TWARDOWSKI (BAJKA)

Gdzie urodzi? si? Twardowski, o kt?rym tyle kr??y opowie?ci, tego wam nie powiem, bo ?adne zapiski o tym nie m?wi?. Wiemy tylko, ?e by?o to bardzo dawno, jeszcze w szesnastym wieku; kiedy Twardowski dor?s?, panowa? nam mi?o?ciwie kr?l Zygmunt August, ostatni Jagiello?czyk.
Twardowski by? szlachcicem po ojcu i po matce, ale zapewne pochodzi? z niezbyt znacznego rodu, bo nie wys?ali go rodzice na nauk? za granic? ani te? nie oddali na dw?r magnacki, tylko do Akademii Krakowskiej.
Co prawda by?a to wtedy uczelnia znana w kraju i za granic?; jednak?e ?aden szlachcic z bogatego rodu nie by?by w owych czasach obra? zawodu lekarza.
Z pocz?tku Twardowski by? uczniem pilnym i pobo?nym, uk?ada? nawet podobno kantyczki do Matki Boskiej, kt?re powszechnie ?piewano.
Ale z czasem zachcia?o mu si? pozna? takie sekrety, jakich nie m?g? mu odkry? ?aden cz?owiek: jak robi? z?oto, jak wywo?ywa? duchy zmar?ych, jak odzyska? m?odo?? i nigdy nie umrze?.
Zacz?? studiowa? ksi?gi czarnoksi?skie i nauczy? si? zakl??, kt?rymi mo?na by?o wywo?a? diab?a.
Kamienica, w kt?rej mieszka? Twardowski, sta?a po?r?d innych ko?o bramy grodzkiej. Niedogodnie by?o sprowadzi? tam diab?a, nale?a?o znale?? miejsce bardziej ustronne.
Wybra? je sobie za Wis??, na Podg?rzu, gdzie do dzi? wznosz? si? wapienne ska?ki zwane Krzemionkami. Tam chodzi? Twardowski sam jeden i w skalnej rozpadlinie pr?bowa? swoich zakl?? czarnoksi?skich.
Nie od razu uda?o mu si? wywo?a? diab?a. Ale dnia pewnego, kiedy wypowiedzia? wezwanie i u?y? tajemnych znak?w — ziemia si? zatrz?s?a, b?ysn??o, buchn?? p?omie? i przed Twardowskim stan?? czart.
Nie wiemy, jak si? z sob? targowali. Do??, ?e sko?czy?o si? na ugodzie. Diabe? obieca? s?u?y? Twardowskiemu i spe?nia? wszystkie jego zachcianki a? do ko?ca ?ycia. W zamian za to Twardowski zapisa? mu cia?o i dusz? po ?mierci na wieki.
Straszna to by?a cena. Twardowski mia? zamiar wykr?ci? si? jako? od tej zap?aty, wi?c wytargowa? paragraf dodatkowy: oto diabe? b?dzie mia? prawo porwa? go do piek?a tylko z Rzymu. My?la? sobie, „mog? je?dzi? po ca?ym ?wiecie, ale nikt mnie nie zmusi, ?ebym jecha? w?a?nie do Rzymu".
Diabe? zgodzi? si? na ten warunek, bo wiedzia?, ?e kto wejdzie z nim w uk?ady, ten musi w ko?cu przegra?.
Czart wygotowa? cyrograf na pergaminie, Twardowski podpisa? go krwi? z serdecznego palca.
Teraz zacz??o si? dla niego ?ycie pe?ne nadzwyczajno?ci.
Kaza? sobie na p??tnie namalowa? konia, a ten ko? o?y? w jednej chwili. Twardowski go dosiad? i je?dzi? na nim, gdzie chcia?. Nie mia? biczyka — to ukr?ci? go sobie z piasku.
Kiedy mu si? sprzykrzy? malowany ko?, dosiada? koguta. Kogut r?s? w oczach, m?g? unie?? doros?ego m??czyzn? i piej?c biega? po Krakowie z czarnoksi??nikiem na grzbiecie.
Ludzie gromadzili si? ze wszystkich stron, ?eby obejrze? te dziwy. Nawet spoza Krakowa furmanki zwozi?y ciekawych przez bramy grodzkie, tym bardziej, ?e kiedy? widziano, jak Twardowski lata? bez skrzyde? nad dachami.
T?umy podziwia?y czarnoksi??nika, ale jednocze?nie bano si? go. Rozchodzi?y si? trwo?ne wie?ci, ?e tylko dzi?ki zmowie z czartem doszed? do takiej pot?gi.
— Czy wiecie, ludzie, co on zrobi? u nas pod Knyszynem ? — opowiada? obok Sukiennic jaki? przyjezdny. — Brakowa?o nam wody, bo to u nas nie ma rzeki. Nasz dziedzic to jaki? Twardowskiego krewniak. Twardowski chcia? mu wygodzie i przez jedn? noc wykopa? mu wielki staw. Nawet nikt nie widzia?, jak on to zrobi?. Mamy ten staw do dzi?, nazywa si? Czechowizna, ca?a wie? z niego korzysta.
— Przyjechali tu do nas, do Krakowa, handlarze zza Czerwi?ska — przerwa?a mu jedna ze straganiarek spod Sukiennic. — M?wili, ?e nasz Twardowski tam by? tak?e. D?wign?? na polu taki g?az, kt?rego sze?? koni nie mog?o wyci?gn??. A on go wzi?? jakby to by?o jab?ko, podni?s? na grzbiecie i wrzuci? do rzeki, a? woda na brzegi chlusn??a.
— Nie dziwota — m?wi?a inna — on przecie robi? jeszcze wi?ksze czary. Pod Ojcowem przeni?s? ska?? wysok? jak g?ra i postawi? cie?szym ko?cem na d??, ?e wygl?da jak bu?awa jakiego olbrzyma. Soko?y si? na niej zagnie?dzi?y, wi?c ludzie o niej m?wi? : Sokola Ska?a.
— To nie Twardowski sprawi?, tylko bies, co mu s?u?y — szepn?? trwo?nie sukiennik z s?siedniego stragana. — Czy to cz?owiek, chocia?by nawet czarnoksi??nik, potrafi?by z ca?ej Polski znie?? srebro w jedno miejsce, jak si? sta?o pod Olkuszem? Olkusk? kopalni? srebra te? czart zbudowa?, bo go zakl?? Twardowski.
— Tsss, nie wymawiajcie z?ego imienia — sykn??a przekupka i obejrza?a si? trwo?nie, czy aby diabe? nie pods?uchuje.
Twardowski mieszka? w Krakowie, ale je?dzi? po ca?ej Polsce. Czasem to nawet tak dziwnie si? dzia?o, ?e widziano go i tu, i tam. Mieszczanie krakowscy zaklinali si?, ?e go spotkali w tym a w tym dniu na Floria?skiej czy na Szpitalnej, a tymczasem inni ludzie ogl?dali go gdzie? daleko, w Warszawie czy Bydgoszczy.
Opowiadano sobie tam nawet o przypadku, kt?rego sprawc? by? ten?e sam Twardowski z Krakowa.
Pozna? on w Bydgoszczy przy kuflu pewnego szlachcica, kt?ry na hulankach roztrwoni? maj?tek odziedziczony po przodkach i wa??sa? si? teraz po gospodach, przysiadaj?c si? do nieznajomych w nadziei, ?e go pocz?stuj?.
Twardowski mia? zawsze trzos pe?en dukat?w, diabe? mu go nape?nia? co rano. Ch?tnie te? ka?demu fundowa? i wdawa? si? w rozmowy z obcymi, chyba ?e tego dnia ogarn??y go czarne my?li i przeczucia, bo wtedy zaszywa? si? w ciemny k?t i z nikim nie gada?.
Ale tym razem by? wes?? i podochocony, tote? s?siadom w gospodzie pokazywa? sztuczki rozliczne, a kiedy si? dziwowali, on ?mia? si? do rozpuku.
Przysun?? si? bli?ej na ?awie ?w zubo?a?y szlachcic i zagadn?? Twardowskiego:
— A mo?e by? tak wa?pan dobrodziej i mnie Dopom?g? jak? sztuczk?? Ca?y maj?tek przepad? mi z kretesem i nie mam z czego ?y?.
— Czemu nie, panie bracie — zawo?a? Twardowski. — Ch?tnie ci pomog?! Rad takowych, jak s? moje, nie godzi si? dawa? publicznie, ale zajd? do mnie wa?pan wieczorkiem na kwater?, to sobie pogadamy.
Kiedy ?w szlachcic przyszed? na zaproszenie, Twardowski pocz?stowa? go lampk? wina i odsypawszy na st?? gar?? srebrnych monet, powiedzia?:
— Odlicz wa?pan dziewi?? pieni??k?w, id? z nimi do ustronnej jakiej? chaty i licz tam owe pieni??ki od wieczora a? do ?witania. Licz od jednego do dziewi?ciu i z powrotem od dziewi?ciu a? do jednego. R?b tak bez przerwy, p?ki s?o?ce nie wstanie, ale uwa?aj, ?eby? si? nie pomyli?, bo wszystko przepadnie. Czart?w si? nie b?j; cho? ci? b?d? straszy?y, nic ci nie zrobi?.
Szlachcic poszed? za rad? Twardowskiego. Zasiad? z wieczora na ?awie w pustej chacie i przy ?wietle ?oj?wki liczy? swoich dziewi?? pieni??k?w tam i z powrotem. Biesy wy?y, skaka?y i sypa?y skrami doko?a niego, a on nic, tylko powtarza swoje:
— Jeden, dwa, trzy, cztery, pi??, sze??, siedem, osiem, dziewi??, osiem, siedem, sze??, pi??, cztery, trzy, dwa, jeden — i tak w k??ko.
Zacz??o szarze?, a on nie pomyli? si? ani razu i nie ul?k? si? diabelskich strach?w.
S?o?ce mia?o ju? wsta? niebawem, gdy w izbie stan?? nagle czart w postaci Twardowskiego. Opar? si? d?oni? o st?? obok pieni??k?w i pyta:
— Nie pomyli?e? si??
— Nie — odpowiedzia? szlachcic, kt?ry my?la?, ?e to Twardowski przyszed? zobaczy?, jak mu si? powodzi.
— No, to licz dalej! — hukn?? czart i znik?, tylko na stole pozosta? wypalony ?lad jego pazur?w.
Przera?ony szlachcic chce liczy? dalej — a tu zapomnia?, na czym przerwa?.
I tak przepad?o wszystko.
Ale wysz?o mu to w ko?cu na korzy??, bo chocia? maj?tku nie odzyska?, to jednak opami?ta? si? i zosta? mnichem w bydgoskim klasztorze reformat?w. Tam przez reszt? ?ycia pokutowa? za swoje hulanki i za to, ?e wda? si? w diabelskie praktyki.
Przyszed? czas, kiedy Twardowskiemu zachcia?o si? ?eni?. Wybra? sobie mieszczk? krakowsk? miernego stanu, ale fertyczn? i liczka g?adkiego, kt?r? zn?ci?o jego bogactwo.
Z pocz?tku zacz??a si? z nim droczy?. Najpierw zamkn??a jakie? stworzenie we flaszce z zielonego szk?a i powiada:
— Co to za zwierz?, robak czy w???
Kto to odgadnie, b?dzie m?j m??.
Twardowski mia? diab?a jako doradc? i wiedzia? o wszystkim, co si? gdzie kryje. Tote? zawo?a? od razu:
— To pszcz??ka, wa?panno, to pszcz??ka!
I zgad?.
Ona jednak postawi?a mu nowy warunek:
— Chc?, ?eby? mnie wasza mi?o?? przewi?z? ?odzi? po Wi?le, ale tak, ?eby?my jechali pod pr?d bez ?agla ani wiose?.
— Zgoda! — zawo?a? Twardowski i powi?z? j? tak w stron? Ty?ca, a ludzie podziwiali spod Wawelu t? jazd?.
Na tym si? jednak nie sko?czy?o, bo ona za??da?a jeszcze czego? nowego:
— Chc? by? kramark? na krakowskim rynku. Zbuduj mi tam domek, ?ebym mia?a gdzie sprzedawa? garnki.
Twardowski podkr?ci? w?sa, z u?miechem wzi?? j? za r?czk? i wprowadzi? pod Sukiennice. A tam sta? ju? przygotowany dla niej domeczek z wypalonej gliny. Przed nim na p??kach i na ?awach rozstawiono garnki i garnuszki, donice i miski, i dzbanki, i dwojaczki. Wszystko ?liczne, polewane w kogutki, w lelije, w kocie pazurki, w sosenki, w r??yczki.
Teraz ju? zgodzi?a si? zosta? ?on? Twardowskiego.
Ale od tej pory dopiero zacz??y si? psoty!
Siedzi sobie pani Twardowska na krakowskim rynku, plotkuje z kumoszkami i garnki sprzedaje. Kupuj?cych nie brak, bo straganiarka urodziwa, a towar wyborny.
Wtem wje?d?a na rynek okaza?a kolasa, a w niej pan Twardowski przy szabli, w kontuszu i ?upanie, w ko?paku z pi?rem i w czerwonych butach. A? ?una od niego bije.
Przed nim dwaj hajducy drog? toruj? — my?la?by kto, ?e to hetman jaki albo wojewoda na Wawel jedzie do kr?la jegomo?ci.
Wtem kolasa przystaje obok stragan?w i Twardowski klaszcze na czelad?. Ci rzucaj? si? na stragan pani Twardowskiej i nu? t?uc pa?kami, nu? rzuca? na ziemi? garnki i misy, nu? depta? po nich obcasami...
Twardowska w krzyk, w lament, a m?? wygl?da z kolasy i ?mieje si? do rozpuku.
— Nie p?acz — wo?a — jutro ci sprawi? pi?kniejsze!
Tak si? to z ?on? przekomarza?.
Ale dobrze z sob? ?yli. Tylko dzieci nie mieli. Ludzie szeptali, ?e b?ogos?awie?stwa bo?ego brak temu stad?u.
W czary Twardowski nie wtajemniczy? ?ony. Mia? na czary komnat? osobn?, sklepion?, na ci??kie wrzeci?dze zamykan?, w niej folia?y, butle przer??ne i palenisko.
Nikomu zachodzi? tam nie dozwala? opr?cz jednego ucznia zaufanego, a i ten nie do wszystkich sekret?w by? przypuszczony.
W owej komnacie Twardowski warzy? tajemnicze zio?a, sporz?dza? driakwie i ma?cie. Pr?cz tego, jak powiadaj?, z?oto nawet wytapia?.
Jego s?awa lekarska rozesz?a si? szeroko. Z ca?ej Polski zje?d?ano si? do niego po rad? na przer??ne choroby, czasem nawet przez granic? czesk? albo w?giersk? przetoczy?a si? kolasa wioz?ca kogo?, kto jego porady potrzebowa?.
Twardowski od jednych bra? pieni?dze za leczenie, od innych nie bra? — jak si? zdarzy?o. Naprawd? to tych pieni?dzy nie potrzebowa?, mia? ich od czarta jak piasku.
Szeptano te?, ?e umie wywo?ywa? dusze zmar?ych. Mia? lustro z polerowanego kruszcu, w czarn? d?bow? ram? uj?te. W tym lustrze ukazywa?y si? patrz?cym r??ne dziwy, w nim te? ogl?dali nieboszczyk?w tak, jakby ci jeszcze ?yli.
Czasem Twardowski potrafi? wywo?a? ducha zmar?ej osoby nawet bez lustra, tak ?e ukazywa?a si? na chwil? po?r?d ?ywych.
W?a?nie w tym czasie zmar?a kr?lowi umi?owana ma??onka, pi?kna Barbara Radziwi???wna. Zygmunt August nie m?g? pocieszy? si? po tej stracie — wychud?, poblad?, obawiano si? o ?ycie m?odego kr?la. Zwierzy? si? kiedy? dworzanom, ?e da?by nie wiedzie? co, byle m?g? cho? przez chwil? zobaczy? ducha Barbary.
Dworacy sprowadzili wr???w, obiecali im wspania?e nagrody, czarodzieje pr?bowali rozmaitych zakl?? i sztuk — wszystko na pr??no.
Wtem zjawi? si? nie wo?any mistrz Twardowski. Obawiano si? wzywa? go z powodu jego konszacht?w z mocami piekielnymi, ale kiedy przyszed? i o?wiadczy?, ?e got?w jest ukaza? kr?lowi jego zmar?? ma??onk?, Zygmunt August koniecznie chcia? go wypr?bowa?.
Twardowski ostrzega? kr?la:
— Mi?o?ciwy panie, gdyby wasza kr?lewska mo?? poruszy?a si? z miejsca albo wyrzek?a bodaj jedno s?owo, nie r?cz? za ?ycie waszej kr?lewskiej mo?ci.
Kr?l obieca? zastosowa? si? do tej przestrogi.
Jakich zakl??, czarodziejskich narz?dzi i magicznych figur u?y? Twardowski do pomocy, nie wiadomo. Do??, ?e podobno z mrok?w komnaty powoli wyst?pi? cie? m?odej zmar?ej. A kr?la ogarn??o takie wzburzenie, taka ?a?o??, ?e zerwa? si? z fotela i chcia? podbiec do zjawy.
Twardowski ledwo zd??y? przytrzyma? kr?la za ramiona, ale cie? Barbary rozwia? si? natychmiast.
Przyszed? wreszcie czas, gdy Twardowski si? zestarza?. Coraz mniej m?g? korzysta? z r??nych uciech, kt?rych dostarcza? mu diabe?. Bo jak?e tu u?ywa? ?ycia, gdy po ko?ciach cz?owieka strzyka, grzbiet chyli si? ku ziemi, s?uch zawodzi i wzrok si? m?ci?
Diabe? — wiadomo — pragn??by jak najpr?dzej uko?czy? s?u?b? i porwa? Twardowskiego. Cieszy? si? wi?c, ?e czarnoksi??nik si? starzeje i zapewne nied?ugo umrze. Ale sam Twardowski wcale nie mia? ochoty umrze? i dosta? si? do piek?a.
By? z niego ryzykant, wi?c postanowi? w tajemnicy popr?bowa? sztuki, o kt?rej wyczyta? w starej ksi?dze.
Kaza? uczniowi rozg?osi? wsz?dzie nowin? o ?mierci swego mistrza, a sam w najwi?kszej tajemnicy wyciska? soki z zi??, sporz?dza? wywary i ma?cie.
Potem wypi? jeden z napar?w i zapad? w g??boki sen. Wtedy ucze? posieka? jego cia?o na drobne kawa?ki, natar? je ma?ciami i pola? sokiem z zi??, jak mu Twardowski nakaza?. Nast?pnie z?o?y? cia?o z powrotem, ale w trumnie, na pos?aniu z wi?r?w.
Wiadomo by?o, ?e czarnoksi??nik ?y? z biesem w komitywie, tote? nikt nie szed? za jego trumn? opr?cz tego jednego ucznia. Pochowano go nie na cmentarzu, tylko za murem, na nie po?wi?canej ziemi.
Twardowski przed ?mierci? powiedzia? by? uczniowi tak:
— Masz czeka? od chwili mojego pogrzebu trzy lata, siedem miesi?cy, siedem dni i siedem godzin. Nastanie wtedy p??noc, a ksi??yc ?wieci? b?dzie w pe?ni. We?miesz rydel i p?jdziesz na m?j gr?b, ale sam jeden, w tajemnicy. Rozkopiesz mogi??, zapalisz nad trumn? siedem ?wiec i otworzysz j?. Je?eli wszystko si? uda, to w trumnie znajdziesz mnie ?ywego.
Ucze? zrobi? jak kaza? mistrz. Skoro nadszed? dzie? wyznaczony, zabra? ?opat?, zabra? ?wiece i poszed? na gr?b Twardowskiego.
Z pocz?tku pracowa? przy ?wietle ksi??yca. Kiedy rydel uderzy? ju? o wieko trumny, ucze? zapali? ?wiece i przy ich migotliwych p?omykach odgarn?? ziemi?, ods?oni? wieko, podwa?y? je i uni?s?.
W trumnie na pos?aniu z kwitn?cych fio?k?w i macierzanki le?a?o male?kie niemowl?...
Zdumia? si? ucze?. Co tu robi?? Mistrz nie zezwoli? przypu?ci? nikogo do tajemnicy, wi?c ucze? zrzuci? kapot?, zawin?? w ni? niemowl?, a zasypawszy d?? z powrotem ziemi? dla niepoznaki, zabra? dzieci? do domu i zamkn?? je w tajemniczej komnacie Twardowskiego.
Ucze? piel?gnowa? dziecko troskliwie, a ono po siedmiu dniach zacz??o m?wi? i po siedmiu miesi?cach sta?o si? doros?ym m?odzie?cem, odrodzonym im? panem Twardowskim, jak wprz?dy lekarzem czarnoksi??nikiem.
Wtedy ucznia swego zamieni? Twardowski w paj?ka, ?eby nie m?g? zdradzi? jego tajemnicy. Trzyma? go w swojej komnacie i opiekowa? si? nim troskliwie. Kiedy wyje?d?a? z domu, paj?k zawsze mu towarzyszy?, uczepiony u jego buta nitk? paj?czyny.
Od chwili pogrzebu Twardowskiego diabe? na pr??no szuka? jego duszy i nigdzie nie m?g? jej znale??. Podejrzewa? wi?c jaki? podst?p.
Okaza?o si? wreszcie, ?e Twardowski zn?w chodzi po ulicach Krakowa, nie tylko ?ywy, ale nawet odm?odzony.
Ba! na dobitk? czarnoksi??nik przywo?a? sobie zn?w czarta magicznym zakl?ciem i kaza? mu s?u?y? jak przedtem.
Tego by?o nadto. Diabe? wpad? we w?ciek?o?? i postanowi? z tym sko?czy?.
Kiedy? Twardowski przechadza? si? po lesie bez swoich narz?dzi czarnoksi?skich, wtem diabe? napad? na niego. Zacz?? go szarpa? i krzycze?:
— A p?jdziesz mi nareszcie do Rzymu, przechero! Zapisa?e? mi dusz?, a teraz pr?bujesz si? wymiga??
— I owszem, zapisa?em — przyzna? Twardowski. — Ale, po pierwsze nie by?o mowy o ?adnym terminie. Po drugie, ty? si? zobowi?za?, ?e nie we?miesz mnie inaczej ni? z Rzymu, ale ja ci wcale nie obieca?em do Rzymu pojecha?. Wi?c jakim prawem mi dokuczasz? Wyno? mi si? st?d natychmiast!
Tu u?y? straszliwego zakl?cia. Diabe? nie m?g? mu si? oprze?. Ale zanim znik?, wyrwa? sosn? i uderzy? ni? Twardowskiego po nogach. Jedn? z n?g mu zdruzgota?, a chocia? si? zros?a, czarnoksi??nik odt?d kula? i przezwano go Kuternog?.
Kuternoga czy nie Kuternoga, hula? jak wprz?dy, pi? po gospodach i p?ata? psoty. To zamieni tch?rza na chwil? w zaj?ca i wszyscy si? ?miej?, a zaj?c przera?ony kica mi?dzy ?awami. To szpunt przy?o?y pijakowi do podgolonego ?ba i ze szpunta w?grzyn leje si? do podstawionego kielicha. To na pustym stole wyczaruje najprzedniejsze jad?o i napoje. Czego Twardowski nie wyrabia?!
Ale diabe? nie da? za wygran?.
Pewnego dnia przed dom czarnoksi??nika zajecha?a, wygodna kolasa. Wysiad? z niej niem?ody szlachcic i zastuka? ko?atk? do drzwi. Gdy mu Twardowski otworzy?, szlachcic powiedzia?:
— Jestem dworzaninem Ja?nie O?wieconego... — tu wymieni? nazwisko i tytu?y znane w ca?ej Rzeczypospolitej. — Pan m?j zachorza? w podr??y i pilno pragnie widzie? wa?pana, bo wierzy, ?e tylko tw?j kunszt potrafi go uleczy?. Zechciej wi?c wa?pan nie mieszkaj?c zabra? swoje narz?dzia, proszki i mikstury i towarzyszy? mi. Konie czekaj? pod bram?.
— Dok?d mamy jecha?? — zapyta? Twardowski. Pochlebia?o mu, ?e magnat nie innych doktor?w wzywa ze s?awnego krakowskiego grodu, ale w?a?nie jego. Z drugiej jednak strony niezbyt mu si? ta jazda u?miecha?a, bo wiecz?r by? d?d?ysty i wietrzny, a on siedzia? sobie przy zacisznym kominku nad kubkiem grzanego wina z korzeniami.
— Pojedziemy w stron? Sandomierza, ale nie nazbyt daleko — t?umaczy? przybysz. — Zostawi?em mego pana w gospodzie pod opiek? innych dworzan i towarzysz?cej mu ma??onki, a sam po?pieszy?em po wa?pana.
Nie podejrzewaj?c podst?pu, Twardowski zebra? si? w drog?, wsiad? do kolasy i pojecha?.
Dziwi? si?, ?e konie sz?y ca?? noc jak smoki nie popasaj?c ani razu. Ale nie domy?li? si?, ?e to czart przybra? posta? podr??nego, ?eby go zmyli? i powie?? na zatracenie.
Kiedy nazajutrz Twardowski wysiad? wieczorem z kolasy i wszed? do gospody, przed kt?r? si? zatrzymali, stado kruk?w, puchaczy i s?w obsiad?o z wrzaskiem dach, a dworzanin w jednej chwili przedzierzgn?? si? z powrotem w diab?a.
Twardowski pozna? go teraz. Czart mia? na sobie niemiecki frak z kamizelk? d?ug?, a? na brzuch, kr?tkie obcis?e spodnie, tr?j-graniasty kapelusz i trzewiki ze wst??kami i sprz?czkami. Jednak spod kapelusza wystawa?y rogi, a pazury z trzewika.
Diabe? zakrzykn?? z triumfem:
— Ha, ha, mam ci? nareszcie! Ta karczma Rzym si? nazywa! Twardowski pochwyci? na r?ce dziecko karczmarki le??ce w kolebce. Chcia? si? w ten spos?b obroni? — wiedzia?, ?e szatan nie ma dost?pu do bezgrzesznego dzieci?cia.
Ale diabe? spowa?nia? nagle i powiedzia?:
— Mo?ci Twardowski! Da?e? s?owo, a yerbum nobile debet esse stabile.
To znaczy po ?acinie, ?e s?owo szlachcica powinno by? niez?omne. Jak widzicie, by? to diabe? uczony.
Opami?ta? si? Twardowski. Od?o?y? dziecko do ko?yski i rzek?:
— Cho? wzi??e? mnie podst?pem, masz mnie, mo?ci czarcie!
Diabe? porwa? czarnoksi??nika i uni?s? w przestworza.
Rozleg? si? radosny wrzask z?ego ptactwa na dachu, ale do uszu Twardowskiego dolatywa? z coraz wi?kszej dali, bo czart ni?s? go wci?? wy?ej i wy?ej nad ziemi?.
Karczma wygl?da?a w dole jak muszka, Twardowskiego owiewa?y wysokie wichry podchmurne. Przypomnia? sobie swoje przesz?e ?ycie i ogarn?? go straszliwy ?al. Teraz ju? nie ma ratunku, nie pomog? ?adne zakl?cia i ezary! Wyrzek? si? Boga, zapisa? dusz? czartu i czart unosi go do piek?a.
Wtem przypomnia? sobie lata dziecinne, pacierz z matk? odmawiany i kantyczki, kt?re uk?ada? na cze?? Matki Boskiej. I nagle czarnoksi??nik w szponach diab?a zanuci? gdzie? pod chmurami:
— Przyb?d? nam, mi?o?ciwa Pani, ku pomocy, A wyrwij nas z czartowskiej nieprzyjaci?? mocy...
Chmura opadaj?c ku ziemi zanios?a ten g?os pasterzom, kt?rzy strzegli noc? swoich trz?d na pastwisku.
W tej samej chwili rozleg? si? w g?rze okrzyk diabelski pe?en w?ciek?o?ci — i ca?e niebo zaleg?a cisza.
Twardowski poczu?, ?e ju? nie leci dalej i ?e nikt go nie trzyma. Dooko?a widzia? srebrzyste ?wiat?o ksi??yca.
Us?ysza? g?os niebieski:
— Zostaniesz tak zawieszony a? do dnia s?dnego.
Odt?d w pogodne noce, kiedy jest pe?nia ksi??yca widzimy na nim zarys postaci mistrza Twardowskiego. Ucze? jest razem z nim, bo jak zwykle uczepi? si? jego buta, kiedy Twardowski wyje?d?a? przed wiekami w sw? ostatni? podr?? i diabe? uni?s? paj?ka razem z Twardowskim na ksi??yc. Od czasu do czasu ucze? spuszcza si? na nitce paj?czej nisko, niziutko nad ziemi?. Podgl?da i nads?uchuje, co si? u nas dzieje. Potem wraca na ksi??yc i opowiada swemu nauczycielowi nowinki, ?eby mu si? nie przykrzy?o.
Na ziemi zosta?y gadki o Twardowskim, zosta?y tak?e niekt?re pami?tki. Jest na Krzemionkach krakowskich skalna rozpadlina zwana „szko?? Twardowskiego", stoi Sokola Ska?a pod Ojcowem, istniej? zasypane piaskiem kopalnie pod Olkuszem, z kt?rych srebro dawno wybrano.
Kruszcowe zwierciad?o do wywo?ywania duch?w zawieszono po ?mierci czarnoksi??nika w skarbcu ko?cio?a w W?growie na Podlasiu. Chocia? jest ono w dole p?kni?te i nie wiadomo, czy by si? jeszcze co? w nim ukaza?o, umieszczono je tak wysoko, ?eby ludzie nie mogli do niego zagl?da?.
Najdziwniejsze by?y losy czarodziejskiej ksi?gi, w kt?rej mistrz Twardowski spisa? na pergaminie ca?? swoj? wiedz?. Nazywano j? po ?acinie ,,liber magnus", to znaczy wielka ksi?ga. Po znikni?ciu Twardowskiego oddano j? podobno kr?lowi, ?eby rozporz?dzi? ni?, jak uzna za s?uszne. Szkoda by?o j? spali?, ale nie nale?a?o da? jej do r?k byle komu, ?eby nie uczy? ludzi czar?w i wywo?ywania diab??w.
W dawnych kronikach zanotowano, ?e kr?l Zygmunt August zapisa? ksi?g? jezuitom wile?skim. Ot?? zdarzy?o si?, ?e pomocnik prze?o?onego nad tamtejszym ksi?gozbiorem jezuickim, ksi?dz Daniel Butwi?, w kilkadziesi?t lat p??niej zacz?? czyta? ow? ksi?g?, by si? przekona?, co te? czarnoksi??nik tam napisa?.
Wtem rozleg? si? dooko?a niego w ksi??nicy piekielny zgie?k i ?oskot. Zlecia?a si? ci?ba z?ych duch?w, a ksi?dz ledwo wymkn?? si? z izby. Sp?dzi? noc bezsennie. Z samego rana poprosi? innych ksi??y, ?eby z nim razem weszli do ksi??nicy. Ale ksi??ki Twardowskiego ju? tam nie znale?li, pewno j? czarty porwa?y.
Pewien pami?tnikarz pisze jednak, ?e widzia? j? p??niej w ksi??nicy Akademii Krakowskiej i ?e by?a to wielka ksi?ga na ?a?cuchach przykuta i kamieniami dla bezpiecze?stwa przywalona. Mimo to stamt?d te? znikn??a i nie wiadomo, co si? z ni? sta?o.