Szymborska W. WIERSZE

Akrobata

Z trapezu na
na trapez, w ciszy po
po nagle zmilk?ym werblu, przez
przez zaskoczone powietrze, szybszy ni?
ni? ci??ar cia?a, kt?re zn?w
zn?w nie zd??y?o spa??.

Sam, Albo jeszcze mniej ni? sam,
mniej, bo u?omny, bo mu brak
brak skrzyde?, brak mu nbardzo,
brak, kt?ry go zmusza
do wstydliwych przefruni?? na nieupierzonej
ju? tylko nagiej uwadze.

Mozolnie lekko,
z cierpliw? zwinno?ci?,
w wyrachowanym natchnieniu. Czy widzisz,
jak on si? czai do lotu, czy wiesz,
jakon spiskuje od s?owy do st?p
przeciw takiemu, jakim jest, czy wiesz, czy widzisz,
jak chytrze si? przez dawny kszta?t przewleka i
?eby pochwyci? w gar?? rozko?ysany ?wiat
nowo zrodzone z siebie wyci?ga ramiona -

pi?kniejsze pansd wszystko w jednej tej
w tej jednej, kt?ra zreszt? ju? min??a, chwili.

Album

Nikt w rodzinie nie umar? z mi?o?ci.
Co tam by?o to by?o, ale nic dla mitu.
Romeowie gru?licy? Julie dyfrerytu?
Niekt?rzy wr?cz do?yli zgrzybia?ej staro?ci.
?adnej ofiary braku odpowiedzi
na list pokropiony ?zami!
Zawsze w ko?cu zjawiali si? s?siedzi
z r??ami i binokularami.
?adnego zaduszenia w stylowej szafie,
kiedy to raptem wraca m?? kochanki!
Nikomu te sznur?wki, mantylki firanki, falbanki
nie przeszkodzi?y wej?? na fotografi?.
I nigdy w duszy piekielnego Boscha!
I nigdy z pistoletem do ogrodu!
(Konali z kul? w czaszce, ale z innego powodu
i na polowych noszach)
Nawet ta, z ekstatycznym kokiem
i oczami podkutymi jak po balu,
odp?yn??a wielkim krwotokiem
nie do ciebie, danserze, i nie z ?alu.
Mo?e kto?, dawniej, przed dagerotypem -
ale z tych, co w albumie, nikt, o ile wiem.
Roz?miesza?y si? smutki, lecia? dzie? za dniem,
a oni, pocieszeni, znikali na gryp?.

Atlantyda

Istnieli albo nie istnieli.
Na wyspie albo nie na wyspie.
Ocean albo nie ocean
po?kn?? ich albo nie.

Czy by?o komu kogo? s?ucha? kogo?
Czy by?o komu walczy? z kim?
Dzia?o si? wszystko albo nic
tam albo nie tam.

Miast siedem sta?o.
Czy na pewno?
Sta? wiecznie chcia?o.
Gdzie dowody?

Nie wymy?lili prochu, nie.

Proch wymy?lili, tak.
Przypuszczalni. W?tpliwi.

Nie wyj?ci z powietrza,
z ognia, z wody, z ziemi.

Nie zawarci w kamieniu
ani w kropli deszczu.

Nie mog?cy na serio
pozowa? do przestr?g.

Meteor spad?.
To nie meteor.
Wulkan wybuchn??.
To nie wulkan.
Kto? wo?a? co?.
Niczego nikt.

Na tej plus minus Atlantydzie.

Ballada

To ballada o zabitej,
Kt?ra nagle z krzes?a wsta?a.

U?o?ona w dobrej wierze,
W ?wietle lampy rzecz si? mia?a.

Ka?dy, kto chcia?, widzie? m?g?.

Kiedy si? zamkn??y drzwi
I zab?jca zbieg? ze schod?w,
Ona wsta?a tak jak ?ywi
Nag?? cisz? obudzeni.

Ona wsta?a, rusza g?ow?
I twardymi jak z pier?cionka
Oczami patrzy po k?tach.

Nie unosi si? w powietrzu,
Ale po zwyk?ej pod?odze,
Po skrzypi?cych deskach st?pa.

Wszystkie po zab?jcach ?lady
Pali w piecu. A? do szcz?tu
Fotografii do imetu
Sznurowad?a z dna szuflady.

Ona nie jest uduszona.
Ona nie jest zastrzelona.
Niewidoczna ?mier? ponios?a.

Mo?e dawa? znaki ?ycia,
P?aka? z r??nych drobnych przyczyn,
Nawet krzycze? z przera?enia
Na widok myszy.
Tak wiele
Jest s?abo?ci i ?mieszno?ci
Nietrudnych do podrobienia.

Ona wsta?a, jak si? wstaje.

Ona chodzi, jak si? chodzi.
Nawet ?piewa czesz?c w?osy,
Kt?re rosn?.

Cebula

Co innego cebula.
Ona nie ma wn?trzno?ci.
Jest sob? na wskro? cebula
do stopnia cebuliczno?ci.
Cebulasta na zewn?trz,
cebulowa do rdzenia,
mog?aby wejrze? w siebie
cebula bez przera?enia.

W nas obczyzna i dziko??
ledwie sk?r? przykryta,
inferno w nas interny,
anatomia gwa?towna,
a w cebuli cebula,
nie pokretne jelita.
Ona wielekro? naga,
do g??bi itympodobna.

Byt niesprzeczny cebula,
udany cebula tw?r.
W jedej po prostu druga,
w wi?kszej mniejsza zawarta,
a w nast?pnej kolejna,
czyli trzecia i czwarta.
Do?rodkowa fuga.
Echo z?o?one w ch?r.

Cebula, to ja rozumiem:
najnadobniejszy brzuch ?wiata.
Sam si? aureolami
na w?asn? chwa?? oplata.
W nas - t?uszcze, nerwy, ?y?y,
?luzy i sekretno?ci.
I jest nam odm?wiony
idiotyzm doskona?ao?ci.

Chmury

Z opisywaniem chmur
musia?abym si? bardzo ?pieszy? -
ju? po u?amku chwili
przestaj? by? te, zaczynaj? by? inne.

Ich w?a?ciwo?ci? jest
nie powtarza? si? nigdy
w kszta?tach, odcieniach, pozach i uk?adzie.

Nie obci??one pami?ci? o niczym,
unosz? si? bez trudu nad faktami.

Jacy tam z nich ?wiadkowie czegokolwiek -
natychmiast rozwiewaj? si? na wszystkie strony.

W por?wnaniu z chmurami
?ycie wydaje si? ugruntowane,
omal ?e trwa?e i prawie ?e wieczne.

Przy chmurach
nawet kamie? wygl?da jak brat,
na kt?rym mo?na polega?,
a one c??, dalekie i p?oche kuzynki.

Niech sobie ludzie b?d?, je?li chc?,
a potem po kolei ka?de z nich umiera,
im, chmurom nic do tego
wszystkiego
bardzo dziwnego.

Nad ca?ym Twoim ?yciem
i moim, jeszcze nie ca?ym,
paraduj? w przepychu jak paradowa?y.

Nie maj? obowi?zku razem z nami gin??.
Nie musz? by? widziane, ?eby p?yn??.

Cie?

M?j cie? jak b?azen za kr?low?.
Kiedy kr?lowa z krzes?a wstanie,
b?azen nastroszy sie na ?cianie
i stuknie w sufit g?upi? g?ow?.

Co mo?e na sw?j spos?b boli
w dwuwymiarowym ?wiecie. Mo?e
b?aznowi ?le na moim dworze
i wola?by si? w innej roli.

Kr?lowa z okna si? wychyli,
a b?azen z okna skoczy w d??.
Tak ka?d? czynno?? podzielili,
ale to nie jest p?? na p??.

Ten prostak wzi?? na siebie gesty,
patos i ca?y jego bezwstyd,
to wszystko, na co nie mam si?
- koron?, ber?o, p?aszcz kr?lewski.

B?d?, ach, lekka w ruchu ramion,
ach, lekka w odwr?ceniu g?owy,
kr?lu, na stacji kolejowej.
Kr?lu, to b?azen o tej porze,
kr?lu, po?o?y sie na torze

Dwie ma?py Bruegla

Tak wygl?da m?j wielki maturalny sen:
siedz? w oknie dwie ma?py przykute ?a?cuchem,
za oknem fruwa niebo
i k?pie si? morze.

Zdaj? z historii ludzi.
J?kam si? i brn?.

Ma?pa, wpatrzona we mnie, ironicznie s?ucha,
druga niby to drzemie -
a kiedy po pytaniu nastaje milczenie,
podpowiada mi
cichym brz?kaniem ?a?cucha.

Fetysz p?odno?ci z paleolitu

Wielka Matka nie ma twarzy.
Na co Wielkiej Matce twarz.
Twarz nie potrafi wiernie nale?e? do cia?a,
twarz si? naprzykrza cia?u, jest nieboska,
narusza jego uroczyst? jedno??.
Obliczem Wielkiej Matki jest wypuk?y brzuch
z ?lepym p?pkiem po?rodku.

Wielka Matka nie ma st?p.
Na co Wielkiej Matce stopy.
A gdzie? to jej w?drowa?.
A po c?? by mia?a wchodzi? w szczeg??y ?wiata
Ona ju? zasz?a tam, gdzie chcia?a zaj??,
i waruje w pracowniach pod napi?t? sk?r?.

Jet ?wiat? No to i dobrze.
Obfity? Tym lepiej.
Maj? si? dok?d porozbiega? dziatki,
maj? ku czemu wznosi? g?owy? Pi?knie.
Tyle go, ?e istnieje, nawet kiedy ?pi?,
a? do przesady ca?y i prawdziwy?
I zawsze, nawet za plecami, jest?

To du?o, bardzo du?o z jego strony.
Wielka Matka dwie r?czki ledwie ledwie ma,
dwie cienkie, skrzy?owane leniwie na piersiach.
Po c?? by mia?y ?yciu b?ogos??wi?,
obdarowywa? obdarowanego!
Jedyn? ich powinno?ci?
jest podczas ziemi i nieba

wytrwa? na wszelki wypadek,
kt?ry si? nigdy nie zdarzy.
Zygzakiem le?e? na tre?ci.
By? prze?miechem ornamentu.

Listy umar?ych

Czytamy listy umar?ych jak bezradni bogowie,
ale jednak bogowie, bo znamy p??niejsze daty.
Wiemy, kt?re pieni?dze nie zosta?y oddane.
Za kogo pr?dko za m?? powychodzi?y wdowy.
Biedni umarli, za?lepieni umarli,
oszukiwani, omylni, niezgrabnie zapobiegliwi.
Widzimy miny i znaki robione za ich plecami.
?owimy uchem szelest dartych testament?w.
Siedz? przed nami ?mieszni jak na bu?kach z mas?em,
albo rzucaj? si? w pogo? za zwianymi z g??w kapeluszami.
Ich z?y gust, Napoleon, para i elektryczno??,
ich zzab?jcze kuracje na uleczalne choroby,
niem?dra apokalipsa wed?ug ?wi?tego Jana,
fa?szywy raj na ziemi wed?ug ?wi?tego Jana Jakuba...
Obserwujemy w milczeniu ich pionki na szachownicy,
tyle ?e przesuni?te o trzy pola dalej.
Wszystko, co przewidzieli, wypad?o zupe?nie inaczej,
albo troch? inaczej, czyli tak?e zupe?nie inaczej.
Najgorliwsi wpatruj? si? nam ufnie w oczy,
bo wysz?o im z rachunku, ?e ujrz? w nich doskona?o??

Martwa natura z balonikiem

Zamiast powrotu wspomnie?
w czasie umierania
zamawiam sobie powr?t
pogubionych rzeczy.

Oknami, drzwiami parasole,
walizka, r?kawiczki, p?aszcz
zebym mog?a powiedzie?:
Na co mi to wszystko.

Agrafki, grzebie? ten i tamten
r??a z bibu?y sznurek, n??,
?ebym mog?a powiedzie?:
Niczego mi nie zal.

Gdziekowiek jeste?, kluczu,
staraj si? przyby? w por?,
zebym mog?a poiwiedzie?:
Rdza, m?j drogi, rdza.

Spadnie chmura za?wiadcze?
Przepustek i ankiet,
?ebym mog?a powiedzie?:
S?oneczko zachodzi.

Zegarku, wyp?y? z rzeki,
pozw?l si? wzi?? do r?ki,
?ebym mog?a powiedzic?:
Udajesz godzin?.

Znajdzie si? te? balonik
porwany przez wiatr,
?ebym mog?a powiedzie?:
Tutaj nie ma dzieci.

Odfru? w otrarte kno,
odfru? w szeroki ?wiat,
niech kto? zawo?a: O!
?ebym zap?aka? mog?a.

Miniatura ?redniowieczna

Po najziele?szym wzg?rzu,
najkonniejszym orszakiem,
w p?aszczach najjedwabniejszych.

Do zamku o siedmiu wie?ach,
z kt?rych ka?da najwy?sza.

Na przedzie xi???
najpochlebniej niebrzuchaty,
przy xi???ciu xi??na pani
cudnie m?oda, m?odziusie?ka.

Za nimi kilka dw?rek
jak malowanie zaiste
i pa? najpachol?tszy,
a na ramieniu pazia
co? nad wyraz ma?piego
z przenaj?mieszniejszym pyszczkiem
i ogonkiem.

Zaraz potem trzej rycerze,
a kazdy si? dwoi, troi,
i jak kt?ry z min? g?st?
pr?dko inny z min? t?g?,
a jak pod kim rumak gniady,
to najgniadszy moi?ciewy,
a wszystkie kopytkami jakoby muskaj?c
stokrotki najprzydro?niejsze.

Kto zasi? smutny, strudzony,
z dziur? na ?okciu i z zezem,
tego najwyra?niej brak.

Naj?adniejszej te? kwestii
mieszcza?skiej czy kmiecej
pod najlazurowszym niebem.

Szubieniczki nawet tyciej
dla najsokolszego oka
i nic nie rzuca cienia w?tpliwo?ci.

Tak sobie przemile jad?
w tym reali?mie najfeudalniejszym.

On?e wszelako dba? o r?wnowag?:
piek?o dla nich szykowa? na drugim obrazku.
Och, to sie rozumia?o
arcysamo przez si?.

Na wie?y Babel

Kt?ra godzina? - Tak, jestem szcz??liwa,
i brak mi tylko dzwoneczka u szyi,
kt?ry by brz?cza? nad tob?, gdy ?pisz.
- Wi?c nie s?ysza?a? burzy? Murem targn?? wiatr,
wie?a ziewn??a jak lew, wielk? bram?
na skrzypi?cych zawiasach. Jak to, zapomnia?e??
Mia??m na sobie zwyk?? szar? sukni?
spnan? na ramieniu. - I natychmiast potem
niebo p?k?o w stub?ysku. Jak?e mog?am wej??,
przecie? nie by?e? sam. - Ujrza?em nagle
kolory sprzed istnienia wzroku. - Szkoda,
?e nie mo?esz mi przyrzec. - Masz s?uszno??,
widocznie to by? sen. - Dlaczego k?amiesz,
dlaczego m?wisz do mnie jej imieniem,
kochasz j? jeszcze? O tak, chcia?bym,
?eby? zosta?a ze mn?. - Nie mam ?alu,
powinnam by?a domy?li? si? tego.
- Wci?? my?lisz o nim? - Ale? ja nie p?acz?.
- I to ju? wszystko? - Nikogo jak ciebie.
- Przynajmniej jeste? szczera. - B?d? spokojny,
wyjad? z tego miasta. B?d? spokojna,
odejd? st?d. - Masz takie pi?kne r?ce.
- To stare dzieje, ostrze przesz?o
nie natruszaj??c ko?ci. - Nie ma za co,
m?j drogi, nie ma za co. - Nie wiem
i nie chc? wiedzie?, kt?ra to godzina

Notatka

W pierwszej gablocie
le?y kamie?.
Widzimy na nim
niewyra?n? rys?.
Dzie?o przypadku,
jak m?wi? niekt?rzy.

W drugirj gablocie
cz??? ko?ci czo?owej.
Trudno ustali? -
zwierz?cej czy ludzkiej.
Ko?? jak ko??.
Id?my dalej.
Tu nic nie ma.

Zosta?o tylko
stare podobie?stwo
iskry skrzesanej z kamienia
do gwiazdy.
Rozsuni?ta do wiek?w
przestrze? por?wnania
zachowa?a sie dobrze.

To ona
wywabi?a nas z wn?trza gatunku,
wywiod?a z kr?gu snu
sprzed s?owa sen,
w kt?rym, co ?ywe,
rodzi sie na zawsze
i umiera bez ?mierci.

To ona
obr?ci?a nasz? g?ow? w ludzk?
od iskry do gwiazdy,
od jednej do wielu,
od ka?dej do wszystkich,
od skroni do skroni
i to, co nie ma powiek,
otworzy?a w nas.

Z kamienia
ulecia?o niebo.
Kij rozga??zi? si?
w g?stwinie ko?c?w.
W?? uni?s? ??d?o
z k??bka swoich przyczyn.
Czas si? zatoczy?
w s?ojach drzew.
Rozmno?y?o si? w echu
wycie zbudzonego.

W pierwszej gablocie
le?y kamie?.
W drugiej gablocie
cz??ci ko?ci czo?owej.
Ubyli?my zwi?rz?tom.
Kto ub?dzie nam.
Przez jakie podobie?stwo.
Czego z czym por?wnanie.

Pogo?

Wiem, ?e powita mnie cisza, a jednak.
Nie wrzawa, nie fanfary, nie poklask, a jednak.
Ani dzwony na trwog?, ani sama trwoga.

Nie licz? nawet na listeczek suchy,
c?? m?wi? o pa?acach srebrnych i ogrodach,
czcigodnych starcach, sprawiedliwych prawach,
m?dro?ci w kulach z kryszta?u, a jednak.

Rozumiem, ?e nie po to chodz? po Ksi??ycu,
?eby szuka? pier?cionk?w, pogubionych wst??ek.
Oni wszystko zawczasu zabieraj? z sob?.

Niczego, co by mog?o ?wiadczy?, ?e.
?mieci, grat?w, obierk?w, szparga??w, okruszyn,
od?amk?w, wi?rk?w, st?uczk?w, och?ap?w, rupieci.

Ja, naturalnie, schylam si? tylko po kamyk,
z kt?rego nie odczytam, dok?d si? udali.
Nie lubi? mi zostawia? znaku.
S? niezr?wnani w sztuce zacierania ?lad?w.

Od wiek?w znam ich talent do znikania w por?
ich bosk? nieuchwytno?? za rogi, za ogon,
za r?bek szatki rozd?tej w odlocie.
Nigdy im w?os nie spadnie z g?owy, abym mia?.

Wsz?dzie o my?l chytrzejsi ni? ja sam,
zawsze o krok przede mn?, nim dobiegn?? zd???,
wystawiany szyderczo na trudy pierwsze?stwa.

Nie ma ich, nigdy nie by?o, a jednak
musz? to sobie raz po raz powtarza?,
stara? si? nie by? dzieckiem, kt?remu si? zdaje.

A po to mi spod st?p tak nagle uskoczy?o,
nie uskoczy?o daleo, bo przydeptane upad?o,
i cho? wyrywa se jeszcze
i wydaje ze siebie przeci?g?e milczenie,
to tlko cie?, zbyt znany, bym, czu? si? u celu.