Sapkowski A. OKRUCH LODU

Zdech?a owca, spuch?a i wzd?ta, godz?ca w niebo zesztywnia?ymi nogami, poruszy?a si?. Geralt, przykucni?ty pod murem, wolno wydoby? miecz, uwa?aj?c, by klinga nie zgrzytn??a o okucia pochwy. W odleg?o?ci dziesi?ciu krok?w od niego kupa odpadk?w wygarbi?a si? nagle i zafalowa?a. Wied?min zerwa? si? i skoczy?, zanim jeszcze dobieg?a do niego fala smrodu bij?ca z poruszonego ?mieciowiska.
Zako?czona ob?ym, wrzecionowatym, naje?onym kolcami zgrubieniem macka, wystrzelaj?c nagle spod ?mieci, pomkn??a mu na spotkanie z niesamowit? pr?dko?ci?. Wied?min pewnie wyl?dowa? na resztkach rozwalonego mebla, chwiej?cych si? na kupie zgni?ych warzyw, zabalansowa?, z?apa? r?wnowag?, jednym kr?tkim ci?ciem miecza rozp?ata? mack?, odcinaj?c maczugowat? przyssawk?. Natychmiast odskoczy?, ale tym razem ze?lizgn?? si? z desek i po uda zapad? w grz?skie gnojowisko.
?mietnik eksplodowa?, buchn??a w g?r? g?sta, smrodliwa ma?, skorupy garnk?w, przegni?e szmaty i blade niteczki kiszonej kapusty, a spod nich wyprysn?? ogromny, bulwowaty korpus, bezkszta?tny jak groteskowy kartofel, smagaj?cy powietrze trzema mackami i kikutem czwartej.
Geralt, uwi??ni?ty i unieruchomiony, ci?? z szerokiego skr?tu bioder, g?adko odr?buj?c nast?pn? mack?. Dwie pozosta?e, grube jak konary, spad?y na niego z si??, jeszcze g??biej wbijaj?c w odpadki. Korpus sun?? ku niemu, orz?c w ?mietnisku niby wleczona beczka. Zobaczy?, jak ohydna bulwa p?ka, rozwieraj?c si? szerok? paszcz?k? pe?n? wielkich, klockowatych z?b?w.
Pozwoli?, by macki oplot?y go w pasie, z mla?ni?ciem wyrwa?y ze ?mierdz?cej mazi i powlek?y w stron? korpusu, kolistymi ruchami wgryzaj?cego si? w ?mietnik. Z?bata paszcz?ka zak?apa?a dziko i w?ciekle. Przywleczony w pobli?e okropnej g?by wied?min uderzy? mieczem, obur?cz, klinga wci??a si? posuwi?cie i mi?kko. Ohydny, s?odkawy od?r pozbawia? oddechu. Potw?r zasycza? i zadygota?, macki pu?ci?y, konwulsyjnie za?opota?y w powietrzu. Geralt, grz?zn?c w ?mieciach, ci?? jeszcze raz, na odlew, ostrze obrzydliwie chrupn??o i zazgrzyta?o na wyszczerzonych z?biskach. Stw?r zagulgota? i oklap?, ale natychmiast rozd?? si?, sycz?c, bryzgaj?c na wied?mina cuchn?c? mazi?. ?api?c oparcie gwa?townymi ruchami wi?zn?cych w paskudztwie n?g, Geralt wyrwa? si?, rzuci? w prz?d, rozgarniaj?c ?mieci piersi? jak p?ywak wod?, r?bn?? z ca?ej si?y, z g?ry, z moc? napar? na ostrze wcinaj?ce si? w korpus, pomi?dzy blado fosforyzuj?ce ?lepia. Potw?r st?kn?? bulgotliwie, zatrzepa? si?, rozlewaj?c na kupie gnoju niczym przek?uty p?cherz, ra??c wyczuwalnymi, ciep?ymi podmuchami, falami smrodu. Macki drga?y i wi?y si? w?r?d zgnilizny.
Wied?min wygramoli? si? z g?stej brei, stan?? na p?ywaj?co chybotliwym, ale twardym pod?o?u. Czu?, jak co? lepkiego i wstr?tnego, co dosta?o si? do buta, pe?za mu po ?ydce. Do studni, pomy?la?, byle pr?dzej obmy? si? z tego, z tej obrzydliwo?ci. Obmy? si?. Macki stwora jeszcze raz pacn??y po odpadkach, chlapliwie i mokro, znieruchomia?y.
Spad?a gwiazda, sekundow? b?yskawic? o?ywiaj?c czarny, upstrzony nieruchomymi ?wiate?kami firmament. Wied?min nie wypowiedzia? ?adnego ?yczenia.
Oddycha? ci??ko, chrapliwie, czuj?c, jak mija dzia?anie wypitych przed walk? eliksir?w. Przylegaj?ca do mur?w miasta gigantyczna kupa ?mieci i odpadk?w, stromo opadaj?ca w d??, w stron? po?yskliwej wst?gi rzeki, w ?wietle gwiazd wygl?da?a ?adnie i ciekawie. Wied?min splun??.
Potw?r by? martwy. By? ju? cz??ci? tej kupy ?mieci, w kt?rej kiedy? bytowa?.
Spad?a druga gwiazda.
- ?mietnik - powiedzia? wied?min z wysi?kiem. - Paskudztwo, gn?j i g?wno.

II

- ?mierdzisz, Geralt - skrzywi?a si? Yennefer, nie odwracaj?c si? od zwierciad?a, przed kt?rym zmywa?a barwiczk? z powiek i rz?s. - Wyk?p si?.
- Wody nie ma - powiedzia? zagl?daj?c do cebra.
- Zaradzimy temu - czarodziejka wsta?a, szerzej otworzy?a okno. - Wolisz morsk? czy zwyk???
- Morsk?, dla odmiany.
Yennefer gwa?townie rozpostar?a r?ce, wykrzycza?a zakl?cie, wykonuj?c d?o?mi kr?tki, zawi?y gest. Przez otwarte okno powia?o nagle ostrym, mokrym ch?odem, okiennice zatrz?s?y si?, a do izby wdar?a si? ze ?wistem zielona, skot?owana w nieregularn? kul? kurzawa. Balia zapieni?a si? od wody, faluj?cej niespokojnie, uderzaj?cej o brzegi, pryskaj?cej na pod?og?. Czarodziejka usiad?a, wracaj?c do przerwanej czynno?ci.
- Uda?o si?? - spyta?a. - Co to by?o, tam, na ?mietnisku?
- Zeugl, jak s?dzi?em - Geralt ?ci?gn?? buty, zrzuci? ubranie i w?o?y? nog? do szaflika. - Zaraza, Yen, jakie to zimne. Nie mo?esz zagrza? tej wody?
- Nie - czarodziejka, zbli?aj?c twarz do zwierciad?a, wkropli?a sobie co? do oka za pomoc? szklanej pa?eczki. - Takie zakl?cie cholernie m?czy i powoduje u mnie md?o?ci. A tobie, po eliksirach, zimna dobrze zrobi.
Geralt nie spiera? si?. Spieranie si? z Yennefer nie mia?o ?adnego sensu.
- Zeugl robi? trudno?ci? - czarodziejka zanurzy?a pa?eczk? we flakoniku i wkropli?a sobie co? do drugiego oka, komicznie wykrzywiaj?c usta.
- Nic szczeg?lnego.
Zza otwartego okna rozleg? si? ?omot, ostry trzask ?amanego drewna i be?kotliwy g?os, fa?szywie i niesk?adnie powtarzaj?cy refren popularnej, obscenicznej piosenki.
- Zeugl - czarodziejka si?gn??a po kolejny flakonik ze stoj?cej na stole imponuj?cej baterii, wyci?gn??a z niego korek. W izbie zapachnia?o bzem i agrestem. - No, prosz?. Nawet w mie?cie nietrudno o prac? dla wied?mina, wcale nie musisz w??czy? si? po pustkowiach. Wiesz, Istredd twierdzi, ?e to ju? staje si? regu??. Miejsce ka?dego wymieraj?cego stwora z las?w i moczar?w zajmuje co? innego, jaka? nowa mutacja, przystosowana do sztucznego, stworzonego przez ludzi ?rodowiska.
Geralt jak zawsze skrzywi? si? na wzmiank? o Istreddzie. Zaczyna? mie? szczerze dosy? zachwyt?w Yennefer nad genialno?ci? Istredda. Nawet je?li Istredd mia? racj?.
- Istredd ma racj? - ci?gn??a Yennefer wcieraj?c pachn?ce bzem i agrestem co? w policzki i powieki. - Popatrz sam, pseudoszczury w kana?ach i piwnicach, zeugle na ?mietniskach, p?askwy w zanieczyszczonych fosach i ?ciekach, taj??e w stawach m?y?skich. To nieledwie symbioza, nie s?dzisz?
I ghule na cmentarzach, po?eraj?ce nieboszczyk?w ju? nazajutrz po pogrzebie, pomy?la?, sp?ukuj?c z siebie myd?o. Pe?na symbioza.
- Tak - czarodziejka odsun??a flakoniki i s?oiczki. - W miastach te? mo?e si? znale?? zaj?cie dla wied?mina. My?l?, ?e kiedy? osi?dziesz na sta?e w jakim? mie?cie, Geralt.
Pr?dzej mnie szlag trafi, pomy?la?. Ale nie powiedzia? tego g?o?no. Zaprzeczanie Yennefer, jak wiedzia?, nieuchronnie wiod?o do k??tni, a k??tnia z Yennefer nie nale?a?a do rzeczy najbezpieczniejszych.
- Sko?czy?e?, Geralt?
- Tak.
- Wyjd? z balii.
Nie wstaj?c, Yennefer niedbale machn??a r?k? i wypowiedzia?a zakl?cie. Woda z szaflika wraz z t? rozlan? na pod?odze i t? ociekaj?c? z Geralta szumi?c skupi?a si? w p??przezroczyst? kul? i ze ?wistem wylecia?a przez okno. Us?ysza? g?o?ny plusk.
- A bodaj was zaraza, kurwie syny! - rozleg? si? z do?u rozsierdzony wrzask. - Nie macie gdzie szczyn wylewa?? A bodaj was wszy ?ywcem z?ar?y, bodajby was pokazi?o, bodajby?cie zdechli!
Czarodziejka zamkn??a okno.
- Psiakrew, Yen - wied?min zachichota?. - Mog?a? rzuci? wod? gdzie? dalej.
- Mog?am - mrukn??a. - Ale mi si? nie chcia?o.
Wzi??a kaganek ze sto?u i podesz?a do niego. Bia?a nocna koszula, oblepiaj?c w ruchu jej cia?o, czyni?a j? nieziemsko atrakcyjn?. Bardziej ni? gdyby by?a naga, pomy?la?.
- Chc? ci? obejrze? - powiedzia?a. - Zeugl m?g? ci? drasn??.
- Nie drasn?? mnie. Poczu?bym.
- Po eliksirach? Nie roz?mieszaj mnie. Po eliksirach nie poczu?by? otwartego z?amania, dop?ki wystaj?ca ko?? nie zacz??aby zaczepia? o ?ywop?oty. A na zeuglu mog?o by? wszystko, w tym t??ec i jad trupi. W razie czego jeszcze jest czas na przeciwdzia?anie. Obr?? si?.
Czu? na ciele mi?kkie ciep?o p?omienia kaganka, okazjonalne mu?ni?cia jej w?os?w.
- Wygl?da, ?e wszystko w porz?dku - powiedzia?a. - Po??? si?, zanim eliksiry nie zwal? ci? z n?g. Te mieszanki s? diabelnie niebezpieczne. Wyka?czasz si? nimi powoli.
- Musz? je bra? przed walk?.
Yennefer nie odpowiedzia?a. Usiad?a znowu przed zwierciad?em, powoli rozczesa?a czarne, kr?te, po?yskliwe loki. Zawsze czesa?a w?osy przed p?j?ciem do ???ka. Geralt uwa?a? to za dziwactwo, ale wprost uwielbia? obserwowa? j? przy tej czynno?ci. Podejrzewa?, ?e Yennefer o tym wiedzia?a.
Zrobi?o mu si? nagle bardzo zimno, a eliksiry faktycznie trz?s?y nim, dr?twi?y kark, p?ywa?y w dole brzucha wirami md?o?ci. Zakl?? pod nosem, zwali? si? na ???ko, nie przestaj?c przy tym patrze? na Yennefer.
Ruch w rogu izby zwr?ci? jego uwag?, przyci?gn?? wzrok. Na przybitych krzywo do ?ciany, omotanych paj?czyn? rogach jelenich siedzia? czarny niby smo?a, niedu?y ptak.
Odwr?ciwszy g?ow? w bok, patrzy? na wied?mina ???tym, nieruchomym okiem.
- Co to jest, Yen? Sk?d to tu si? wzi??o?
- Co? - Yennefer odwr?ci?a g?ow?. - A, to. To jest pustu?ka.
- Pustu?ka? Pustu?ki s? rudodropiate, a to jest czarne.
- To jest czarodziejska pustu?ka. Zrobi?am j?.
- Po co?
- Jest mi potrzebna - uci??a. Geralt nie zadawa? wi?cej pyta?, wiedzia?, ?e Yennefer nie odpowie.
- Idziesz jutro do Istredda?
Czarodziejka odsun??a flakoniki na brzeg sto?u, schowa?a grzebie? do szkatu?ki i zamkn??a tryptykowe ramki zwierciad?a.
- Id?. Z samego rana. A co?
- Nic.
Po?o?y?a si? obok, nie gasz?c kaganka. Nigdy nie gasi?a ?wiat?a, nie znosi?a zasypia? w ciemno?ci. Czy to kaganek, czy latarnia, czy ?wieca, musia?y dopali? si? do ko?ca. Zawsze. Jeszcze jedno dziwactwo. Yennefer mia?a nieprawdopodobn? liczb? dziwactw.
- Yen?
- Aha?
- Kiedy st?d wyjedziemy?
- Nie nud? - ostro szarpn??a pierzyn?. - Jeste?my tu od trzech dni, a ty zada?e? to pytanie co najmniej trzydzie?ci razy. M?wi?am ci, mam tu sprawy do za?atwienia.
- Z Istreddem?
- Tak.
Westchn?? i obj?? j?, nie kryj?c intencji.
- Ej - szepn??a. - Bra?e? eliksiry...
- No to co?
- Nic - zachichota?a jak podlotek, przytulaj?c si? do niego, wyginaj?c i unosz?c, by u?atwi? zsuni?cie koszuli. Zachwyt jej nago?ci? jak zwykle sp?yn?? mu dreszczem po plecach, zamrowi? w palcach stykaj?cych si? z jej sk?r?. Dotkn?? ustami jej piersi, kr?g?ych i delikatnych, o sutkach tak bladych, ?e uzewn?trzniaj?cych si? jedynie kszta?tem. Wpl?t? palce w jej w?osy pachn?ce bzem i agrestem.
Poddawa?a si? jego pieszczotom, mrucz?c jak kot, tr?c zgi?tym kolanem o jego biodro.
Rych?o okaza?o si?, ?e - jak zwykle - przeceni? swoj? wytrzyma?o?? na wied?mi?skie eliksiry, zapomnia? o ich wrednym dzia?aniu na organizm. A mo?e to nie eliksiry, pomy?la?, mo?e to zm?czenie walk?, ryzykiem, zagro?eniem i ?mierci?? Zm?czenie, na kt?re ju? rutyniarsko nie zwracam uwagi? Ale m?j organizm, cho? sztucznie poprawiony, nie poddaje si? rutynie. Reaguje naturalnie. Tyle ?e wtedy, kiedy nie trzeba. Zaraza.
Ale Yennefer - jak zwykle - nie pozwoli?a si? zdeprymowa? byle drobiazgiem. Poczu?, jak go dotyka, us?ysza?, jak mruczy, tu? przy jego uchu. Jak zwykle, mimo woli zastanowi? si? nad kosmiczn? liczb? innych okazji, przy kt?rych musia?a u?ywa? tego wielce praktycznego zakl?cia. A potem przesta? si? zastanawia?.
Jak zwykle by?o niezwykle.
Patrzy? na jej usta, na ich k?cik, drgaj?cy w bezwiednym u?miechu. Dobrze zna? ten u?miech, zawsze wydawa? mu si? bardziej u?miechem tryumfu ni? szcz??cia. Nigdy nie pyta? jej o to. Wiedzia?, ?e nie odpowie.
Czarna pustu?ka, siedz?ca na jelenich rogach, strzepn??a skrzyd?ami, k?apn??a krzywym dziobem. Yennefer odwr?ci?a g?ow? i westchn??a. Bardzo smutno.
- Yen?
- Nic, Geralt - poca?owa?a go. - Nic.
Kaganek pe?ga? chwiejnym p?omieniem. W ?cianie chrobota?a mysz, a kornik w kom?dce tyka? z cicha, miarowo, jednostajnie.
- Yen?
- Mhm?
- Wyjed?my st?d. ?le si? tu czuj?. To miasto fatalnie na mnie dzia?a.
Obr?ci?a si? na bok, przesun??a d?oni? po jego policzku, odgarniaj?c w?osy, pojecha?a palcami ni?ej, dotkn??a zgrubia?ych szram, znacz?cych bok szyi.
- Czy wiesz, co oznacza nazwa tego miasta? Aedd Gynvael?
- Nie. To z j?zyka elf?w?
- Tak. Oznacza okruch lodu.
- Dziwnie to nie pasuje do tej parszywej dziury.
- W?r?d elf?w - szepn??a czarodziejka w zamy?leniu - kr??y legenda o Kr?lowej Zimy, kt?ra w czasie zamieci przebiega kraje saniami zaprz??onymi w bia?e konie. Jad?c, kr?lowa rozsiewa dooko?a twarde, ostre, male?kie okruchy lodu i biada temu, kogo taki okruch trafi w oko lub w serce. Taki kto? jest zgubiony. Nic ju? nie b?dzie w stanie go ucieszy?, wszystko, co nie b?dzie mia?o bieli ?niegu, b?dzie dla niego brzydkie, wstr?tne, odra?aj?ce. Nie zazna spokoju, porzuci wszystko, pod??y za Kr?low?, za swoim marzeniem i mi?o?ci?. Oczywi?cie, nigdy jej nie odnajdzie i zginie z t?sknoty. Podobno tu, w tym mie?cie, w zamierzch?ych czasach zdarzy?o si? co? takiego. Pi?kna legenda, prawda?
- Elfy wszystko umiej? ubra? w ?adne s?owa - mrukn?? sennie, wodz?c ustami po jej ramieniu. - To wcale nie legenda, Yen. To ?adne opisanie paskudnego zjawiska, jakim jest Dziki Gon, przekle?stwo pewnych okolic. Niewyt?umaczalny, zbiorowy sza?, zmuszaj?cy ludzi do przy??czenia si? do upiornego orszaku, p?dz?cego po niebie. Widzia?em to. Rzeczywi?cie, cz?sto zdarza si? zim?. Dawano mi nieliche pieni?dze, bym po?o?y? kres tej zarazie, ale nie podj??em si?. Na Dziki Gon nie ma sposobu...
- Wied?min - szepn??a, ca?uj?c go w policzek. - Za grosz romantyzmu nie ma w tobie. A ja... ja lubi? legendy elf?w, s? takie pi?kne. Szkoda, ?e ludzie nie maj? takich legend. Mo?e kiedy? b?d? mieli? Mo?e stworz? je? Ale o czym maj? traktowa? legendy ludzi? Dooko?a, gdziekolwiek spojrze?, szaro?? i nijako??. Nawet to, co pi?knie si? zaczyna, wiedzie rych?o w nud? i pospolito??, w ten ludzki rytua?, ten nu??cy rytm, nazywany ?yciem. Och, Geralt, nie?atwo by? czarodziejk?, ale por?wnuj?c to ze zwyk??, ludzk? egzystencj?... Geralt?
Z?o?y?a g?ow? na jego pier?, poruszan? wolnym oddechem.
- ?pij - szepn??a. - ?pij, wied?minie.

III

Miasto ?le wp?ywa?o na niego.
Od samego rana. Od samego rana wszystko psu?o mu humor, wprawia?o w przygn?bienie i z?o??. Wszystko. Z?o?ci?o go, ?e zaspa?, przez co samo rano sta?o si? praktycznie samym po?udniem. Denerwowa? go brak Yennefer, kt?ra wysz?a, zanim si? obudzi?.
Musia?a si? spieszy?, bo utensylia, kt?re zwykle porz?dnie uk?ada?a w szkatu?kach, le?a?y na stole bez?adnie rozsypane niczym kostki rzucone przez wr??bit? w rytuale przepowiedni. P?dzelki z delikatnego w?osia - te du?e, s?u??ce do pudrowania twarzy, te mniejsze, kt?rymi nak?ada?a pomadk? na usta, i te zupe?nie male?kie, do henny, kt?r? barwi?a rz?sy. Kredki i sztyfty do powiek i brwi. Szczypczyki i ?y?eczki ze srebra. S?oiczki i buteleczki z porcelany i mlecznego szk?a, zawieraj?ce, jak wiedzia?, eliksiry i ma?ci o ingrediencjach tak banalnych jak sadza, t?uszcz g?si i sok z marchwi, i tak gro?nie tajemniczych jak mandragora, antymon, belladonna, cannabis, smocza krew i skoncentrowany jad skorpion?w olbrzym?w. A nad tym wszystkim, dooko?a, w powietrzu - zapach bzu i agrestu, pachnid?a, kt?rego zawsze u?ywa?a.
By?a w tych przedmiotach. By?a w tym zapachu.
Ale nie by?o jej.
Zszed? na d??, czuj?c rosn?cy niepok?j i wzbieraj?c? z?o??. Na wszystko.
Z?o?ci?a go zimna i st??a?a jajecznica, kt?r? poda? mu na ?niadanie ober?ysta, na moment odrywaj?c si? od dziewcz?cia, kt?re obmacywa? na zapleczu. Z?o?ci?o go to, ?e dziewcz? mia?o najwy?ej dwana?cie lat. I ?zy w oczach.
Ciep?a, wiosenna pogoda i radosny pogwar t?tni?cej ?yciem ulicy nie poprawi? Geraltowi nastroju. Wci?? nic nie podoba?o mu si? w Aedd Gynvael, miasteczku, kt?re, jak uzna?, by?o jak z?o?liwa parodia wszystkich znanych mu miasteczek - by?o karykaturalnie bardziej ha?a?liwe, bardziej duszne, brudne i denerwuj?ce.
Ci?gle wyczuwa? nik?y smr?d ?mieciowiska w odzie?y i w?osach. Postanowi? p?j?? do ?a?ni.
W ?a?ni zdenerwowa?a go mina ?aziebnika, patrz?cego na jego wied?mi?ski medalion, na miecz po?o?ony na brzegu kadzi. Zdenerwowa? go fakt, ?e ?aziebnik nie zaproponowa? mu dziewki. Nie mia? zamiaru korzysta? z dziewki, ale w ?a?niach wszystkim je proponowano, z?o?ci? go wi?c uczyniony dla niego wyj?tek.
Gdy wyszed?, ostro zalatuj?c szarym myd?em, jego humor nie uleg? poprawie, a Aedd Gynvael nie wypi?knia?o ani troch?. Wci?? nie by?o tu nic, co mog?oby si? podoba?. Nie podoba?y si? wied?minowi kupy wolnego nawozu zalegaj?ce uliczki. Nie podobali mu si? ?ebracy kucaj?cy pod murem ?wi?tyni. Nie podoba? mu si? ko?lawy napis na murze g?osz?cy: ELFY DO REZERWATU!
Do zamku nie wpuszczono go, odes?ano za starost? do gildii kupieckiej. Zdenerwowa?o go to. Zdenerwowa?o go te?, gdy starszy cechu, elf, kaza? mu szuka? starosty na rynku, patrz?c przy tym na niego z pogard? i wy?szo?ci? dziwn? u kogo?, kogo zaraz maj? zap?dzi? do rezerwatu.
Na rynku k??bi?o si? od ludzi, pe?no tu by?o stragan?w, woz?w, koni, wo??w i much. Na podwy?szeniu sta? pr?gierz z delikwentem obrzucanym przez gawied? b?otem i ?ajnem. Delikwent z podziwu godnym opanowaniem plugawie l?y? swoich dr?czycieli, niespecjalnie podnosz?c g?os.
Dla Geralta, posiadaj?cego niez?e obycie, cel przebywania starosty w?r?d tego rejwachu by? ca?kowicie jasny. Przyjezdni kupcy z karawan mieli ?ap?wki wkalkulowane w ceny, musieli zatem komu? te ?ap?wki wr?czy?. Starosta, tak?e ?wiadom zwyczaju, zjawi? si?, by kupcy nie musieli si? fatygowa?.
Miejsce, gdzie urz?dowa?, znaczy? brudnob??kitny baldachim, rozpi?ty na tyczkach. Sta? tam st?? obl??ony przez rozjazgotanych interesant?w. Za sto?em siedzia? starosta Herbolth, demonstruj?c wszem i wobec lekcewa?enie i pogard?, maluj?ce si? na wyblak?ej twarzy.
- Hej! A ty dok?d?
Geralt powoli odwr?ci? g?ow?. I momentalnie zg?uszy? w sobie z?o??, opanowa? zdenerwowanie, zzi?bi? si? w twardy, zimny okruch lodu. Nie m?g? ju? pozwoli? sobie na emocje. M??czyzna, kt?ry zast?pi? mu drog?, mia? w?osy ???tawe jak pi?rka wilgi i takie same brwi nad bladymi, pustymi oczami. W?skie d?onie o d?ugich palcach opiera? o pas z masywnych, mosi??nych p?ytek, obci??ony mieczem, buzdyganem i dwoma sztyletami.
- Aha - powiedzia? m??czyzna. - Poznaj? ci?. Wied?min, nieprawda?? Do Herboltha?
Geralt kiwn?? g?ow?, nie przestaj?c obserwowa? r?k m??czyzny. Wiedzia?, ?e r?ce tego m??czyzny niebezpiecznie by?o spuszcza? z oczu.
- S?ysza?em o tobie, pogromco potwor?w - rzek? ???tow?osy, obserwuj?c czujnie r?ce Geralta. - Chocia? zdaje mi si?, ?e?my si? nigdy nie spotkali, ty te? zapewne o mnie s?ysza?e?. Jestem Ivo Mirce. Ale wszyscy m?wi? na mnie Cykada.
Wied?min kiwn?? g?ow? na znak, ?e s?ysza?. Zna? te? cen?, jak? za g?ow? Cykady dawano w Wyzimie, Caelf i Vattweir. Gdyby pytano go o zdanie, powiedzia?by, ?e to za ma?a cena. Ale nie pytano go.
- Dobra - powiedzia? Cykada. - Starosta, jak mi wiadomo, czeka na ciebie. Mo?esz i??. Ale miecz, przyjacielu, zostawisz. Mnie tu, uwa?asz, p?ac? za to, ?ebym pilnowa? takiego ceremonia?u. Nikt z broni? nie ma prawa podej?? do Herboltha. Poj??e??
Geralt oboj?tnie wzruszy? ramionami, rozpi?? pas, owin?wszy nim pochw? wr?czy? miecz Cykadzie. Cykada u?miechn?? si? k?tem ust.
- No prosz? - powiedzia?. - Jak grzecznie, ani s?owa protestu. Wiedzia?em, ?e plotki o tobie s? przesadzone. Chcia?bym, ?eby? ty kiedy? poprosi? o m?j miecz, zobaczy?by? w?wczas moj? odpowied?.
- Hola, Cykada! - zawo?a? nagle starosta, wstaj?c. - Przepu?? go! Chod?cie tu ?ywo, panie Geralcie, witam, witam. Usu?cie si?, panowie kupcy, zostawcie nas na chwil?. Wasze interesy musz? ust?pi? sprawom o wi?kszym znaczeniu dla miasta. Petycje przedstawcie memu sekretarzowi!
Pozorowana wylewno?? powitania nie zwiod?a Geralta. Wiedzia?, ?e s?u?y?a wy??cznie za element przetargowy. Kupcy dostali czas na przemy?lenie, czy ?ap?wki s? aby dostatecznie wysokie.
- Za?o?? si?, ?e Cykada usi?owa? ci? sprowokowa? - Herbolth niedba?ym uniesieniem d?oni odpowiedzia? na r?wnie niedba?y uk?on wied?mina. - Nie przejmuj si? tym. Cykada dobywa broni wy??cznie na rozkaz. Prawda, nie bardzo mu to w smak, ale p?ki ja mu p?ac?, musi s?ucha?, inaczej fora ze dwora, z powrotem na go?ciniec. Nie przejmuj si? nim.
- Po diab?a wam kto? taki jak Cykada, starosto? A? tak tu niebezpiecznie?
- Bezpiecznie, bo p?ac? Cykadzie - Herbolth za?mia? si?. - Jego s?awa si?ga daleko i to mi jest na r?k?. Widzisz, Aedd Gynvael i inne miasta w dolinie Toiny podlegaj? namiestnikom z Rakverelina. A namiestnicy ostatnimi czasy zmieniaj? si? co sezon. Nie wiadomo zreszt?, po co si? zmieniaj?, bo i tak co drugi to p??elf lub ?wier?elf, przekl?ta krew i rasa, wszystko, co z?e, przez elf?w.
Geralt nie doda?, ?e r?wnie? przez wozak?w, bo ?art, cho? znany, nie wszystkich ?mieszy?.
- Ka?dy nowy namiestnik - ci?gn?? nabzdyczony Herbolth - zaczyna od usuwania grododzier?c?w i starost?w starego re?ymu, by obsadzi? na sto?kach swoich krewnych i znajomych. Ale po tym, co Cykada zrobi? kiedy? wys?annikom pewnego namiestnika, mnie ju? nikt nie pr?buje rugowa? z posady i jestem sobie najstarszym starost? najstarszego re?ymu, nawet ju? nie pami?tam kt?rego. No, ale my tu gadu-gadu, a ?y?a opad?a, jak zwyk?a by?a mawia? moja ?wi?tej pami?ci pierwsza ?ona. Przejd?my do rzeczy. Jaki? to gad zal?g? si? na naszym ?mietnisku?
- Zeugl.
- W ?yciu nie s?ysza?em o czym? takim. Mniemam, ju? ubity?
- Ju? ubity.
- Ile ma to kosztowa? miejsk? kas?? Siedemdziesi?t?
- Sto.
- No, no, panie wied?minie! Chyba?cie si? blekotu napili! Sto marek za zabicie byle robaka zadomowionego w kupie g?wna?
- Robak czy nie robak, starosto, po?ar? o?mioro ludzi, jak sami twierdzili?cie.
- Ludzi? Dobre sobie! Potworzysko, jak mi doniesiono, zjad?o starego Zakorka, kt?ry s?yn?? tym, ?e nigdy nie trze?wia?, jedn? star? bab? z podgrodzia i kilkoro dzieci przewo?nika Sulirada, co niepr?dko odkryto, bo Sulirad sam nie wie, ile ma dzieci, za szybko je robi, by m?g? zliczy?. Te? mi ludzie! Osiemdziesi?t.
- Gdybym nie zabi? zeugla, wkr?tce po?ar?by kogo? znaczniejszego. Aptekarza, dajmy na to. I sk?d braliby?cie w?wczas ma?? na szankry? Sto.
- Sto marek to kupa pieni?dzy. Nie wiem, czy da?bym tyle za dziewi?ciog?ow? hydr?. Osiemdziesi?t pi??.
- Sto, panie Herbolth. Zwa?cie, ?e chocia? nie by?a to dziewi?ciog?owa hydra, nikt z tutejszych, nie wy??czaj?c s?ynnego Cykady, nie potrafi? jako? poradzi? sobie z zeuglem.
- Bo nikt tutejszy nie zwyk? babra? si? w ?ajnie i odpadkach. Moje ostatnie s?owo: dziewi??dziesi?t.
- Sto.
- Dziewi??dziesi?t pi??, na demony i diab?y!
- Zgoda.
- No - Herbolth u?miechn?? si? szeroko. - Za?atwione. Zawsze si? tak pi?knie targujesz, wied?minie?
- Nie - Geralt si? nie u?miechn??. - Raczej rzadko. Ale chcia?em wam zrobi? przyjemno??, starosto.
- I zrobi?e?, niech ci? d?uma - zarechota? Herbolth. - Hej, Przegrzybek! Sam tu! Ksi?g? dawaj i sakw? i odlicz mi tu migiem dziewi??dziesi?t marek.
- Mia?o by? dziewi??dziesi?t pi??.
- A podatek?
Wied?min zakl?? z cicha. Starosta postawi? na kwicie zamaszysty znaczek, potem pod?uba? w uchu czystym ko?cem pi?ra.
- Tusz?, teraz na gnojowisku spok?j b?dzie? H?, wied?minie?
- Powinien. By? tylko jeden zeugl. Co prawda, m?g? zd??y? si? rozmno?y?. Zeugle s? dwup?ciowe jak ?limaki.
- Co ty mi tu prawisz za bajki? - Herbolth spojrza? na niego zezem. - Do mno?enia trzeba dwojga, znaczy si? samca i samicy. C?? to, czy te zeugle l?gn? si? niczym pch?y albo myszy, ze s?omy zgni?ej w sienniku? Ka?dy g?upek to przecie? wie, ?e nie ma mysz?w i myszowych, ?e wszystkie one jednakie i l?gn? si? same z siebie i ze s?omy zgni?ej.
- A ?limaki z li?ci?w mokrych si? l?gn? - wtr?ci? sekretarz Przegrzybek, wci?? zaj?ty uk?adaniem monet w s?upki.
- Ka?dy to wie - zgodzi? si? Geralt, u?miechaj?c pogodnie. - Nie ma ?limak?w i ?limakowych. S? tylko li?cie. A kto s?dzi inaczej, jest w b??dzie.
- Dosy? - uci?? starosta, patrz?c na niego podejrzliwie. - Dosy? mi tu o robactwie. Pyta?em, czy si? nam mo?e na ?mieciowisku zn?w co? ul?c, i b?d? ?askaw odpowiedzie?, jasno a kr?tko.
- Za jaki? miesi?c nale?a?oby spenetrowa? wysypisko, najlepiej z psami. Ma?e zeugle nie s? niebezpieczne.
- A ty by? tego nie m?g? zrobi?, wied?minie? Co do zap?aty, dogadamy si?.
- Nie - Geralt odebra? pieni?dze z r?k Przegrzybka. - Nie mam zamiaru tkwi? w waszym urokliwym mie?cie nawet przez tydzie?, a co dopiero miesi?c.
- Ciekawe rzeczy prawisz - Herbolth u?miechn?? si? krzywo, patrz?c mu prosto w oczy. - Zaiste, ciekawe. Bo ja my?l?, ?e d?u?ej tu pob?dziesz.
- ?le my?licie, starosto.
- Czy?by? Przyjecha?e? tu z t? czarn? wr??k?, jak jej tam, zapomnia?em... Guinever, chyba. "Pod Jesiotrem" z ni? na kwaterze stan??e?. M?wi?, ?e w jednej izbie.
- I co z tego?
- A to, ?e ona, ilekro? do Aedd Gynvael zawita, to nie wyje?d?a tak pr?dko. A bywa?, to ona u nas ju? bywa?a.
Przegrzybek u?miechn?? si? szeroko, szczerbato i znacz?co. Herbolth nadal patrzy? w oczy Geralta, bez u?miechu. Geralt u?miechn?? si? r?wnie?, najpaskudniej jak umia?.
- Ja tam zreszt? nic nie wiem - starosta odwr?ci? wzrok i powierci? obcasem w ziemi. - I tyle mnie to obchodzi co ?ajno sobacze. Ale czarodziej Istredd, pomnijcie na to, to u nas wa?na osoba. Niezast?piona dla tego grodu, bezcenna, rzek?bym. Powa?anie ma u ludzi, tutejszych i inszych te?. My w jego czarodziejstwo nos?w nie pchamy ani osobliwie w inne jego sprawy.
- Mo?e i s?usznie - zgodzi? si? wied?min. - A gdzie on mieszka, je?li wolno spyta??
- Nie wiesz? A przecie? o tu, widzisz ten dom? Ten bia?y, wysoki, wetkany pomi?dzy sk?ad a cekhauz jak, nie przymierzaj?c, ?wieca w rzy?. Ale teraz go tam nie zastaniesz. Istredd niedawno wedle po?udniowego wa?u wykopa? co? w ziemi i ryje teraz dooko?a jak kret. I ludzi mi zagoni? do tych wykopk?w. Poszed?em, pytam grzecznie, czego to, mistrzu, kopiecie do?ki jak dziecko, ludzie si? ?mia? zaczynaj?. Co tam w tej ziemi jest? A on popatrzy? na mnie jak na kapcana jakiego? i m?wi: "Historia". Jaka znowu historia, pytam. A on na to: "Historia ludzko?ci. Odpowiedzi na pytania. Na pytanie, co by?o, i na pytanie, co b?dzie." G?wno tu by?o, ja na to, ug?r, krzaki i wilko?aki, zanim miasta nie pobudowano. A co b?dzie, zale?y od tego, kogo w Rakverelinie namiestnikiem naznacz?, jakiego znowu p??elfa parszywego. A w ziemi nie ma ?adnych historii, nic tam nie ma, chyba glisty, je?li komu? na ryby wola. My?lisz, ?e pos?ucha?? A gdzie tam. Kopie dalej. Je?li wi?c chcesz si? z nim widzie?, id? pod po?udniowy wa?.
- Eee, panie starosto - parskn?? Przegrzybek. - Teraz to on w domu. Gdzie mu tam teraz do wykopk?w, teraz kiedy...
Herbolth spojrza? na niego gro?nie. Przegrzybek zgarbi? si? i zachrz?ka?, przebieraj?c nogami. Wied?min, nadal nie?adnie u?miechni?ty, skrzy?owa? r?ce na piersi.
- Tak, hem, hem - starosta odkaszln??. - Kto wie, mo?e faktycznie Istredd jest teraz w domu. Co mnie to zreszt?...
- Bywajcie w zdrowiu, starosto - rzek? Geralt nie wysilaj?c si? nawet na parodi? uk?onu. - ?ycz? dobrego dnia.
Podszed? do Cykady, wychodz?cego mu na spotkanie, brz?cz?cego or??em. Bez s?owa wyci?gn?? r?k? po sw?j miecz, kt?ry Cykada trzyma? w zgi?ciu ?okcia. Cykada cofn?? si?.
- Spieszno ci, wied?minie?
- Spieszno.
- Obejrza?em sobie tw?j miecz.
Geralt zmierzy? go spojrzeniem, kt?re przy najlepszych ch?ciach nie mog?oby by? uznane za ciep?e.
- Jest si? czym chwali? - kiwn?? g?ow?. - Niewielu go ogl?da?o. A jeszcze mniej mog?o o tym rozpowiada?.
- Ho, ho. - Cykada b?ysn?? z?bami. - Strasznie gro?nie to zabrzmia?o, a? mnie ciarki przesz?y. Zawsze mnie ciekawi?o, wied?minie, dlaczego ludzie tak si? was boj?. I my?l?, ?e ju? wiem.
- Spiesz? si?, Cykada. Oddaj miecz, je?li ?aska.
- Dym w oczy, wied?minie, nic, aby dym w oczy. Straszycie ludzi niby pszczelarz pszczo?y dymem i smrodem, tymi waszymi kamiennymi twarzami, tym gadaniem, plotkami, kt?re pewnie sami o sobie rozpuszczacie. A pszczo?y uciekaj? przed dymem, durne one, miast wbi? ??d?o w wied?mi?sk? rzy?, kt?ra spuchnie naonczas jak ka?da inna. M?wi? o was, ?e nie czujecie jak ludzie. ?e? to. Gdyby kt?rego z was dobrze d?gn??, poczu?by.
- Sko?czy?e??
- Tak - powiedzia? Cykada, oddaj?c mu miecz. - Wiesz co mnie ciekawi, wied?minie?
- Wiem. Pszczo?y.
- Nie. Tak sobie dumam, je?liby? ty wszed? w uliczk? z jednej strony z mieczem, a ja z drugiej, to kt?ry z nas doszed?by do ko?ca uliczki? Rzecz widzi mi si? warta zak?adu.
- Dlaczego czepiasz si? mnie, Cykada? Szukasz zwady? O co ci chodzi?
- O nic. Tak mnie tylko ciekawi, ile? to prawdy jest w tym, co ludzie gadaj?. ?e?cie tacy dobrzy w walce, wy, wied?mini, bo ani w was serca, ani duszy, ani lito?ci, ani sumienia. I tego wystarczy? Bo o mnie, dla przyk?adu, m?wi? to samo. I nie bez podstaw. Straszniem tedy ciekaw, kto z nas dwu, wszed?szy w uliczk?, wyszed?by z niej ?ywy. Co? Warto by si? za?o?y?? Jak my?lisz?
- M?wi?em, spieszy mi si?. Nie b?d? traci? czasu na rozmy?lanie nad g?upstwami. I nie zwyk?em si? zak?ada?. Ale gdyby ci kiedy? wpad?o do g?owy przeszkadza? mi w chodzeniu uliczk?, to dobrze ci radz?, Cykada, zastan?w si? wpierw.
- Dym - Cykada u?miechn?? si?. - Dym w oczy, wied?minie. Nic wi?cej. Do zobaczenia, kto wie, mo?e w jakiej? uliczce?
- Kto wie.

IV

- Tu b?dziemy mogli swobodnie porozmawia?. Siadaj, Geralt.
Tym, co najbardziej rzuca?o si? w oczy w pracowni, by?a imponuj?ca liczba ksi?g - to one zajmowa?y najwi?cej miejsca w tym obszernym pomieszczeniu. Opas?e tomiska wype?nia?y rega?y na ?cianach, wygina?y p??ki, pi?trzy?y si? na skrzyniach i komodach. Musia?y, jak oceni? wied?min, kosztowa? maj?tek. Nie brakowa?o, rzecz jasna, innych, typowych element?w wystroju - wypchanego krokodyla, wisz?cej u sufitu zasuszonej ryby naje?ki, zakurzonego ko?ciotrupa i pot??nej kolekcji s?oj?w z alkoholem, zawieraj?cych ka?de chyba wyobra?alne paskudztwo - skolopendry, paj?ki, w??e, ropuchy, a tak?e niezliczone ludzkie i nieludzkie fragmenty, g??wnie flaki. By? tam nawet homunkulus lub co?, co przypomina?o homunkulusa, ale r?wnie dobrze mog?o by? uw?dzonym noworodkiem.
Na Geralcie kolekcja ta nie zrobi?a wra?enia - mieszka? przez p?? roku u Yennefer w Vengerbergu, a Yennefer mia?a jeszcze ciekawszy zbi?r, zawieraj?cy nawet nies?ychanych rozmiar?w fallus, podobno g?rskiego trolla. Posiada?a te? wielce udatnie wypchanego jednoro?ca, na kt?rego grzbiecie lubi?a si? kocha?. Geralt by? zdania, ?e je?eli istnia?o miejsce gorzej nadaj?ce si? do uprawiania mi?o?ci, to by? nim chyba tylko grzbiet ?ywego jednoro?ca. W przeciwie?stwie do niego, kt?ry ???ko uwa?a? za luksus i ceni? sobie wszystkie mo?liwe zastosowania tego wspania?ego mebla, Yennefer potrafi?a by? szalenie ekstrawagancka. Geralt przypomnia? sobie mi?e momenty sp?dzone z czarodziejk? na pochy?ym dachu, w pe?nej pr?chna dziupli, na balkonie, i to cudzym, na balustradzie mostu, na chybotliwym cz??nie na rw?cej rzece i w czasie lewitacji trzydzie?ci s??ni nad ziemi?. Ale jednoro?ec by? najgorszy. Kt?rego? szcz??liwego dnia kuk?a za?ama?a si? jednak pod nim, rozpru?a i rozlecia?a, dostarczaj?c licznych powod?w do ?miechu.
- Co ci? tak bawi, wied?minie? - spyta? Istredd, siadaj?c za d?ugim sto?em, kt?rego blat zalega?a spora liczba zmursza?ych czerep?w, ko?ci i zardzewia?ego ?elastwa.
- Za ka?dym razem, gdy widz? te rzeczy - wied?min usiad? naprzeciw, wskazuj?c na s?oje i s?oiki - zastanawiam si?, czy rzeczywi?cie nie mo?na uprawia? magii bez tego ca?ego obrzydlistwa, na widok kt?rego kurczy si? ?o??dek.
- Kwestia gustu - rzek? czarodziej. - Jak te? i przyzwyczajenia. Co jednego brzydzi, drugiego jako? nie rusza. A ciebie, Geralt, co brzydzi? Ciekawe, co te? mo?e brzydzi? kogo?, kto, jak s?ysza?em, dla pieni?dzy potrafi wej?? po szyj? w gn?j i nieczysto?ci? Nie traktuj, prosz?, tego pytania jako obraz? czy prowokacj?. Naprawd? jestem ciekaw, co mo?e wywo?a? u wied?mina uczucie odrazy.
- Czy w tym s?oiku nie trzymasz przypadkiem krwi miesi?cznej nie tkni?tej dziewicy, Istredd? Wiedz, ?e brzydzi mnie, gdy wyobra?am sobie ciebie, powa?nego czarodzieja, z buteleczk? w gar?ci, usi?uj?cego zdoby? ten cenny p?yn, kropla po kropli, kl?cz?c, ?e si? tak wyra??, u samego ?r?d?a.
- Celnie - Istredd u?miechn?? si?. - M?wi? oczywi?cie o twoim b?yskotliwym dowcipie, bo co do zawarto?ci s?oika, to nie trafi?e?,
- Ale u?ywasz czasami takiej krwi, prawda? Do niekt?rych zakl??, jak s?ysza?em, ani podejd? bez krwi dziewicy, najlepiej zabitej w czasie pe?ni ksi??yca piorunem z jasnego nieba. W czym, ciekawo??, krew taka lepsza jest od krwi starej gamratki, kt?ra po pijanemu spad?a z ostroko?u?
- W niczym - zgodzi? si? czarodziej z mi?ym u?miechem na ustach. - Ale gdyby si? wyda?o, ?e t? rol? mo?e praktycznie r?wnie dobrze spe?ni? krew wieprza, o ile? ?atwiejsza do zdobycia, wtedy byle ho?ota zacz??aby eksperymentowa? z czarami. A gdy ho?ocie przyjdzie nazbiera? i u?y? owej tak fascynuj?cej ci? dziewiczej krwi, smoczych ?ez, jadu bia?ych tarantul, wywaru z obci?tych niemowl?cych r?czek lub z trupa, ekshumowanego o p??nocy, to niejeden si? rozmy?li.
Zamilkli. Istredd, sprawiaj?c wra?enie g??boko zamy?lonego, postuka? paznokciami w le??c? przed nim sp?kan?, zbr?zowia??, pozbawion? ?uchwy czaszk?, palcem wskazuj?cym wodzi? po z?batej kraw?dzi otworu, ziej?cego z ko?ci skroniowej. Geralt przygl?da? mu si? nienatr?tnie. Zastanawia? si?, ile czarodziej mo?e mie? lat. Wiedzia?, ?e ci zdolniejsi potrafili wyhamowa? proces starzenia si? permanentnie i w dowolnym wieku. M??czy?ni, dla reputacji i presti?u, preferowali wiek zaawansowanie dojrza?y, sugeruj?cy wiedz? i do?wiadczenie. Kobiety - jak Yennefer - mniej dba?y o presti?, bardziej o atrakcyjno??. Istredd nie wygl?da? na wi?cej ni? zas?u?one, krzepkie czterdzie?ci. Mia? lekko szpakowate, proste, si?gaj?ce ramion w?osy i liczne, dodaj?ce powagi zmarszczki na czole, przy ustach i w k?cikach powiek. Geralt nie wiedzia?, czy g??bia i m?dro?? szarych, ?agodnych oczu by?a naturalna czy wywo?ana czarami. Po kr?tkiej chwili doszed? do wniosku, ?e to wszystko jedno.
- Istredd - przerwa? niezr?czne milczenie. - Przyszed?em tu, bo chcia?em zobaczy? si? z Yennefer. Pomimo ?e jej nie zasta?em, zaprosi?e? mnie do ?rodka. Na rozmow?. O czym? O ho?ocie, pr?buj?cej ?ama? wasz monopol na u?ywanie magii? Wiem, ?e do tej ho?oty zaliczasz r?wnie? mnie. Nic to dla mnie nowego. Przez chwil? mia?em wra?enie, ?e oka?esz si? inny ni? twoi konfratrzy, kt?rzy cz?sto nawi?zywali ze mn? powa?ne rozmowy, po to tylko, by oznajmi? mi, ?e mnie nie lubi?.
- Nie my?l? przeprasza? ci? za moich, jak si? wyrazi?e?, konfratr?w - odrzek? spokojnie czarodziej. - Rozumiem ich, bo tak jak i oni, aby doj?? do jakiej takiej wprawy w czarnoksi?stwie, musia?em si? nielicho napracowa?. Jako zupe?ny szczeniak, kiedy moi r?wie?nicy biegali po polach z ?ukami, ?owili ryby albo grali w cetno i licho, ja ?l?cza?em nad manuskryptami. Od kamiennej pod?ogi w wie?y ?ama?o mnie w ko?ciach i rwa?o w stawach, oczywi?cie latem, bo zim? trzaska?o szkliwo na z?bach. Od kurzu ze starych zwoj?w i ksi?g kas?a?em, a? oczy wy?azi?y mi na ?eb, a m?j mistrz, stary Roedskilde, nigdy nie przepu?ci? okazji, by ?ciobn?? mnie po plecach nahajem, s?dz?c widocznie, ?e bez tego nie osi?gn? zadowalaj?cych post?p?w w nauce. Nie u?y?em ani wojaczki, ani dziewcz?t, ani piwa za najlepszych lat, kiedy wszystkie te rozrywki najlepiej smakuj?.
- Biedny? - wied?min skrzywi? si?. - Zaiste, ?za si? w oku kr?ci.
- Po co ta ironia? Pr?buj? wyja?ni? ci przyczyny, dla kt?rych czarodzieje nie przepadaj? za wsiowymi znachorami, zaklinaczami, uzdrawiaczami, j?dzami i wied?minami. Nazwij to, jak chcesz, nawet zwyk?? zawi?ci?, ale tu w?a?nie le?y przyczyna antypatii. Z?o?ci nas, gdy magi?, sztuk?, kt?r? nauczono nas traktowa? jako elitarny kunszt, przywilej najlepszych i ?wi?te misterium, widzimy w r?kach profan?w i naturszczyk?w. Nawet, gdy jest to dziadowska, n?dzna i ?miechu warta magia. Dlatego moi konfratrzy ci? nie lubi?. Ja, nawiasem m?wi?c, te? ci? nie lubi?.
Geralt mia? do?? dyskusji, do?? kluczenia, do?? przykrego uczucia niepokoju, kt?re by?o niczym ?limak pe?zaj?cy po karku i plecach. Spojrza? prosto w oczy Istredda, zacisn?? palce na brzegu sto?u.
- Chodzi o Yennefer, prawda?
Czarodziej uni?s? g?ow?, wci?? lekko stukaj?c paznokciami po le??cym na stole czerepie.
- Gratuluj? przenikliwo?ci - powiedzia?, wytrzymuj?c spojrzenie wied?mina. - Moje uznanie. Tak, chodzi o Yennefer.
Geralt milcza?. Kiedy?, przed laty, przed wielu, wielu laty, jeszcze jako m?ody wied?min, czeka? w zasadzce na mantikor?. I czu?, ?e mantikora si? zbli?a. Nie widzia? jej, nie s?ysza?. Ale czu?. Nigdy nie zapomnia? tego uczucia. A teraz odczuwa? dok?adnie to samo.
- Twoja przenikliwo?? - podj?? czarodziej - oszcz?dzi nam sporo czasu, jaki zaj??oby dalsze owijanie w bawe?n?. A tak, spraw? mamy jasn?.
Geralt nie skomentowa?.
- Moja bliska znajomo?? z Yennefer - ci?gn?? Istredd - datuje si? od do?? dawna, wied?minie. Przez d?ugi czas by?a to znajomo?? bez zobowi?za?, oparta na d?u?szych lub kr?tszych, bardziej lub mniej regularnych okresach przebywania ze sob?. Tego typu niezobowi?zuj?ce partnerstwo jest powszechnie praktykowane w?r?d ludzi naszej profesji. Tyle ?e nagle przesta?o mi to odpowiada?. Zdecydowa?em si? z?o?y? jej propozycj? zostania ze mn? na sta?e.
- Co odpowiedzia?a?
- ?e si? namy?li. Da?em jej czas do namys?u. Wiem, ?e nie jest to dla niej ?atwa decyzja.
- Dlaczego mi to m?wisz, Istredd? Co tob? kieruje, poza godn? szacunku, ale zaskakuj?c? szczero?ci?, tak rzadk? w?r?d ludzi twojej profesji? Jaki cel ma ta szczero???
- Prozaiczny - czarodziej westchn??. - Bo, widzisz, to twoja osoba utrudnia Yennefer podj?cie decyzji. Prosz? ci? zatem, aby? zechcia? si? usun??. By? znikn?? z jej ?ycia, przesta? przeszkadza?. Kr?tko: by? wyni?s? si? do diab?a. Najlepiej po cichu i bez po?egnania, co, jak mi si? zwierzy?a, zwyk?e? praktykowa?.
- Zaiste - Geralt u?miechn?? si? wymuszenie. - Twoja prostolinijna szczero?? wprawia mnie w coraz wi?ksze os?upienie. Wszystkiego mog?em si? spodziewa?, ale nie takiej pro?by. Czy nie uwa?asz, ?e zamiast prosi?, nale?a?o raczej kropn?? mnie zza w?g?a kulistym piorunem? Nie by?oby przeszkody, by?oby troch? sadzy, kt?r? trzeba by zdrapa? z muru. Spos?b i ?atwiejszy, i pewniejszy. Bo, widzisz, pro?bie mo?na odm?wi?, piorunowi kulistemu nie spos?b.
- Nie bior? pod uwag? mo?liwo?ci odmowy.
- Dlaczego? By?aby? ta dziwna pro?ba niczym innym, jak tylko ostrze?eniem, poprzedzaj?cym piorun lub inne weso?e zakl?cie? Czy te? mo?e pro?ba ta ma by? poparta brz?cz?cymi argumentami? Sum?, kt?ra oszo?omi chciwego wied?mina? Ile? to zamierzasz mi zap?aci?, bym usun?? si? z drogi, wiod?cej ku twemu szcz??ciu?
Czarodziej przesta? stuka? w czaszk?, po?o?y? na niej d?o?, zacisn?? palce. Geralt zauwa?y?, ?e knykcie mu pobiela?y.
- Nie by?o moim zamiarem zniewa?a? ci? podobn? ofert? - powiedzia?. - Daleki by?em od tego. Ale... je?li... Geralt, jestem czarodziejem, i to nie najgorszym. Nie my?l? che?pi? si? tu wszechmoc?, ale wiele z twoich ?ycze?, je?li zechcia?by? je wyrazi?, m?g?bym spe?ni?. Niekt?re, o, z r?wn? ?atwo?ci?.
Machn?? r?k?, niedbale, jakby odp?dza? komara. W powietrzu nad sto?em zaroi?o si? nagle od bajecznie kolorowych motyli niepylak?w.
- Moim ?yczeniem, Istredd - wycedzi? wied?min, odganiaj?c trzepocz?ce przy twarzy owady - jest, aby? przesta? pcha? si? mi?dzy mnie i Yennefer. Ma?o mnie obchodz? propozycje, kt?re jej sk?adasz. Mog?e? si? jej o?wiadcza?, gdy by?a z tob?. Dawniej. Bo dawniej by?o dawniej, a teraz jest teraz. Teraz jest ze mn?. Mam si? usun??, u?atwi? ci spraw?? Odmawiam. Nie tylko ci nie pomog?, ale b?d? przeszkadza?, w miar? skromnych mo?liwo?ci. Jak widzisz, nie ust?puj? ci w szczero?ci.
- Nie masz prawa mi odmawia?. Nie ty.
- Za kogo ty mnie masz, Istredd?
Czarodziej spojrza? mu prosto w oczy, przechylaj?c si? przez st??.
- Za jej przelotn? mi?ostk?. Za chwilow? fascynacj?, w najlepszym razie, za kaprys, za przygod?, jakich Yenna mia?a setki, bo Yenna lubi bawi? si? emocjami, jest impulsywna i nieobliczalna w kaprysach. Za to ci? uwa?am, albowiem zamieniwszy z tob? te kilka s??w, odrzuci?em mo?liwo??, by traktowa?a ci? wy??cznie instrumentalnie. A wierz mi, to si? jej zdarza wcale cz?sto.
- Nie zrozumia?e? pytania.
- Mylisz si?, zrozumia?em. Ale celowo m?wi? wy??cznie o emocjach Yenny. Bo ty jeste? wied?minem i ?adnych emocji doznawa? nie mo?esz. Nie chcesz spe?ni? mojej pro?by, bo wydaje ci si?, ?e zale?y ci na niej, my?lisz, ?e... Geralt, ty jeste? z ni? tylko dlatego, ?e ona tego chce, i b?dziesz z ni? tak d?ugo, jak ona zechce. A to, co czujesz, to projekcja jej emocji, zainteresowania, kt?re ci okazuje. Na wszystkie demony Do?u, Geralt, nie jeste? dzieckiem, wiesz, kim jeste?. Jeste? mutantem. Nie zrozum mnie opacznie, nie m?wi? tego, by ci? zniewa?y? czy okazywa? pogard?. Stwierdzam fakt. Jeste? mutantem, a jedn? z podstawowych cech twojej mutacji jest pe?na niewra?liwo?? na emocje. Takim ci? stworzono, by? m?g? wykonywa? tw?j zaw?d. Rozumiesz? Ty nie mo?esz niczego odczuwa?. To, co bierzesz za uczucia, to pami?? kom?rkowa, somatyczna, je?li wiesz, co znaczy to s?owo.
- Wyobra? sobie, ?e wiem.
- Tym lepiej. Pos?uchaj wi?c. Prosz? ci? o co?, o co mog? poprosi? wied?mina, a cz?owieka nie m?g?bym. Jestem szczery z wied?minem, z cz?owiekiem nie m?g?bym sobie pozwoli? na szczero??. Geralt, ja chc? da? Yennie zrozumienie i stabilizacj?, uczucie i szcz??cie. Mo?esz, z r?k? na sercu, zadeklarowa? to samo? Nie, nie mo?esz. Dla ciebie to s? s?owa pozbawione znaczenia. W??czysz si? za Yenn?, ciesz?c si? jak dziecko z chwilowej sympatii, jak? ci okazuje. Jak zdzicza?y kot, w kt?rego wszyscy ciskaj? kamieniami, mruczysz, zadowolony, bo oto znalaz? si? kto?, kto nie boi si? ci? pog?aska?. Rozumiesz, co mam na my?li? Och, wiem, ?e rozumiesz, g?upi nie jeste?, to jasne. Sam wi?c widzisz, ?e nie masz prawa mi odmawia?, gdy grzecznie prosz?.
- Mam takie samo prawo odmawia? - wycedzi? Geralt - jak ty prosi?, i tym samym nasze prawa znosz? si? wzajemnie, wracamy do punktu wyj?cia, a ten punkt jest taki: Yen, za nic sobie wida? maj?c moj? mutacj? i jej skutki, jest teraz ze mn?. O?wiadczy?e? si? jej, twoje prawo. Powiedzia?a, ?e si? namy?li? Jej prawo. Odnosisz wra?enie, ?e przeszkadzam jej w podj?ciu decyzji? ?e waha si?? ?e ja jestem przyczyn? jej wahania? A to ju? moje prawo. Je?eli si? waha, to pewnie jednak ma po temu powody. Pewnie jednak co? jej daj?, chocia? mo?e i brak na to s??w w wied?mi?skim s?owniku.
- Pos?uchaj...
- Nie. Ty pos?uchaj mnie. By?a kiedy? z tob?, powiadasz? Kto wie, mo?e to nie ja, ale ty by?e? dla niej tylko przelotn? mi?ostk?, kaprysem, nieopanowaniem emocji, tak dla niej typowym? Istredd, ja nie mog? nawet wykluczy?, czy aby nie traktowa?a ci? w?wczas wy??cznie instrumentalnie. Tego, panie czarodzieju, nie da si? wykluczy? li tylko na podstawie rozmowy. W takim przypadku, jak mi si? zdaje, instrument bywa istotniejszy od elokwencji.
Istredd nie drgn?? nawet, nawet nie zacisn?? szcz?k. Geralt podziwia? jego opanowanie. Niemniej przed?u?aj?ce si? milczenie zdawa?o si? wskazywa?, ?e cios trafi? celnie.
- Bawisz si? s?owami - rzek? wreszcie czarodziej. - Upajasz si? nimi. S?owami chcesz zast?pi? normalne, ludzkie uczucia, kt?rych w tobie nie ma. Twoje s?owa nie wyra?aj? uczu?, to tylko d?wi?ki, takie wydaje ten czerep, gdy w niego stukn??. Bo ty jeste? r?wnie pusty jak ten czerep. Nie masz prawa...
- Przesta? - przerwa? Geralt ostro, by? mo?e nawet zbyt ostro. - Przesta? odmawia? mi z uporem praw, mam tego dosy?, s?yszysz? Powiedzia?em ci, nasze prawa s? r?wne. Nie, do nag?ej cholery, moje s? wi?ksze.
- Doprawdy? - czarodziej poblad? lekko, sprawiaj?c tym Geraltowi niewys?owion? przyjemno??. - A to z jakiego tytu?u?
Wied?min zastanowi? si? chwil? i zdecydowa? dobi? go.
- A z takiego - wypali? - ?e wczoraj w nocy kocha?a si? ze mn?, a nie z tob?.
Istredd przyci?gn?? czaszk? blisko ku sobie, pog?adzi? j?. R?ka, ku zmartwieniu Geralta, nie drgn??a mu nawet.
- To, wed?ug ciebie, daje jakie? prawa?
- Tylko jedno. Prawo do wyci?gania wniosk?w.
- Aha - rzek? wolno czarodziej. - Dobrze. Jak chcesz. Ze mn? kocha?a si? dzi? przed po?udniem. Wyci?gnij wnioski, masz prawo. Ja ju? wyci?gn??em.
Milczenie trwa?o d?ugo. Geralt rozpaczliwie szuka? s??w. Nie znalaz?. ?adnych.
- Szkoda tego gadania - powiedzia? wreszcie, wstaj?c, z?y na siebie, bo zabrzmia?o to obcesowo i g?upio. - Id?.
- Id? do diab?a - rzek? Istredd r?wnie obcesowo, nie patrz?c na niego.

V

Gdy wesz?a, le?a? w ubraniu na ???ku, z d?o?mi pod?o?onymi pod kark. Udawa?, ?e patrzy w sufit. Patrzy? na ni?.
Yennefer powoli zamkn??a za sob? drzwi. By?a pi?kna.
Jaka? ona jest pi?kna, pomy?la?. Wszystko w niej jest pi?kne. I gro?ne. Te jej kolory, ten kontrast czerni i bieli. Pi?kno i groza. Jej gawronie, naturalne loki. Ko?ci policzkowe, wyra?ne, zaznaczaj?ce si? zmarszczk?, kt?r? u?miech - je?li uzna za celowe si? u?miechn?? - tworzy obok ust, cudownie w?skich i bladych pod pomadk?. Jej brwi, cudownie nieregularne, gdy zmyje w?gielek, kt?rym podkre?la je za dnia. Jej nos, cudownie za d?ugi. Jej drobne d?onie, cudownie nerwowe, niespokojne i zdolne. Talia, cienka i wiotka, podkre?lona nadmiernie ?ci?gni?tym paskiem. Smuk?e nogi, nadaj?ce w ruchu ob?e kszta?ty czarnej sp?dnicy. Pi?kna.
Bez s?owa usiad?a przy stole, opar?a podbr?dek na splecionych d?oniach.
- No, dobrze, zaczynajmy - powiedzia?a. - To przed?u?aj?ce si?, pe?ne dramatyzmu milczenie jest zbyt banalne jak dla mnie. Za?atwmy to. Wstawaj z ???ka i nie gap si? w powa?? z obra?on? min?. Sytuacja jest dostatecznie g?upia i nie ma co ug?upia? jej jeszcze bardziej. Wstawaj, m?wi?.
Wsta? pos?usznie, bez oci?gania, usiad? okrakiem na zydlu naprzeciw. Nie unika?a jego wzroku. M?g? si? spodziewa?.
- Jak m?wi?am, za?atwmy to, za?atwmy to szybko. ?eby nie stawia? ci? w niezr?cznym po?o?eniu, odpowiem od razu na wszystkie pytania, nie musisz ich nawet zadawa?. Tak, to prawda, jad?c z tob? do Aedd Gynvael jecha?am do Istredda i wiedzia?am, ?e spotkawszy si? z nim, p?jd? z nim do ???ka. Nie s?dzi?am, ?e to si? wyda, ?e b?dziecie chwali? si? jeden przed drugim. Wiem, jak si? teraz czujesz, i przykro mi z tego powodu. Ale nie, nie czuj? si? winna.
Milcza?.
Yennefer potrz?sn??a g?ow?, jej l?ni?ce, czarne loki kaskad? sp?yn??y z ramienia.
- Geralt, powiedz co?.
- On... - odchrz?kn??. - On m?wi o tobie Yenna.
- Tak - nie spu?ci?a oczu. - A ja do niego m?wi? Val. To jego imi?. Istredd to przydomek. Znam go od lat, Geralt. Jest mi bardzo bliski. Nie patrz tak na mnie. Ty te? jeste? mi bliski. I w tym tkwi ca?y k?opot.
- Zastanawiasz si? nad przyj?ciem jego propozycji?
- A ?eby? wiedzia?, zastanawiam si?. M?wi?am ci, znamy si? od lat. Od... wielu lat. ??cz? mnie z nim zainteresowania, cele, ambicje. Rozumiemy si? bez s??w. Mo?e mi da? oparcie, a kto wie, mo?e przyjdzie dzie?, gdy b?d? potrzebowa? oparcia. A nade wszystko... On... on mnie kocha. Tak my?l?.
- Nie b?d? stawa? ci na zawadzie, Yen.
Podrzuci?a g?ow?, a jej fio?kowe oczy rozb?ys?y sinym ogniem.
- Na zawadzie? Czy ty niczego nie rozumiesz, idioto? Gdyby? stawa? mi na zawadzie, gdyby? mi po prostu przeszkadza?, to w mgnieniu oka pozby?abym si? tej przeszkody, teleportowa?abym ci? na koniec przyl?dka Bremervoord albo przenios?a tr?b? powietrzn? do kraju Hannu. Przy odrobinie wysi?ku wtopi?abym ci? w kawa? kwarcu i postawi?a w ogr?dku na klombie piwonii. Mog?abym te? tak przepra? ci m?zg, ?e zapomnia?by?, kim by?am i jak si? nazywa?am. I to wszystko pod warunkiem, ?e chcia?oby mi si?. Bo mog?abym po prostu powiedzie?: "By?o mi?o, ?egnaj". Mog?abym zwia? po cichu, tak jak ty to kiedy? zrobi?e?, uciekaj?c z mojego domu w Vengerbergu.
- Nie krzycz, Yen, nie b?d? agresywna. I nie wywlekaj tej historii z Vengerbergu, przyrzekli?my sobie przecie? nie wraca? ju? do tego. Nie mam do ciebie ?alu, Yen, nie robi? ci przecie? wyrzut?w. Wiem, ?e nie da si? do ciebie przy?o?y? zwyk?ej miarki. A to, ?e mi przykro... To, ?e zabija mnie ?wiadomo??, ?e ci? trac?... To pami?? kom?rkowa. Atawistyczne resztki uczu? u wypranego z emocji mutanta...
- Nie cierpi?, gdy tak m?wisz! - wybuchn??a. - Nie znosz?, gdy u?ywasz tego s?owa. Nigdy wi?cej nie u?ywaj go w mojej obecno?ci. Nigdy!
- Czy to zmieni fakt? Przecie? jestem mutantem.
- Nie ma ?adnego faktu. Nie wymawiaj przy mnie tego s?owa.
Czarna pustu?ka, siedz?ca na rogach jeleniach, machn??a skrzyd?ami, zazgrzyta?a szponami. Geralt spojrza? na ptaka, na jego ???te, nieruchome oko. Yennefer znowu opar?a podbr?dek na splecionych d?oniach.
- Yen.
- S?ucham, Geralt.
- Obieca?a? odpowiedzie? na moje pytania. Na pytania, kt?rych nawet nie musz? zadawa?. Zosta?o jedno, najwa?niejsze. To, kt?rego nigdy ci nie zada?em. Kt?re ba?em si? zada?. Odpowiedz na nie.
- Nie potrafi?, Geralt - powiedzia?a twardo.
- Nie wierz? ci, Yen. Znam ci? za dobrze.
- Nie mo?na dobrze zna? czarodziejki.
- Odpowiedz na moje pytanie, Yen.
- Odpowiadam: nie wiem. Ale c?? to za odpowied??
Zamilkli. Dobiegaj?cy z ulicy gwar ?cich?, uspokoi? si?.
Chyl?ce si? ku zachodowi s?o?ce zapali?o ognie w szparach okiennic, przeszy?o izb? sko?nymi smugami ?wiat?a.
- Aedd Gynvael - mrukn?? wied?min. - Okruch lodu... Czu?em to. Wiedzia?em, ?e to miasto... Jest mi wrogie. Z?e.
- Aedd Gynvael - powt?rzy?a wolno. - Sanie kr?lowej elf?w. Dlaczego? Dlaczego, Geralt?
- Jad? za tob?, Yen, bo zapl?ta?em, zaw??li?em uprz?? moich sa? w p?ozy twoich. A dooko?a mnie zamie?. I mr?z. Zimno.
- Ciep?o stopi?oby w tobie okruch lodu, kt?rym ci? ugodzi?am - szepn??a. - W?wczas prys?by czar, zobaczy?by? mnie tak?, jaka naprawd? jestem.
- Smagaj tedy bia?e konie, Yen, niechaj mkn? na p??noc, tam gdzie nigdy nie nastaje odwil?. Oby nigdy nie nasta?a. Chc? jak najpr?dzej znale?? si? w twoim lodowym zamku.
- Ten zamek nie istnieje - usta Yennefer drgn??y, skrzywi?y si?. - Jest symbolem. A nasza sanna jest po?cigiem za marzeniem, kt?re jest nieosi?galne. Bo ja, kr?lowa elf?w, pragn? ciep?a. To w?a?nie jest moja tajemnica. Dlatego co roku w?r?d ?nie?nej zamieci moje sanie nios? mnie przez jakie? miasteczko i co roku kto? pora?ony moim czarem p?tli uprz?? swoich sa? w p?ozy moich. Co roku. Co roku kto? nowy. Bez ko?ca. Bo ciep?o, kt?rego tak pragn?, niweczy zarazem czar, niweczy magi? i urok. M?j ugodzony lodow? gwiazdk? wybranek staje si? nagle zwyk?ym nikim. A ja w jego odtaja?ych oczach staj? si? nie lepsza od innych... ?miertelniczek...
- A spod nieskazitelnej bieli wy?ania si? wiosna - powiedzia?. - Wy?ania si? Aedd Gynvael, brzydkie miasteczko o pi?knej nazwie. Aedd Gynvael i jego ?mietnik, ogromna, ?mierdz?ca kupa ?mieci, w kt?r? musz? wej??, bo za to mi p?ac?, bo po to mnie stworzono, by wchodzi? w plugastwo, kt?re innych napawa wstr?tem i obrzydzeniem. Pozbawiono mnie zdolno?ci odczuwania, abym nie by? w stanie odczu?, jak potwornie plugawe jest owo plugastwo, bym nie cofn?? si?, nie uciek? przed nim, przej?ty zgroz?. Tak, pozbawiono mnie uczu?. Ale niedok?adnie. Ten, kto to robi?, spartaczy? robot?, Yen.
Zamilkli. Czarna pustu?ka zaszele?ci?a pi?rami, rozwijaj?c i sk?adaj?c skrzyd?a.
- Geralt...
- S?ucham.
- Teraz ty odpowiedz na moje pytanie. Na to pytanie, kt?rego nigdy ci nie zada?am. To, kt?re ba?am si?... Teraz r?wnie? ci go nie zadam, ale odpowiedz. Bo... bo bardzo pragn??abym us?ysze? twoj? odpowied?. To jedno, jedyne s?owo, kt?rego nigdy mi nie powiedzia?e?. Wypowiedz je, Geralt. Prosz?.
- Nie potrafi?.
- Co jest przyczyn??
- Nie wiesz? - u?miechn?? si? smutno. - Moja odpowied? by?aby tylko s?owem. S?owem, kt?re nie wyra?a uczucia, nie wyra?a emocji, bo z tych jestem wyprany. S?owem, kt?re by?oby wy??cznie d?wi?kiem, jaki wydaje przy uderzeniu pusty i zimny czerep.
Patrzy?a na niego w milczeniu. Jej oczy, szeroko rozwarte, nabra?y koloru gorej?cego fioletu.
- Nie, Geralt - powiedzia?a - to nieprawda. A mo?e prawda, ale niepe?na. Nie jeste? wyprany z uczu?. Teraz to widz?. Teraz wiem, ?e...
Zamilk?a.
- Doko?cz, Yen. Zdecydowa?a? ju?. Nie k?am. Znam ci?. Widz? to w twoich oczach.
Nie spu?ci?a wzroku. Wiedzia?.
- Yen - szepn??.
- Daj r?k? - powiedzia?a.
Uj??a jego d?o? pomi?dzy swoje, od razu poczu? mrowienie i t?tnienie krwi w ?y?ach przedramienia. Yennefer szepta?a zakl?cia, spokojnym, miarowym g?osem, ale widzia? krople potu, kt?rymi wysi?ek sperli? jej poblad?e czo?o, widzia? rozszerzone z b?lu ?renice.
Pu?ciwszy jego r?k?, wyci?gn??a d?onie, poruszy?a nimi, pieszczotliwym gestem g?aszcz?c jaki? niewidzialny kszta?t, powoli, od g?ry ku do?owi. Mi?dzy jej palcami powietrze zacz??o g?stnie? i m?tnie?, wzdyma? si? i t?tni? jak dym.
Patrzy? zafascynowany. Magia tw?rcza, uwa?ana za szczytowe osi?gni?cie czarodziej?w, zawsze go fascynowa?a, o wiele bardziej ni? iluzja czy magia transformuj?ca. Tak, Istredd mia? racj?, pomy?la?, w por?wnaniu z tak? magi? moje Znaki wygl?daj? po prostu ?miesznie.
Mi?dzy drgaj?cymi z wysi?ku d?o?mi Yennefer powoli materializowa? si? kszta?t ptaka czarnego jak w?giel. Palce czarodziejki delikatnie g?aska?y nastroszone pi?rka, p?ask? g??wk?, zakrzywiony dzi?b. Jeszcze jeden ruch, hipnotyzuj?co p?ynny, pieszczotliwy i czarna pustu?ka, pokr?ciwszy g?ow?, zaskrzecza?a g?o?no. Jej bli?niaczka, wci?? nieruchomo siedz?ca na rogach, odpowiedzia?a skrzeczeniem.
- Dwie pustu?ki - rzek? Geralt cicho. - Dwie czarne pustu?ki, stworzone za pomoc? magii. Jak mniemam, obie s? ci potrzebne.
- S?usznie mniemasz - powiedzia?a z trudem. - Obie s? mi potrzebne. Myli?am si?, s?dz?c, ?e wystarczy jedna. Jak ja bardzo si? myli?am, Geralt... Do jakiej pomy?ki przywiod?a mnie pycha kr?lowej zimy, przekonanej o swojej wszechmocy. A s? rzeczy... kt?rych nie spos?b zdoby? nawet magi?. I s? dary, kt?rych nie wolno przyj??, je?li nie jest si? w stanie odwzajemni? ich... czym? r?wnie cennym. W przeciwnym razie taki dar przecieknie przez palce, stopi si? niby okruch lodu, zaci?ni?ty w d?oni. Zostanie tylko ?al, poczucie straty i krzywdy...
- Yen...
- Jestem czarodziejk?, Geralt. W?adza nad materi?, kt?r? posiadam, jest darem. Darem odwzajemnionym. Zap?aci?am za?... Wszystkim, co posiada?am. Nie zosta?o nic.
Milcza?. Czarodziejka przetar?a czo?o dr??c? d?oni?.
- Myli?am si? - powt?rzy?a. - Ale naprawi? m?j b??d. Emocje i uczucia...
Dotkn??a g?owy czarnej pustu?ki. Ptak nastroszy? si?, bezg?o?nie otwieraj?c krzywy dzi?b.
- Emocje, kaprysy i k?amstwa, fascynacja i gra. Uczucia i ich brak... Dary, kt?rych nie wolno przyj??... K?amstwo i prawda. Czym jest prawda? Zaprzeczeniem k?amstwa? Czy stwierdzeniem faktu? A je?eli fakt jest k?amstwem, czym jest w?wczas prawda? Kto jest pe?en uczu?, kt?re nim targaj?, a kto pust? skorup? zimnego czerepu? Kto? Co jest prawd?, Geralt? Czym jest prawda?
- Nie wiem, Yen. Powiedz mi.
- Nie - powiedzia?a i spu?ci?a oczy. Po raz pierwszy. Nigdy przedtem nie widzia?, by to robi?a. Nigdy.
- Nie - powt?rzy?a. - Nie mog?, Geralt. Nie mog? ci tego powiedzie?. Powie ci to ten ptak, zrodzony z dotkni?cia twojej d?oni. Ptaku? Czym jest prawda?
- Prawda - powiedzia?a pustu?ka - jest okruchem lodu.

VI

Chocia? wydawa?o mu si?, ?e bez celu i zamiaru w?druje zau?kami, nagle znalaz? si? przy po?udniowym murze, na wykopalisku, w?r?d sieci row?w, przecinaj?cych ruiny przy kamiennej ?cianie, b??dz?cych zakosami w?r?d ods?oni?tych kwadrat?w staro?ytnych fundament?w.
Istredd by? tam. W koszuli z podwini?tymi r?kawami i wysokich butach pokrzykiwa? na pacho?k?w, rozkopuj?cych motykami pasiast? ?cian? wykopu wype?nionego r??nokolorowymi warstwami ziemi, gliny i w?gla drzewnego. Obok na deskach, le?a?y poczernia?e ko?ci, skorupy garnk?w i inne przedmioty, nierozpoznawalne, skorodowane, zbrylone rdz?.
Czarodziej zauwa?y? go natychmiast. Wydawszy kopi?cym kilka g?o?nych polece?, wyskoczy? z wykopu, podszed?, wycieraj?c r?ce o spodnie.
- S?ucham, o co chodzi? - spyta? obcesowo.
Wied?min, stoj?c przed nim nieruchomo, nie odpowiedzia?. Pacho?kowie, pozoruj?c prac?, obserwowali ich pilnie, szeptali mi?dzy sob?.
- A? tryska od ciebie nienawi?ci?. - Istredd skrzywi? si?. - O co chodzi, pytam? Zdecydowa?e? si?? Gdzie jest Yenna? Mam nadziej?, ?e...
- Nie miej za du?o nadziei, Istredd.
- Oho - powiedzia? czarodziej. - C?? to s?ysz? w twoim g?osie? Czy aby dobrze ci? wyczuwam?
- A c?? takiego wyczuwasz?
Istredd opar? pi??ci o biodra i spojrza? na wied?mina wyzywaj?co.
- Nie zw?d?my si? nawzajem - powiedzia?. - Nienawidzisz mnie i ja ciebie te?. Zniewa?y?e? mnie, m?wi?c o Yennefer... wiesz, co. Ja odpowiedzia?em ci podobn? zniewag?. Przeszkadzasz mi, ja przeszkadzam tobie. Za?atwmy to jak m??czy?ni. Nie widz? innego rozwi?zania. Po to tu przyszed?e?, prawda?
- Tak - powiedzia? Geralt tr?c czo?o. - Masz racj?, Istredd. Po to tu przyszed?em. Niew?tpliwie.
- S?usznie. To nie mo?e trwa?. Dopiero dzisiaj dowiedzia?em si?, ?e od paru lat Yenna kr??y mi?dzy nami jak szmaciana pi?eczka. Raz jest ze mn?, raz z tob?. Ucieka ode mnie, aby szuka? ciebie, i na odwr?t. Inni, z kt?rymi jest w przerwach, nie licz? si?. Liczymy si? tylko my dwaj. Tak dalej by? nie mo?e. Jest nas dw?ch, musi zosta? jeden.
- Tak - powt?rzy? Geralt, nie odrywaj?c r?ki od czo?a. - Tak... Masz racj?.
- W naszym zadufaniu - ci?gn?? czarodziej - my?leli?my, ?e Yenna bez wahania wybierze lepszego. Co do tego, kto jest tym lepszym, ?aden z nas mia? w?tpliwo?ci. Dosz?o do tego, ?e jak smarkacze zacz?li?my licytowa? si? jej wzgl?dami i r?wnie ma?o co niedoro?li smarkacze pojmowali?my, czym by?y te wzgl?dy i co oznacza?y. Mniemam, ?e podobnie jak ja przemy?la?e? to sobie i wiesz, jak bardzo mylili?my si? obaj. Yenna nie ma najmniejszego zamiaru wybiera? mi?dzy nami, nawet gdy przyjmiemy, ?e umia?aby wybra?. C??, b?dziemy musieli za?atwi? to za ni?. Ja bowiem nie my?l? dzieli? si? Yenn? z nikim, a fakt, ?e tu przyszed?e?, ?wiadczy podobnie o tobie. Znamy j? a? za dobrze. Dop?ki jest nas dw?ch, ?aden nie mo?e by? jej pewien. Musi zosta? jeden. Zrozumia?e? to, prawda?
- Prawda - powiedzia? wied?min, z trudem poruszaj?c martwiej?cymi wargami. - Prawda jest okruchem lodu...
- Co?
- Nic.
- Co si? z tob? dzieje? Jeste? chory czy pijany? Czy te? mo?e nafaszerowany wied?mi?skimi zio?ami?
- Nic mi nie jest. Co?... co? wpad?o mi do oka. Istredd, musi zosta? jeden. Tak, po to tu przyszed?em. Niew?tpliwie.
- Wiedzia?em - powiedzia? czarodziej. - Wiedzia?em, ?e przyjdziesz. Zreszt?, b?d? z tob? szczery. Uprzedzi?e? mnie w zamiarach.
- Piorun kulisty? - u?miechn?? si? blado wied?min.
Istredd zmarszczy? brwi.
- Mo?e - powiedzia?. - Mo?e i piorun kulisty. Ale na pewno nie zza w?g?a. Honorowo, twarz? w twarz. Jeste? wied?minem, to wyr?wnuje szanse. No, decyduj, gdzie i kiedy.
Geralt zastanowi? si?. I zdecydowa?.
- Ten placyk... wskaza? r?k?. - Przechodzi?em tamt?dy...
- Wiem. Jest tam studnia, nazywa si? Zielony Klucz.
- Przy studni zatem. Tak. Przy studni... Jutro, dwie godziny po wschodzie s?o?ca.
- Dobrze. B?d? tam o czasie.
Stali przez chwil? nieruchomo, nie patrz?c na siebie. Wreszcie czarodziej mrukn?? co? pod nosem, kopn?? bry?? gliny i rozbi? j? uderzeniem obcasa.
- Geralt?
- Co?
- Nie czujesz si? g?upio?
- Czuj? si? g?upio - przyzna? niech?tnie wied?min.
- Ul?y?o mi - mrukn?? Istredd. - Bo ja czuj? si? jak ostatni kretyn. Nigdy nie przypuszcza?em, ?e kiedy? b?d? musia? bi? si? z wied?minem na ?mier? i ?ycie z powodu kobiety.
- Wiem, jak si? czujesz, Istredd.
- C??... - czarodziej u?miechn?? si? wymuszenie. - Fakt, ?e do tego dosz?o, ?e zdecydowa?em si? na co? tak dalece sprzecznego z moj? natur?, ?wiadczy o tym, ?e... ?e tak trzeba.
- Wiem, Istredd.
- Oczywi?cie wiesz tak?e, ?e ten z nas, kt?ry prze?yje, b?dzie musia? pr?dko ucieka? i schowa? si? przed Yenn? na ko?cu ?wiata?
- Wiem.
- I oczywi?cie liczysz na to, ?e gdy och?onie z w?ciek?o?ci, b?dzie mo?na do niej wr?ci??
- Oczywi?cie.
- No, to za?atwione - czarodziej zrobi? ruch, jakby chcia? si? odwr?ci?, po chwili wahania wyci?gn?? do niego d?o?. - Do jutra, Geralt.
- Do jutra - wied?min u?cisn?? podan? mu r?k?. - Do jutra, Istredd.

VII

- Hej, wied?minie!
Geralt uni?s? g?ow? znad sto?u, na kt?rego blacie w zamy?leniu rozmazywa? rozlane piwo w fantazyjne esy-floresy.
- Nie?atwo by?o ci? znale?? - starosta Herbolth przysiad? si?, odsun?? dzbanki i kufle. - W ober?y powiedzieli, ?e? si? wyni?s? do stajen, w stajniach znalaz?em tylko konia i tobo?ki. A ty tu... To chyba najparszywsza karczma w ca?ym mie?cie. Tylko najgorsza ho?ota tu przychodzi. Co tu robisz?
- Pij?.
- Widz?. Chcia?em z tob? pogwarzy?. Trze?wy??
- Jak dziecko.
- Radem.
- O co wam chodzi, Herbolth? Jestem, jak widzicie, zaj?ty - Geralt u?miechn?? si? do dziewki stawiaj?cej na stole kolejny dzban.
- Rozesz?a si? plotka - zmarszczy? si? starosta - ?e ty i nasz czarodziej postanowili?cie si? pozabija?.
- To nasza sprawa. Jego i moja. Nie wtr?cajcie si?.
- Nie, to nie wasza sprawa - zaprzeczy? Herbolth. - Istredd jest nam potrzebny, nie sta? nas na drugiego czarodzieja.
- Id?cie tedy do ?wi?tyni i pom?dlcie si? o jego zwyci?stwo.
- Nie kpij, no - warkn?? starosta. - I nie wym?drzaj si?, przyb??do jeden. Na bog?w, gdybym nie wiedzia?, ?e czarownik mi tego nie wybaczy, to wtr?ci?bym ci? do lochu, na samo dno jamy, wywl?k? za mury dw?jk? koni albo kaza? Cykadzie zak?u? ci? jak ?wini?. Ale, niestety, Istredd ma bzika na punkcie honoru i nie darowa?by mi tego. Wiem, ?e by mi nie darowa?.
- ?wietnie si? sk?ada - wied?min dopi? kolejny kufel i wyplu? pod st?? ?d?b?o s?omy, kt?re do niego wpad?o. - Upiek?o mi si?, nie ma co. To wszystko?
- Nie - powiedzia? Herbolth, wyci?gaj?c spod p?aszcza nabity mieszek. - Masz tu sto marek, wied?minie, bierz je i wyno? si? z Aedd Gynvael. Wyno? si? st?d, najlepiej zaraz, w ka?dym razie przed wschodem s?o?ca. Powiedzia?em, ?e nie sta? nas na drugiego czarodzieja, nie dopuszcz?, by nasz ryzykowa? ?yciem w pojedynku z kim? takim jak ty, z g?upiego powodu, dla jakiej?...
Urwa?, nie doko?czy?, chocia? wied?min nawet nie drgn??.
- Zabierz zza tego sto?u twoj? paskudn? mord?, Herbolth - powiedzia? Geralt. - A twoje sto marek wsad? sobie w rzy?. Odejd?, bo niedobrze mi si? robi na tw?j widok, jeszcze chwila, a obrzygam ci? od czapki po ci?my.
Starosta schowa? mieszek, po?o?y? obie d?onie na stole.
- Nie, to nie - powiedzia?. - Chcia?em po dobroci, ale je?li nie, to nie. Bijcie si?, posieczcie, spalcie, porozrywajcie na sztuki dla tej dziwki, rozk?adaj?cej nogi dla ka?dego, kto zechce. My?l?, ?e Istredd poradzi sobie z tob?, ty p?atny zb?ju, tak, ?e tylko buty z ciebie zostan?, ale je?li nie, to ja ci? dopadn?, zanim jeszcze jego trup ostygnie i wszystkie gnaty po?ami? ci na torturach. Jednego ca?ego miejsca na tobie nie zostawi?, ty...
Nie zd??y? cofn?? r?k ze sto?u, ruch wied?mina by? zbyt szybki, wyskakuj?ce spod blatu rami? zamaza?o si? w oczach starosty, a sztylet z hukiem utkwi? pomi?dzy palcami jego d?oni.
- Mo?e - szepn?? wied?min, zaciskaj?c pi??? na r?koje?ci pugina?u, wpatrzony w twarz Herboltha, z kt?rej odp?yn??a krew. - Mo?e Istredd mnie zabije. Ale je?li nie... Wtedy odejd? st?d, a ty, ?mieciu plugawy, nie pr?buj mnie zatrzymywa?, je?li nie chcesz, by uliczki waszego brudnego miasta spieni?y si? od posoki. Precz st?d.
- Panie starosto! Co si? tu dzieje? Hej, ty...
- Spokojnie, Cykada - powiedzia? Herbolth, cofaj?c powoli d?o?, wolno sun?c ni? po stole, coraz dalej od ostrza sztyletu. - Nic si? nie sta?o. Nic.
Cykada wsun?? do pochwy na wp?? dobyty miecz. Geralt nie patrzy? na niego. Nie patrzy? na starost? wychodz?cego z karczmy, os?anianego przez Cykad? przed zataczaj?cymi si? flisakami i wo?nicami. Patrzy? na ma?ego cz?owieczka o szczurzej twarzy i czarnych, przenikliwych oczach, siedz?cego kilka sto??w dalej.
Zdenerwowa?em si?, stwierdzi? ze zdumieniem. R?ce mi dr??. Naprawd?, dr?? mi r?ce. To nieprawdopodobne, to, co si? ze mn? dzieje. Czy?by to znaczy?o, ?e...
Tak, pomy?la?, patrz?c na cz?owieczka o szczurzej twarzy. Chyba tak.
Tak trzeba, pomy?la?.
Jakie zimno...
Wsta?.
Patrz?c na cz?owieczka, u?miechn?? si?. Potem odchyli? po?? kurtki, wyci?gn?? z nabitej sakiewki dwie z?ote monety, rzuci? je na st??. Monety zabrz?cza?y, jedna, tocz?c si?, uderzy?a o ostrze sztyletu, wci?? tkwi?cego w wyg?adzonym drewnie.

VIII

Uderzenie spad?o niespodziewanie, pa?ka cicho ?wisn??a w ciemno?ci, tak szybko, ?e niewiele brakowa?o, by wied?min nie zd??y? zas?oni? g?owy uniesionym odruchowo ramieniem, by nie zdo?a? zamortyzowa? ciosu elastycznym ugi?ciem cia?a. Odskoczy?, upadaj?c na kolano, przekozio?kowa ?, stan?? na nogi, wyczu? ruch powietrza, ust?puj?cego pod nowym zamachem pa?ki, unikn?? ciosu zwinnym piruetem, zawirowa? pomi?dzy dwie otaczaj?ce go w ciemno?ci sylwetki, si?gn?? nad prawe rami?. Po miecz.
Nie mia? miecza.
Nic nie wykorzeni ze mnie tych odruch?w, pomy?la?, odskakuj?c mi?kko. Rutyna? Pami?? kom?rkowa? Jestem mutantem, reaguj? jak mutant, pomy?la?, padaj?c zn?w na kolano, unikaj?c uderzenia, si?gaj?c po sztylet do cholewy. Nie mia? sztyletu.
U?miechn?? si? krzywo i dosta? pa?k? w g?ow?. Rozb?ys?o mu w oczach, b?l zapromieniowa? a? do czubk?w palc?w. Upad?, odpr??aj?c si?, nie przestaj?c u?miecha?.
Kto? zwali? si? na niego, przyciskaj?c do ziemi. Kto? inny zerwa? mu sakiewk? z pasa. Z?owi? okiem b?ysk no?a. Kl?cz?cy na jego piersi rozerwa? mu kubrak pod szyj?, chwyci? za ?a?cuszek, wyci?gn?? medalion. I natychmiast wypu?ci? go z r?ki.
- Na Baal-Zebutha - us?ysza? sapni?cie. - To wied?min... Charakternik...
Ten drugi zakl?? dysz?c.
- Nie mia? miecza... Bogowie... Tfu, tfu, na urok, na Z?e... Wiejmy st?d, Radgast! Nie dotykaj go, tfu, tfu!
Ksi??yc na moment prze?wietli? rzadsz? chmur?. Geralt zobaczy? tu? nad sob? wychud??, szczurz? twarz, ma?e, czarne, l?ni?ce oczka. Us?ysza? tupot n?g tego drugiego, oddalaj?cy si?, nikn?cy w zau?ku, z kt?rego ?mierdzia?o kotami i przypalonym t?uszczem.
Cz?owieczek o twarzy szczura zdj?? powoli kolano z jego piersi.
- Nast?pnym razem... - Geralt us?ysza? jego wyra?ny szept. - Nast?pnym razem, gdy b?dziesz chcia? pope?ni? samob?jstwo, wied?minie, to nie wci?gaj w to innych. Po prostu powie? si? w stajni na lejcach.

IX

W nocy musia?o pada?.
Geralt wyszed? przed stajni?, przecieraj?c oczy, wyczesuj?c palcami s?om? z w?os?w. Wschodz?ce s?o?ce b?yszcza?o na mokrych dachach, z?otem l?ni?o w ka?u?ach. Wied?min splun??, w ustach wci?? mia? niesmak, guz na g?owie rwa? t?pym b?lem.
Na barierce przed stajni? siedzia? chudy, czarny kot, w skupieniu li??c ?apk?.
- Kici, kici, koteczku - powiedzia? wied?min.
Kot nieruchomiej?c spojrza? na niego z?owrogo, po?o?y? uszy i zasycza?, obna?aj?c kie?ki.
- Wiem - Geralt kiwn?? g?ow?. - Ja ciebie te? nie lubi?. ?artowa?em tylko.
Niespiesznymi ruchami mocno po?ci?ga? rozlu?nione klamry i sprz?czki kurtki, wyr?wna? na sobie fa?dy odzie?y, sprawdzi?, czy w ?adnym miejscu nie ograniczaj? swobody ruch?w. Przerzuci? miecz przez plecy, poprawi? po?o?enie r?koje?ci nad prawym barkiem. Przepasa? czo?o sk?rzan? opask?, odgarniaj?c w?osy do ty?u, za uszy. Naci?gn?? d?ugie, bojowe r?kawice, naje?one kr?tkimi sto?kami srebrnych kolc?w.
Jeszcze raz spojrza? na s?o?ce, zw??aj?c ?renice w pionowe szparki. Pi?kny dzie?, pomy?la?. Pi?kny dzie? do walki.
Westchn??, splun?? i powoli poszed? w d?? uliczki, wzd?u? mur?w wydzielaj?cych ostr?, przenikliw? wo? mokrego tynku, wapiennej zaprawy.
- Ej, cudaku!
Obejrza? si?. Cykada w towarzystwie trzech podejrzanie wygl?daj?cych, uzbrojonych osobnik?w siedzia? na stosie belek u?o?onych wzd?u? wa?u. Wsta?, przeci?gn?? si?, wyszed? na ?rodek uliczki, starannie omijaj?c ka?u?e.
- Dok?d to? - spyta?, opieraj?c w?skie d?onie o obci??ony broni? pas.
- Nie tw?j interes.
- ?eby wyja?ni? spraw?, guzik mnie obchodz? starosta, czarownik i ca?e to zasrane miasto - powiedzia? Cykada, wolno akcentuj?c s?owa. - Idzie mi jednak o ciebie, wied?minie. Nie dojdziesz do ko?ca tej uliczki. S?yszysz? Chc? sprawdzi?, jaki? to sprawny w walce. Nie daje mi to spokoju. St?j, powiadam.
- Zje?d?aj mi z drogi.
- St?j! - wrzasn?? Cykada, k?ad?c d?o? na r?koje?ci miecza. - Nie poj??e?, co m?wi?? B?dziemy si? bi?! Wyzywam ci?! Zaraz si? oka?e, kto jest lepszy!
Geralt wzruszy? ramionami, nie zwalniaj?c kroku.
- Wyzywam ci? do walki! S?yszysz, odmie?cze? - krzykn?? Cykada, ponownie zast?puj?c mu drog?. - Na co czekasz? Wyci?gaj ?elazo z jaszczura! Co to, strach ci? oblecia?? Czy te? mo?e stajesz tylko tym, kt?rzy, jak Istredd, ch?do?yli t? twoj? wied?m??
Geralt szed? dalej, zmuszaj?c Cykad? do cofania si?, do niezr?cznego marszu ty?em. Towarzysz?cy Cykadzie osobnicy wstali z kupy bierwion, ruszyli za nimi, trzymaj?c si? jednak z ty?u, w oddaleniu. Geralt s?ysza?, jak b?oto mlaska pod ich butami.
- Wyzywam ci?! - powt?rzy? Cykada, bledn?c i czerwieniej?c na przemian. - S?yszysz, wied?mi?ska zarazo? Czego ci jeszcze trzeba? Mam naplu? ci w g?b??
- Pluj sobie.
Cykada zatrzyma? si? i rzeczywi?cie nabra? tchu w piersi, sk?adaj?c usta do pluni?cia. Patrzy? w oczy wied?mina, nie na jego r?ce. I to by? b??d. Geralt, wci?? nie zwalniaj?c kroku, b?yskawicznie uderzy? go, bez zamachu, tylko z ugi?cia kolan, pi??ci? w kolczastej r?kawicy. Uderzy? w same usta, prosto w wykrzywione wargi. Wargi Cykady p?k?y, eksplodowa?y jak mia?d?one wi?nie. Wied?min zgarbi? si? i uderzy? jeszcze raz, w to samo miejsce, tym razem bior?c kr?tki zamach, czuj?c, jak wraz z si?? i impetem uderzenia uchodzi z niego w?ciek?o??. Cykada, obracajac si? z jedn? nog? w b?ocie, a drug? w g?rze, rzygn?? krwi? i plusn?? w ka?u??, na wznak. Wied?min, s?ysz?c za sob? sykni?cie klingi w pochwie, zatrzyma? si? i obr?ci? p?ynnie, z d?oni? na r?koje?ci miecza.
- No - powiedzia? dr??cym ze z?o?ci g?osem. - No, prosz?.
Ten, kt?ry doby? broni, patrzy? mu w oczy. Przez chwil?. Potem odwr?ci? wzrok. Pozostali zacz?li si? cofa?. Powoli, coraz szybciej. S?ysz?c to, cz?owiek z mieczem cofn?? si? r?wnie?, bezg?o?nie poruszaj?c ustami. Ten, kt?ry by? najdalej, odwr?ci? si? i pobieg?, rozpryskuj?c b?oto. Pozostali zamarli w miejscu, nie pr?bowali podchodzi?.
Cykada obr?ci? si? w b?ocie, uni?s? si?, wspinaj?c na ?okciach, zabe?kota?, charkn??, wyplu? co? bia?ego wraz ze spor? ilo?ci? czerwieni. Przechodz?c obok Geralt od niechcenia kopn?? go w policzek, druzgoc?c ko?? jarzmow?, ponownie wchlapuj?c w ka?u??.
Poszed? dalej, nie ogl?daj?c si?.
Istredd ju? by? przy studni, sta? tam, oparty o cembrowin?, o drewnian?, zazielenion? mchem obudow? ko?owrotu. U pasa mia? miecz. Pi?kny, lekki, terga?ski miecz z p??zamkni?t? gard?, opieraj?cy si? okutym ko?cem pochwy o l?ni?c? cholew? je?dzieckiego buta. Na ramieniu czarodzieja siedzia? nastroszony czarny ptak.
Pustu?ka.
- Jeste?, wied?minie - Istredd podstawi? pustu?ce ur?kawiczon? r?k?, delikatnie i ostro?nie posadzi? ptaka na daszku nad studni?.
- Jestem, Istredd.
- Nie s?dzi?em, ?e przyjdziesz. My?la?em, ?e wyjecha?e?.
- Nie wyjecha?em.
Czarodziej za?mia? si? swobodnie i g?o?no, odrzucaj?c g?ow? do ty?u.
- Chcia?a nas... chcia?a nas ocali? - powiedzia?. - Obu. Nic z tego, Geralt. Skrzy?ujmy ostrza. Musi zosta? jeden.
- Zamierzasz walczy? mieczem?
- To ci? dziwi? Przecie? i ty zamierzasz walczy? mieczem. Dalej, stawaj.
- Dlaczego, Istredd? Dlaczego mieczem, a nie magi??
Czarodziej poblad?, usta drgn??y mu nerwowo.
- Stawaj, m?wi?! - krzykn??. - Nie czas na pytania, czas pyta? min??! Teraz jest czas czyn?w!
- Chc? wiedzie? - powiedzia? powoli Geralt. - Chc? wiedzie?, dlaczego miecz. Chc? wiedzie?, sk?d i dlaczego znalaz?a si? u ciebie ta czarna pustu?ka. Mam prawo to wiedzie?. Mam prawo do prawdy, Istredd.
- Do prawdy? - powt?rzy? gorzko czarodziej. - Ano, mo?e i masz. Tak, mo?e i masz. Nasze prawa s? r?wne. Pustu?ka, pytasz? Przylecia?a o ?wicie, mokra od deszczu. Przynios?a list. Kr?ciutki, znam go na pami??. "?egnaj, Val. Wybacz mi. S? dary, kt?rych nie wolno przyjmowa?, a nie ma we mnie niczego, czym mog?abym ci si? odwdzi?czy?. I to jest prawda, Val. Prawda jest okruchem lodu." No, Geralt? Zadowoli?em ci?? Skorzysta?e? ze swojego prawa?
Wied?min powoli kiwn?? g?ow?.
- Dobrze - rzek? Istredd. - Teraz ja skorzystam z mojego. Bo ja nie przyjmuj? tego listu do wiadomo?ci. Ja nie mog? bez niej... Wol? ju?... Stawaj, do diab?a!
Zgarbi? si? i wyci?gn?? miecz szybkim, zwinnym ruchem, ?wiadcz?cym o wprawie. Pustu?ka zaskrzecza?a.
Wied?min sta? nieruchomo, z opuszczonymi wzd?u? bok?w r?kami.
- Na co czekasz? - szczekn?? czarodziej.
Geralt powoli uni?s? g?ow?, popatrzy? na niego przez chwil?, potem odwr?ci? si? na pi?cie.
- Nie, Istredd - powiedzia? cicho. - ?egnaj.
- Co to ma znaczy?, do cholery?
Geralt zatrzyma? si?.
- Istredd - rzuci? przez rami?. - Nie wci?gaj w to innych. Je?eli musisz, to powie? si? w stajni na lejcach.
- Geralt! - krzykn?? czarodziej, a g?os za?ama? mu si? nagle, uderzy? ucho fa?szyw?, z?? nut?. - Ja nie zrezygnuj?! Nie ucieknie przede mn?! Pojad? za ni? do Vengerbergu, pojad? za ni? na koniec ?wiata, odnajd? j?! Nie zrezygnuj? z niej nigdy! Wiedz o tym!
- ?egnaj, Istredd.
Odszed? w zau?ek, nie odwracaj?c si? ju? ani razu. Szed?, nie zwracaj?c uwagi na ludzi, szybko schodz?cych mu z drogi, na zatrzaskiwane pospiesznie drzwi i okiennice. Nie zauwa?a? nikogo i niczego.
My?la? o li?cie, kt?ry czeka na niego w ober?y.
Przyspieszy? kroku. Wiedzia?, ?e na wezg?owiu ???ka czeka na niego mokra od deszczu, czarna pustu?ka, trzymaj?ca list w zakrzywionym dziobie. Chcia? jak najpr?dzej przeczyta? ten list.
Chocia? zna? jego tre??.