Sapkowski A. DROGA, Z KT?REJ NIE SI? WRACA

Ptak o pstrokatych pi?rkach, siedz?cy na ramieniu Visenny, zaskrzecza?, zatrzepota? skrzyde?kami, z furkotem wzbi? si? i poszybowa? mi?dzy zaro?la. Visenna wstrzyma?a konia, nas?uchiwa?a chwil?, potem ostro?nie ruszy?a wzd?u? le?nej dr??ki.
M??czyzna zdawa? si? spa?. Siedzia? opieraj?c si? plecami o s?up po?rodku rozstaju. Z bli?szej odleg?o?ci Visenna zobaczy?a, ?e oczy ma otwarte. Ju? wcze?niej spostrzeg?a, ?e jest ranny. Prowizoryczny opatrunek, pokrywaj?cy lewe rami? i biceps, przesi?kni?ty by? krwi?, kt?ra jeszcze nie zd??y?a sczernie?.
- Witaj, m?odzie?cze - odezwa? si? ranny, wypluwaj?c d?ugie ?d?b?o trawy. - Dok?d zmierzasz, je?li wolno spyta??
Visennie nie spodoba? si? ten "m?odzieniec". Odrzuci?a kaptur z g?owy.
- Spyta? wolno - odpowiedzia?a - ale wypada?oby uzasadni? ciekawo??.
- Wybaczcie, pani - rzek? m??czyzna, mru??c oczy. - Nosicie m?ski str?j. A co do ciekawo?ci, to jest ona uzasadniona, a jak?e. To jest niezwyk?e rozdro?e. Spotka?a mnie tu interesuj?ca przygoda...
- Widz? - przerwa?a Visenna, patrz?c na nieruchomy, nienaturalnie skr?cony kszta?t, na wp?? zagrzebany w poszyciu nie dalej ni? dziesi?? krok?w od s?upa.
M??czyzna pod??y? za jej spojrzeniem. Potem ich oczy spotka?y si?. Visenna, udaj?c, ?e odgarnia w?osy z czo?a, dotkn??a diademu ukrytego pod opask? z w??owej sk?ry.
- A tak - rzek? ranny spokojnie. - Tam le?y nieboszczyk. Bystre macie oczy. Pewnie uwa?acie mnie za rozb?jnika? Mam racj??
- Nie masz - powiedzia?a Visenna, nie odejmuj?c r?ki od diademu.
- A... - zaj?kn?? si? m??czyzna. - Tak. No...
- Twoja rana krwawi.
- Wi?kszo?? ran ma tak? dziwn? w?a?ciwo?? - u?miechn?? si? ranny. Mia? ?adne z?by.
- Pod opatrunkiem zrobionym jedn? r?k? b?dzie krwawi? d?ugo.
- Czy?by?cie chcieli zaszczyci? mnie swoj? pomoc??
Visenna zeskoczy?a z konia, dr???c obcasem mi?kk? ziemi?.
- Nazywam si? Visenna - powiedzia?a. - Nie zwyk?am robi? nikomu zaszczyt?w. Poza tym nie cierpi?, kiedy kto? zwraca si? do mnie w liczbie mnogiej. Zajm? si? twoj? ran?. Mo?esz wsta??
- Mog?. A musz??
- Nie.
- Visenna - powiedzia? m??czyzna, unosz?c si? z lekka, by u?atwi? jej odwini?cie p??tna. - ?adne imi?. M?wi? ci ju? kto?, Visenna, ?e masz pi?kne w?osy? Ten kolor nazywa si? miedziany, prawda?
- Nie. Rudy.
- Aha. Jak sko?czysz, ofiaruj? ci bukiet z ?ubinu, o, tego, co ro?nie w rowie. A w czasie operacji opowiem ci, ot tak, dla zabicia czasu, co mi si? przydarzy?o. Nadszed?em, wystaw sobie, t? sam? drog? co i ty. Widz?, stoi na rozstaju s?up. O, w?a?nie ten. Do s?upa przymocowana deska. To boli.
- Wi?kszo?? ran ma tak? dziwn? w?a?ciwo??. - Visenna oderwa?a ostatni? warstw? p??tna, nie staraj?c si? by? delikatn?.
- Prawda, zapomnia?em. O czym ja... Ach, tak. Podchodz?, patrz?, na desce napis. Strasznie ko?lawy, zna?em kiedy? ?ucznika, kt?ry potrafi? ?adniejsze litery wysika? na ?niegu. Czytam... A to co ma by?, moja panno? Co to za kamyk? O, do licha. Tego si? nie spodziewa?em.
Visenna powoli przesun??a hematyt wzd?u? rany. Krwawienie usta?o momentalnie. Zamkn?wszy oczy, uchwyci?a rami? m??czyzny obur?cz, mocno dociskaj?c brzegi skaleczenia. Odj??a r?ce - tkanka zros?a si?, pozostawiaj?c zgrubienie i szkar?atn? pr?g?.
M??czyzna milcza?, bacznie si? jej przypatruj?c. Wreszcie podni?s? ostro?nie rami?, rozprostowa? je, potar? szram?, pokr?ci? g?ow?. Naci?gn?? skrwawiony strz?p koszuli i kubrak, wsta?, podj?? z ziemi pas z mieczem, kies? i manierk?, spinany klamr? w kszta?cie smoczego ?ba.
- Tak, to si? nazywa mie? szcz??cie - powiedzia?, nie spuszczaj?c z Visenny oka. - Trafi?em na uzdrowicielk? w samym ?rodku puszczy, w wid?ach Iny i Jarugi, gdzie zwykle ?atwiej o wilko?aka albo, co gorsza, pijanego drwala. Jak b?dzie z zap?at? za leczenie? Chwilowo cierpi? na brak got?wki. Wystarczy bukiet z ?ubinu?
Visenna zignorowa?a pytanie. Podesz?a bli?ej do s?upa, zadar?a g?ow? - deska przybita by?a na wysoko?ci wzroku m??czyzny.
- "Ty, kt?ry nadejdziesz od zachodu - przeczyta?a na g?os. - W lewo p?jdziesz, wr?cisz. W prawo p?jdziesz, wr?cisz. Wprost p?jdziesz, nie wr?cisz". Bzdury.
- Dok?adnie to samo pomy?la?em - zgodzi? si? m??czyzna, otrzepuj?c nogawki z igliwia. - Znam te okolice. Prosto, to jest na wsch?d, idzie si? ku prze??czy Klamat, na kupiecki trakt. Niby dlaczego nie mo?na stamt?d wr?ci?? Takie ?adne dziewcz?ta spragnione zam??p?j?cia? Tania gorza?ka? Wakuj?ce stanowisko burmistrza?
- Nie trzymasz si? tematu, Korin.
M??czyzna otworzy? usta, zdumiony do granic.
- Skad wiesz, ?e nazywam si? Korin?
- Sam mi to m?wi?e? przed chwil?. Opowiadaj dalej.
- Tak? - M??czyzna spojrza? na ni? podejrzliwie. - Doprawdy? No, mo?e... Na czym sko?czy?em? Aha. Czytam wi?c i dziwi? si?, co za baran wymy?li? ten napis. Naraz, s?ysz?, kto? be?koce i mruczy za moimi plecami. Ogl?dam si?, babule?ka, siwiute?ka, zgarbiona, z kijaszkiem, a jak?e. Pytam grzecznie, co jej jest. Ona mamroce: "G?odnam, cny rycerzyku, od ?witania na z?b nie by?o co wzi??". Zgaduj?, ma babule?ka jeszcze minimum jeden z?b. Wzruszy?em si? jak nie wiem co, bior? wi?c z sakwy chleba k?sek i po?ow? w?dzonego leszcza, kt?rego dosta?em od rybak?w nad Jarug?, i daj? starowince. Ta siada, mamle, chrz?ka, wypluwa o?ci. Ja nadal ogl?dam ten dziwny drogowskaz. Naraz babcia odzywa si?: "Dobry?, rycerzyku, poratowa?e? mnie, nagroda ci? nie minie". Chcia?em jej powiedzie?, gdzie mo?e sobie wsadzi? swoj? nagrod?, a babka m?wi: "Zbli? si?, mam ci co? rzec do ucha, wa?n? tajemnic? odkry?, jak wielu dobrych ludzi od nieszcz??cia wybawi?, s?aw? zyska? i bogactwo".
Visenna westchn??a, siad?a obok rannego. Podoba? jej si?, wysoki, jasnow?osy, z poci?g?? twarz? i wydatnym podbr?dkiem. Nie ?mierdzia? jak zwykle m??czy?ni, kt?rych spotyka?a. Odp?dzi?a natr?tn? my?l, ?e za d?ugo w??czy si? samotnie po lasach i go?ci?cach. Korin ci?gn?? opowie??:
- Ha, pomy?la?em sobie - m?wi? - klasyczna okazja si? trafia. Je?li babka nie ma sklerozy, a ma wszystkie klepki, to mo?e i b?dzie z tego zysk dla biednego wojaka. Schylam si?, nadstawiam ucha jak kto g?upi. No i gdyby nie refleks, dosta?bym prosto w grdyk?. Odskoczy?em, krew sika mi z ramienia jak z fontanny pa?acowej, a babka sunie z no?em, wyj?c, parskaj?c i pluj?c. Ci?gle jeszcze nie uwa?a?em, ?e to powa?na sprawa. Poszed?em w zwarcie, by pozbawi? j? przewagi, i czuj?, ?e to ?adna staruszka. Piersi twarde jak krzemienie...
Korin zerkn?? w stron? Visenny, by sprawdzi?, czy si? nie czerwieni. Visenna s?ucha?a z grzecznym wyrazem zaciekawienia na twarzy.
- O czym to ja... Aha. My?la?em, zwal? j? z n?g i rozbroj?, ale gdzie tam. Silna jak ry?. Czuj?, za moment wysmyknie mi si? jej r?ka z no?em. Co by?o robi?? Odepchn??em j?, cap za miecz... Nadzia?a si? sama.
Visenna siedzia?a milcz?c, z r?k? u czo?a, niby w zadumie poprawi?a w??ow? opask?.
- Visenna? M?wi?, jak by?o. Wiem, ?e to kobieta i g?upio mi, ale niech skonam, je?li to by?a normalna kobieta. Natychmiast po tym, jak upad?a, odmieni?a si?. Odm?odnia?a.
- Iluzja - rzek?a Visenna w zamy?leniu.
- ?e co?
- Nic - Visenna wsta?a, podesz?a do zw?ok le??cych w paprociach.
- Tylko popatrz. - Korin stan?? obok. - Baba jak pos?g w pa?acowej fontannie. A by?a zgarbiona i pomarszczona jak zad stuletniej krowy. Niech mnie...
- Korin - przerwa?a Visenna - nerwy masz mocne?
- H?? A co maj? do tego moje nerwy? Owszem, je?li ci? to interesuje, nie narzekam.
Visenna zdj??a opask? z czo?a. Klejnot w diademie rozjarzy? si? mlecznym blaskiem. Stan??a nad zw?okami, wyci?gn??a r?ce, zamkn??a oczy. Korin przygl?da? si? jej z p??otwartymi ustami. Visenna pochyli?a g?ow?, szepta?a co?, czego nie rozumia?.
- Grealghane! - krzykn??a nagle.
Paprocie zaszele?ci?y gwa?townie. Korin odskoczy? dobywaj?c miecza, zamieraj?c w obronnej pozycji. Zw?oki zatrzepota?y.
- Grealghane! M?w!
- Aaaaaaaa! - rozleg? si? z paproci narastaj?cy ochryp?y wrzask. Trup wygi?? si? w kab??k, nieledwie lewitowa?, dotykaj?c ziemi plecami i czubkiem g?owy. Wrzask ?cich?, zacz?? si? rwa?, przechodzi? w gard?owy be?kot, urywane j?ki i krzyki, stopniowo nabieraj?ce kadencji, ale absolutnie niezrozumia?e. Korin poczu? na plecach zimn? stru?k? potu, dra?ni?c? jak pe?zn?ca g?sienica. Zaciskaj?c pi??ci, by powstrzyma? mrowienie w przedramionach, ca?? si?? woli walczy? z przemo?nym pragnieniem ucieczki w g??b lasu.
- Oggg... nnnn... nngammm - wybe?kota? trup, dr?c ziemi? paznokciami, bulgoc?c krwawymi ba?kami, p?kaj?cymi na wargach. - Nam... eeeggg...
- M?w!
Z wyci?gni?tych d?oni Visenny s?czy? si? m?tnawy strumie? ?wiat?a, w kt?rym wirowa? i k??bi? si? kurz. Z paproci frun??y w g?re suche listki i ?d?b?a. Trup zach?ysn?? si?, zamlaska? i nagle przem?wi?. Zupe?nie wyra?nie.
- ...rozstajach sze?? mil od Klucza w po?udnie najdalej. Poo... Posy?a?. Kr?gu. Ch?opaka. Spra... ggg... Aaaza?. Kaza?.
- Kto?! - krzykn??a Visenna. - Kto kaza?? M?w!
- Fffff... ggg... genal. Wszystkie pisma, listy, amulety. Pier... ?cienie.
- M?w!
- ...rze??czy. Ko?ciej. Ge... nal. Zabra? listy. Per... gaminy. Przyjdzie z maaaaaaaaa! Eeeeeeeee! Nyyyyyyyyy!!!
Be?kotliwy g?os zawibrowa?, rozp?yn?? si? w przera?aj?cym wrzasku. Korin nie wytrzyma?, rzuci? miecz, zamkn?? oczy i przycisn?? d?onie do uszu. Sta? tak, dop?ki nie poczu? na ramieniu dotkni?cia. Drgn?? pot??nie, ca?ym cia?em, jakby kto? z?apa? go za genitalia.
- Ju? po wszystkim - powiedzia?a Visenna, ocieraj?c pot z czo?a. - Pyta?am, jakie masz nerwy.
- Co za dzie? - wyst?ka? Korin. Podni?s? miecz, schowa? go do pochwy, staraj?c si? nie patrze? w stron? nieruchomego ju? cia?a.
- Visenna?
- S?ucham?
- Chod?my st?d. Jak najdalej od tego miejsca.

II

Jechali we dw?jk? na koniu Visenny le?nym duktem, zaro?ni?tym i wyboistym. Ona z przodu, w siodle, Korin na oklep, z ty?u, obejmuj?c j? w talii. Visenna ju? dawno przywyk?a bez skr?powania cieszy? si? drobnymi przyjemno?ciami, sporadycznie ofiarowywanymi przez los, z zadowoleniem opiera?a wi?c plecy o pier? m??czyzny. Milczeli oboje.
- Visenna - Korin zdecydowa? si? pierwszy, po blisko godzinie.
- S?ucham.
- Nie jeste? tylko uzdrowicielk?. Jeste? z Kr?gu?
- Tak.
- S?dz?c po tym... pokazie, mistrzem?
- Tak.
Korin pu?ci? jej tali? i przytrzyma? si? ??ku siod?a. Visenna zmru?y?a oczy z gniewu. Oczywi?cie nie dostrzeg? tego.
- Visenna?
- S?ucham?
- Zrozumia?a? co? z tego, co ta... co to... m?wi?o?
- Niewiele.
Znowu milczeli. Pstrokaty ptak, przelatuj?cy nad nimi w?r?d listowia, zaskrzecza? g?o?no.
- Visenna?
- Korin, zr?b mi przyjemno??.
- H??
- Przesta? gada?. Chc? pomy?le?.
Dukt sprowadzi? ich prosto w d??, w w?w?z, w koryto p?ytkiego strumienia, leniwie przemykaj?cego w?r?d g?az?w i czarnych pni w przenikliwym zapachu mi?ty i pokrzywy. Ko? ?lizga? si? na kamieniach pokrytych osadem gliny i mu?u. Korin, by nie spa??, ponownie uchwyci? tali? Visenny. Odp?dzi? natr?tn? my?l, ?e za d?ugo w??czy si? samotnie po lasach i go?ci?cach.

III

Osada by?a typow? ulic?wk?, przytulon? do zbocza g?ry, rozwleczon? wzd?u? traktu, s?omian?, drewnian? i brudn?, przycupni?t? w?r?d krzywych p?ot?w. Gdy nadjechali, psy podnios?y jazgot. Ko? Visenny cz?apa? spokojnie ?rodkiem drogi, nie zwracaj?c uwagi na zajad?e kundle wyci?gaj?ce spienione pyski ku jego p?cinom.
Pocz?tkowo nie widzieli nikogo. Potem zza p?ot?w, z dr??ek wiod?cych na gumna, pojawili si? mieszka?cy - podchodzili wolno, bosi i chmurni. Nie?li wid?y, dr?gi, cepy. Kt?ry? schyli? si?, podni?s? kamie?.
Visenna wstrzyma?a konia, unios?a r?k?. Korin spostrzeg?, ?e w d?oni trzyma ma?y z?oty no?yk w kszta?cie sierpa.
- Jestem uzdrowicielk? - powiedzia?a wyra?nie i d?wi?cznie, cho? wcale nieg?o?no.
Ch?opi opu?cili bro?, zaszemrali, spojrzeli po sobie. By?o ich coraz wi?cej. Kilku bli?szych zdj??o czapki.
- Jak zowie si? to sio?o?
- Klucz - pad?o z ci?by po chwili ciszy.
- Kto starszy nad wami?
- Topin, wielmo?na pani. O, tamta cha?upa.
Nim ruszyli, przez szpaler rolnik?w przecisn??a si? kobieta z niemowl?ciem na r?ku.
- Pani... - j?kn??a, dotykaj?c nie?mia?o kolana Visenny. - C?rka... A? gorzeje z gor?czki...
Visenna zeskoczy?a z kulbaki, dotkn??a g??wki dziecka, zamkn??a oczy.
- Jutro b?dzie zdrowa. Nie owijaj jej tak ciep?o.
- Dzi?ki, wielmo?na... Stokrotne...
Topin, starszy osady, by? ju? na podw?rku i w?a?nie zastanawia? si?, co pocz?? z wid?ami, kt?re trzyma? w pogotowiu. Wreszcie zgarn?? nimi ze schod?w kurze ?ajno.
- Wybaczcie - rzek?, odstawiaj?c wid?y pod ?cian? cha?upy. - Pani. I wy, wielmo?ny. Czas niepewny taki... Do ?rodka prosz?. Na pocz?stunek upraszam.
Weszli.
Topinowa kobieta, holuj?c uczepion? sp?dnicy dw?jk? s?omianow?osych dziewuszek, poda?a jajecznic?, chleb i zsiad?e mleko, po czym znik?a w komorze. Visenna, w odr??nieniu od Korina, jad?a ma?o, siedzia?a zas?piona i cicha. Topin przewraca? oczami, drapa? si? w r??ne miejsca i gada?.
- Czas niepewny. Niepewny. Bieda nam, wielmo?ni. My owce na runo hodujem, na sprzeda? to runo, a nynie kupc?w nie ma, tedy wybijamy stada, runne owce bijem, by do garnka co w?o?y?. Dawniej kupce po jaszm?, po kamie? zielony chodzili do Amellu, przez prze??cz, tam?j kopalnie s?. Tam?j jaszm? dobywaj?. A jak kupce szli, to i runo brali, p?acili, r??ne dobro ostawiali. Nie ma nynie kupc?w. Nawet soli nie ma, co ubijem, we trzy dni zje?? musim.
- Omijaj? was karawany? Dlaczego? - Visenna w zamy?leniu co jaki? czas dotyka?a opaski na czole.
- A omijaj? - burkn?? Topin. - Zamkni?ta droga do Amellu, na prze??czy rozsiad? si? przekl?ty ko?ciej, ?ywej duszy nie przepu?ci. To jak tam kupcom i??? Na ?mier??
Korin zamar? z ?y?k? zawieszon? w powietrzu.
- Ko?ciej? Co to jest ko?ciej?
- A bo to ja wiem? Ko?ciej, m?wi?, ludojad. Na prze??czy pono siedzi.
- I nie przepuszcza karawan?
Topin rozejrza? si? po izbie.
- Niekt?re ino. M?wi?, swoje. Swoje puszcza.
Visenna zmarszczy?a czo?o.
- Jak to... swoje?
- Ano swoje - zamrucza? Topin i poblad?. - Ludziskom z Amellu jeszcze gorzej ni?li nam. Nas cho? b?r nieco po?ywi. A tamci na go?ej skale siedz? i ino to maj?, co im ko?ciejowi za jaszm? sprzedadz?. Okrutnie, po zb?jecku pono za ka?de dobro p?aci? ka??, ale co tamtym z Amellu czyni?? Przecie jaszmy je?? nie b?d?.
- Jacy "ko?ciejowi"? Ludzie?
- Ludzie i vrany, i insi. Zbiry to, pani. Oni do Amellu wo?? to, co nam pobior?, tam na jaszm? i kamie? zielony mieniaj?. A nam si?? bior?. Po sio?ach, bywa?o, grabili, gwa?cili dziewki, a przeciwi? si? kto, mordowali, z dymem puszczali ludzi. Zbiry. Ko?ciejowi.
- Ilu ich? - odezwa? si? Korin.
- Kto by ich tam, panie wielmo?ny, liczy?. Broni? si? sio?a, kupy trzymaj?. Co z tego, kiedy w nocy nalec?, podpal?. Lepiej ju? nieraz da?, czego chc?. Bo m?wi?...
Topin poblad? jeszcze bardziej, zadygota? ca?y.
- Co m?wi?, Topin?
- M?wi?, ?e ko?ciej, je?li go roze?li?, wylezie z prze??czy i p?jdzie ku nam, ku dolinom.
Visenna wsta?a raptownie, twarz mia?a zmienion?. Korina przeszy? dreszcz.
- Topin - powiedzia?a czarodziejka. - Gdzie tu ku?nia najbli?sza? Ko? m?j podkow? zgubi? na trakcie.
- Za osad? dalej, pod lasem. Tam?j ku?nia jest i stajnia.
- Dobrze. Teraz id?, popytaj, gdzie kto chory lub ranny.
- Dzi?ki niech wam b?d?, dobrodziejko wielmo?na.
- Visenna - odezwa? si? Korin, gdy tylko za Topinem zamkn??y si? drzwi. Druidka odwr?ci?a si?, spojrza?a na niego.
- Tw?j ko? ma wszystkie podkowy w porz?dku.
Visenna milcza?a.
- Jaszma to oczywi?cie jaspis, a zielony kamie? to jadeit, z kt?rego s?yn? kopalnie w Amell - ci?gn?? Korin. - A do Amell mo?na doj?? tylko przez Klamat, przez prze??cz. Drog?, z kt?rej si? nie wraca. Co m?wi?a nieboszczka na rozdro?u? Dlaczego chcia?a mnie zabi??
Visenna nie odpowiedzia?a.
- Nic nie m?wisz? Nie szkodzi. I tak wszystko zaczyna si? pi?knie wyja?nia?. Babule?ka z rozstaju czeka?a na kogo?, kto zatrzyma si? przed g?upim napisem, zakazuj?cym dalszego marszu na wsch?d. To by?a pierwsza pr?ba: czy przybysz umie czyta?. Potem babka upewnia si? jeszcze: kt??, je?li nie dobry samarytanin z Kr?gu Druid?w, wspomo?e w dzisiejszych czasach g?odn? staruszk?? Ka?dy inny, g?ow? daj?, odebra?by jej jeszcze i kijaszek. Chytra babcia bada dalej, zaczyna gaworzy? o biednych ludziach w nieszcz??ciu, potrzebuj?cych pomocy. Podr??ny, zamiast pocz?stowa? j? kopniakiem i plugawym s?owem, jak uczyni?by to zwyk?y, szary mieszkaniec tych okolic, s?ucha w napi?ciu. Tak, my?li babcia, to on. Druid id?cy rozprawi? si? z band? prze?laduj?c? okolic?. A ?e ponad wszelk? w?tpliwo?? sama jest nas?ana przez ow? band?, si?ga po n??. Ha! Visenna! Czy? ja nie jestem nadprzeci?tnie inteligentny?
Visenna nie odpowiedzia?a. Sta?a z g?ow? odwr?con? w stron? okna. Widzia?a - p??przezroczyste b?ony z rybich p?cherzy nie stanowi?y przeszkody dla jej wzroku - pstrokatego ptaka siedz?cego na wi?niowym drzewku.
- Visenna?
- S?ucham.
- Co to jest ko?ciej?
- Korin - rzek?a Visenna ostro, odwracaj?c si? ku niemu. - Dlaczego si? mieszasz do nie swoich spraw?
- Pos?uchaj - Korin ani troch? nie przej?? si? jej tonem. - Jestem ju? wmieszany w twoje, jak m?wisz, sprawy. Tak wysz?o, ?e chciano mnie zar?n?? zamiast ciebie.
- Przypadkowo.
- My?la?em, ?e czarodzieje nie wierz? w przypadki, tylko w magiczne przyci?ganie, sploty wydarze? i r??ne takie. Zauwa?, jedziemy na jednym koniu. Fakt i przeno?nia zarazem. Kr?tko... Oferuj? ci pomoc w misji, kt?rej celu si? domy?lam. Odmow? potraktuj? jako przejaw arogancji. M?wiono mi, ?e wy, z Kr?gu, mocno lekcewa?ycie sobie zwyk?ych ?miertelnik?w.
- To k?amstwo.
- ?wietnie si? sk?ada - Korin wyszczerzy? z?by. - Nie tra?my zatem czasu. Jed?my do ku?ni.

IV

Mikula solidniej uchwyci? pr?t obc?gami i obr?ci? go w ?arze.
- Dmij, Czop! - rozkaza?.
Czeladnik zawis? na d?wigni miecha. Jego puco?owata twarz b?yszcza?a od potu. Pomimo szeroko otwartych drzwi w ku?ni by?o niezno?nie gor?co. Mikula przerzuci? pr?t na kowad?o, kilkoma mocnymi uderzeniami m?ota rozp?aszczy? koniec.
Stelmach Radim, siedz?cy na nie obrobionym pie?ku brzozowym, r?wnie? si? poci?. Rozpi?? sukman? i wyci?gn?? koszul? ze spodni.
- Dobrze wam gada?, Mikula - powiedzia?. - Wam bijatyka nie nowina. Ka?dy wie, ?e?cie nie ca?e ?ycie w ku?ni kuli. Pono? dawniej ?by t?ukli?cie, nie ?elazo.
- To i cieszy? si? powinni?cie, ?e takiego macie w gromadzie - rzek? kowal. - Po raz wt?ry m?wi? wam, ?e nie b?d? wi?cej tamtym w pas si? k?ania?. Ani robi? na nich. Nie p?jdziecie ze mn?, zaczn? sam albo z takimi, co krew, nie podpiwek, maj? w ?y?ach. W lasy zapadniem, b?dziem ich po jednemu pra?, jak kt?rego nadybiem. Ilu ich? Trzydziestu? Mo?e i tego nie. A si?? po tej stronie prze??czy ile? Ch?op?w mocnych? Dmij, Czop!
- Przecie dm?!
- Ra?niej!
M?ot dzwoni? o kowad?o rytmicznie, nieledwie melodyjnie. Czop d?? w miech. Radim wysmarka? si? w palce, wytar? d?o? o cholew?.
- Dobrze wam gada? - powt?rzy?. - A ilu to z Klucza p?jdzie?
Kowal opu?ci? m?ot, milcza?.
- Takem my?la? - rzek? stelmach. - Nikt nie p?jdzie.
- Klucz sio?o ma?e. Mieli?cie wybada? w Porogu i w Kaczanie.
- Tak i bada?em. M?wi?em wam, jak jest. Bez wojak?w z Mayeny ludzie nie rusz?. Niekt?rzy gadaj? tak: co nam tamci, vrany, bobo?aki, tych na wid?y mo?emy we trzy migi wzi??, ale co czyni?, gdy ko?ciej na nas p?jdzie? W b?r umyka?. A cha?upy, dobytek? Na plecy nie we?miemy. A na ko?cieja nie nasza moc, to wiecie.
- Sk?d mam wiedzie??! Widzia? go kto?! - krzykn?? kowal. - Mo?e wcale nie ma nijakiego ko?cieja? Tylko strachu chc? wam do rzyci nagoni?, kmiotkom? Widzia? go kto?
- Nie gadajcie, Mikula - Radim schyli? g?ow?. - Sami wiecie, ?e z kupcami w ochron? nie byle jakie zabijaki chodzi?y, obwieszone ?elazem, istne rezuny. A wr?ci? kt?ry z prze??czy? Ani jeden. Nie, Mikula. Trzeba czeka?, m?wi? wam. Da komes z Mayeny pomoc, wtedy inna sprawa b?dzie.
Mikula od?o?y? m?ot, ponownie w?o?y? pr?t w palenisko.
- Nie przyjdzie wojsko z Mayeny - powiedzia? ponuro. - Pobili si? panowie mi?dzy sob?. Mayena z Razwanem.
- O co?
- A bo to wyrozumiesz, o co i po co si? wielmo?ni bij??! Po mojemu, z nud?w, kpy zaprza?e! - wrzasn?? kowal. - Widzieli?cie go, komesa! Za co my jemu, gadowi, danin? p?acim?
Wyrwa? pr?t z ?aru, a? sypn??y si? iskry, wywin?? nim w powietrzu. Czop odskoczy?. Mikula chwyci? m?ot, waln?? raz, drugi, trzeci.
- Jak komes ch?opaka mojego wygna?, do Kr?gu tamtejszego go pos?a?em, pomocy prosi?. Do druid?w.
- Do czarownik?w? - spyta? stelmach z niedowierzaniem. - Mikula?
- Do nich. Ale ch?opak nie wr?ci? jeszcze.
Radim pokr?ci? g?ow?, wsta?, podci?gn?? spodnie.
- Nie wiem, Mikula, nie wiem. Nie na moj? to g?ow?. Ale i tak na to samo wychodzi. Czeka? trzeba. Ko?czcie robot?, wraz jad?, trzeba mi...
Przed ku?ni? na podw?rzu zar?a? ko?.
Kowal zamar? z m?otem wzniesionym nad kowad?em. Stelmach zaszcz?ka? z?bami, zblad?. Mikula spostrzeg?, ?e dr?? mu r?ce, wytar? je bezwiednie o sk?rzany fartuch. Nie pomog?o. Prze?kn?? ?lin? i ruszy? ku wyj?ciu, w kt?rym wyra?nie rysowa?y si? sylwetki je?d?c?w. Radim i Czop poszli za nim, bardzo blisko, z ty?u. Wychodz?c, kowal opar? pr?t o s?up przy drzwiach.
Widzia? sze?ciu, wszystkich konno, w przeszywanicach nabijanych ?elaznymi p?ytkami, kolczugach, sk?rzanych he?mach ze stalowymi nosalami, wchodz?cymi prost? lini? metalu pomi?dzy ogromne rubinowoczerwone oczy zajmuj?ce po?ow? twarzy. Siedzieli na koniach nieruchomo, jakby niedbale. Mikula, biegaj?c spojrzeniem od jednego do drugiego, widzia? ich bro? - kr?tkie dzidy o szerokim ostrzu. Miecze z dziwacznie wykut? gard?. Berdysze. Z?bate gizarmy.
Na wprost wej?cia do ku?ni sta?o dw?ch. Wysoki vran na siwku okrytym zielonym kropierzem, ze znakiem s?o?ca na he?mie. I drugi...
- Mate?ko - szepn?? Czop za plecami kowala. I zachlipa?.
Drugi je?dziec by? cz?owiekiem. Mia? na sobie ciemnozielony vra?ski p?aszcz, ale spod dziobowatego he?mu patrzy?y na nich blade, niebieskie - nie czerwone - oczy. W oczach tych kry?o si? tyle zimnego, oboj?tnego okrucie?stwa, ?e Mikul? przeszy? potworny strach wdzieraj?cy si? zimnem do trzewi, mdl?cy, sp?ywaj?cy mrowieniem do po?ladk?w. Nadal by?o cicho. Kowal s?ysza? bzykanie much k??bi?cych si? nad kup? nawozu za p?otem.
Cz?owiek w he?mie z dziobem przem?wi? pierwszy.
- Kt?ry z was jest kowalem?
Pytanie by?o bezsensowne, sk?rzany fartuch i postura Mikuli zdradza?y go na pierwszy rzut oka. Kowal milcza?. Uchwyci? okiem kr?tki gest, jaki bladooki wykona? do jednego z vran?w. Vran przechyli? si? w kulbace i machn?? na odlew gizarm? trzyman? w po?owie drzewca. Mikula skurczy? si?, odruchowo kryj?c g?ow? w ramiona. Cios nie by? jednak przeznaczony dla niego. Brzeszczot ugodzi? Czopa w szyj? i wci?? si? sko?nie, g??boko, druzgoc?c obojczyk i kr?gi. Ch?opiec run?? plecami na ?cian? ku?ni, zatoczy? si? na s?up przy drzwiach i zwali? si? na ziemi? w samym wej?ciu.
- Pyta?em - przypomnia? cz?owiek w dziobowatym he?mie, nie spuszczaj?c z Mikuli oka. D?oni? w r?kawicy dotyka? topora zawieszonego u siod?a. Dwaj vranowie, stoj?cy najdalej, krzesali ogie?, zapalali smolne ?uczywa, rozdawali innym. Spokojnie, bez po?piechu, st?pa, okr??ali ku?ni?, przyk?adali ?agwie do strzechy.
Radim nie wytrzyma?. Zakry? twarz d?o?mi, zaszlocha? i ruszy? prosto przed siebie, pomi?dzy dwa konie. Gdy zr?wna? si? z wysokim vranem, ten z rozmachem wbi? mu dzid? w brzuch. Stelmach zawy?, upad?, dwukrotnie podkurczy? i rozprostowa? nogi. Znieruchomia?.
- No i co, Mikula, czy jak ci tam - powiedzia? bladooki. - Zosta?e? sam. I po co ci to by?o? Ludzi buntowa?, po pomoc gdzie? tam posy?a?? My?la?e?, ?e si? nie dowiemy? G?upi jeste?. S? po wsiach i tacy, co donios?, byle si? przypodoba?.
Strzecha na ku?ni trzeszcza?a, st?ka?a, bucha?a brudnym ???tawym dymem, wreszcie hukn??a, rykn??a p?omieniami, sypn??a iskrami, czkn??a pot??nym oddechem ?aru.
- Twojego czeladnika dopadli?my, wy?piewa?, dok?d go posy?a?e?. Na tego, co ma przyj?? z Mayeny, te? czekamy - kontynuowa? cz?owiek w he?mie z dziobem. - Tak, Mikula. Wepchn??e? sw?j parszywy nos tam, gdzie nie nale?a?o go wpycha?. Za to spotka ci? zaraz powa?na nieprzyjemno??. Tak my?l?, ?e warto by ci? wbi? na pal. Znajdzie si? tu w obej?ciu jaki? przyzwoity pal? Albo jeszcze lepiej: zawiesimy ci? za nogi na drzwiach stodo?y i obedrzemy ze sk?ry jak w?gorza.
- Dobra, dosy? tego gadania - rzek? wysoki vran ze s?o?cem na he?mie, ciskaj?c swoj? ?agiew w otwarte drzwi ku?ni. - Zaraz zleci si? tu ca?a wie?. Ko?czmy z nim raz dwa, zabierajmy konie ze stajni i odje?d?ajmy. Sk?d to si? bierze w was, ludziach, to zami?owanie do katowania, do zadawania m?ki? W dodatku niepotrzebnej? Dalej, ko?cz z nim.
Bladooki nie odwr?ci? g?owy w stron? vrana. Pochyli? si? w siodle, napar? koniem na kowala.
- W?a? - powiedzia?. W jego bladych oczach tli?a si? rado?? mordercy. - Do ?rodka. Nie mam czasu, aby oprawi? ci? jak nale?y. Ale mog? ci? przynajmniej usma?y?.
Mikula zrobi? krok do ty?u. Na plecach czu? ?ar p?on?cej ku?ni, hucz?cej padaj?cymi ze stropu belkami. Jeszcze jeden krok. Potkn?? si? o cia?o Czopa i o pr?t, kt?ry ch?opak przewr?ci?, padaj?c.
Pr?t.
Kowal schyli? si? b?yskawicznie, ucapi? ci??kie ?elazo i nie prostuj?c si?, z do?u, z ca?? si??, jak? wyzwoli?a w nim nienawi??, cisn?? pr?t prosto w pier? bladookiego. D?utowato wykute ostrze przebi?o kolczug?. Mikula nie czeka?, a? cz?owiek zwali si? z konia. Run?? przed siebie, na skos przez podw?rze. Za nim wrzask, t?tent. Dopad? drewutni, wczepi? si? palcami w k?onic? opart? o ?cian?, natychmiast, z p??obrotu, na ?lepo, uderzy?. Cios spad? prosto na pysk siwka w zielonym kropierzu. Ko? stan?? d?ba, zwalaj?c w py? podw?rka vrana ze s?o?cem na he?mie. Mikula uchyli? si?, kr?tka w??cznia hukn??a w ?cian? drewutni, zadygota?a. Drugi vran, dobywaj?c miecza, spi?? konia, uchodz?c przed ?wiszcz?cym zamachem k?onicy. Trzej nast?pni szar?owali, wrzeszcz?c, wywijaj?c broni?. Mikula st?kn??, otaczaj?c si? straszliwym m?y?cem ci??kiego dr?ga. Trafi? co?, znowu konia, kt?ry zar?a? i zata?czy? na tylnych nogach. Vran utrzyma? si? w siodle.
Nad p?otem, od strony lasu, przelecia? ko?, wyci?gni?ty w skoku, zderzaj?c si? z siwkiem w zielonym kropierzu. Siwek sp?oszy? si?, targn?? wodzami, przewracaj?c wysokiego vrana usi?uj?cego go dosi???. Mikula, nie wierz?c w?asnym oczom, spostrzeg?, ?e nowy je?dziec rozdwaja si? - na pokurcza w kapturze, pochylonego nad ko?skim karkiem i na jasnow?osego m??czyzn? z mieczem, siedz?cego z ty?u.
D?uga, w?ska klinga miecza opisa?a dwa p??kola, dwie b?yskawice. Dw?ch vran?w zmiot?o z siode?, run?li na ziemi? w ob?okach kurzu. Trzeci, zap?dzony a? pod drewutni?, odwr?ci? si? ku dziwnej parze i dosta? sztych pod brod?, tu? ponad stalowy napier?nik. Ostrze miecza zal?ni?o, na moment wyzieraj?c z karku. Jasnow?osy ze?lizn?? si? z konia i przebieg? przez podw?rze, odcinaj?c wysokiego vrana od jego wierzchowca. Vran doby? miecza.
Pi?ty vran kr?ci? si? po?rodku podw?rza, usi?uj?c opanowa? ta?cz?cego konia, bocz?cego si? na p?on?c? ku?ni?. Ze wzniesionym berdyszem rozgl?da? si?, waha?. Wreszcie wrzasn??, uderzy? konia ostrogami i run?? na pokurcza uczepionego ko?skiej grzywy. Mikula zobaczy?, jak malec odrzuca kaptur i zrywa z czo?a opask?, zorientowa? si?, jak bardzo si? myli?. Dziewczyna wstrz?sn??a rud? grzyw? w?os?w i krzykn??a niezrozumiale, wyci?gaj?c d?o? w stron? szar?uj?cego vrana. Z jej palc?w trysn??a cienka stru?ka ?wiat?a jasnego jak rt??. Vran wyfrun?? z siod?a, zatoczy? w powietrzu ?uk i zwali? si? na piasek. Jego ubranie dymi?o. Ko?, bij?c w ziemi? wszystkimi czterema kopytami, r?a?, trz?s? ?bem.
Wysoki vran ze s?o?cem na he?mie cofa? si? powoli przed jasnow?osym ku p?on?cej ku?ni, zgarbiony, obie r?ce - w prawej miecz - wyci?gaj?c przed siebie. Jasnow?osy przyskoczy?, ?ci?li si? raz, drugi. Miecz vrana polecia? w bok, a on sam, g?ow? do przodu, zawis? na przeszywaj?cym go ostrzu. Jasnow?osy cofn?? si?, szarpn??, wyrwa? kling? miecza. Vran upad? na kolana, przechyli? si?, zary? twarz? w ziemi?.
Je?dziec wysadzony z siod?a b?yskawic? rudow?osej uni?s? si? na czworaki, maca? dooko?a w poszukiwaniu broni. Mikula otrz?sn?? si? z zaskoczenia, zrobi? dwa kroki, wzni?s? k?onic? i spu?ci? j? na kark powalonego. Chrupn??a ko??.
- Niepotrzebnie - us?ysza? tu? obok siebie.
Dziewczyna w m?skim stroju by?a piegowata i zielonooka. Na jej czole b?yszcza? dziwny klejnot.
- Niepotrzebnie - powt?rzy?a.
- Pani wielmo?na - zaj?kn?? si? kowal, trzymaj?c sw?j dr?g jak gwardzista halabard?. - Ku?nia... Spalili. Ch?opaka zabili, zasiekli. I Radima. Zasiekli, zb?je. Pani...
Jasnow?osy obr?ci? nog? cia?o wysokiego vrana, przyjrza? mu si?, po czym podszed?, chowaj?c miecz.
- No, Visenna - powiedzia?. - Teraz to ju? wmiesza?em si? na dobre. Jedno, co mnie niepokoi, to czy aby por?ba?em tych, co trzeba.
- Ty? jest kowal Mikula? - spyta?a Visenna, zadzieraj?c g?ow?.
- Ja. A wy?cie z Druidzkiego Kr?gu, wielmo?ni? Z Mayeny?
Visenna nie odpowiedzia?a. Patrzy?a na skraj lasu, na zbli?aj?c? si? biegiem gromad? ludzi.
- To swoi - rzek? kowal. - Z Klucza.

V

- Dostalim trzech! - grzmia? czarnobrody przyw?dca grupy z Poroga, potrz?saj?c kos? osadzon? na sztorc. - Trzech, Mikula! Za dziewkami na pola przygnali i tam my ich... Jeden ledwo zdo?a? uj??, konia dopad?, psi syn!
Jego ludzie, st?oczeni na polanie wewn?trz kr?gu ognisk znacz?cych czer? nocnego nieba punkcikami lec?cych iskier, wrzeszczeli, pohukiwali, wymachiwali or??em. Mikula wzni?s? r?ce, ucisza?, chc?c pos?ucha? dalszych relacji.
- Do nas wczoraj z wieczora przyskaka?o czterech - rzek? stary, chudy jak tyka so?tys z Kaczana. - Po mnie. Musia? kto? donie??, ?em si? z wami zgadywa?, kowalu. Zd??y?em na stryszek w stodole, drabin? wci?g?em, wid?y w gar??, chod?cie, wo?am, psie krwie, no, kt?ry, wo?am. Wzi?li si? stod??k? pali?, ju? by po mnie by?o, ale ludziska nie strzymali, poszli na nich kup?. Tamci w konie, przebili si?. Naszych paru pad?o, ale jednego z siod?a zmietlim.
- ?yw? - spyta? Mikula. - S?a?em wam, ?eby kt?rego ?ywym wzi??.
- Eeee - ?achn?? si? tykowaty. - Nie zd??ylim. Baby wzi??y wrz?tku, podlecia?y pierwsze...
- Zawszem m?wi?, ?e w Kaczanie gor?ce baby - mrukn?? kowal, drapi?c si? w kark. - A tego, co donosi??
- Znale?lim - kr?tko rzek? chudzielec, nie wdaj?c si? w szczeg??y.
- Dobrze. A teraz s?uchajcie, gromada. Gdzie tamci siedz?, wiemy ju?. Na podg?rzu, obok owczarskich sza?as?w, s? jamy w skale. Tam?j zb?je zapad?y i tam ich dostaniemy. Siana, chrustu we?miem na wozy, wykurzymy ich jak borsuk?w. Drog? zasiekiem zawalim, nie ujd?. Takem z tym oto rycerzem, co si? zwie Korin, uradzi?. A i mnie, jako wiecie, wojaczka nie pierwszyzna. Z wojewod? Grozimem na vran?w chadza?em czasu wojny, zanim w Kluczu osiad?em.
Z ci?by zn?w si? rozleg?y bojowe okrzyki, ale szybko ?cich?y przyduszone s?owami, zrazu wypowiadanymi cicho, niepewnie. Potem coraz g?o?niej. Wreszcie zapad?a cisza.
Visenna wysun??a si? zza plec?w Mikuli, stan??a u boku kowala. Nie si?ga?a mu nawet do ramienia. T?um zaszemra?. Mikula znowu uni?s? obie d?onie.
- Przyszed? czas taki - zawo?a? - ?e nie ma co d?u?ej w tajemnicy kry?, ?em po pomoc pos?a? do druid?w z Kr?gu, gdy komes z Mayeny pomocy nam odm?wi?. Nie nowina mi, ?e mnodzy z was krzywo na to patrz?.
T?um ucich? z wolna, lecz wci?? falowa?, pomrukiwa?.
- Oto jest pani Visenna - rzek? Mikula wolno. - Z maye?skiego Kr?gu. Na pomoc nam pospieszy?a na pierwsze wezwanie. Ci, co s? z Klucza, znaj? j? ju?, ludzi tam leczy?a, uzdrawia?a moc? swoj?. Tak, ch?opy. Pani to male?ka, ale moc jej wielka. Ponad zrozumienie nasze owa moc i straszna nam, ale przecie? ku pomocy nam pos?u?y!
Visenna nie odezwa?a si? ani s?owem, nie przem?wi?a ani nie uczyni?a ?adnego gestu w stron? zebranych. Ale ukryta moc tej ma?ej piegowatej czarodziejki by?a niewiarygodna. Korin ze zdumieniem poczu?, ?e przepaja go dziwny entuzjazm, ?e obawa przed tym czym?, co kryje si? na prze??czy, obawa przed niewiadomym znika, rozwiewa si?, przestaje istnie?, staje si? niewa?na, tak d?ugo, jak d?ugo b?yszczy ?wietlisty klejnot na czole Visenny.
- Tak tedy widzicie - ci?gn?? Mikula - ?e i na owego ko?cieja spos?b si? znajdzie. Nie sami idziemy, nie bezbronni. Ale wprz?dy tamtych zb?j?w wybi? mus nam!
- Mikula praw! - wrzasn?? brodacz z Poroga. - Co nam, czary nie czary! Na prze??cz, ch?opy! Na pohybel ko?ciejowym!
T?um hukn?? jednym g?osem, p?omie? ognisk rozb?ys? na ostrzach wzniesionych kos, pik, siekier i wide?.
Korin przedar? si? przez ci?b?, wycofa? pod las, odnalaz? kocio?ek zawieszony nad ogniskiem, misk? i ?y?k?. Wydrapa? z dna kot?a resztk? przypalonej kaszy ze skwarkami. Usiad?, opar? misk? na kolanach, jad? powoli, wypluwaj?c ?uski j?czmienia. Po chwili wyczu? czyj?? obecno??.
- Siadaj, Visenna - powiedzia? z pe?nymi ustami.
Jad? dalej, zerkaj?c na jej profil, na wp?? przys?oni?ty kaskad? w?os?w czerwonych jak krew w blasku ognia. Visenna milcza?a, zapatrzona w p?omienie.
- Hej, Visenna, czemu siedzimy jak dwa puszczyki? - Korin odstawi? misk?. - Ja tak nie mog?, zaraz mi si? robi smutno i zimno. Gdzie oni schowali ten samogon? Dopiero co sta? tu dzbanek, zaraza z nim. Ciemno jak w...
Druidka odwr?ci?a si? ku niemu. Jej oczy ?wieci?y dziwnym zielonkawym blaskiem. Korin zamilk?.
- Tak. Zgadza si? - powiedzia? po chwili i odkaszln?? - Jestem z?odziej. Najemnik. Rabu?. Wmiesza?em si?, bo lubi? bijatyki, wszystko mi jedno, z kim si? bij?. Wiem, jaka jest cena jaspisu, jadeitu i innych kamieni, jakie jeszcze si? trafiaj? w kopalniach Amell. Chc? si? ob?owi?. Jest mi oboj?tne, ilu z tych ludzi jutro zginie. Co jeszcze chcesz wiedzie?? Sam powiem, niepotrzebnie u?ywasz tej b?yskotki schowanej pod w??ow? sk?rk?. Nie zamierzam niczego ukrywa?. Masz racj?, nie pasuj? ani do ciebie, ani do twojej szlachetnej misji. To wszystko. Dobranoc. Id? spa?.
Wbrew s?owom nie wsta?. Chwyci? tylko kij i d?gn?? nim kilkakrotnie p?on?ce g?ownie.
- Korin - rzek?a Visenna cicho.
- Tak?
- Nie odchod?.
Korin spu?ci? g?ow?. Z brzozowego polana w ognisku bucha?y niebieskawe gejzery p?omienia. Spojrza? na ni?, ale nie m?g? znie?? widoku niesamowicie b?yszcz?cych oczu. Odwr?ci? g?ow? w stron? ognia.
- Nie wymagaj od siebie za wiele - powiedzia?a Visenna, owijaj?c si? p?aszczem. - Tak ju? jest, ?e to, co nienaturalne, budzi strach. I wstr?t.
- Visenna...
- Nie przerywaj mi. Tak, Korin, ludzie potrzebuj? naszej pomocy, s? za ni? wdzi?czni, cz?sto nawet szczerze, ale brzydz? si? nami, boj? si? nas, nie patrz? nam w oczy, spluwaj? za plecami. M?drzejsi, jak ty, s? mniej szczerzy. Nie jeste? wyj?tkiem, Korin. Od wielu ju? s?ysza?am, ?e nie s? dostatecznie godni, by siedzie? ze mn? przy jednym ognisku. A zdarza si?, ?e to my potrzebujemy pomocy tych... normalnych. Albo ich towarzystwa.
Korin milcza?.
- Wiem - ci?gn??a Visenna - ?e by?oby ci ?atwiej, gdybym mia?a siw? brod? do pasa i haczykowaty nos. W?wczas wstr?t do mojej osoby nie powodowa?by takiego zamieszania w twojej g?owie. Tak, Korin, wstr?t. Ta b?yskotka, kt?r? nosz? na czole, to chalcedon... Jemu w du?ej mierze zawdzi?czam swoje zdolno?ci magiczne. Masz racj?, z pomoc? chalcedonu udaje mi si? czyta? co wyra?niejsze my?li. Twoje s? a? nadto wyra?ne. Nie wymagaj, ?eby mi by?o z tego powodu przyjemnie. Jestem czarownic?, wied?m?, ale opr?cz tego kobiet?. Przysz?am tu, bo chcia?am si? z tob? przespa?.
- Visenna...
- Nie. Teraz ju? nie chc?.
Siedzieli w milczeniu. Pstrokaty ptak w g??bi lasu, w ciemno?ciach na ga??zi drzewa, czu? strach. W lesie by?y sowy.
- Z tym wstr?tem - odezwa? si? wreszcie Korin - lekko przesadzi?a?. Przyznaj? jednak, ?e budzisz we mnie co? w rodzaju... niepokoju. Nie powinna? by?a pozwoli?, bym ogl?da? to wtedy, na rozstaju. Ten trup, wiesz?
- Korin - rzek?a czarodziejka spokojnie. - Kiedy ty pod ku?ni? wbi?e? vranowi miecz w gard?o, ja o ma?o nie wyrzyga?am si? na grzyw? konia. Mia?am k?opoty z utrzymaniem si? w siodle. Ale zostawmy nasze specjalno?ci w spokoju. Sko?czmy rozmow?, kt?ra prowadzi donik?d.
- Sko?czmy, Visenna.
Czarodziejka szczelniej otuli?a si? p?aszczem. Korin dorzuci? do ogniska kilka szczap.
- Korin?
- Tak?
- Chcia?abym, ?eby przesta?o by? ci oboj?tne, ilu ludzi jutro zginie. Ludzi i... I innych. Licz? na twoj? pomoc.
- Pomog? ci.
- To jeszcze nie wszystko. Zostaje sprawa prze??czy. Musz? otworzy? drog? przez Klamat.
Korin wskaza? ?arz?cym si? ko?cem patyka inne ogniska i u?o?onych przy nich ludzi, u?pionych lub pogr??onych w cichych rozmowach.
- Z nasz? wspania?? armi? - powiedzia? - nie powinni?my z tym mie? k?opot?w.
- Nasza armia zwieje do dom?w w momencie, w kt?rym przestan? j? otumania? czarami - u?miechn??a si? smutno Visenna. - A ja nie b?d? ich otumania?. Nie chc?, ?eby kt?ry? z nich zgin?? w walce nie za swoj? spraw?. A ko?ciej to nie jest ich sprawa, tylko sprawa Kr?gu. Musz? i?? sama na prze??cz.
- Nie. Sama nie p?jdziesz - rzek? Korin. - P?jdziemy tam razem. Ja, Visenna, od dziecka wiedzia?em, kiedy nale?y ucieka?, a kiedy jeszcze za wcze?nie. Wiedz? t? doskonali?em przez lata praktyki i dzi?ki temu uchodz? obecnie za odwa?nego. Nie mam zamiaru nara?a? swojej opinii. Nie musisz mnie otumania? czarami. Najpierw zobaczymy, jak ten ko?ciej wygl?da. Nawiasem m?wi?c, wed?ug ciebie, co to jest, ten ko?ciej?
Visenna pochyli?a g?ow?.
- Obawiam si? - szepn??a - ?e to jest ?mier?.

VI

Tamci nie dali si? zaskoczy? w jaskiniach. Czekali w siod?ach, nieruchomi, wyprostowali, wpatrzeni w wychodz?ce z lasu szeregi uzbrojonych ch?op?w. Wiatr targaj?cy ich p?aszczami upodabnia? ich do wychud?ych drapie?nych ptak?w o postrz?pionych pi?rach, gro?nych, budz?cych respekt i strach.
- Osiemnastu - policzy? Korin, staj?c w strzemionach. - Wszyscy konno. Sze?? luzak?w. Jeden w?z. Mikula!
Kowal szybko przeformowa? sw?j oddzia?. Uzbrojeni w piki i oszczepy przykl?kli na skraju zaro?li, wbijaj?c tylce broni w ziemi?. ?ucznicy wybrali pozycj? za drzewami. Reszta wycofa?a si? w g?szcz.
Jeden z je?d?c?w ruszy? w ich stron?, zbli?y? si?. Wstrzyma? konia, uni?s? r?k? nad g?ow?, co? krzykn??.
- Podst?p - mrukn?? Mikula. - Znam ich, psich syn?w.
- Przekonamy si? - rzek? Korin, zeskakuj?c z kulbaki. - Chod?.
Wolno podeszli do konnego, we dwu. Po chwili Korin spostrzeg?, ?e Visenna idzie za nimi.
Je?dziec by? bobo?akiem.
- B?d? m?wi? kr?tko - zawo?a?, nie zsiadaj?c z konia. Jego ma?e b?yszcz?ce oczka migota?y wp?? skryte w futrze porastaj?cym twarz. - Jestem obecnym dow?dc? grupy, kt?r? tam widzicie. Dziewi?ciu bobo?ak?w, pi?ciu ludzi, trzech vran?w, jeden elf. Reszta nie ?yje. Dosz?o mi?dzy nami do nieporozumie?. Nasz by?y przyw?dca, kt?rego pomys?y tutaj nas sprowadzi?y, jest tam w jaskini, zwi?zany. Zrobicie z nim, co zechcecie. My chcemy odjecha?.
- W rzeczy samej mowa by?a kr?tka - parskn?? Mikula. - Wy chcecie odjecha?. A my chcemy wypru? z was flaki. Co ty na to?
Bobo?ak b?ysn?? szpiczastymi z?bami, prostuj?c w siodle sw? male?k? posta?.
- My?lisz, ?e paktuj? ze strachu przed wami, przed wasz? band? zasra?c?w w s?omianych ?apciach? Prosz? bardzo, je?li chcecie, przejedziemy wam po brzuchach. To nasze rzemios?o, ch?opie. Wiem, czym ryzykujemy. Nawet je?li cz??? padnie, reszta przejedzie. Takie jest ?ycie.
- W?z nie przejedzie - wycedzi? Korin. - Takie jest ?ycie.
- Mamy to wkalkulowane.
- Co jest na wozie?
Bobo?ak splun?? przez prawe rami?.
- Jedna dwudziesta tego, co zosta?o w jaskini. I ?eby wszystko by?o jasne: ka?ecie zostawi? w?z, nie ma zgody. Je?eli mamy wyj?? z tej hecy bez profitu, to wolimy ze ?wiadomo?ci?, ?e nie bez walki. No, jak b?dzie? Je?eli mamy si? bi?, to wol? teraz rano, zanim s?onko nie zacznie przypieka?.
- ?mia?y jeste? - powiedzia? Mikula.
- Wszyscy tacy w mojej rodzinie.
- Pu?cimy was, je?li z?o?ycie bro?.
Bobo?ak splun?? ponownie, dla odmiany przez lewe rami?.
- Nic z tego - warkn?? kr?tko.
- Tu ci? boli - za?mia? si? Korin. - Bez broni jeste?cie ?miecie.
- A ty czym jeste? bez broni? - zapyta? karze? bez emocji. - Kr?lewiczem? Przecie? widz?, co? za jeden. My?lisz, ?e jestem ?lepy?
- Z broni? gotowi?cie jutro wr?ci? - powiedzia? wolno Mikula. - Cho?by po reszt? tego, co zosta?o w jaskini, jako powiadasz. Po jeszcze wi?kszy profit.
Bobo?ak wyszczerzy? z?by.
- By?a taka koncepcja. Ale zrezygnowali?my z niej po kr?tkiej dyskusji.
- Bardzo s?usznie - rzek?a nagle Visenna, wysuwaj?c si? przed Korina, staj?c tu? przed konnym. - Bardzo s?usznie, ?e zrezygnowali?cie, Kehl.
Korinowi wyda?o si?, ?e wiatr raptownie si? wzm?g?, zawy? w?r?d ska? i traw, uderzy? zimnem. Visenna m?wi?a dalej nie swoim, metalicznym g?osem:
- Ka?dy z was, kt?ry spr?buje tu wr?ci?, umrze. Widz? to i przepowiadam. Odejd?cie st?d natychmiast. Natychmiast. Zaraz. Ka?dy, kto spr?buje wr?ci?, umrze.
Bobo?ak pochyli? si?, spojrza? na czarodziejk? znad ko?skiego karku. Nie by? m?ody - futro mia? ju? prawie popielate, upstrzone bia?ymi kosmykami.
- To ty? Tak my?la?em. Rad jestem, ?e... Mniejsza z tym. Powiedzia?em, ?e nie zamierzam tu wraca?. Do??czyli?my do Fregenala dla zarobku. To si? sko?czy?o. Teraz mamy na karku Kr?g i ca?e wsie, a Fregenal zacz?? bredzi? o w?adzy nad ?wiatem. Mamy do?? i jego, i tego straszyd?a z prze??czy.
Szarpn?? wodzami, obr?ci? konia.
- Po co ja to m?wi?? Odchodzimy. Bywajcie w zdrowiu.
Nikt mu nie odpowiedzia?. Bobo?ak zawaha? si?, spojrza? na skraj lasu, potem obejrza? si? na nieruchomy szereg swoich je?d?c?w. Znowu pochyli? si? w siodle i zajrza? w oczy Visenny.
- By?em przeciwny zamachowi na ciebie - powiedzia?. - Teraz widz?, ?e s?usznie. Je?li ci powiem, ?e ko?ciej to ?mier?, to i tak p?jdziesz na prze??cz, prawda?
- Prawda.
Kehl wyprostowa? si?, krzykn?? na konia, pocwa?owa? do swoich. Po chwili konni formuj?c kolumn?, otaczaj?c w?z, ruszyli w stron? drogi. Mikula ju? by? przy swoich, perorowa?, uspokaja? brodacza z Poroga oraz innych, ??dnych krwi i zemsty. Korin i Visenna w milczeniu obserwowali mijaj?cy ich oddzia?. Tamci jechali wolno, patrz?c przed siebie, demonstruj?c spok?j i zimn? pogard?. Jedynie Kehl, mijaj?c ich, uni?s? lekko d?o? w po?egnalnym ge?cie, z dziwnym grymasem na twarzy przypatruj?c si? Visennie. Potem raptownie poderwa? konia, pop?dzi? na czo?o kolumny, znikn?? w?r?d drzew.

VII

Pierwszy trup le?a? przy samym wej?ciu do pieczar, st?amszony, wci?ni?ty mi?dzy worki z owsem i kup? chrustu. Korytarz rozwidla? si?, tu? za rozwidleniem le?a?y nast?pne dwa - jeden prawie zupe?nie pozbawiony g?owy uderzeniem maczugi lub obucha, drugi pokryty zakrzep?? krwi? z licznych ran. Wszyscy byli lud?mi.
Visenna zdj??a opask? z czo?a. Z diademu emanowa? blask ja?niejszy od ?wiat?a pochodni, o?wietlaj?c mroczne wn?trze jamy. Korytarz wwi?d? ich do wi?kszej pieczary. Korin zagwizda? cichutko przez z?by. Pod ?cianami sta?y skrzynie, worki i beczki, pi?trzy?y si? stosy ko?skiej uprz??y, bele we?ny, bro?, narz?dzia. Kilka skrzy? by?o rozbitych i pustych. Inne by?y pe?ne. Przechodz?c, Korin widzia? matowozielone grudki jaspis?w, ciemne od?amki jadeitu, agaty, opale, chryzoprazy i inne kamienie, kt?rych nie zna?. Na kamiennym pod?o?u, skrz?cym si? gdzieniegdzie porozrzucanymi punkcikami z?otych, srebrnych i miedzianych monet, le?a?y, ci?ni?te bez?adnie, p?ki futer - bobr?w, rysi, lis?w, rosomak?w.
Visenna, nie zatrzymuj?c si? nawet na chwil?, zmierza?a do dalszej kawerny, znacznie mniejszej, mrocznej. Korin pod??y? za ni?.
- Tutaj jestem - odezwa? si? ciemny, niewyra?ny kszta?t, le??cy na stosie szmat i sk?r pokrywaj?cych ziemi?.
Zbli?yli si?. Skr?powany cz?owiek by? niski, ?ysy, oty?y. Ogromny siniak pokrywa? mu po?ow? twarzy.
Visenna dotkn??a diademu, chalcedon na sekund? rozb?ysn?? ja?niejszym ?wiat?em.
- To niepotrzebne - rzek? skr?powany. - Znam ci?. Zapomnia?em, jak ci? nazywali. Wiem, co masz na czole. To niepotrzebne, m?wi?. Napadli mnie podczas snu, zabrali m?j pier?cie?, zniszczyli r??d?k?. Jestem bezsilny.
- Fregenal - powiedzia?a Visenna. - Zmieni?e? si?.
- Visenna - mrukn?? grubas. - Przypomnia?em sobie. My?la?em, ?e to b?dzie m??czyzna, dlatego pos?a?em Maniss?. Z m??czyzn? moja Manissa poradzi?aby sobie.
- Nie poradzi?a sobie - pochwali? si? Korin, patrz?c dooko?a. - Chocia? trzeba odda? nieboszczce sprawiedliwo??. Stara?a si?, jak mog?a.
- Szkoda.
Visenna rozejrza?a si? po jaskini, pewnym krokiem skierowa?a si? do k?ta, czubkiem buta odwr?ci?a kamie?, z jamki pod nim wydoby?a gliniany garnuszek zawi?zany nat?uszczon? sk?r?. Rozci??a rzemyk swoim z?otym sierpem, wyci?gn??a zw?j pergaminu. Fregenal przygl?da? si? jej z?owrogo.
- Prosz?, prosz? - powiedzia? dr??cym ze z?o?ci g?osem. - Co za talent, pogratulowa?. Umiemy znajdowa? ukryte rzeczy. Co jeszcze umiemy? Wr??y? z baranich kiszek? Leczy? wzd?cie u ja??wek?
Visenna przegl?da?a kart? po karcie, nie zwracaj?c na niego uwagi.
- Ciekawe - rzek?a po chwili. - Jedena?cie lat temu, kiedy wyp?dzono ci? z Kr?gu, zgin??y pewne strony z Zakazanych Ksi?g. Dobrze, ?e si? znalaz?y i to wzbogacone komentarzem. ?e te? odwa?y?e? si? zastosowa? Podw?jny Krzy? Alzura, no, no. Nie s?dz?, ?eby? nie pami?ta?, jak sko?czy? Alzur. Kilka jego stwor?w podobno jeszcze kr??y po ?wiecie, w tym r?wnie? ten ostatni: wij, kt?ry zmasakrowa? go i zniszczy? p?? Mariboru, zanim nie uciek? w lasy na Zarzeczu. - Z?o?y?a kilka pergamin?w na czworo, schowa?a do kieszeni na bufiastym r?kawie kaftana. Rozwin??a nast?pne.
- Aha - powiedzia?a, marszcz?c czo?o. - Wz?r Drzewokorzenia, nieznacznie zmieniony. A tutaj Tr?jk?t w Tr?jk?cie, spos?b na wywo?anie serii mutacji i ogromnego przyrostu masy cia?a. A c?? to pos?u?y?o ci za stworzenie wyj?ciowe, Fregenal? Co to jest? Wygl?da jak zwyk?y spaw?k. Fregenal, czego? tu brakuje. Wiesz, o czym m?wi?, mam nadziej??
- Ciesz? si?, ?e zauwa?y?a? - wykrzywi? si? czarownik. - Zwyk?y spaw?k, powiadasz? Kiedy ten zwyk?y spaw?k wyjdzie z prze??czy, ?wiat oniemieje ze zgrozy. Na chwil?. A potem zacznie krzycze?.
- Dobrze, dobrze. Gdzie s? zakl?cia, kt?rych tu brakuje?
- Nigdzie. Nie chcia?em, by dosta?y si? w niew?a?ciwe r?ce. Zw?aszcza w wasze. Wiem, ?e ca?y Kr?g marzy o w?adzy, jak? mo?na mie? dzi?ki nim, ale nic z tego. Nigdy nie uda si? wam stworzy? niczego cho?by w po?owie tak gro?nego jak m?j ko?ciej.
- Zdaje si?, ?e bito ci? po g?owie, Fregenal. - powiedzia?a Visenna spokojnie. - I temu te? nale?y przypisa?, ?e nie odzyska?e? jeszcze zdolno?ci my?lenia. Kto tu m?wi o tworzeniu? Twojego potwora trzeba b?dzie zniszczy?, unicestwi?. Prostym sposobem, rewersuj?c wi???ce zakl?cie, to znaczy Efektem Zwierciad?a. Oczywi?cie wi???ce zakl?cie by?o dostrojone do twojej r??d?ki, wi?c trzeba b?dzie przestroi? je na m?j chalcedon.
- Du?o tych "trzeba b?dzie" - warkn?? grubas. - Mo?esz tu siedzie? i trzeba b?dzi? do s?dnego dnia, moja ty przem?drza?a panno. Sk?d ?mieszny pomys?, ?e zdradz? ci wi???ce zakl?cie? Nie wyci?gniesz ze mnie nic, ani ?ywego, ani umar?ego. Mam blokad?. Nie wyba?uszaj si? na mnie tak, bo ten kamyk przepali ci czo?o. Jazda, rozwi??cie mnie, bo zdr?twia?em.
- Chcesz, to kopn? ci? par? razy. - Korin u?miechn?? si?. - To ci pobudzi kr??enie. Zdaje si?, ?e nie pojmujesz swojego po?o?enia, ?ysa pa?o. Za chwil? wpadn? tu ch?opi, kt?rym mocno dopiek?e? i rozerw? ci? na sztuki czw?rk? koni. Widzia?e? kiedy?, jak to si? odbywa? Najpierw urywaj? si? r?ce.
Fregenal napr??y? kark, wyba?uszy? oczy i spr?bowa? naplu? Korinowi na buty, ale z pozycji, w jakiej si? znajdowa?, by?o to trudne - obryzga? sobie tylko brod?.
- Tyle - parskn?? - tyle sobie robi? z waszych gr??b! Nie zrobicie mi nic! Co ty sobie wyobra?asz, w??cz?go? Wpad?e? w ?rodek spraw, kt?re ci? przerastaj?! Zapytaj jej, po co tu jest! Visenna! U?wiadom go, zdaje si?, ?e uwa?a ci? za szlachetn? wybawczyni? uciemi??onych, bojowniczk? o dobrobyt biedak?w! A tu idzie o pieni?dze, kretynie! O ci??kie pieni?dze!
Visenna milcza?a. Fregenal wypr??y? si?, skrzypi?c powrozami, z wysi?kiem przewr?ci? si? na bok, zginaj?c nogi w kolanach.
- Mo?e to nieprawda - wrzasn?? - ?e Kr?g przys?a? ci? tu, by? odkr?ci?a z?oty kurek, z kt?rego przesta?o ciec?! Bo Kr?g czerpie zyski z wydobycia jaspisu i jadeitu, pobiera haracz od kupc?w i karawan w zamian za ochronne amulety, kt?re jednak, jak si? okaza?o, nie dzia?aj? na mojego ko?cieja!
Visenna nie odezwa?a si?. Nie patrzy?a na zwi?zanego. Patrzy?a na Korina.
- Aha! - zawo?a? czarownik. - Nawet nie zaprzeczasz! A wi?c to ju? wiedza og?lnie dost?pna. Dawniej wiedzia?a o tym tylko starszyzna, a smarkaczy takich jak ty utrzymywa?o si? w przekonaniu, ?e Kr?g jest powo?any tylko do walki ze z?em. Nie dziwi mnie to. ?wiat si? zmienia, ludzie powoli zaczynaj? rozumie?, ?e bez czar?w i czarownik?w mo?na si? obej??. Ani si? obejrzycie, jak b?dziecie bezrobotni, zmuszeni ?y? z tego, co?cie do tej pory nakradli. Nic was nie obchodzi, tylko zyski. Dlatego te? rozwi??ecie mnie natychmiast. Nie zabijecie mnie ani nie wydacie na ?mier?, bo narazi?oby to Kr?g na dalsze straty. A tego Kr?g wam nie daruje, to jasne.
- To nie jest jasne - rzek?a zimno Visenna, splataj?c r?ce na piersi. - Widzisz, Fregenal, smarkate, takie jak ja, nie zwracaj? zbytniej uwagi na dobra doczesne. Co mi tam, czy Kr?g straci, czy zyska, czy w og?le przestanie istnie?. Zawsze mog? utrzyma? si? z leczenia wzd?cia u ja??wek. Albo impotencji u takich grzyb?w jak ty. Ale to nie jest wa?ne. Wa?ne jest to, ?e chcesz ?y?, Fregenal, i z tego to powodu mielesz ozorem. Ka?dy chce ?y?. Dlatego zaraz, tu, na miejscu, zdradzisz mi wi???ce zakl?cie. Potem pomo?esz mi odnale?? tego ko?cieja i zniszczy? go. A je?li nie... C??, p?jd? sobie do lasu, pospaceruj?. Potem b?d? mog?a powiedzie? w Kr?gu, ?e nie upilnowa?am rozw?cieczonych ch?op?w.
- Zawsze by?a? cyniczna - czarownik zazgrzyta? z?bami. - Nawet wtedy, w Mayenie. Zw?aszcza w kontaktach z m??czyznami. Mia?a? czterna?cie lat, a ju? wiele si? m?wi?o o twoich...
- Przesta?, Fregenal - przerwa?a druidka. - To, co m?wisz, nie robi na mnie ?adnego wra?enia. Na nim te? nie. Nie jest moim kochankiem. Powiedz, ?e si? zgadzasz. I ko?czmy z t? zabaw?. Bo przecie? si? zgadzasz!
Fregenal ?ypn?? bia?kami oczu, odwr?ci? g?ow?.
- Pewnie, ?e tak - wycharcza?. - Masz mnie za idiot?? Ka?dy chce ?y?.

VIII

Fregenal zatrzyma? si?, wierzchem d?oni otar? spocone czo?o.
- Tam, za t? ska??, zaczyna si? w?w?z. Na starych mapach oznaczony jest jako Dur-tan-Orit, Mysi Jar. To brama Klamatu. Tutaj musimy zostawi? konie. Konno nie mamy najmniejszej szansy, by podej?? do niego niepostrze?enie.
- Mikula - rzek?a Visenna, zsiadaj?c. - Zaczekajcie tutaj do wieczora, nie d?u?ej. Je?eli nie wr?c?, nie chod?cie na prze??cz pod ?adnym pozorem. Wracajcie do dom?w. Zrozumia?e?, Mikula?
Kowal pokiwa? g?ow?. By?o z nim ju? tylko czterech wie?niak?w. Najodwa?niejszych. Reszta oddzia?u stopnia?a po drodze niby ?nieg w maju.
- Zrozumia?em, pani - mrukn??, ?ypi?c okiem na Fregenala. - Wszelako dziwno mi, ?e temu przekl?tnikowi ufacie. Po mojemu, ch?opi racj? mieli. ?eb mu urwa? trzeba by?o. Popatrzcie tylko, pani, na te ?wi?skie oczka, na t? mord? zdradzieck?.
Visenna nie odpowiedzia?a. Przys?oniwszy oczy d?oni?, patrzy?a na g?ry, na wej?cie do w?wozu.
- Prowad?, Fregenal - skomenderowa? Korin, podci?gaj?c pas.
Ruszyli.
Po p?? godzinie marszu zobaczyli pierwszy w?z, przewr?cony, rozbity. Za nim drugi, ze z?amanym ko?em. Szkielety koni. Szkielet cz?owieka. Drugi. Trzeci. Czwarty. Stos. Stos po?amanych, pokruszonych ko?ci.
- Ty sukinsynu - rzek? Korin cicho, patrz?c na czaszk?, przez oczodo?y kt?rej przedziera?y si? ju? ?odygi pokrzyw. - To kupcy, tak? Nie wiem, co mnie powstrzymuje, by...
- Umawiali?my si?... - przerwa? Fregenal pospiesznie. - Umawiali?my si?. Powiedzia?em wam wszystko, Visenna. Pomagam wam. Prowadz? was. Umawiali?my si?!
Korin splun??. Visenna spojrza?a na niego, blada, potem odwr?ci?a si? w stron? czarownika.
- Umawiali?my si? - potwierdzi?a. - Pomo?esz mi go odnale?? i zniszczy?, potem p?jdziesz swoj? drog?. Twoja ?mier? nie przywr?ci do ?ycia tych, kt?rzy tu le??.
- Zniszczy?, zniszczy?... Visenna, ostrzegam ci? jeszcze raz i powtarzam: wprowad? go w letarg, sparali?uj, znasz zakl?cia. Ale nie niszcz go. On jest wart maj?tek. Zawsze mo?esz...
- Przesta?, Fregenal. Rozmawiali?my ju? o tym. Prowad?.
Poszli dalej, ostro?nie omijaj?c szkielety.
- Visenna - sapn?? Fregenal po chwili. - Zdajesz sobie spraw? z ryzyka? To nie przelewki. Wiesz, z Efektem Zwierciad?a bywa r??nie. Je?eli inwersja nie podzia?a, b?dzie po nas. Widzia?em, co on potrafi.
Visenna zatrzyma?a si?.
- Nie kr?? - powiedzia?a. - Za kogo ty mnie masz? Inwersja podzia?a, je?eli...
- Je?eli nas nie oszuka?e? - wtr?ci? Korin g?osem g?uchym z w?ciek?o?ci. - A je?li nas oszuka?e?... M?wi?e?, ?e widzia?e?, co potrafi tw?j potw?r. A czy wiesz, co ja potrafi?? Znam takie ci?cie, po kt?rym ci?temu zostaje jedno ucho, jeden policzek i p?? szcz?ki. Mo?na to prze?y?, ale nie mo?na ju? potem, mi?dzy innymi, gra? na flecie.
- Visenna, uspok?j tego morderc? - wybe?kota? Fregenal, poblad?y. - Wyja?nij mu, ?e nie mog?em ci? ok?ama?, ?e wyczu?aby?...
- Nie gadaj tyle, Fregenal. Prowad?.
Dalej zobaczyli nast?pne wozy. I nast?pne szkielety. Pomieszane, spl?tane, bielej?ce w trawie klatki ?eber, stercz?ce z rozpadlin piszczele, upiornie u?miechni?te czaszki. Korin milcza?, ?ciskaj?c r?koje?? miecza w spoconej d?oni.
- Uwa?ajcie - sapn?? Fregenal. - Jeste?my blisko. Id?cie cicho.
- Z jakiej odleg?o?ci on reaguje? Fregenal, m?wi? do ciebie.
- Dam ci znak.
Poszli dalej, ogl?daj?c si? na ?ciany w?wozu, strome, poro?ni?te pokracznymi kikutami krzak?w, poznaczone smugami ?leb?w i osypisk.
- Visenna? Wyczuwasz go ju??
- Tak. Ale niewyra?nie. Jaka odleg?o??, Fregenal?
- Dam ci znak. Szkoda, ?e nie mog? ci pom?c. Bez r??d?ki i pier?cienia nie mog? nic zrobi?. Jestem bezsilny. Chyba ?e...
- Chyba ?e co?
- To!
Z szybko?ci?, o jak? trudno go by?o podejrzewa?, grubas porwa? z ziemi kanciasty od?amek ska?y i uderzy? Visenn? w ty? g?owy. Druidka pad?a bez j?ku, twarz? w d??. Korin zamachn?? si? dobytym mieczem, ale czarownik by? niewiarygodnie zwinny. Pad? na czworaki, unikaj?c ostrza, przekozio?kowa? pod nogami Korina i kamieniem, kt?rego nie wypu?ci? z r?ki, grzmotn?? go w kolano. Korin zawy?, upad?, b?l na moment pozbawi? go oddechu, a potem fal? md?o?ci run?? z trzewi do gard?a. Fregenal zerwa? si? jak kot, zamierzaj?c si? do powt?rnego uderzenia.
Pstrokaty ptak spad? z g?ry jak pocisk, ocieraj?c si? o twarz czarownika. Fregenal odskoczy?, machaj?c r?kami, upu?ci? kamie?. Korin, wsparty na ?okciu, ci?? mieczem, o w?os chybiaj?c ?ydk? grubasa, ten za? odwr?ci? si? i pomkn?? z powrotem w stron? Mysiego Jaru, wrzeszcz?c i rechocz?c. Korin pr?bowa? wsta? i ?ciga? go, ale pr?ba uniesienia si? z ziemi zmroczy?a mu oczy ciemno?ci?. Upad? znowu, ciskaj?c za czarownikiem stek obrzydliwych wyzwisk.
Fregenal w bezpiecznej odleg?o?ci obejrza? si?, zatrzyma?.
- Ty niewydarzona wied?mo! - zarycza?. - Ty ry?a paskudo! Chcia?a? przechytrzy? Fregenala? ?askawie darowa? mi ?ycie? My?la?a?, ?e b?d? spokojnie patrzy?, jak go zabijasz?
Korin, nie przestaj?c kl??, masowa? kolano, uspokaja? t?tni?cy b?l. Visenna le?a?a bez ruchu.
- Idzie! - wrzasn?? Fregenal. - Patrzcie! Cieszcie si? tym widokiem, bo ju? za chwil? m?j ko?ciej wydusi wam oczy z czaszek! Ju? idzie!
Korin obejrza? si?. Zza skalnego rumowiska, oddalonego o jakie? sto krok?w, wyjrza?y gruz?owate stawy zgi?tych paj?czych n?g. Po chwili przez kup? kamieni z grzechotem przetoczy? si? co najmniej sze?ciometrowej ?rednicy tu??w, p?aski jak talerz, ziemistordzawy, kostropaty, pokryty kolczastymi wyrostkami. Cztery pary n?g post?powa?y miarowo, wlok?c misowaty korpus przez piarg. Pi?ta, pierwsza para odn??y, nieproporcjonalnie d?ugich, uzbrojona by?a w pot??ne racze kleszcze, naje?one rz?dami ostrych kolc?w i rog?w.
To sen, przelecia?o przez g?ow? Korina. To koszmar. Obudzi? si?. Wrzasn?? i obudzi? si?. Wrzasn??. Wrzasn??. Wrzasn??.
Zapominaj?c o bol?cym kolanie, przyskoczy? do Visenny, targn?? jej bezw?adnym ramieniem. W?osy druidki przesi?kni?te by?y krwi?, ju? sp?ywaj?c? po karku.
- Visenna... - wykrztusi? przez sparali?owane strachem gard?o. - Visenna...
Fregenal wybuchn?? ob??ka?czym rechotem, dudni?cym echem o ?ciany w?wozu. ?miech zag?uszy? kroki Mikuli, nadbiegaj?cego chy?kiem, z toporem w gar?ci. Fregenal spostrzeg? si?, gdy by?o ju? za p??no. Top?r ugodzi? go w krzy?, nieco powy?ej bioder i wbi? si? a? po obuch. Czarownik z rykiem b?lu run?? na ziemi?, wyrywaj?c stylisko z r?k kowala. Mikula przydepn?? go, wyrwa? berdysz, zamachn?? si? powt?rnie. G?owa Fregenala stoczy?a si? po pochy?o?ci i znieruchomia?a, oparta czo?em o jedn? z czaszek le??cych pod ko?ami rozbitego wozu.
Korin kusztyka?, potykaj?c si? na kamieniach, wlok?c Visenn?, bezw?adn? i mi?kk?. Mikula przyskoczy? do nich, chwyci? dziewczyn?, bez wysi?ku zarzuci? j? sobie na rami? i pobieg?. Korin, cho? wyzwolony z ci??aru, nie m?g? nad??y?. Zerkn?? przez rami?. Ko?ciej sun?? ku niemu, skrzypi?c stawami, wyci?gni?te kleszcze rozczesywa?y rzadk? traw?, chrobota?y o g?azy.
- Mikula! - wrzasn?? Korin rozpaczliwie.
Kowal obejrza? si?, z?o?y? Visenn? na ziemi, podbieg? do Korina, wspar? go, razem pobiegli. Ko?ciej przyspieszy?, unosz?c kolczaste ?apy.
- Nie damy rady - sapn?? Mikula, ogl?daj?c si?. - Nie ujdziemy...
Dopadli do Visenny, le??cej na wznak.
- Wykrwawi si? - j?kn?? Mikula.
Korin przypomnia? sobie. Zerwa? z paska Visenny jej sakiewk?, wyrzuca? zawarto??, nie zwracaj?c uwagi na inne przedmioty, chwyci? rdzawy, pokryty runicznymi znakami minera?, rozgarn?? rude, zmoczone krwi? w?osy, przycisn?? hematyt do rany. Krew momentalnie przesta?a p?yn??
- Korin! - wrzasn?? Mikula.
Ko?ciej by? blisko. Szeroko rozpostar? ?apy, z?bate szczypce rozwar?y si?. Mikula widzia? obracaj?ce si? na s?upkach oczy potwora i zgrzytaj?ce pod nimi p??ksi??ycowate szcz?ki. Pe?zn?c, ko?ciej sycza? rytmicznie: "Tss, tss, tss..."
- Korin!
Korin nie reagowa?, szepta? co?, nie odrywaj?c hematytu od rany. Mikula dopad? go, szarpn?? za rami?, oderwa? od Visenny, porwa? druidk? w ramiona. Pobiegli. Ko?ciej, ani na moment nie przestaj?c sycze?, uni?s? ?apy, zazgrzyta? po skale chitynowym brzuchem i szparko pomkn?? za nimi. Mikula zorientowa? si?, ?e nie maj? szans.
Od strony Mysiego Jaru p?dzi? w karko?omnym galopie je?dziec w sk?rzanym kubraku, w misiurce z ?elaznych k??ek, ze wzniesionym nad g?ow? szerokim mieczem. W kosmatej twarzy p?on??y ma?e oczka, b?yska?y szpiczaste z?by.
Z bojowym okrzykiem Kehl run?? na ko?cieja. Zanim jednak dopad? potwora, straszliwe ?apy zwar?y si?, chwytaj?c konia w kolczaste kleszcze. Bobo?ak wylecia? z siod?a, poturla? si? po ziemi.
Ko?ciej bez widocznego wysi?ku uni?s? konia w kleszczach i nabi? go na ostry szyp stercz?cy mu z przodu tu?owia. Sierpowate ?uchwy k?apn??y, krew zwierz?cia bluzn??a na kamienie, z rozci?tego brzucha buchn??y na ziemi? paruj?ce wn?trzno?ci.
Mikula podskoczy?, podni?s? z ziemi bobo?aka, ten jednak odepchn?? go, porwa? miecz, wrzasn?? tak, ?e zag?uszy? przed?miertne kwiki konia i skoczy? na ko?cieja. Z ma?pi? zr?czno?ci? prze?lizn?? si? pod ko?cistym ?okciem potwora i ci?? z ca?ej si?y prosto w s?upkowate oko. Ko?ciej zasycza?, pu?ci? konia, rozrzuci? ?apy na boki, zawadzaj?c Kehla ostrymi kolcami, poderwa? go z ziemi, cisn?c w bok, na piarg. Kehl zwali? si? na ska?y, wypuszczaj?c miecz. Ko?ciej wykona? p??obr?t, si?gn?? szczypcami i capn?? go. Ma?a figurka bobo?aka zawis?a w powietrzu.
Mikula rykn?? w?ciekle, w dw?ch skokach dopad? potwora, zamachn?? si? i r?bn?? berdyszem po chitynowym karapaksie. Korin, porzucaj?c Visenn?, bez zastanowienia przyskoczy? z drugiej strony, trzymany obur?cz miecz z rozmachem wpakowa? w szczelin? pomi?dzy pancerzem a ?ap?. Napieraj?c piersi? na r?koje??, wepchn?? ostrze a? po jelec. Mikula st?kn?? i uderzy? jeszcze raz, pancerz p?k?, trysn??a zielona cuchn?ca ciecz. Ko?ciej zasycza?, pu?ci? bobo?aka, uni?s? kleszcze. Korin zapar? si? nogami w ziemi?, szarpn?? za r?koje?? miecza, bez skutku.
- Mikula! - krzykn??. - Do ty?u!
Obaj rzucili si? do ucieczki, sprytnie, bo w dwie r??ne strony. Ko?ciej zawaha? si?, zgrzytn?? brzuchem po skale i ruszy? szybko przed siebie, prosto na Visenn?, kt?ra z g?ow? zwieszon? mi?dzy ramionami usi?owa?a podnie?? si? na czworaki. Tu? nad ni?, w powietrzu zawis? pstrokaty ptak, bij?c skrzyd?ami, krzycz?c, krzycz?c, krzycz?c...
Ko?ciej by? blisko.
Obaj, Mikula i Korin, skoczyli jednocze?nie, zagradzaj?c drog? potworowi.
- Visenna!
- Pani!
Ko?ciej, nie zatrzymuj?c si?, rozcapierzy? ?apska.
- Na bok! - krzykn??a Visenna na kolanach, unosz?c r?ce. - Korin! Na bok!
Odskoczyli obaj, przypadaj?c do ?cian w?wozu.
- Henenaa fireaoth kerelanth! - krzykn??a przera?liwie czarodziejka, wyrzucaj?c r?ce w kierunku ko?cieja. Mikula spostrzeg?, jak co? niewidzialnego sunie od niej ku potworowi. Trawa s?a?a si? po ziemi, a drobne kamienie toczy?y si? na boki, jak gdyby rozgniatane ci??arem ogromnej kuli, p?dz?cej z rosn?c? pr?dko?ci?. Z d?oni Visenny trysn??a o?lepiaj?co jasna, zygzakowata smuga ?wiat?a, uderzy?a w ko?cieja, rozmaza?a si? po pancerzu siatk? j?zyk?w ognia. Powietrze rozp?k?o si? w og?uszaj?cym huku. Ko?ciej eksplodowa?, wybuchn?? zielon? fontann? posoki, kurzaw? od?amk?w chityny, n?g, wn?trzno?ci, wszystko to wylecia?o w g?r?, gradem sypn??o si? dooko?a, zadudni?o o ska?y, zaszele?ci?o po zaro?lach. Mikula przykucn??, obur?cz zas?aniaj?c g?ow?.
By?o cicho. W miejscu, na kt?rym przed chwil? sta? potw?r, czernia? i dymi? okr?g?y lej, zbryzgany zielon? ciecz?, us?any ohydnymi, trudnymi do rozpoznania, drobnymi fragmentami.
Korin, ocieraj?c twarz z zielonych plam, pom?g? Visennie wsta? z ziemi. Visenna dr?a?a.
Mikula pochyli? si? nad Kehlem. Bobo?ak mia? otwarte oczy. Gruby kubrak z ko?skiej sk?ry poci?ty by? na strz?py, pod kt?rymi wida? by?o to, co zosta?o z ramienia i barku. Kowal chcia? co? powiedzie?, ale nie zdo?a?. Podszed? Korin, podtrzymuj?c Visenn?. Bobo?ak odwr?ci? g?ow? w ich stron?. Korin popatrzy? na jego rami? i z trudem prze?kn?? ?lin?.
- To ty, kr?lewiczu - rzek? Kehl cicho, ale spokojnie i wyra?nie. - Mia?e? racj?... Bez broni jestem ?mie?. A bez r?ki? Chyba g?wno, co?
Spok?j bobo?aka przerazi? Korina bardziej ni? widok zmia?d?onych ko?ci wyzieraj?cych z potwornych ran. To, ?e karze? wci?? ?y?, by?o niewyobra?alne.
- Visenna - szepn?? Korin, patrz?c na czarodziejk? b?agalnie.
- Nie dam rady, Korin - powiedzia?a Visenna ?ami?cym si? g?osem. - Metabolizm ca?kowicie odmienny od ludzkiego... Mikula... Nie dotykaj go...
- Wr?ci?e?, bobo?aku - szepn?? Mikula. - Dlaczego?
- Bo m?j metabolizm jest odmienny... od ludzkiego - rzek? Kehl z dum? w g?osie, cho? ju? z wyra?nym wysi?kiem. Stru?ka krwi wyp?yn??a mu z ust, plami?c popielate futro. Odwr?ci? g?ow?, spojrza? w oczy Visenny.
- No, ruda wied?mo! Przepowiedzia?a? trafnie, ale spe?ni? przepowiedni? musisz sama.
- Nie! - j?kn??a Visenna.
- Tak - rzek? Kehl. - Tak trzeba. Pom?? mi! Ju? czas.
- Visenna - westchn?? Korin z wyrazem przera?enia na twarzy. - Ty chyba nie zamierzasz....
- Odejd?cie! - krzykn??a druidka, powstrzymuj?c ?kanie. - Odejd?cie obaj!
Mikula, patrz?c w bok, poci?gn?? Korina za rami?. Korin podda? si?. Zobaczy? jeszcze, jak Visenna kl?ka nad bobo?akiem, delikatnie g?adzi go po czole, dotyka skroni. Kehl drgn??, zadygota?, wypr??y? si? i zastyg? nieruchomy.
Visenna p?aka?a.

IX

Pstrokaty Ptak, siedz?cy na ramieniu Visenny, przekrzywi? p?aski ?ebek, wlepi? w czarodziejk? okr?g?e, nieruchome oko. Ko? cz?apa? wyboistym go?ci?cem, niebo by?o kobaltowe i czyste.
- Tuuit tuiit trk - powiedzia? Pstrokaty Ptak.
- Mo?liwe - zgodzi?a si? Visenna. - Ale nie o to chodzi. Nie zrozumia?e? mnie. Nie mam pretensji. Przykro mi, ?e o ca?ej sprawie dowiedzia?am si? dopiero od Fregenala, a nie od ciebie, to fakt. Ale znam ci? przecie? od lat, wiem, ?e nie jeste? gadatliwy. S?dz?, ?e gdybym zapyta?a wprost, odpowiedzia?by?.
- Trk, tuuuit?
- Jasne. Ju? od dawna. Ale sam wiesz, jak u nas jest. Jedna wielka tajemnica, wszystko tajne, sekretne. A zreszt? to tylko kwestia skali. Ja te? nie odmawiam przyj?cia zap?aty za leczenie, je?li kto? mi j? wpycha, a wiem, ?e go sta?. Wiem, ?e za pewnego rodzaju us?ugi Kr?g ??da wysokich op?at. I s?usznie, wszystko dro?eje, a ?y? trzeba. Nie o to chodzi.
- Twwiiit. - Ptak przest?pi? z n??ki na n??k?. - Korriiin.
- Domy?lny jeste? - u?miechn??a si? cierpko Visenna, pochylaj?c g?ow? w stron? Ptaka, pozwalaj?c, by lekko dotkn?? dziobkiem jej policzka. - Tym w?a?nie jestem rozgoryczona. Widzia?am, jak na mnie spogl?da?. Nie do??, ?e wied?ma, my?la? pewnie, to jeszcze i ob?udna kombinatorka, chciwa i wyrachowana.
- Tuwiit trk trk trk tuuiiit?
Visenna odwr?ci?a g?ow?.
- No, a? tak ?le nie jest - mrukn??a, mru??c oczy. - Nie jestem, jak wiesz, dziewczynk?, nie trac? g?owy tak ?atwo. Chocia? trzeba przyzna?... Za d?ugo w??cz? si? samotnie po... Ale to nie twoja sprawa. Pilnuj swego dzioba.
Ptak milcza?, strosz?c pi?rka. Las by? coraz bli?ej, wida? by?o drog?, znikaj?c? w g?szczu pod portalem konar?w.
- S?uchaj - odezwa?a si? Visenna po chwili. - Jak to mo?e, wed?ug ciebie, wygl?da? w przysz?o?ci? Czy rzeczywi?cie jest mo?liwe, ?eby ludzie przestali nas potrzebowa?? Chocia?by w najprostszej materii, w kwestii leczenia? Troch? post?pu tu wida?, we?my dla przyk?adu takie zio?olecznictwo, ale czy mo?na sobie wyobrazi?, ?e kiedy? uporaj? si?, dajmy na to, z krupem? Z gor?czk? po?ogow?? Z t??cem?
- Twiik twiiit.
- Te? mi odpowied?. Teoretycznie to mo?liwe jest i to, ?e nasz ko? za chwil? w??czy si? do rozmowy. I powie co? m?drego. A co powiesz o raku? Czy i z rakiem poradz? sobie? Bez magii?
- Trrk!
- Ja te? tak my?l?.
Wjechali w las, pachn?cy ch?odem i wilgoci?. Przekroczyli p?ytki strumie?. Visenna wspi??a si? na wzg?rze, zjecha?a potem w d??, w?r?d wrzos?w, si?gaj?cych strzemion. Znowu odnalaz?a drog?, piaszczyst?, zaro?ni?t?. Zna?a t? drog?, jecha?a ju? t?dy zaledwie trzy dni temu. Tyle, ?e w przeciwnym kierunku.
- Wydaje mi si? - odezwa?a si? znowu - ?e jednak przyda?oby si? u nas troch? zmian. Kostniejemy, za mocno i zbyt bezkrytycznie uczepili?my si? tradycji. Gdy tylko wr?c?...
- Twiit - przerwa? jej Pstrokaty Ptak.
- Co?
- Twiit.
- Co chcesz przez to powiedzie?? Dlaczego nie?
- Trrrrk.
- Jaki napis? Na jakim znowu s?upie?
Ptak, furcz?c skrzyde?kami, zerwa? si? z jej ramienia, odlecia?, znik? w?r?d listowia.
Korin siedzia? oparty plecami o s?up na rozstaju, przygl?da? si? jej z bezczelnym u?miechem. Visenna zeskoczy?a z konia, podesz?a bli?ej. Czu?a, ?e te? si? u?miecha, wbrew swej woli, co wi?cej, podejrzewa?a, ?e u?miech ten nie wygl?da najm?drzej.
- Visenna - zawo?a? Korin. - Przyznaj si?, nie otumaniasz mnie przypadkiem czarami? Odczuwam bowiem ogromn? rado?? z tego spotkania, wr?cz nienaturaln? rado??. Tfu, tfu, na psa urok. To czary ani chybi.
- Czeka?e? na mnie.
- Jeste? niesamowicie przenikliwa. Widzisz, obudzi?em si? raniutko i stwierdzi?em, ?e odjecha?a?. Jak mi?o z jej strony, pomy?la?em sobie, ?e nie budzi?a mnie dla takiego g?upstwa jak zdawkowe po?egnanie, bez kt?rego mo?na si? wszak doskonale obej??. Kt?? w ko?cu w dzisiejszych czasach ?egna si? lub wita, to? to nic innego jak przes?d i dziwactwo. Prawda? Obr?ci?em si? na drugi bok i spa?em dalej. Dopiero po ?niadaniu przypomnia?em sobie, ?e mam ci do powiedzenia co? niezwykle wa?nego. Wsiad?em zatem na zdobycznego konia i pojecha?em na skr?ty.
- A c?? takiego masz mi do powiedzenia? - spyta?a Visenna, podchodz?c bli?ej, zadzieraj?c g?ow?, by spojrze? w b??kitne oczy, kt?re zesz?ej nocy widzia?a we ?nie.
Korin wyszczerzy? z?by w szerokim u?miechu.
- Sprawa jest delikatnej natury - rzek?. - Nie da si? jej stre?ci? w kilku s?owach. B?dzie to wymaga?o szczeg??owych wyja?nie?. Nie wiem, czy zd??? przed zmierzchem.
- Zacznij chocia?.
- Z tym w?a?nie jest k?opot. Nie wiem jak.
- Panu Korinowi brak s??w - pokr?ci?a g?ow? Visenna, wci?? si? u?miechaj?c. - Rzecz absolutnie nies?ychana. Zacznij wi?c, dajmy na to, od pocz?tku.
- Niez?y pomys? - Korin uda?, ?e powa?nieje. - Widzisz, Visenna, min?? ju? ?adny kawa? czasu, odk?d w??cz? si? samotnie...
- Po lasach i go?ci?cach - doko?czy?a czarodziejka, zarzucaj?c mu ramiona na szyj?.
Pstrokaty Ptak, wysoko, na ga??zi drzewa, machn?? skrzyde?kami, rozpostar? je, zadar? g??wk?.
- Trrrk twiit twiiit - powiedzia?.
Visenna oderwa?a usta od ust Korina, spojrza?a na ptaka, mrugn??a.
- Mia?e? racj? - odpowiedzia?a. - To rzeczywi?cie droga, z kt?rej si? nie wraca. Le?, powiedz im...
Zawaha?a si?, machn??a r?k?.
- Nic im nie m?w.