ?e si? zn?w spotkamy, wied?minie. ?e to znowu ty uratujesz mi sk?r?. Pami?tam, m?wiono o tym w Hamm po tym, jak zdj??e? ze mnie tamten ptasi urok.
- Przypadek - rzek? zimno Geralt. - Przypadek, Freixenet.
- Jaki tam przypadek. Psiakrew, przecie? gdyby nie ty, do dzi? dzie? by?bym pewnie kormoranem...
- Ty by?e? kormoranem? - krzykn??a Ciri w podnieceniu. - Prawdziwym kormoranem? Ptakiem?
- By?em - wyszczerzy? z?by baron. - Zaczarowa?a mnie jedna taka... dziwka... Psia jej... Z zemsty.
- Pewnie nie da?e? jej futra - stwierdzi?a Ciri, marszcz?c nos. - Na t?, no... mufk?.
- By? inny pow?d - zaczerwieni? si? lekko Freixenet, po czym gro?nie ?ypn?? na dziewczynk?. - Ale co to ciebie obchodzi, ty p?draku!
Ciri zrobi?a obra?on? min? i odwr?ci?a g?ow?.
- Tak - odkaszln?? Freixenet. - Na czym to ja... Aha, na tym, jak odczarowa?e? mnie w Hamm. Gdyby nie ty, Geralt, zosta?bym kormoranem do ko?ca ?ycia, lata?bym dooko?a jeziora i obsrywa? ga??zie, ?udz?c si?, ?e uratuje mnie koszulka z pokrzywowego ?yka tkana przez moj? siostruni? z uporem godnym lepszej sprawy. Psiakrew, co sobie przypomn? t? jej koszulk?, mam ochot? kogo? kopn??. Ta idiotka...
- Nie m?w tak - u?miechn?? si? wied?min. - Ch?ci mia?a jak najlepsze. ?le j? poinformowano, to wszystko. O odczynianiu urok?w kr??y mn?stwo bezsensownych mit?w. I tak mia?e? szcz??cie, Freixenet. Mog?a kaza? ci da? nura we wrz?ce mleko. S?ysza?em o takim wypadku. Nakrycie koszulk? z pokrzywy, jakby na to nie spojrze?, jest ma?o szkodliwe dla zdrowia, nawet je?li ma?o pomaga.
- Ha, mo?e i prawda. Mo?e za wiele wymagam od niej. Eliza zawsze by?a g?upia, od dziecka by?a g?upia i ?liczna, w samej rzeczy, ?wietny materia? na ?on? dla kr?la.
- Co to jest ?liczny materia?? - spyta?a Ciri. - I dlaczego na ?on??
- Nie wtr?caj si?, p?draku, m?wi?em. Tak, Geralt, mia?em szcz??cie, ?e? si? wtedy pojawi? w Hamm. I ?e szwagrunio-kr?l sk?onny by? wyda? t? par? dukat?w, kt?rych za??da?e? za zdj?cie uroku.
- Wiesz, Freixenet - rzek? Geralt, u?miechaj?c si? jeszcze szerzej - ?e wie?? o tym wydarzeniu rozesz?a si? szeroko?
- Prawdziwa wersja?
- Nie bardzo. Po pierwsze, dodano ci dziesi?ciu braci.
- No nie! - baron uni?s? si? na ?okciu, zakas?a?. - A zatem, wliczaj?c Eliz?, mia?o nas by? dwana?cie sztuk? Co za cholerny idiotyzm! Moja mamusia nie by?a kr?lic?!
- To nie wszystko. Uznano, ?e kormoran jest ma?o romantyczny.
- Bo jest! Nic w nim nie ma romantycznego! - baron skrzywi? si?, macaj?c pier? owi?zan? ?ykiem i p?atami brzozowej kory. - W co wi?c by?em zakl?ty, wed?ug opowie?ci?
- W ?ab?dzia. To znaczy, w ?ab?dzie. By?o was jedenastu, nie zapominaj.
- A w czym, do jasnej zarazy, ?ab?d? jest romantyczniejszy od kormorana?
- Nie wiem.
- Ja te? nie. Ale za?o?? si?, ?e w opowie?ci to Eliza odczarowa?a mnie za pomoc? jej straszliwego koszuliszcza z pokrzyw?
- Wygra?e?. A co s?ycha? u Elizy?
- Ma suchoty, bidulka. D?ugo nie poci?gnie.
- Smutne.
- Smutne - potwierdzi? Freixenet beznami?tnie, patrz?c w bok.
- Wracaj?c do uroku - Geralt opar? si? plecami o ?cian? z posplatanych, spr??ynuj?cych ga??zi. - Nawrot?w nie masz? Pi?ra ci nie rosn??
- Chwali? bog?w, nie - westchn?? baron. - Wszystko w porz?dku. Jedno, co mi zosta?o z tamtych czas?w, to smak na ryby. Nie ma dla mnie, Geralt, lepszego ?arcia ni? ryba. Czasami z samego rana id? sobie do rybak?w, na przysta?, a zanim wyszukaj? mi co? szlachetniejszego, to ja sobie jedn?, drug? gar?? uklejek prosto z sadza, par? piskorzy, jelca albo klenia... Rozkosz, nie ?arcie.
- On by? kormoranem - powiedzia?a powoli Ciri, patrz?c na Geralta. - A ty go odczarowa?e?. Ty umiesz czarowa?!
- To chyba oczywiste - rzek? Freixenet - ?e umie. Ka?dy wied?min umie.
- Wied?... Wied?min?
- Nie wiedzia?a?, ?e to wied?min? S?awny Geralt Riv? Prawda, sk?d taki p?drak, jak ty, ma wiedzie?, kto to wied?min. Teraz to nie to, co dawniej. Teraz jest ma?o wied?min?w, prawie nie u?wiadczysz. Pewnie w ?yciu nie widzia?a? wied?mina?
Ciri wolno pokr?ci?a g?ow?, nie spuszczaj?c z Geralta wzroku.
- Wied?min, p?draku, to ta... - Freixenet urwa? i zblad?, widz?c wchodz?c? do chatki Braenn. - Nie, nie chc?! Nie dam sobie niczego wlewa? do g?by, nigdy, nigdy wi?cej! Geralt! Powiedz jej...
- Uspok?j si?.
Braenn nie zaszczyci?a Freixeneta niczym wi?cej opr?cz przelotnego spojrzenia. Podesz?a od razu do Ciri siedz?cej w kucki obok wied?mina.
- Chod? - powiedzia?a. - Chod?, kruszynko.
- Dok?d? - wykrzywi?a si? Ciri. - Nie p?jd?. Chc? by? z Geraltem.
- Id? - u?miechn?? si? wymuszenie wied?min. - Pobawisz si? z Braenn i m?odymi driadami. Poka?? ci Dun Canell...
- Nie zawi?za?a mi oczu - powiedzia?a Ciri bardzo wolno. - Gdy?my tu szli, nie zawi?za?a mi oczu. Tobie zawi?za?a. ?eby? nie m?g? tu trafi?, gdy odejdziesz. To znaczy...
Geralt spojrza? na Braenn. Driada wzruszy?a ramionami, potem obj??a i przytuli?a dziewczynk?.
- To znaczy... - g?os Ciri za?ama? si? nagle. - To znaczy, ?e ja st?d nie odejd?. Tak?
- Nikt nie ujdzie przed swym przeznaczeniem.
Wszyscy odwr?cili g?owy na d?wi?k tego g?osu. Cichego, ale d?wi?cznego, twardego, zdecydowanego. G?osu wymuszaj?cego pos?uch, nie uznaj?cego sprzeciwu. Braenn sk?oni?a si?. Geralt przykl?kn?? na jedno kolano.
- Pani Eithn...
W?adczyni Brokilonu nosi?a pow??czyst?, zwiewn?, jasnozielon? szat?. Jak wi?kszo?? driad, by?a niewysoka i szczup?a, ale dumnie uniesiona g?owa, twarz o powa?nych, ostrych rysach i zdecydowane usta sprawia?y, ?e wydawa?a si? wy?sza i pot??niejsza. Jej w?osy i oczy mia?y kolor roztopionego srebra.
Wesz?a do sza?asu eskortowana przez dwie m?odsze driady uzbrojone w ?uki. Bez s?owa skin??a na Braenn, a ta natychmiast chwyci?a Ciri za r?czk? i poci?gn??a w stron? wyj?cia, pochylaj?c nisko g?ow?. Ciri st?pa?a sztywno i niezgrabnie, blada i oniemia?a. Gdy przechodzi?a obok Eithn, srebrnow?osa driada szybkim ruchem uj??a j? pod brod?, unios?a, d?ugo patrzy?a w oczy dziewczynki. Geralt widzia?, ?e Ciri dr?y.
- Id? - powiedzia?a wreszcie Eithn. - Id?, dziecko. Nie l?kaj si? niczego. Nic nie jest ju? w stanie odmieni? twego przeznaczenia. Jeste? w Brokilonie.
Ciri pos?usznie podrepta?a za Braenn. W wyj?ciu odwr?ci?a si?. Wied?min spostrzeg?, ?e usta jej dr??, a zielone oczy szkl? si? od ?ez. Nie powiedzia? ani s?owa. Kl?cza? nadal, pochyliwszy g?ow?.
- Wsta?, Gwynbleidd. Witaj.
- Witaj, Eithn, Pani Brokilonu.
- Ponownie mam przyjemno?? go?ci? ci? w moim Lesie. Jakkolwiek przybywasz tu bez mojej wiedzy i zgody. Wchodzenie do Brokilonu bez mojej wiedzy i zgody jest ryzykowne, Bia?y Wilku. Nawet dla ciebie.
- Przybywam z poselstwem.
- Ach... - u?miechn??a si? lekko driada. - To st?d twoja ?mia?o??, kt?rej nie chcia?abym okre?li? innym, bardziej dosadnym s?owem. Geralt, nietykalno?? pos??w to zwyczaj przyj?ty w?r?d ludzi. Ja go nie akceptuj?. Nie uznaj? niczego, co ludzkie. Tu jest Brokilon.
- Eithn...
- Milcz - przerwa?a, nie podnosz?c g?osu. - Kaza?am ci? oszcz?dzi?. Wyjdziesz z Brokilonu ?ywy. Nie dlatego, ?e jeste? pos?em. Z innych powod?w.
- Nie interesuje ci?, czyim jestem pos?em? Sk?d przychodz?, w czyim imieniu?
- M?wi?c szczerze, nie. Tu jest Brokilon. Ty przychodzisz z zewn?trz, ze ?wiata, kt?ry mnie nie obchodzi. Dlaczego mia?abym traci? czas na wys?uchiwanie poselstw? Czym mog? by? dla mnie jakie? propozycje, jakie? ultimatum wymy?lone przez kogo?, kto my?li i czuje inaczej ni? ja? C?? mo?e mnie obchodzi?, co my?li kr?l Venzlav?
Geralt ze zdumieniem pokr?ci? g?ow?.
- Sk?d wiesz, ?e przychodz? od Venzlava?
- To przecie? jasne - rzek?a driada z u?miechem. - Ekkehard jest za g?upi. Ervyll i Viraxas zbyt mnie nienawidz?. W?o?ci innych z Brokilonem nie granicz?.
- Wiesz mn?stwo o tym, co dzieje si? poza Brokilonem, Eithn.
- Wiem bardzo wiele, Bia?y Wilku. To przywilej mojego wieku. Teraz za?, je?eli pozwolisz, chcia?abym za?atwi? pewn? spraw?. Czy ten m??czyzna o aparycji nied?wiedzia - driada przesta?a si? u?miecha? i spojrza?a na Freixeneta - jest twoim przyjacielem?
- Znamy si?. Odczarowa?em go kiedy?.
- Problem polega na tym - rzek?a zimno Eithn - ?e nie wiem, co z nim pocz??. Przecie? nie mog? go teraz kaza? dobi?. Pozwoli?abym, by wyzdrowia?, ale stanowi zagro?enie. Na fanatyka nie wygl?da. A zatem ?owca skalp?w. Wiem, ?e Ervyll p?aci za ka?dy skalp driady. Nie pami?tam, ile. Zreszt?, cena ro?nie wraz ze spadkiem warto?ci pieni?dza.
- Mylisz si?. On nie jest ?owc? skalp?w.
- Po co wi?c wlaz? do Brokilonu?
- Szuka? dziewczynki, kt?r? powierzono jego opiece. Zaryzykowa? ?yciem, by j? odnale??.
- Bardzo g?upio - rzek?a zimno Eithn. - To nawet trudno nazwa? ryzykiem. Szed? na pewn? ?mier?. To, ?e ?yje, zawdzi?cza wy??cznie ko?skiemu zdrowiu i wytrzyma?o?ci. Je?eli za? chodzi o to dziecko, to ono te? ocala?o przypadkiem. Moje dziewcz?ta nie strzela?y, bo my?la?y, ?e to puk albo leprekaun.
Spojrza?a jeszcze raz na Freixeneta, a Geralt zobaczy?, ?e jej usta straci?y nieprzyjemn? twardo??.
- No, dobrze. Uczcijmy jako? ten dzie?.
Podesz?a do pos?ania z ga??zi. Obie towarzysz?ce jej driady zbli?y?y si? r?wnie?. Freixenet poblad? i skurczy? si?, wcale nie robi?c si? przez to mniejszy.
Eithn patrzy?a na niego przez chwil?, lekko mru??c oczy.
- Masz dzieci? - spyta?a wreszcie. - Do ciebie m?wi?, klocu.
- H??
- Chyba wyra?am si? jasno.
- Nie jestem... - Freixenet odchrz?kn??, zakas?a?. - Nie jestem ?onaty.
- Ma?o obchodzi mnie twoje ?ycie rodzinne. Interesuje mnie, czy zdolny jeste? wykrzesa? co? z twoich ot?uszczonych l?d?wi. Na Wielkie Drzewo! Czy? uczyni? kiedy kobiet? brzemienn??
- Eee... Tak... Tak, pani, ale...
Eithn machn??a niedbale r?k?, odwr?ci?a si? do Geralta.
- Zostanie w Brokilonie - powiedzia?a - do pe?nego wyleczenia, i jeszcze jaki? czas. Potem... Niech idzie, dok?d chce.
- Dzi?kuj? ci, Eithn - sk?oni? si? wied?min. - A... Dziewczynka? Co z ni??
- Dlaczego pytasz? - driada spojrza?a na niego zimnym spojrzeniem swych srebrnych oczu. - Przecie? wiesz.
- To nie jest zwyk?e, wiejskie dziecko. To ksi??niczka.
- Nie robi to na mnie wra?enia. Ani r??nicy.
- Pos?uchaj...
- Ani s?owa wi?cej, Gwynbleidd.
Zamilk?, przygryz? wargi.
- Co z moim poselstwem?
- Wys?ucham go - westchn??a driada. - Nie, nie z ciekawo?ci. Zrobi? to dla ciebie, by? m?g? wykaza? si? przed Venzlavem i odebra? zap?at?, kt?r? ci pewnie obieca? za dotarcie do mnie. Ale nie teraz, teraz b?d? zaj?ta. Przyjd? wieczorem do mojego Drzewa.
Gdy wysz?a, Freixenet uni?s? si? na ?okciu, j?kn??, kaszln??, splun?? na d?o?.
- O co tu chodzi, Geralt? Dlaczego mam tu zosta?? I o co sz?o z tymi dzie?mi? W co ty mnie ubra?e?, h??
Wied?min usiad?.
- Ocalisz g?ow?, Freixenet - powiedzia? zm?czonym g?osem. - Zostaniesz jednym z niewielu, kt?ry wyszed? st?d ?ywy, przynajmniej ostatnio. I zostaniesz ojcem ma?ej driady. Mo?e kilku.
- ?e jak? Mam by?... rozp?odowcem?
- Nazwij to sobie, jak chcesz. Wyb?r masz ograniczony.
- Pojmuj? - mrukn?? baron i u?miechn?? si? oble?nie. - C??, widywa?em je?c?w pracuj?cych w kopalniach i kopi?cych kana?y. Z dwojga z?ego wol?... Byle mi tylko si? starczy?o. Troch? ich tutaj jest...
- Przesta? si? g?upio u?miecha? - skrzywi? si? Geralt - i snu? marzenia. Niech ci si? nie roj? ho?dy, muzyka, wino, wachlarze i r?j wielbi?cych ci? driad. B?dzie jedna, mo?e dwie. I nie b?dzie wielbienia. Potraktuj? ca?? spraw? bardzo rzeczowo. A ciebie jeszcze bardziej.
- Nie sprawia im to przyjemno?ci? Ale chyba nie sprawia przykro?ci?
- Nie b?d? dzieckiem. Pod tym wzgl?dem one niczym nie r??ni? si? od kobiet. Przynajmniej fizycznie.
- To znaczy?
- Od ciebie zale?y, czy b?dzie to dla driady przyjemne, czy przykre. Ale nie zmieni to faktu, ?e jej chodzi? b?dzie wy??cznie o efekt. Twoja osoba ma znaczenie drugorz?dne. Nie oczekuj wdzi?czno?ci. Aha, i pod ?adnym pozorem nie pr?buj niczego z w?asnej inicjatywy.
- Z w?asnego czego?
- Je?eli spotkasz j? rano - wyja?ni? cierpliwie wied?min - uk?o? si?, ale, do diab?a, bez u?mieszk?w czy mrugni??. Dla driady to sprawa ?miertelnie powa?na. Je?eli ona si? u?miechnie albo podejdzie do ciebie, mo?esz z ni? porozmawia?. Najlepiej o drzewach. Je?li nie znasz si? na drzewach, to o pogodzie. Ale je?eli ona uda, ?e ci? nie widzi, trzymaj si? od niej z daleka. I trzymaj si? z daleka od innych driad i uwa?aj na r?ce. Dla driady, kt?ra nie jest gotowa, te sprawy nie istniej?. Dotkniesz jej i dostaniesz no?em, bo nie zrozumie intencji.
- Obeznany? - u?miechn?? si? Freixenet - z ich obyczajem godowym. Zdarza?o ci si??
Wied?min nie odpowiedzia?. Przed oczyma mia? pi?kn?, smuk?? driad?, jej bezczelny u?miech. Vatt'ghern, bloede carme. Wied?min, cholerny los. Co? ty nam przyprowadzi?a, Braenn? Po co on nam? ?adnego po?ytku z wied?mina...
- Geralt?
- Co?
- A ksi??niczka Cirilla?
- Zapomnij o niej. B?dzie z niej driada. Za dwa, trzy lata wpakuje strza?? w oko w?asnemu bratu, gdyby spr?bowa? wej?? do Brokilonu.
- Psiakrew - zakl?? Freixenet, krzywi?c si?. - Ervyll b?dzie w?ciek?y. Geralt? A nie da?oby si?...
- Nie - uci?? wied?min. - Nawet nie pr?buj. Nie wyszed?by? ?ywy z Dun Canell.
- Znaczy, dziewuszka jest stracona.
- Dla was, tak.
VI
Drzewem Eithn by?, ma si? rozumie?, d?b, a w?a?ciwie trzy zro?ni?te razem d?by, wci?? jeszcze zielone, nie zdradzaj?ce ?adnych objaw?w usychania, cho? Geralt oblicza? je na co najmniej trzysta lat. D?by by?y wewn?trz puste, a dziupla mia?a rozmiary sporej izby o wysokim, zw??aj?cym si? w sto?ek pu?apie. Wn?trze by?o o?wietlone nie kopc?cym kagankiem i skromnie, ale nie prymitywnie, zamienione na wygodn? kwater?.
Eithn kl?cza?a po?rodku, na czym? w rodzaju w??knistej maty. Przed ni?, wyprostowana i nieruchoma, jak gdyby skamienia?a, siedzia?a na podwini?tych nogach Ciri, umyta i wyleczona z kataru, szeroko otwieraj?ca swe wielkie, szmaragdowe oczy. Wied?min zauwa?y?, ?e jej twarzyczka, teraz, gdy znik? z niej brud i grymas z?o?liwego diabl?cia, by?a wcale ?adna.
Eithn czesa?a d?ugie w?osy dziewczynki, powoli i pieszczotliwie.
- Wejd?, Gwynbleidd. Usi?d?.
Usiad?, ceremonialnie przykl?kaj?c najpierw na jedno kolano.
- Wypocz??e?? - spyta?a driada, nie patrz?c na niego, nie przerywaj?c czesania. - Kiedy mo?esz wyruszy? w drog? powrotn?? Co powiesz na jutro rano?
- Kiedy tylko rozka?esz - powiedzia? zimno - Pani Brokilonu. Wystarczy jednego twego s?owa, bym przesta? dra?ni? ci? moj? obecno?ci? w Dun Canell.
- Geralt - Eithn powoli odwr?ci?a g?ow?. - Nie zrozum mnie ?le. Znam ci? i szanuj?. Wiem, ?e? nigdy nie skrzywdzi? driady, rusa?ki, sylfidy czy nimfy, wr?cz przeciwnie, zdarza?o ci si? wyst?powa? w ich obronie, ratowa? ?ycie. Ale to nie zmienia niczego. Za wiele nas dzieli. Nale?ymy do innych ?wiat?w. Nie chc? i nie mog? robi? wyj?tk?w. Dla nikogo. Nie b?d? pyta?a, czy to rozumiesz, bo wiem, ?e tak jest. Pytam, czy to akceptujesz.
- Co to zmieni?
- Nic. Ale chc? wiedzie?.
- Akceptuj? - potwierdzi?. - A co z ni?? Z Ciri? Ona te? nale?y do innego ?wiata.
Ciri spojrza?a na niego p?ochliwie, potem rzuci?a okiem w g?r?, na driad?. Eithn u?miechn??a si?.
- Ju? nie na d?ugo - powiedzia?a.
- Eithn, prosz?. Zastan?w si?.
- Nad czym?
- Oddaj mi j?. Niech wraca ze mn?. Do ?wiata, do kt?rego nale?y.
- Nie, Bia?y Wilku - driada ponownie zag??bi?a grzebie? w popielate w?osy dziewczynki. - Nie oddam jej. Kto jak kto, ale ty powiniene? to zrozumie?.
- Ja?
- Ty. Nawet do Brokilonu docieraj? wie?ci ze ?wiata. Wie?ci o pewnym wied?minie, kt?ry za ?wiadczone us?ugi wymusza niekiedy dziwne przysi?gi. "Dasz mi to, czego nie spodziewasz si? zasta? w domu". "Dasz mi to, co ju? masz, a o czym nie wiesz". Brzmi znajomo? Wszak?e od pewnego czasu pr?bujecie w ten spos?b pokierowa? przeznaczeniem, szukacie ch?opc?w wyznaczonych przez los na waszych nast?pc?w, chcecie broni? si? przed wymarciem i zapomnieniem. Przed nico?ci?. Dlaczego wi?c dziwisz si? mnie? Ja troszcz? si? o los driad. To chyba sprawiedliwie? Za ka?d? zabit? przez ludzi driad? jedna ludzka dziewczynka.
- Zatrzymuj?c j?, obudzisz wrogo?? i pragnienie zemsty, Eithn. Obudzisz zapiek?? nienawi??.
- Nic to dla mnie nowego, ludzka nienawi??. Nie, Geralt. Nie oddam jej. Zw?aszcza ?e zdrowa. To ostatnio niecz?ste.
- Niecz?ste?
Driada utkwi?a w nim swe wielkie, srebrne oczy.
- Podrzucaj? mi chore dziewczynki. Dyfteryt, szkarlatyna, krup, ostatnio nawet ospa. My?l?, ?e nie mamy immunitetu, ?e epidemia nas zniszczy albo przynajmniej zdziesi?tkuje. Rozczaruj ich, Geralt. Mamy co? wi?cej ni? immunitet. Brokilon dba o swoje dzieci.
Zamilk?a, pochylaj?c si?, ostro?nie rozczesa?a pasemko spl?tanych w?os?w Ciri, pomagaj?c sobie drug? r?k?.
- Czy mog? - odchrz?kn?? wied?min - przyst?pi? do poselstwa, z kt?rym przysy?a mnie tu kr?l Venzlav?
- A nie szkoda na to czasu? - unios?a g?ow? Eithn. - Po co masz si? wysila?? Przecie? ja doskonale wiem, czego chce kr?l Venzlav. Do tego bynajmniej nie potrzeba proroczych zdolno?ci. Chce, bym odda?a mu Brokilon, zapewne a? po rzeczk? Vd?, kt?r?, jak mi wiadomo, uwa?a, lub chcia?by uwa?a? za naturaln? granic? pomi?dzy Brugge a Verden. W zamian, jak przypuszczam, oferuje mi enklaw?, ma?y i dziki zak?tek lasu. I zapewne gwarantuje kr?lewskim s?owem i kr?lewsk? opiek?, ?e ten ma?y i dziki zak?tek, ten skrawek puszczy, b?dzie nale?a? do mnie po wieki wiek?w i ?e nikt nie o?mieli si? niepokoi? tam driad. ?e tam driady b?d? mog?y ?y? w pokoju. Co, Geralt? Venzlav chcia?by zako?czy? trwaj?c? dwa stulecia wojn? o Brokilon. I aby j? zako?czy?, driady mia?yby odda? to, w obronie czego gin? od dwustu lat? Tak po prostu - odda?? Odda? Brokilon?
Geralt milcza?. Nie mia? nic do dodania. Driada u?miechn??a si?.
- Czy tak w?a?nie brzmia?a kr?lewska propozycja, Gwynbleidd? Czy te? mo?e by?a bardziej szczera, m?wi?ca: "Nie zadzieraj g?owy, le?ne straszyd?o, bestio z puszczy, relikcie przesz?o?ci, lecz pos?uchaj, czego chcemy my, kr?l Venzlav. A my chcemy cedru, d?bu i hikory, chcemy mahoniu i z?otej brzozy, cisu na ?uki i masztowych sosen, bo Brokilon mamy pod bokiem, a musimy sprowadza? drewno zza g?r. Chcemy ?elaza i miedzi, kt?re s? pod ziemi?. Chcemy z?ota, kt?re le?y na Craag An. Chcemy r?ba? i pi?owa?, i ry? w ziemi, nie musz?c nas?uchiwa? ?wistu strza?. I co najwa?niejsze: chcemy nareszcie by? kr?lem, kt?remu podlega wszystko w kr?lestwie. Nie ?yczymy sobie w naszym kr?lestwie jakiego? Brokilonu, lasu, do kt?rego nie mo?emy wej??. Taki las dra?ni nas, z?o?ci i sp?dza nam sen z powiek, bo my jeste?my lud?mi, my panujemy nad ?wiatem. Mo?emy, je?li zechcemy, tolerowa? na tym ?wiecie kilka elf?w, driad czy rusa?ek. Je?li nie b?d? zbyt zuchwa?e. Podporz?dkuj si? naszej woli, Wied?mo Brokilonu. Lub zgi?."
- Eithn, sama przyzna?a?, ?e Venzlav nie jest g?upcem ani fanatykiem. Z pewno?ci? wiesz, ?e to kr?l sprawiedliwy i mi?uj?cy pok?j. Jego boli i martwi przelewana tu krew...
- Je?li b?dzie trzyma? si? z dala od Brokilonu, nie pop?ynie ani kropla krwi.
- Dobrze wiesz... - Geralt uni?s? g?ow?. - Dobrze wiesz, ?e to nie tak. Zabijano ludzi na Wypalankach, na ?smej Mili, na Sowich Wzg?rzach. Zabijano ludzi w Brugge, na lewym brzegu Wst??ki. Poza Brokilonem.
- Miejsca, kt?re wymieni?e? - odrzek?a spokojnie driada - to Brokilon. Ja nie uznaj? ludzkich map ani granic.
- Ale tam wyr?bano las sto lat temu!
- C?? znaczy sto lat dla Brokilonu? I sto zim?
Geralt zamilk?.
Driada od?o?y?a grzebie?, pog?aska?a Ciri po popielatych w?osach.
- Przysta? na propozycj? Venzlava, Eithn.
Driada spojrza?a na niego zimno.
- Co nam to da? Nam, dzieciom Brokilonu?
- Mo?liwo?? przetrwania. Nie, Eithn, nie przerywaj. Wiem, co chcesz powiedzie?. Rozumiem twoj? dum? z niezale?no?ci Brokilonu. ?wiat si? jednak zmienia. Co? si? ko?czy. Czy tego chcesz, czy nie, panowanie cz?owieka nad ?wiatem jest faktem. Przetrwaj? ci, kt?rzy si? z lud?mi zasymiluj?. Inni zgin?. Eithn, s? lasy, gdzie driady, rusa?ki i elfy ?yj? spokojnie, u?o?ywszy si? z lud?mi. Jeste?my przecie? sobie tak bliscy. Przecie? ludzie mog? by? ojcami waszych dzieci. Co daje ci wojna, kt?r? prowadzisz? Potencjalni ojcowie waszych dzieci padaj? pod waszymi strza?ami. I jaki jest skutek? Ile spo?r?d driad Brokilonu jest czystej krwi? Ile z nich to porwane, przerobione ludzkie dziewcz?ta? Nawet z Freixeneta musisz skorzysta?, bo nie masz wyboru. Jako? ma?o widz? tu male?kich driad, Eithn. Widz? tylko j? - ludzk? dziewczynk?, przera?on? i ot?pia?? od narkotyk?w, sparali?owan? ze strachu...
- Wcale si? nie boj?! - krzykn??a nagle Ciri, przybieraj?c na chwil? sw? zwyk?? min? ma?ego diabe?ka. - I nie jestem op?pia?a! Nie my?l sobie! Mnie si? nic nie mo?e tu sta?. Akurat! Nie boj? si?! Moja babka m?wi, ?e driady nie s? z?e, a moja babka jest najm?drzejsza na ?wiecie! Moja babka... Moja babka m?wi, ?e powinno by? wi?cej takich las?w jak ten...
Zamilk?a, opu?ci?a g?ow?. Eithn za?mia?a si?.
- Dziecko Starszej Krwi - powiedzia?a. - Tak, Geralt. Ci?gle jeszcze rodz? si? na ?wiecie Dzieci Starszej Krwi, o kt?rych m?wi? przepowiednie. A ty m?wisz, ?e co? si? ko?czy... Martwisz si?, czy przetrwamy...
- Smarkula mia?a wyj?? za m?? za Kistrina z Verden - przerwa? Geralt. - Szkoda, ?e nie wyjdzie. Kistrin obejmie kiedy? rz?dy po Ervyllu, pod wp?ywem ?ony o takich pogl?dach mo?e zaprzesta?by rajd?w na Brokilon?
- Nie chc? tego Kistrina! - krzykn??a cienko dziewczynka, a w jej zielonych oczach co? b?ysn??o. - Niech sobie Kistrin znajdzie ?liczny i g?upi materia?! Ja nie jestem ?aden materia?! Nie b?d? ?adn? ksi??n?!
- Cicho, Dziecko Starszej Krwi - driada przytuli?a Ciri. - Nie krzycz. Oczywi?cie, ?e nie b?dziesz ksi??n?...
- Oczywi?cie - wtr?ci? kwa?no wied?min. - I ty, Eithn, i ja dobrze wiemy, czym ona b?dzie. Widz?, ?e to ju? postanowione. Trudno. Jak? odpowied? mam zanie?? kr?lowi Venzlavowi, Pani Brokilonu?
- ?adnej.
- Jak to, ?adnej?
- ?adnej. On to zrozumie. Ju? dawniej, ju? bardzo dawno temu, gdy Venzlava nie by?o jeszcze na ?wiecie, pod Brokilon podje?d?ali heroldowie, rycza?y rogi i tr?by, b?yszcza?y zbroje, powiewa?y proporce i sztandary. "Ukorz si?, Brokilonie!" krzyczano. "Kr?l Koziz?bek, w?adca ?ysej G?rki i Podmok?ej ??ki ??da, by? si? ukorzy?, Brokilonie!" A odpowied? Brokilonu by?a zawsze taka sama. Gdy ju? opu?cisz m?j Las, Gwynbleidd, obr?? si? i pos?uchaj. W szumie li?ci us?yszysz odpowied? Brokilonu. Przeka? j? Venzlavowi i dodaj, ?e innej nie us?yszy nigdy, p?ki stoj? d?by w Dun Canell. P?ki ro?nie tu cho? jedno drzewo i ?yje cho? jedna driada.
Geralt milcza?.
- M?wisz, ?e co? si? ko?czy - ci?gn??a wolno Eithn. - Nieprawda. S? rzeczy, kt?re nie ko?cz? si? nigdy. M?wisz mi o przetrwaniu? Ja walcz? o przetrwanie. Bo Brokilon trwa dzi?ki mojej walce, bo drzewa ?yj? d?u?ej ni? ludzie, trzeba tylko chroni? je przed waszymi siekierami. M?wisz mi o kr?lach i ksi???tach. Kim oni s?? Ci, kt?rych znam, to bia?e szkielety, le??ce w nekropoliach Craag An, tam, w g??bi lasu. W marmurowych grobowcach, na stosach ???tego metalu i b?yszcz?cych kamyk?w. A Brokilon trwa, drzewa szumi? nad ruinami pa?ac?w, korzenie rozsadzaj? marmur. Czy tw?j Venzlav pami?ta, kim byli ci kr?lowie? Czy ty to pami?tasz, Gwynbleidd? A je?eli nie, to jak mo?esz twierdzi?, ?e co? si? ko?czy? Sk?d wiesz, komu przeznaczona jest zag?ada, a komu wieczno??? Co upowa?nia ci?, by m?wi? o przeznaczeniu? Czy ty chocia? wiesz, czym jest przeznaczenie?
- Nie - zgodzi? si?. - Nie wiem. Ale...
- Je?li nie wiesz - przerwa?a - na ?adne "ale" nie ma ju? miejsca. Nie wiesz. Po prostu nie wiesz.
Zamilk?a, dotkn??a r?k? czo?a, odwr?ci?a twarz.
- Gdy by?e? tu po raz pierwszy, przed laty - podj??a - te? nie wiedzia?e?. A Mornn... Moja c?rka... Geralt, Mornn nie ?yje. Zgin??a nad Wst??k?, broni?c Brokilonu. Nie pozna?am jej, gdy j? przyniesiono. Mia?a twarz zmia?d?on? kopytami waszych koni. Przeznaczenie? I dzisiaj ty, wied?min, kt?ry nie mog?e? da? Mornn dziecka, przyprowadzasz mi j?, Dziecko Starszej Krwi. Dziewczynk?, kt?ra wie, czym jest przeznaczenie. Nie, nie jest to wiedza, kt?ra odpowiada?aby tobie, kt?r? m?g?by? zaakceptowa?. Ona po prostu wierzy. Powt?rz, Ciri, powt?rz to, co powiedzia?a? mi, zanim wszed? tu ten wied?min, Geralt z Rivii, Bia?y Wilk. Wied?min, kt?ry nie wie. Powt?rz, Dziecko Starszej Krwi.
- Wielmo?... Szlachetna pani - rzek?a Ciri ?ami?cym si? g?osem. - Nie zatrzymuj mnie tu. Ja nie mog?... Ja chc?... do domu. Chc? wr?ci? do domu z Geraltem. Ja musz?... Z nim...
- Dlaczego z nim?
- Bo on... On jest moim przeznaczeniem.
Eithn odwr?ci?a si?. By?a bardzo blada.
- I co ty na to, Geralt?
Nie odpowiedzia?. Eithn klasn??a w d?onie. Do wn?trza d?bu, wy?aniaj?c si? jak duch z panuj?cej na zewn?trz nocy, wesz?a Braenn, nios?c obur?cz wielki srebrny puchar. Medalion na szyi wied?mina zacz?? szybko, rytmicznie drga?.
- I co ty na to? - powt?rzy?a srebrnow?osa driada, wstaj?c. - Ona nie chce zosta? w Brokilonie! Ona nie ?yczy sobie by? driad?! Ona nie chce zast?pi? mi Mornn, chce odej??, odej?? za swoim przeznaczeniem! Czy tak, Dziecko Starszej Krwi? Czy tego w?a?nie chcesz?
Ciri pokiwa?a pochylon? g?ow?. Jej ramiona dr?a?y. Wied?min mia? do??.
- Dlaczego zn?casz si? nad tym dzieckiem, Eithn? Za chwil? przecie? dasz jej Wody Brokilonu i to, czego ona chce, przestanie mie? jakiekolwiek znaczenie. Dlaczego to robisz? Dlaczego robisz to w mojej obecno?ci?
- Chc? pokaza? ci, czym jest przeznaczenie. Chc? udowodni? ci, ?e nic si? nie ko?czy. ?e wszystko dopiero si? zaczyna.
- Nie, Eithn - powiedzia?, wstaj?c. - Przykro mi, zepsuj? ci ten popis, ale nie mam zamiaru na to patrze?. Posz?a? troch? za daleko, Pani Brokilonu, chc?c podkre?li? przepa??, kt?ra nas dzieli. Wy, Starszy Lud, lubicie powtarza?, ?e obca jest wam nienawi??, ?e to uczucie znane wy??cznie ludziom. Ale to nieprawda. Wiecie, czym jest nienawi?? i potraficie nienawidzi?, tylko okazujecie to troch? inaczej, m?drzej i mniej gwa?townie. Ale mo?e przez to bardziej okrutnie. Przyjmuj? twoj? nienawi??, Eithn, w imieniu wszystkich ludzi. Zas?uguj? na ni?. Przykro mi z powodu Mornn.
Driada nie odpowiedzia?a.
- I to w?a?nie jest odpowied? Brokilonu, kt?r? mam przekaza? Venzlavowi z Brugge, prawda? Ostrze?enie i wyzwanie? Naoczny dow?d drzemi?cej w?r?d tych drzew nienawi?ci i Mocy, z woli kt?rych za chwil? ludzkie dziecko wypije niszcz?c? pami?? trucizn?, bior?c j? z r?k innego, ludzkiego dziecka, kt?rego psychik? i pami?? ju? zniszczono? I t? odpowied? ma zanie?? Venzlavowi wied?min, kt?ry zna i polubi? obydwoje dzieci? Wied?min, winien ?mierci twojej c?rki? Dobrze, Eithn, stanie si? wedle twej woli. Venzlav us?yszy twoj? odpowied?, us?yszy m?j g?os, zobaczy moje oczy i wszystko z nich wyczyta. Ale patrze? na to, co ma si? tu sta?, nie musz?. I nie chc?.
Eithn milcza?a nadal.
- ?egnaj, Ciri - Geralt ukl?kn??, przytuli? dziewczynk?. Ramiona Ciri zadr?a?y silnie. - Nie p?acz. Przecie? wiesz, nic z?ego nie mo?e ci si? tu sta?.
Ciri poci?gn??a nosem. Wied?min wsta?.
- ?egnaj, Braenn - powiedzia? do m?odszej driady. - B?d? zdrowa i uwa?aj na siebie. Prze?yj, Braenn, ?yj tak d?ugo, jak twoje drzewo. Jak Brokilon. I jeszcze jedno...
- Tak, Gwynbleidd? - Braenn unios?a g?ow?, a w jej oczach co? mokro zal?ni?o.
- ?atwo zabija si? z ?uku, dziewczyno. Jak?e ?atwo spu?ci? ci?ciw? i my?le?, to nie ja, nie ja, to strza?a. Na moich r?kach nie ma krwi tego ch?opca. To strza?a zabi?a, nie ja. Ale strzale nic nie ?ni si? w nocy. Niech i tobie nic nie ?ni si? w nocy, niebieskooka driado. ?egnaj, Braenn.
- Mona... - powiedzia?a niewyra?nie Braenn. Puchar, kt?ry trzyma?a w d?oniach, dr?a?, przepe?niaj?cy go przezroczysty p?yn falowa?.
- Co?
- Mona! - j?kn??a. - Jestem Mona! Pani Eithn! Ja...
- Do?? tego - rzek?a ostro Eithn. - Do??. Panuj nad sob?, Braenn.
Geralt za?mia? si? sucho.
- Masz twoje przeznaczenie, Le?na Pani. Szanuj? tw?j up?r i twoj? walk?. Ale wiem, ?e wkr?tce b?dziesz walczy? sama. Ostatnia driada Brokilonu posy?aj?ca na ?mier? dziewcz?ta, kt?re jednak wci?? pami?taj? swoje prawdziwe imiona. Mimo wszystko, ?ycz? ci szcz??cia, Eithn. ?egnaj.
- Geralt... - szepn??a Ciri, siedz?c nadal nieruchomo, z opuszczon? g?ow?. - Nie zostawiaj mnie... samej...
- Bia?y Wilku - powiedzia?a Eithn, obejmuj?c zgarbione plecy dziewczynki. - Musia?e? czeka?, a? ona ci? o to poprosi? O to, by? jej nie opuszcza?? By? wytrwa? przy niej do ko?ca? Dlaczego chcesz opu?ci? j? w takiej chwili? Zostawi? sam?? Dok?d chcesz ucieka?, Gwynbleidd? I przed czym?
Ciri jeszcze bardziej pochyli?a g?ow?. Ale nie rozp?aka?a si?.
- A? do ko?ca - kiwn?? g?ow? wied?min. - Dobrze, Ciri. Nie b?dziesz sama. B?d? przy tobie. Nie b?j si? niczego.
Eithn wyj??a puchar z dr??cych r?k Braenn, unios?a go.
- Umiesz czyta? Starsze Runy, Bia?y Wilku?
- Umiem.
- Przeczytaj, co jest wyryte na pucharze. To puchar z Craag An. Pili z niego kr?lowie, kt?rych ju? nikt nie pami?ta.
- Duettae?nn aef cirr?n C?erme Gl?eddyv. Yn ? esse?th.
- Czy wiesz, co to oznacza?
- Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza... Jednym jeste? ty.
- Wsta?, Dziecko Starszej Krwi - w g?osie driady szcz?kn?? stal? rozkaz, kt?remu nie mo?na by?o si? przeciwstawi?, wola, kt?rej nie mo?na by?o si? nie podda?. - Pij. To Woda Brokilonu.
Geralt zagryz? wargi wpatrzony w srebrzyste oczy Eithn. Nie patrzy? na Ciri, powoli zbli?aj?c? usta do brzegu pucharu. Widzia? to ju?, kiedy?, dawniej. Konwulsje, drgawki, niesamowity, przera?aj?cy, gasn?cy powoli krzyk. I pustka, martwota i apatia w otwieraj?cych si? powoli oczach. Widzia? to ju?.
Ciri pi?a. Po nieruchomej twarzy Braenn powoli toczy?a si? ?za.
- Wystarczy - Eithn odebra?a jej puchar, postawi?a na ziemi, obur?cz pog?adzi?a w?osy dziewczynki opadaj?ce na ramiona popielatymi falami.
- Dziecko Starszej Krwi - powiedzia?a. - Wybieraj. Czy chcesz pozosta? w Brokilonie, czy pod??y? za twoim przeznaczeniem?
Wied?min z niedowierzaniem pokr?ci? g?ow?. Ciri oddycha?a nieco szybciej, dosta?a rumie?c?w. I nic wi?cej. Nic.
- Chc? pod??y? za moim przeznaczeniem - powiedzia?a d?wi?cznie, patrz?c w oczy driady.
- Niech wi?c tak si? stanie - rzek?a Eithn zimno i kr?tko. Braenn westchn??a g?o?no.
- Chc? zosta? sama - powiedzia?a Eithn, odwracaj?c si? do nich plecami. - Odejd?cie, prosz?.
Braenn chwyci?a Ciri, dotkn??a ramienia Geralta, ale wied?min odsun?? jej r?k?.
- Dzi?kuj? ci, Eithn - powiedzia?. Driada odwr?ci?a si? powoli.
- Za co mi dzi?kujesz?
- Za przeznaczenie - u?miechn?? si?. - Za twoj? decyzj?. Bo przecie? to nie by?a Woda Brokilonu, prawda? Przeznaczeniem Ciri by?o wr?ci? do domu. A to ty, Eithn, odegra?a? rol? przeznaczenia. I za to ci dzi?kuj?.
- Jak ty ma?o wiesz o przeznaczeniu - powiedzia?a gorzko driada. - Jak ty ma?o wiesz, wied?minie. Jak ty ma?o widzisz. Jak ty ma?o rozumiesz. Dzi?kujesz mi? Dzi?kujesz za rol?, kt?r? odegra?am? Za jarmarczny popis? Za sztuczk?, za oszustwo, za mistyfikacj?? Za to, ?e miecz przeznaczenia by?, jak s?dzisz, z drewna poci?gni?tego poz?otk?? Dalej?e wi?c, nie dzi?kuj, ale zdemaskuj mnie. Postaw na swoim. Udowodnij, ?e racja jest po twojej stronie. Rzu? mi w twarz twoj? prawd?, poka?, jak tryumfuje trze?wa, ludzka prawda, zdrowy rozs?dek, dzi?ki kt?rym, w waszym mniemaniu, opanujecie ?wiat. Oto Woda Brokilonu, jeszcze troch? zosta?o. Odwa?ysz si?? Zdobywco ?wiata?
Geralt, cho? rozdra?niony jej s?owami, zawaha? si?, ale tylko na chwil?. Woda Brokilonu, nawet autentyczna, nie mia?a na niego wp?ywu, na zawarte w niej toksyczne, halucynogenne taniny by? ca?kowicie uodporniony. Ale to przecie? nie mog?a by? Woda Brokilonu, Ciri pi?a j? i nic si? nie sta?o. Si?gn?? po puchar, obur?cz, spojrza? w srebrne oczy driady.
Ziemia uciek?a mu spod n?g, momentalnie, i zwali?a mu si? na plecy. Pot??ny d?b zawirowa? i zatrz?s? si?. Z trudem macaj?c dooko?a dr?twiej?cymi r?koma, otworzy? oczy, a by?o to tak, jak gdyby odwala? marmurow? p?yt? grobowca. Zobaczy? nad sob? male?k? twarzyczk? Braenn, a za ni? b?yszcz?ce jak rt?? oczy Eithn. I jeszcze inne oczy, zielone, jak szmaragdy. Nie, ja?niejsze. Jak trawa wiosn?. Medalion na jego szyi dra?ni?, wibrowa?.
- Gwynbleidd - us?ysza?. - Patrz uwa?nie. Nie, nic ci nie pomo?e zamykanie oczu. Patrz, patrz na twoje przeznaczenie.
- Pami?tasz?
Nag?y, rw?cy kurtyn? dymu wybuch jasno?ci, wielkie, ci??kie od ?wiec kandelabry ociekaj?ce festonami wosku. Kamienne ?ciany, strome schody. Schodz?ca po schodach zielonooka i popielatow?osa dziewczyna w diademiku z misternie rze?bion? gemm?, w srebrnob??kitnej sukni z trenem podtrzymywanym przez pazia w szkar?atnym kubraczku.
- Pami?tasz?
Jego w?asny g?os m?wi?cy... M?wi?cy...
Wr?c? tu za sze?? lat...
Altana, ciep?o, zapach kwiat?w, ci??kie jednostajne brz?czenie pszcz??. On sam, na kolanach, podaj?cy r??? kobiecie o popielatych w?osach rozsypanych lokami spod w?skiej, z?otej obr?czy. Na palcach d?oni, bior?cej r??? z jego r?ki, pier?cienie ze szmaragdami, wielkie, zielone kaboszony.
- Wr?? tu - m?wi kobieta. - Wr?? tu, je?li zmienisz zdanie. Twoje przeznaczenie b?dzie czeka?o.
Nigdy nie wr?ci?em, pomy?la?. Nigdy tam... nie wr?ci?em. Nigdy nie wr?ci?em do...
Dok?d?
Popielate w?osy. Zielone oczy.
Znowu jego g?os, w ciemno?ci, w mroku, w kt?rym ginie wszystko. S? tylko ognie, ognie a? po horyzont. Kurzawa iskier w purpurowym dymie. Belleteyn! Noc Majowa! Z k??b?w dymu patrz? ciemne, fio?kowe oczy, p?on?ce w bladej, trojk?tnej twarzy przes?oni?tej czarn?, sfalowan? burz? lok?w.
Yennefer!
- Za ma?o. - W?skie usta widziad?a skrzywione nagle, po bladym policzku toczy si? ?za, szybko, coraz szybciej, jak kropla wosku po ?wiecy.
- Za ma?o. Trzeba czego? wi?cej.
- Yennefer!
- Nico?? za nico?? - m?wi widziad?o g?osem Eithn. - Nico?? i pustka, kt?ra jest w tobie, zdobywco ?wiata, kt?ry nie potrafisz nawet zdoby? kobiety, kt?r? kochasz. Kt?ry odchodzisz i uciekasz, maj?c przeznaczenie w zasi?gu r?ki. Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza. Jednym jeste? ty. A co jest drugim, Bia?y Wilku?
- Nie ma przeznaczenia - jego w?asny g?os. - Nie ma. Nie ma. Nie istnieje. Jedynym, co jest przeznaczone wszystkim, jest ?mier?.
- To prawda - m?wi kobieta o popielatych w?osach i zagadkowym u?miechu. - To prawda, Geralt.
Kobieta ma na sobie srebrzyst? zbroj?, zakrwawion?, pogi?t?, podziurawion? ostrzami pik lub halabard. Krew w?sk? stru?k? cieknie jej z k?cika zagadkowo i nie?adnie u?miechni?tych ust.
- Ty drwisz z przeznaczenia - m?wi, nie przestaj?c si? u?miecha?. - Drwisz sobie z niego, igrasz z nim. Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza. Jednym jeste? ty. Drugim... jest ?mier?? Ale to my umieramy, umieramy przez ciebie. Ciebie ?mier? nie mo?e do?cign??, wi?c zadowala si? nami. ?mier? idzie za tob? krok w krok, Bia?y Wilku. Ale to inni umieraj?. Przez ciebie. Pami?tasz mnie?
- Ca... Calanthe!
- Mo?esz go uratowa? - g?os Eithn, zza zas?ony dymu. - Mo?esz go uratowa?, Dziecko Starszej Krwi. Zanim pogr??y si? w nico?ci, kt?r? pokocha?. W czarnym lesie, kt?ry nie ma ko?ca.
Oczy, zielone jak trawa wiosn?. Dotyk. G?osy, krzycz?ce niezrozumia?ym ch?rem. Twarze.
Nie widzia? ju? nic, lecia? w przepa??, w pustk?, w ciemno??. Ostatnim, co us?ysza?, by? g?os Eithn.
- Niech wi?c tak si? stanie.
VII
- Geralt! Obud? si?! Obud? si?, prosz?!
Otworzy? oczy, zobaczy? s?o?ce, z?oty dukat o wyra?nych kraw?dziach, w g?rze, nad wierzcho?kami drzew, za m?tn? zas?on? porannej mg?y. Le?a? na mokrym, g?bczastym mchu, twardy korze? uwiera? go w plecy.
Ciri kl?cza?a przy nim, szarpi?c za po?? kurtki.
- Zaraza... - odkaszln??, rozejrza? si?. - Gdzie ja jestem? Jak si? tu znalaz?em?
- Nie wiem - powiedzia?a. - Obudzi?am si? przed chwilk?, tutaj, obok ciebie, okropecznie zmarzni?ta. Nie pami?tam, jak... Wiesz, co? To s? czary!
- Zapewne masz racj? - usiad?, wyci?gaj?c sosnowe ig?y zza ko?nierza. - Zapewne masz racj?, Ciri. Woda Brokilonu, cholera... Zdaje si?, ?e driady zabawi?y si? naszym kosztem.
Wsta?, podni?s? sw?j miecz le??cy obok, przerzuci? pas przez plecy.
- Ciri?
- Aha?
- Ty te? zabawi?a? si? moim kosztem.
- Ja?
- Jeste? c?rk? Pavetty, wnuczk? Calanthe z Cintry. Wiedzia?a? od samego pocz?tku, kim ja jestem?
- Nie - zaczerwieni?a si?. - Nie od pocz?tku. Ty odczarowa?e? mego tat?, prawda?
- Nieprawda - pokr?ci? g?ow?. - Zrobi?a to twoja mama. I twoja babka. Ja tylko pomog?em.
- Ale niania m?wi?a... M?wi?a, ?e jestem przeznaczona. Bo jestem Niespodzianka. Dziecko Niespodzianka. Geralt?
- Ciri - popatrza? na ni?, kr?c?c g?ow? i u?miechaj?c si?. - Wierz mi, jeste? najwi?ksz? niespodziank?, jaka mog?a mnie spotka?.
- Ha! - twarz dziewczynki poja?nia?a. - To prawda! Jestem przeznaczona. Niania m?wi?a, ?e przyjdzie wied?min, kt?ry ma bia?e w?osy i zabierze mnie. A babka wrzeszcza?a... Ach, co tam! Dok?d mnie zabierzesz, powiedz?
- Do domu. Do Cintry.
- Ach... A ja my?la?am, ?e...
- Pomy?lisz w drodze. Chod?my, Ciri, trzeba wyj?? z Brokilonu. To nie jest bezpieczne miejsce.
- Ja si? nie boj?!
- Ale ja si? boj?.
- Babka m?wi?a, ?e wied?mini nie boj? si? niczego.
- Babka mocno przesadzi?a. W drog?, Ciri. ?ebym ja jeszcze wiedzia?, gdzie my...
Spojrza? na s?o?ce.
- No, zaryzykujmy... P?jdziemy t?dy.
- Nie - Ciri zmarszczy?a nos, wskaza?a w kierunku przeciwnym. - T?dy. Tam.
- A ty sk?d to niby wiesz?
- Wiem - wzruszy?a ramionami, spojrza?a na niego bezbronnym i zdziwionym, szmaragdowym spojrzeniem. - Jako?... Co?, tam... Nie wiem.
C?rka Pavetty, pomy?la?. Dziecko... Dziecko Starszej Krwi? Mo?liwe, ?e odziedziczy?a co? po matce.
- Ciri - rozche?sta? koszul?, wyci?gn?? medalion. - Dotknij tego.
- Och - otworzy?a usta. - Ale straszny wilk. Ale ma k?y...
- Dotknij.
- Ojej!!!
Wied?min u?miechn?? si?. Te? poczu? gwa?towne drgni?cie medalionu, ostr? fal? biegn?c? po srebrnym ?a?cuszku.
- Poruszy? si?! - westchn??a Ciri. - Poruszy?!
- Wiem. Idziemy, Ciri. Prowad?.
- To czary, prawda?
- Jasne.
By?o tak, jak si? spodziewa?. Dziewczynka wyczuwa?a kierunek. Jakim sposobem, nie wiedzia?. Ale szybko, szybciej, ni? oczekiwa?, wyszli na drog?, na wid?owate, tr?jstronne rozstaje. To by?a granica Brokilonu - przynajmniej wed?ug ludzi. Eithn, jak pami?ta?, nie uznawa?a tego.
Ciri przygryza?a warg?, zmarszczy?a nos, zawaha?a si?, patrz?c na rozstaje, na piaszczyste, wyboiste drogi, zryte kopytami i ko?ami woz?w. Ale Geralt wiedzia? ju?, gdzie jest, nie musia? i nie chcia? polega? na jej niepewnych zdolno?ciach. Ruszy? drog? prowadz?c? na wsch?d, ku Brugge. Ciri, wci?? zmarszczona, obejrza?a si? na drog? zachodni?.
- Tamt?dy idzie si? do zamku Nastrog - zadrwi?. - St?skni?a? si? za Kistrinem?
Dziewczynka zaburcza?a, posz?a za nim pos?usznie, ale jeszcze kilka razy ogl?da?a si? wstecz.
- O co chodzi, Ciri?
- Nie wiem - szepn??a. - Ale to z?a droga, Geralt.
- Dlaczego? Idziemy do Brugge, do kr?la Venzlava, kt?ry mieszka w pi?knym zamku. Wyk?piemy si? w ?a?ni, wy?pimy w ???ku z pierzyn?...
- To z?a droga - powt?rzy?a. - Z?a.
- Fakt, widywa?em lepsze. Przesta? kr?ci? nosem, Ciri. Idziemy, ?wawo.
Min?li zakrzaczony zakr?t. I okaza?o si?, ?e Ciri mia?a racj?.
Obst?pili ich nagle, szybko, ze wszystkich stron. Ludzie w sto?kowatych he?mach, kolczugach i ciemnosinych tunikach ze z?oto-czarn? szachownic? Verden na piersiach. Otoczyli ich, ale ?aden nie zbli?y? si?, nie dotkn?? broni.
- Sk?d i dok?d to? - szczekn?? kr?py osobnik w wytartym, zielonym stroju, staj?c przed Geraltem na szeroko rozstawionych, pa??kowatych nogach. Twarz mia? ciemn? i pomarszczon? jak suszona ?liwka. ?uk i bia?opierzaste strza?y stercza?y mu zza plec?w, wysoko nad g?ow?.
- Z Wypalanek - ze?ga? g?adko wied?min, ?ciskaj?c znacz?co r?czk? Ciri. - Wracam do siebie, do Brugge. A co?
- Kr?lewska s?u?ba - rzek? ciemnolicy grzeczniej, jakby dopiero teraz zobaczy? miecz na plecach Geralta. - My...
- Dawaj no go tu, Junghans! - krzykn?? kto? stoj?cy dalej, na drodze. ?o?dacy rozst?pili si?.
- Nie patrz, Ciri - powiedzia? Geralt szybko. - Odwr?? si?. Nie patrz.
Na drodze le?a?o zwalone drzewo blokuj?ce przejazd pl?tanin? konar?w. Nadci?ta i z?amana cz??? pnia biela?a w przydro?nej g?stwinie d?ugimi promieniami drzazg. Przed drzewem sta? w?z nakryty p?acht? zakrywaj?c? ?adunek. Ma?e, kosmate konie le?a?y na ziemi zapl?tane w dyszle i powody, naszpikowane strza?ami, szczerz?c ???te z?by. Jeden ?y? jeszcze, chrapa? ci??ko, wierzga?.
Byli tam te? i ludzie le??cy w ciemnych plamach wsi?k?ej w piach krwi, przewieszeni przez burt? wozu, pokurczeni u k??.
Spomi?dzy zgromadzonych dooko?a wozu uzbrojonych ludzi wysz?o powoli dw?ch, potem do??czy? do nich trzeci. Pozostali - by?o ich oko?o dziesi?ciu - stali nieruchomo, trzymaj?c konie.
- Co tu si? sta?o? - spyta? wied?min, staj?c tak, by zas?oni? przed wzrokiem Ciri scen? masakry.
Kosooki m??czyzna w kr?tkiej kolczudze i wysokich butach popatrzy? na niego badawczo, potar? trzeszcz?cy od zarostu podbr?dek. Na lewym przedramieniu mia? wytarty i wyb?yszczony sk?rzany mankiet, jakiego u?ywali ?ucznicy.
- Napad - powiedzia? kr?tko. - Wybi?y kupc?w le?ne dziwo?ony. My tu ?ledztwo czynimy.
- Dziwo?ony? Napad?y na kupc?w?
- Widzisz przecie - wskaza? r?k? kosooki. - Nadziani strza?ami niby je?e. Na go?ci?cu! Coraz bezczelniejsze robi? si? le?ne wied?my. Ju? nie tylko w las nie mo?na wej??, ju? nawet drog? wzd?u? lasu nie mo?na.
- A wy - zmru?y? oczy wied?min. - Kim jeste?cie?
- Evryllowa dru?yna. Z nastrogskich dziesi?tek. Pod baronem Freixenetem s?u?yli?my. Ale baron pad? w Brokilonie.
Ciri otworzy?a usta, ale Geralt mocno ?cisn?? jej r?czk?, nakazuj?c milczenie.
- Krew za krew, m?wi?! - zagrzmia? towarzysz kosookiego, olbrzym w nabijanym mosi?dzem kaftanie. - Krew za krew! Tego p?azem pu?ci? nie wolno. Najpierw Freixenet i porwana ksi??niczka z Cintry, teraz kupcy. Na bog?w, m?ci?, m?ci?, powiadam! Bo jak nie, zobaczycie, jutro, pojutrze zaczn? ubija? ludzi na progach w?asnych cha?up!
- Brick dobrze m?wi - powiedzia? kosooki. - Prawda? A ty?, bracie, ?e zapytam, sk?d?
- Z Brugge - sk?ama? wied?min.
- A ta ma?a, c?rka?
- C?rka - Geralt ponownie ?cisn?? d?o? Ciri.
- Z Brugge - zmarszczy? si? Brick. - A to ci powiem, bracie, ?e to tw?j kr?l, Venzlav, potworzyce rozzuchwala w?a?nie. Nie chce z naszym Ervyllem si? sprz?c i z Viraxasem z Kerack. A gdyby ze trzech stron na Brokilon p?j??, wygnietliby?my to plugastwo wreszcie...
- Jak dosz?o do tej rzezi? - spyta? powoli Geralt. - Kto? wie? Prze?y? kt?ry? z kupc?w?
- ?wiadk?w nie ma - powiedzia? kosooki. - Ale wiemy, co si? przydarzy?o. Junghans, le?niczy, czyta w ?ladach niby w ksi?dze. Powiedz mu, Junghans.
- Ano - powiedzia? ten z pomarszczon? twarz?. - Tak to by?o: Jechali kupce go?ci?cem. Najechali na zasiek. Widzicie, panie, w poprzek drogi obalona sosna, zr?bana ?wie?o. W g?szczu ?lady s?, chcecie obaczy?? No, a jak kupce stan?li, by drzewo odwali?, wystrzelano ich w try miga. Stamt?d, z zaro?li, gdzie owa krzywa brzoza. I tam ?lady s?. A strza?y, baczcie, wszystko dziwo?onia robota, pi?ra klejone ?ywic?, brzechwy kr?cone ?ykiem...
- Widz? - przerwa? wied?min, patrz?c na zabitych. - Kilku, zdaje mi si?, prze?y?o ostrza?, ci dostali po gardle. No?ami.
Zza plec?w stoj?cych przed nim ?o?dak?w wy?oni? si? jeszcze jeden - chudy i niewysoki, w ?osiowym kaftanie. Mia? czarne, bardzo kr?tko strzy?one w?osy, policzki sine od g?adko zgolonego, czarnego zarostu. Wied?minowi wystarczy?o jednego spojrzenia na ma?e, w?skie d?onie w kr?tkich, czarnych r?kawiczkach bez palc?w, na blade, rybie oczy, na miecz, na r?koje?ci sztylet?w, stercz?ce zza pasa i z cholewy lewego buta. Geralt widzia? zbyt wielu morderc?w, by natychmiast nie rozpozna? jeszcze jednego.
- Bystre masz oko - powiedzia? czarny, bardzo powoli. - Zaiste, wiele widzisz.
- I dobrze to - rzek? kosooki. - Co widzia?, niech kr?lowi swojemu opowie, Venzlav wszak ci?gle klnie si?, ?e nie trza dziwo?on zabija?, bo one mi?e i dobre. Pewnikiem chodzi do nich majow? por? i ch?do?y je. Po temu to one mo?e i dobre. Co sami sprawdzim, je?li kt?r? ?ywcem we?miemy.
- A cho?by i p???ywcem - zarechota? Brick. - No, zaraza, gdzie ten druid? Po?udnie nied?ugo, a jego ani ?ladu. Pora rusza?.
- Co zamierzacie? - spyta? Geralt, nie puszczaj?c r?ki Ciri.
- A tobie co do tego? - sykn?? czarny.
- No, po co zaraz tak ostro, Levecque - u?miechn?? si? brzydko kosooki. - My ludzie uczciwi, sekret?w nie mamy. Ervyll przysy?a nam druida, wielkiego magika, kt?ry nawet z drzewami potrafi gada?. ?w?e poprowadzi nas w las m?ci? Freixeneta, spr?bowa? odbi? ksi??niczk?. To nie byle szysz, bracie, a karna eks... eks...
- Ekspedycja - podpowiedzia? ten czarny, Levecque.
- Ano. Z ust mnie wyj??e?. Tak tedy, ruszaj w swoj? drog?, bracie, bo tu wkr?tce mo?e by? gor?co.
- Taak - rzek? przeci?gle Levecque, patrz?c na Ciri. - Niebezpiecznie tu, zw?aszcza z dziewcz?tkiem. Dziwo?ony tylko czyhaj? na takie dziewcz?tka. Co, ma?a? Mama w domu czeka?
Ciri, trz?s?c si?, kiwn??a g?ow?.
- By?oby fatalnie - ci?gn?? czarny, nie spuszczaj?c z niej oka - gdyby si? nie doczeka?a. Pewnie pogna?aby do kr?la Venzlava i rzek?a: pob?a?a?e? driadom, kr?lu, i oto prosz?, moja c?rka i m?j m?? na twoim sumieniu. Kto wie, mo?e Venzlav w?wczas ponownie przemy?la?by sojusz z Ervyllem?
- Ostawcie, panie Levecque - warkn?? Junghans, a pomarszczona twarz zmarszczy?a mu si? jeszcze bardziej. - Niech id?.
- Bywaj, malutka - Levecque wyci?gn?? r?k?, pog?aska? Ciri po g?owie. Ciri zatrz?s?a si? i cofn??a.
- C?? to? Boisz si??
- Masz krew na r?ku - powiedzia? cicho wied?min.
- Ach - Levecque uni?s? d?o?. - Faktycznie. To ich krew. Kupc?w. Sprawdza?em, czy kt?ry? nie ocala?. Ale niestety, dziwo?ony strzelaj? celnie.
- Dziwo?ony? - odezwa?a si? dr??cym g?osem Ciri, nie reaguj?c na ?cisk d?oni wied?mina. - Och, szlachetni rycerze, mylicie si?. To nie mog?y by? driady!
- Co tam popiskujesz, ma?a? - blade oczy czarnego zw?zi?y si?. Geralt rzuci? okiem na prawo, na lewo, oceni? odleg?o?ci.
- To nie by?y driady, panie rycerzu - powt?rzy?a Ciri. - To przecie? jasne!
- H??
- Przecie? to drzewo... To drzewo jest zr?bane! Siekier?! A driada nigdy nie zr?ba?aby drzewa, prawda?
- Prawda - powiedzia? Levecque i popatrzy? na kosookiego. - Och, jaka m?dra z ciebie dziewczynka. Za m?dra.
Wied?min ju? wcze?niej widzia? jego w?sk?, ur?kawiczon? r?k? pe?zn?c? niby czarny paj?k ku r?koje?ci sztyletu. Chocia? Levecque nie odrywa? wzroku od Ciri, Geralt wiedzia?, ?e cios b?dzie wymierzony w niego. Odczeka? do momentu, gdy Levecque dotkn?? broni, a kosooki wstrzyma? oddech.
Trzy ruchy. Tylko trzy. Opancerzone srebrnymi ?wiekami przedrami? gruchn??o czarnego w bok g?owy. Zanim upad?, wied?min ju? sta? mi?dzy Junghansem a kosookim, a miecz, z sykiem wyskakuj?c z pochwy, zawy? w powietrzu, rozwalaj?c skro? Bricka, olbrzyma w nabijanym mosi?dzem kaftanie.
- Uciekaj, Ciri!
Kosooki, dobywaj?c miecza, skoczy?, ale nie zd??y?. Wied?min ci?? go przez pier?, sko?nie, z g?ry w d??, i natychmiast, wykorzystuj?c energi? ciosu, z do?u w g?r?, przykl?kaj?c, rozchlastuj?c ?o?daka w krwawy X.
- Ch?opy! - wrzasn?? Junghans do reszty, skamienia?ej w zaskoczeniu. - Do mnie!
Ciri dopad?a krzywego buka i jak wiewi?rka smykn??a w g?r? po konarach, znikaj?c w listowiu. Le?nik pos?a? za ni? strza??, ale chybi?. Pozostali biegli, rozsypuj?c si? w p??kole, wyci?gaj?c ?uki i strza?y z ko?czan?w. Geralt, wci?? kl?cz?c, z?o?y? palce i uderzy? Znakiem Aard, nie w ?ucznik?w, bo byli za daleko, ale w piaszczyst? drog? przed nimi, zasypuj?c ich kurzaw?.
Junghans, odskakuj?c, zwinnie wyci?gn?? z ko?czana drug? strza??.
- Nie! - wrzasn?? Levecque, zrywaj?c si? z ziemi z mieczem w prawej, ze sztyletem w lewej r?ce. - Zostaw go, Junghans!
Wied?min zawirowa? p?ynnie, odwracaj?c si? ku niemu.
- Jest m?j - powiedzia? Levecque, potrz?saj?c g?ow?, ocieraj?c przedramieniem policzek i usta. - Tylko m?j!
Geralt, pochylony, ruszy? p??kolem, ale Levecque nie kr??y?, zaatakowa? od razu, dopadaj?c w dw?ch skokach.
Dobry jest, pomy?la? wied?min, z trudem wi???c kling? zab?jcy kr?tkim m?y?cem, unikaj?c p??obrotem pchni?cia sztyletu. Celowo nie zripostowa?, odskoczy?, licz?c na to, ?e Levecque spr?buje dosi?gn?? go d?ugim, wyci?gni?tym uderzeniem, ?e straci r?wnowag?. Ale zab?jca nie by? nowicjuszem. Zgarbi? si? i te? poszed? p??kolem, mi?kkim, kocim krokiem. Niespodzianie skoczy?, zam?ynkowa? mieczem, zawirowa?, skracaj?c dystans. Wied?min nie wyszed? na spotkanie, ograniczy? si? do szybkiej, g?rnej finty, kt?ra zmusi?a zab?jc? do odskoku. Levecque zgarbi? si?, sk?adaj?c kwart?, kryj?c r?k? ze sztyletem za plecami. Wied?min i tym razem nie zaatakowa?, nie skr?ci? dystansu, poszed? znowu w p??kole, okr??aj?c go.
- Aha - wycedzi? Levecque, prostuj?c si?. - Przed?u?amy zabaw?? Czemu nie. Nigdy do?? dobrej zabawy!
Skoczy?, zawirowa?, uderzy?, raz, drugi, trzeci, w szybkim rytmie - g?rne ci?cie mieczem i natychmiast, od lewej, p?aski, kosz?cy cios sztyletu. Wied?min nie zak??ca? rytmu - parowa?, odskakiwa? i znowu szed? p??kolem, zmuszaj?c zab?jc? do obracania si?. Levecque cofn?? si? nagle, ruszy? p??kolem w przeciwnym kierunku.
- Ka?da zabawa - sykn?? przez zaci?ni?te z?by - musi mie? sw?j koniec. Co powiesz na jedno uderzenie, spryciarzu? Jedno uderzenie, a potem zestrzelimy z drzewa twojego b?karta. Co ty na to?
Geralt widzia?, ?e Levecque obserwuje sw?j cie?, ?e czeka, a? cie? dosi?gnie przeciwnika, daj?c zna?, ?e ten ma s?o?ce w oczy. Zaprzesta? kr??enia, by u?atwi? zab?jcy zadanie.
I zw?zi? ?renice w pionowe szpareczki, dwie w?ziutkie kreski.
Aby zachowa? pozory, zmarszczy? lekko twarz, udaj?c o?lepionego.
Levecque skoczy?, zawirowa?, utrzymuj?c r?wnowag? r?k? ze sztyletem wyci?gni?t? w bok, uderzy? z niemo?liwego wr?cz wygi?cia przegubu, z do?u, mierz?c w krocze. Geralt wyprysn?? do przodu, obr?ci? si?, odbi? cios, wyginaj?c rami? i przegub r?wnie niemo?liwie, odrzuci? zab?jc? impetem parady i chlasn?? go, ko?cem klingi, przez lewy policzek. Levecque zatoczy? si?, chwytaj?c za twarz. Wied?min wykr?ci? si? w p??obr?t, przerzuci? ci??ar cia?a na lew? nog? i kr?tkim ciosem rozr?ba? mu t?tnic? szyjn?. Levecque skuli? si?, brocz?c krwi?, upad? na kolana, zgi?? si? i zary? twarz? w piach.
Geralt powoli obr?ci? si? w stron? Junghansa. Ten, wykrzywiaj?c pomarszczon? twarz we w?ciek?y grymas, wymierzy? z ?uku. Wied?min pochyli? si?, ujmuj?c miecz obur?cz. Pozostali ?o?dacy r?wnie? unie?li ?uki, w g?uchej ciszy.
- Na co czekacie! - rykn?? le?nik. - Szy?! Szy? w nie...
Potkn?? si?, zachwia?, podrepta? do przodu i upad? na twarz, z karku stercza?a mu strza?a. Strza?a mia?a na brzechwie pr?gowane pi?ra z lotek kury ba?anta barwione na ???to w wywarze z kory.
Strza?y lecia?y ze ?wistem i sykiem po d?ugich, p?askich parabolach od strony czarnej ?ciany lasu. Lecia?y pozornie wolno i spokojnie, szumi?c pi?rami, i wydawa?o si?, ?e nabieraj? p?du i si?y dopiero uderzaj?c w cele. A uderza?y bezb??dnie, kosz?c nastrogskich najemnik?w, zwalaj?c ich w piasek drogi, bezw?adnych i ?ci?tych, niby s??neczniki uderzone kijem.
Ci, kt?rzy prze?yli, run?li ku koniom, potr?caj?c si? nawzajem. Strza?y nie przestawa?y ?wiszcze?, dosi?ga?y ich w biegu, dopada?y na kulbakach. Tylko trzech zdo?a?o poderwa? konie do galopu i ruszy?, wrzeszcz?c, krwawi?c ostrogami boki wierzchowc?w. Ale i ci nie ujechali daleko.
Las zamkn??, zablokowa? drog?. Nagle nie by?o ju? sk?panego w s?o?cu, piaszczystego go?ci?ca. By?a zwarta, nieprzebita ?ciana czarnych pni.
Najemnicy spi?li konie, przera?eni i os?upiali, usi?owali zawr?ci?, ale strza?y lecia?y bezustannie. I dosi?ga?y ich, zwala?y z siode? w?r?d tupu i r?enia koni, w?r?d wrzasku.
A potem zrobi?o si? cicho.
Zamykaj?ca go?ciniec ?ciana lasu zamruga?a, zamaza?a si?, za?wieci?a t?czowo i znik?a. Znowu wida? by?o drog?, a na drodze sta? siwy ko?, a na siwym koniu siedzia? je?dziec - pot??ny, z p?ow?, miot?owat? brod?, w kubraku z foczej sk?ry przepasanym na skos szarf? z kraciastej we?ny.
Siwy ko?, odwracaj?c ?eb i gryz?c w?dzid?o, post?pi? do przodu, wysoko podnosz?c przednie kopyta, chrapi?c i bocz?c si? na trupy, na zapach krwi. Je?dziec, wyprostowany w siodle, uni?s? r?k? i nag?y poryw wiatru uderzy? po ga??ziach drzew.
Z zaro?li na oddalonych skraju lasu wy?oni?y si? ma?e sylwetki w obcis?ych strojach kombinowanych z zieleni i br?zu, o twarzach pasiastych od smug wymalowanych ?upin? orzecha.
- Ce?dmil, Wedd Brokilone! - zawo?a? je?dziec. - F?ill, An? Woedwedd!
- F?ill! - g?os od lasu niby powiew wiatru.
Zielonobrunatne sylwetki zacz??y znika?, jedna po drugiej, roztapia? si? w?r?d g?stwiny boru. Zosta?a tylko jedna o rozwianych w?osach w kolorze miodu. Ta post?pi?a kilka krok?w, zbli?y?a si?.
- Va f?ill, Gwynbleidd! - zawo?a?a, podchodz?c jeszcze bli?ej.
- ?egnaj, Mona - powiedzia? wied?min. - Nie zapomn? ci?.
- Zapomnij - odrzek?a twardo, poprawiaj?c ko?czan na plecach. - Nie ma Mony. Mona to by? sen. Jestem Braenn. Braenn z Brokilonu.
Jeszcze raz pomacha?a mu r?k?. I znik?a.
Wied?min odwr?ci? si?.
- Myszow?r - powiedzia?, patrz?c na je?d?ca na siwym koniu.
- Geralt - kiwn?? g?ow? je?dziec, mierz?c go zimnym wzrokiem. - Interesuj?ce spotkanie. Ale zacznijmy od rzeczy najwa?niejszych. Gdzie jest Ciri?
- Tu! - wrzasn??a dziewczynka, ca?kowicie skryta w listowiu. - Czy mog? ju? zej???
- Mo?esz - powiedzia? wied?min.
- Ale nie wiem jak!
- Tak samo jak wlaz?a?, tylko odwrotnie.
- Boj? si?! Jestem na samym czubku!
- Z?a?, m?wi?! Mamy ze sob? do porozmawiania, moja panno!
- Niby o czym?
- Dlaczego, do cholery, wlaz?a? tam, zamiast ucieka? w las? Uciek?bym za tob?, nie musia?bym... Ach, zaraza. Z?a?!
- Zrobi?am jak kot w bajce! Cokolwiek zrobi?, to zaraz ?le! Dlaczego, chcia?abym wiedzie??
- Ja te? - powiedzia? druid, zsiadaj?c z konia - chcia?bym to wiedzie?. I twoja babka, kr?lowa Calanthe, te? chcia?aby to wiedzie?. Dalej, z?a?, ksi??niczko.
Z drzewa posypa?y si? li?cie i suche ga??zki. Potem rozleg? si? ostry trzask rwanej tkaniny, a na koniec objawi?a si? Ciri, zje?d?aj?ca okrakiem po pniu. Zamiast kapturka przy kubraczku mia?a malowniczy strz?p.
- Wuj Myszow?r!
- We w?asnej osobie - druid obj??, przytuli? dziewczynk?.
- Babka ci? przys?a?a? Wuju? Bardzo si? martwi?
- Nie bardzo - u?miechn?? si? Myszow?r. - Zbyt zaj?ta jest moczeniem r?zeg. Droga do Cintry, Ciri, zajmie nam troch? czasu. Po?wi?? go na wymy?lenie wyja?nienia dla twoich uczynk?w. Powinno to by?, je?li zechcesz skorzysta? z mojej rady, bardzo kr?tkie i rzeczowe wyja?nienie. Takie, kt?re mo?na wyg?osi? bardzo, bardzo szybko. A i tak s?dz?, ?e ko?c?wk? przyjdzie ci wykrzycze?, ksi??niczko. Bardzo, bardzo g?o?no.
Ciri skrzywi?a si? bole?nie, zmarszczy?a nos, fukn??a z cicha, a d?onie odruchowo pobieg?y jej w kierunku zagro?onego miejsca.
- Chod?my st?d - rzek? Geralt, rozgl?daj?c si?. - Chod?my st?d, Myszow?r.
VIII
- Nie - powiedzia? druid. - Calanthe zmieni?a plany, nie ?yczy ju? sobie ma??e?stwa Ciri z Kistrinem. Ma swoje powody. Dodatkowo, chyba nie musz? ci wyja?nia?, ?e po tej paskudnej aferze z pozorowanym napadem na kupc?w kr?l Ervyll powa?nie straci? w moich oczach, a moje oczy licz? si? w kr?lestwie. Nie, nawet nie zajrzymy do Nastroga. Zabieram ma?? prosto do Cintry. Jed? z nami, Geralt.
- Po co? - wied?min rzuci? okiem na Ciri, drzemi?c? pod drzewem, otulon? ko?uchem Myszowora.
- Dobrze wiesz, po co. To dziecko, Geralt, jest ci przeznaczone. Po raz trzeci, tak, po raz trzeci krzy?uj? si? wasze drogi. W przeno?ni, oczywi?cie, zw?aszcza je?eli chodzi o dwa poprzednie razy. Chyba nie nazwiesz tego przypadkiem?
- Co za r??nica, jak to nazw? - wied?min u?miechn?? si? krzywo. - Nie w nazwie rzecz, Myszow?r. Po co mam jecha? do Cintry? By?em ju? w Cintrze, krzy?owa?em ju?, jak to okre?li?e?, drogi. I co z tego?
- Geralt, za??da?e? w?wczas przysi?gi od Calanthe, od Pavetty i jej m??a. Przysi?ga jest dotrzymana. Ciri jest Niespodziank?. Przeznaczenie ??da...
- Abym zabra? to dziecko i przerobi? na wied?mina? Dziewczynk?? Przyjrzyj mi si?, Myszow?r. Wyobra?asz mnie sobie jako ho?e dziewcz??
- Do diab?a z wied?mi?stwem - zdenerwowa? si? druid. - O czym ty w og?le m?wisz? Co jedno ma z drugim wsp?lnego? Nie, Geralt, widz?, ?e ty niczego nie rozumiesz, musz? si?gn?? do prostych s??w. S?uchaj, ka?dy dure?, w tej liczbie i ty, mo?e za??da? przysi?gi, mo?e wym?c obietnic?, i nie stanie si? przez to niezwyk?y. Niezwyk?e jest dziecko. I niezwyk?a jest wi??, kt?ra powstaje, gdy dziecko si? rodzi. Jeszcze ja?niej? Prosz? bardzo, Geralt, od momentu narodzin Ciri przesta?o si? liczy?, czego ty chcesz i co planujesz, nie ma te? ?adnego znaczenia, czego ty nie chcesz i z czego rezygnujesz. Ty si?, cholera jasna, nie liczysz! Nie rozumiesz?
- Nie krzycz, obudzisz j?. Nasza Niespodzianka ?pi. A gdy si? obudzi... Myszow?r, nawet z niezwyk?ych rzeczy mo?na... Trzeba niekiedy rezygnowa?.
- Przecie? wiesz - druid spojrza? na niego zimno - ?e w?asnego dziecka nie b?dziesz mia? nigdy.
- Wiem.
- I rezygnujesz?
- Rezygnuj?. Chyba mi wolno?
- Wolno - rzek? Myszow?r. - A jak?e. Ale ryzykownie. Jest taka stara przepowiednia, m?wi?ca, ?e miecz przeznaczenia...
- ...ma dwa ostrza - doko?czy? Geralt. - S?ysza?em.
- A, r?b, jak uwa?asz - druid odwr?ci? g?ow?, splun??. - Pomy?le?, ?e got?w by?em nadstawi? za ciebie karku...
- Ty?
- Ja. W przeciwie?stwie do ciebie ja wierz? w przeznaczenie. I wiem, ?e niebezpiecznie jest igra? z obosiecznym mieczem. Nie igraj, Geralt. Skorzystaj z szansy, jaka si? nadarza. Zr?b z tego, co wi??e ci? z Ciri, normaln?, zdrow? wi?? dziecka i opiekuna. Bo je?li nie... Wtedy ta wi?? mo?e objawi? si? inaczej. Straszniej. W spos?b negatywny i destrukcyjny. Chc? przed tym uchroni? i ciebie, i j?. Gdyby? chcia? j? zabra?, nie oponowa?bym. Wzi??bym na siebie ryzyko wyt?umaczenia Calanthe, dlaczego.
- Sk?d wiesz, ?e Ciri chcia?aby ze mn? p?j??? Ze starych przepowiedni?
- Nie - powiedzia? powa?nie Myszow?r. - St?d, ?e usn??a dopiero wtedy, gdy j? przytuli?e?. ?e mruczy przez sen twoje imi? i szuka r?czk? twojej r?ki.
- Wystarczy - Geralt wsta? - bo got?wem si? wzruszy?. Bywaj, brodaczu. Uk?ony dla Calanthe. A na u?ytek Ciri... Wymy?l co?.
- Nie zdo?asz uciec, Geralt.
- Przed przeznaczeniem? - wied?min doci?gn?? popr?g zdobycznego konia.
- Nie - powiedzia? druid, patrz?c na ?pi?c? dziewczynk?. - Przed ni?.
Wied?min pokiwa? g?ow?, wskoczy? na siod?o. Myszow?r siedzia? nieruchomo, grzebi?c patykiem w wygasaj?cym ognisku.
Odjecha? wolno, przez wrzosy, si?gaj?ce strzemion, po zboczu, wiod?cym w dolin?, ku czarnemu lasowi.
- Geraaalt!
Obejrza? si?. Ciri sta?a na szczycie wzg?rza, male?ka, szara figurka z rozwianymi, popielatymi w?osami.
- Nie odchod?!
Pomacha? r?k?.
- Nie odchod?! - wrzasn??a cienko. - Nie odchooood?!
Musz?, pomy?la?. Musz?, Ciri. Dlatego, ?e... Ja zawsze odchodz?.
- Nie uda ci si? i tak! - krzykn??a. - Nie my?l sobie! Nie uciekniesz! Jestem twoim przeznaczeniem, s?yszysz?
Nie ma przeznaczenia, pomy?la?. Nie istnieje. Jedyne, co jest przeznaczone wszystkim, jest ?mier?. To ?mier? jest drugim ostrzem obosiecznego miecza. Jednym jestem ja. A drugim jest ?mier?, kt?ra idzie za mn? krok w krok. Nie mog?, nie wolno mi nara?a? ci?, Ciri.
- Jestem twoim przeznaczeniem! - dobieg?o go ze szczytu wzg?rza, ciszej, rozpaczliwiej.
Tr?ci? konia pi?t? i ruszy? przed siebie, zag??biaj?c si?, jak w otch?a?, w czarny, zimny i podmok?y las, w przyjazny, znajomy cie?, w mrok, kt?ry zdawa? si? nie mie? ko?ca.