Zbych A. STAWKA WI?KSZA NI? ?YCIE

DRUGIE URODZINY

1

Um?wi? si? z Pierre'em, ?e zapadn? w kartoflisku podczas drogi powrotnej. To by?a spora szansa. Wachmani o tej porze s? ju? zm?czeni, t?um przymusowych robotnik?w, kt?ry powinien maszerowa? w karnych tr?jkach, po dwunastu godzinach morderczej har?wki ci?gnie osowia?y; ka?dy my?li tylko o tym, aby jak najszybciej znale?? si? w domu, je?li domem mo?na nazwa? otoczony drutem kolczastym czworobok barak?w, w kt?rych zgromadzono kilkuset cudzoziemskich robotnik?w, zatrudnionych w stoczni remontowej Kriegsmarine w Kr?lewcu. Jest wi?c szansa, ?e ?aden ze wsp??wi??ni?w nie zauwa?y ucieczki, a je?li nawet, to zapewne pomy?li, ?e tych dw?ch zwariowa?o zupe?nie, bo przecie? ucieczki ko?cz? si? zwykle jednakowo: po paru dniach, a po tygodniu najp??niej, przyprowadzaj? z powrotem takiego, kt?remu — jak mawia w takich okazjach lagerFuehrer Artzt - znudzi?o si? spokojne ?ycie w tym cichym, przyjemnym obozie i kt?ry pragnie zakosztowa? prawdziwego niemieckiego obozu koncentracyjnego...
Bo istotnie ten ma?y ob?z, postawiony na ugorze pod Kr?lewcem - ze strychu najwy?szego baraku wida? kra?cowy przystanek linii tramwajowej - nie jest prawdziwym niemieckim obozem. Staszek spodziewa? si?, ?e mo?e by? znacznie gorzej, kiedy aresztowano go w rodzinnej Ko?cierzynie. Ju? wtedy dzia?a? Stutthof Konzentrationlager, budz?cy postrach w?r?d pomorskich Polak?w. Ale mia? szcz??cie. Zaplombowany bydl?cy wagon min?? Gda?sk, z kt?rym tyle Staszka ??czy?o dobrych i z?ych wspomnie?, i skierowa? si? na wsch?d.
Znalaz? si? w tym niewielkim obozie, gdzie oczywi?cie nie cackaj? si? z nimi, kawki z mleczkiem do ???eczka nie podaj?, ale brukwiowej zupy z p?ywaj?cymi gdzieniegdzie okrawkami t?ustego mi?sa prawie do woli, chleba tak?e sporo, p?? kilograma dziennie. Rzecz w tym -Staszek szybko si? po?apa? — zew obozie umieszczono wy??cznie m?odych, zdrowych ludzi, dobieraj?c ich nawet pod k?tem przygotowania technicznego. By? mo?e wyznanie Staszka w ko?cierzy?skim gestapo, ?e przez cztery semestry studiowa? budownictwo okr?towe na Politechnice Gda?skiej, wyznanie, dodajmy, z?o?one p?ynn? niemczyzn?, zdecydowa?o o jego losie.
W?r?d wsp??towarzyszy niedoli przewa?ali ludzie obyci z prac? w fabrykach, Staszek zaprzyja?ni? si? z Felkiem, kt?ry by? majstrem u warszawskiego Gerlacha, a cz?owiek, obok kt?rego dosta? prycz?, w?a?nie ten Pierre, z kt?rym teraz omawia? ucieczk?, pracowa? przed wojn? u Panharda jako skrawacz-narz?dziowiec. Wielka machina wojny totalnej, proklamowanej przez wodza tysi?cletniej Rzeszy, potrzebowa?a fachowc?w, bo wiele stanowisk przy obrabiarkach, frezarkach i szlifierkach sta?o pustych - ludzi, kt?rzy przy nich pracowali, pos?ano na fronty. A kto? musia? produkowa? cz??ci zamienne do podziobanych przez angielskie pociski okr?t?w, wi?c stworzono ten ob?z, o kt?rym sami jego szefowie mawiali, ?e nale?y do najbardziej luksusowych miejsc Trzeciej Rzeszy. Bicie nie wchodzi?o tu do rytua?u, oczywi?cie nierzadko cz?owiek obrywa? kolb?, kiedy „post" mia? akurat muchy w nosie, ale by?y to raczej szturchni?cia ni? ciosy, widocznie personel strzeg?cy obozu otrzyma? instrukcje, aby pensjonariuszy tych czterech odrutowanych barak?w w miar? mo?liwo?ci oszcz?dza?. Byli potrzebni przynajmniej do ko?ca wojny. Rzesza postanowi?a wycisn?? z nich wszystko, co si? da, zanim zdecyduje si? na ich unicestwienie. W?a?ciwie mo?na by w tym obozie doczeka? ko?ca wojny, bo oszcz?dza?y ich nawet angielskie bomby, spadaj?ce w nieregularnych odst?pach czasu na Kr?lewiec. LagerFuehrer Artzt, grubas bez prawej r?ki, kt?r? zd??y? ju? straci? gdzie? w kampanii francuskiej, usi?owa? by? jowialny, co mu zreszt? przychodzi?o bez trudu.
- Widzicie - powiada? - jak was oszcz?dzamy. Anglicy bombarduj? niemieckie miasto, a was umie?cili?my za miastem, ?eby wam si?, bro? Bo?e, krzywda nie sta?a...
Oczywi?cie nic darmo. Wzgl?dnie ludzkie warunki ?ycia okupione s? dwunastogodzinn? har?wk?. Do tego dochodzi blisko godzin? trwaj?ca droga powrotna, bo rano zawo?? ich ci??ar?wkami.
Wielu si? z tym pogodzi?o. Niekt?rzy nawet uznali, ?e wygrali los na loterii. Na przyk?ad ci z Warthegau lub Pomorza. Ci, kt?rzy stamt?d pochodz?, maj? prawo przekaza? cz??? zarobionych marek pozostawionym rodzinom. Ich obecno?? tutaj chroni w jakim? stopniu, przynajmniej tak sobie wyobra?aj?, najbli?szych przed wysiedleniem. Ci chwal? sobie nawet ob?z, uwa?aj?c go za najmniejsze z?o, jakie mog?o im si? przytrafi?.
Ale Staszek od o?miu miesi?cy, to znaczy od momentu, gdy si? tu znalaz?, my?li o ucieczce. Co prawda on tak?e pochodzi z Pomorza, ale nic nie mo?e pom?c swoim bliskim, kt?rych poch?on??a pierwsza fala hitlerowskiego terroru w jesieni trzydziestego dziewi?tego. Uciek? wtedy do Krakowa, potem do Warszawy.
D?ugo szuka? kontaktu z jak?? organizacj?, chcia? i?? do lasu, chcia? si? bi?, ale konspiracja dopiero si? rodzi?a, obejmowa?a swym zasi?giem niewielkie grupy, a wie?ci o regularnych le?nych oddzia?ach by?y bardziej pobo?nym ?yczeniem ni? rzeczywisto?ci?... Kiedy wreszcie uda?o mu si? nawi?za? kontakt z organizacj?, kiedy go zaprzysi??one i my?la?, ?e nareszcie b?dzie m?g? robi? to, co robi? powinien, po tym, co sta?o si? z jego matk? i ojczymem, z jego dalszymi krewnymi i bliskimi przyjaci??mi, kazano mu wr?ci? do Ko?cierzyny. Mia? tam si? zamelinowa?, w razie potrzeby przyj?? Volkslist? i czeka? na dalsze rozkazy. T?umaczy?, ?e chce walczy? z broni? w r?ku, ?e chce zabija? ludzi, kt?rzy zburzyli mu dom rodzinny... Na nic si? to nie zda?o. To by? rozkaz. Powinien zrozumie?, ?e organizacji potrzebni s? ludzie ?wietnie znaj?cy j?zyk swego wroga, obeznani z terenem, inteligentni i odwa?ni, kt?rzy w razie potrzeby potrafi? zorganizowa? grup? konspiracyjn? czy siatk? wywiadowcz?. Ale nie doczeka? si? ?adnego rozkazu. W trzy tygodnie po przyje?dzie do Ko?cierzyny przysz?o gestapo i wyl?dowa? w tym w?a?nie ma?ym obozie.
Mieli pryska? razem z Felkiem, z tym od Gerlacha. Ch?opak by? cwany, ukrad? kt?remu? z robotnik?w niemieckich jego papiery i czeka? na sposobny moment. Staszek my?la? w?a?nie, ?eby uczyni? co? w tym rodzaju, gdy kt?rej? nocy obudzi?a ich wizyta gestapowc?w. Poszli wprost do Felka. W sienniku znale?li te dokumenty. Felek wi?cej nie wr?ci?. Po tym wydarzeniu sko?czy?y si? g?o?ne rozmowy i p??jawne planowanie ucieczek. Kto? by? kapusiem, niestety nie uda?o si? ustali?, kto. W ka?dym razie cel administracji obozu zosta? osi?gni?ty. Ludzie zamkn?li si? w sobie, d?ugo si? obw?chiwali, zanim jeden odezwa? si? do drugiego. Tak jak sobie ?yczy? lagerFuehrer Artzt: „Pracowa?, pracowa?, nie my?le? o g?upstwach...”
Musia?o up?yn?? par? miesi?cy, zanim jego stosunki z Pierre'em, s?siadem z pryczy obok, zacie?ni?y si? do tego stopnia, ?e zacz?li przeb?kiwa? o ucieczce. To Pierre w?a?nie, kiedy pierwsze bariery wzajemnej nieufno?ci zosta?y prze?amane, powiedzia? Staszkowi:
-Wiesz, dlaczego wszyscy uciekaj?cy wpadali? Bo uciekali w niew?a?ciw? stron?. - I potem wyja?ni?: - Uciekali Polacy to zrozumia?e... Oni maj? najbli?ej. ?aden Francuz nie pr?bowa?, ani Czech, ani Jugos?owianin. A mimo to ?adna ucieczka si? nie uda?a...
By?o szesna?cie ucieczek. Wi?kszo?? w grupach dwu-, trzyosobowych, kilka indywidualnych. Uciekinierzy zawsze wracali. Tylko raz kto? nie wr?ci?, przywieziono jego zw?oki.
- To proste - ci?gn?? Pierre. - Pomy?l, wszyscy uciekaj? na po?udnie, w stron? swoich. Od teren?w, gdzie mog? trafi? na pomoc Polak?w, dzieli ich trzysta kilometr?w.
- Wi?cej - sprostowa? Staszek. - Granica Rzeszy przebiega teraz nieca?e pi??dziesi?t kilometr?w na p??noc od Warszawy.
-Tym bardziej. A trzeba ucieka? nie tu - poci?gn?? gwo?dziem po blasze, kt?ra mia?a sta? si? cz??ci? kad?uba jakiego? pancernika, bo ich rozmowa toczy?a si? przy pracy w stoczni, poniewa? doszli do wniosku, ?e tylko tu, w og?uszaj?cym jazgocie pneumatycznych m?ot?w i piskach skrawanej stali, mog? m?wi? spokojni, ?e nikt ich nie pods?ucha. - Wi?c trzeba ucieka? nie tu - powt?rzy? - lecz tu - wyrysowa? gwo?dziem strza?k? ustawion? pod k?tem prostym do poprzedniej, wskazuj?cej drog? do Polski.
- Na wsch?d? - nie zrozumia? Staszek. - Zwariowa?e?. Przecie? tam s? bolszewicy.
- W?a?nie - pokiwa? g?ow? Pierre. - Granica jest st?d siedemdziesi?t - osiemdziesi?t kilometr?w. Pomy?l!
- A jak Rosjanie wydadz? nas Niemcom? Albo wsadz? za druty gdzie? na p??nocy?
D?ugo nie wracali do tej rozmowy, to znaczy nie wracali do niej wprost, ale Pierre kr??y? wok?? sprawy jak ?ma ko?o ?wiecy. Staszek szybko zorientowa? si?, w czym rzecz. Pierre by?
komunist? i ci?gn??o go na wsch?d. Pewnie by wola? wr?ci? do Francji, ale wiedzia?, ?e to niemo?liwe, wi?c wybiera? Rosj?. A on, Staszek? Nie wychowano go w mi?o?ci do wschodniego s?siada.
W swoim dwudziestodwuletnim ?yciu nie zd??y? si? zetkn?? z lud?mi, kt?rzy mieliby na ten wielki, szamocz?cy si? z trudno?ciami kraj inny pogl?d ni? on, to znaczy taki, jaki wyni?s? ze szko?y i lektury prasy. Ciekawi? go ten kraj, s?ysza? o pi?ciolatkach, o Dnieprogessie i Magni-togorsku, fascynowa?o go przeobra?anie rolniczego kraju w pot?g? przemys?ow?. Ale s?ysza? tak?e o procesach i czystkach, o biedzie i kolektywizacji. Staszek nie wiedzia?, ile prawdy by?o w tym, co czyta?, ale powzi?cie decyzji nie by?o spraw? prost?. Ucieczka do Generalnej Guberni jest piekielnie trudna, prawie niemo?liwa, ale ucieka? do Rosji... Dlatego, kiedy Pierre narysowa? mu strza?k?, wyznaczaj?c? marszrut? na wsch?d, zawo?a? w pierwszym odruchu: „Przecie? tam s? bolszewicy!”
- Czyta?e?? - zapyta? w par? tygodni p??niej Pierre podczas p??godzinnej przerwy obiadowej. - Czyta?e? „MeinKampf"?
Siedzieli w maszynowni remontowanego statku. Obiadow? zup? przywo?ono im do stoczni. To pytanie tak zaskoczy?o Staszka, ?e nie doni?s? ?y?ki z jakim? krupnikiem do ust.
- Zwariowa?e?? Po co mia?em czyta? to ?wi?stwo, z kt?rego wynika, ?e jestem podcz?owiekiem.
- Gdyby? czyta? - Pierre wyskroba? kasz? z dna miski, starannie wyliza? ?y?k?. - Gdyby? czyta?, wiedzia?by?, ?e do podludzi Adolf Hitler zalicza tak?e Rosjan. I wiedzia?by? jeszcze, ?e likwidacja pa?stwa bolszewickiego jest jego g??wnym celem. Bez tego nigdy by nie zdoby? „przestrzeni ?yciowej dla wybranego narodu". Potrzebne mu ?yzne stepy Ukrainy, wi?c wojna z Rosj? jest nieunikniona. Je?li Rosja walczy?aby z Niemcami, poszed?by? z Rosj??
- Poszed?bym z samym diab?em.
- Masz moje s?owo honoru, ?e wojna wybuchnie. Staszek chcia? mu powiedzie?, ?e nie bardzo w to wierzy, ?e przecz? temu ostatnie wydarzenia, ale nie zd??y?, bo zawy?a syrena og?aszaj?ca koniec przerwy obiadowej. Do maszynowni wtoczy? si? majster, kt?ry pop?dzi? ich do roboty. Dopiero po paru tygodniach nadarzy?a si? okazja do rozmowy. Pierre mia? teraz u?atwione zadanie. Koncentracja wojsk niemieckich w rejonie Kr?lewca rzuca?a si? w oczy ka?demu. Triumfowa?.
- A nie m?wi?em, bracie? Teraz jest najw?a?ciwsza pora. Czo?gi bez przerwy wal? na wsch?d. Wiedzia?em, ?e to taktyka - z dw?ch stron - i Niemcy, i Rosjanie potrzebowali czasu. Stalin nie jest g?upi. Wiedzia?, ?e w trzydziestym dziewi?tym nie da rady Hitlerowi. Musia? mie? troch? czasu. Dlatego zawar? ten pakt. Ja wiem, ?e ci? to boli. U nas te? wielu ludzi tego nie rozumia?o. Ale znasz takie przys?owie, ?e koszula bli?sza cia?u.
Wi?c ustalili plan ucieczki. Najlepiej po robocie, kiedy eskortuj?cy ich wachmani te? s? zm?czeni. Zapa?? gdzie? w kartoflisku i przeczeka?, a? minie ich grupa. Zanim dojd? do obozu, up?ynie p?? godziny. Potem kolacja, a apel dopiero o dziewi?tej, czyli razem dwie i p?? godziny. Ale to jeszcze nie koniec. Pierre za?atwi, ?eby kt?ry? z Francuz?w krzykn??, ?e ich majster zatrzyma? na nocn? zmian?. Pojad? do stoczni ich szuka? - znowu godzina. Razem trzy i p?? - do czterech godzin. Maj? po par? marek, Pierre sprzeda? wachmanowi pi?kny mohairowy szal. Staszek - trzydniow? porcj? chleba. Wystarczy, ?eby kupi? bilet w stron? K?ajpedy. Do samej K?ajpedy nie starczy forsy, wi?c dojad? do czwartej czy pi?tej stacji za Kr?lewcem. Tam wysi?d? i rusz? na wsch?d. Dopiero wtedy zaczn? ich szuka?. Ale szuka? ich b?d? na po?udniu.
Posz?o nadspodziewanie ?atwo. By?a mg?a i ?aden z „post?w” nie zauwa?y?, ?e z grupy kto? uby?. Zreszt? trudno by?o wini? ich o to, poniewa? tr?jki dawno si? ju? rozpad?y, robotnicy opatuleni, czym kto mia?, szli niemal na o?lep, naprzeciw wiatrowi, kt?ry k?ad? na ich twarzach warstw? zimnej, marcowej m?awki.
Sytuacj? u?atwia?o to, ?e ubiorem niczym nie r??nili si? od robotnik?w niemieckich, te same niebieskie kombinezony, naci?gni?te na ubrania. Jedynym znakiem rozpoznawczym by?y przyszyte do lewej kieszeni bia?e skrawki materia?u z liter?, kt?ra symbolizowa? mia?a przynale?no?? narodow? wi??nia. Jeszcze w kartoflisku zerwali te szmaty, staj?c si? w tym momencie uciekinierami i przest?pcami w ?wietle prawa Rzeszy i wewn?trznego regulaminu obozowego. LagerFuehrer Artzt za lekkie nadprucie bia?ej szmatki z literk? dawa? trzy dni karceru. Tak jak by?o um?wione, wsiedli do tramwaju na kra?cowym przystanku. Znali t? drog?, mo?na by?o do dworca g??wnego dojecha? bez przesiadki. Udawali, ?e si? nie znaj?, niemczyzna Pierre'a mog?aby wzbudzi? podejrzenia, cho? tak si? z?o?y?o, ?e plan zrobienia ma?ego figla w?adzom Rzeszy uknuli w?a?nie po niemiecku, poniewa? by? to jedyny j?zyk, jakim mogli si? od biedy porozumie?. Na dworcu Staszek straci? Francuza z oczu, ale ba? si?, by rozgl?daniem nie zwr?ci? na siebie uwagi Schupo, kt?ry przechadza? si? po hali dworca z r?kami do ty?u. Kupi? bilet do stacji, jak? poprzednio z Pierre'em ustali?, i min?? oboj?tnie w przej?ciu kolejarza, kt?ry kasuj?c jego bilet nie zaszczyci? go nawet spojrzeniem. Mieli szcz??cie, poci?g by? ju? podstawiony. Na peronie Pierre pu?ci? do Staszka oko i wsiad? w kt?ry? z pierwszych wagon?w. Staszek ulokowa? si? z ty?u i czeka?. By? jedynym pasa?erem w przedziale, potem zjawi? si? jaki? kolejarz wracaj?cy po pracy do domu, milkliwy na szcz??cie. Zapali? papierosa, czym przyprawi? Staszka o zawr?t g?owy, zauwa?y? to i bez s?owa podsun?? mu paczk? papieros?w. Wysiad? na nast?pnej stacji i Staszek m?g?, spojrzawszy na zegarek, stwierdzi?, ?e je?li wszystko p?jdzie tak, jak zaplanowali, to zaczn? ich szuka? dopiero za godzin?. Rozwa?a? w?a?nie, co powie Rosjanom na granicy, jak ich przekona, by nie odsy?ali go Niemcom. Ockn?? si?, gdy spostrzeg?, ?e poci?g stoi. Spojrza? na zegarek i ogarn??o go przera?enie. Przespa? stacj? Gnei-sau, gdzie mia? spotka? si? z Pierre'em. S?dz?c po godzinie, poci?g musia? doje?d?a? ju? do K?ajpedy. Wyjrza? oknem, powoli podnosi? si? semafor. Kilkaset metr?w dalej widnia?y ?wiat?a i zabudowania sporego na oko miasta. Zdecydowa? si? w jednej chwili - skoczy?, gdy poci?g drgn??.
By? na terenie jakiej? bocznicy, z prawej mia? niskie zabudowania, prawdopodobnie jakich? magazyn?w. Z lewej zagajnik z usypanymi na jego skraju wielkimi pryzmami w?gla czy koksu. Ruszy? w tamt? stron?. Mia? kompas i map?, ale c?? to za mapa? Wyci?ta z gazety„K?nigsberg Zeitung" mapa zwyci?skiego marszu niemieckich wojsk. Ta cz??? Europy, kt?ra go interesowa?a, by?a zaledwie naszkicowana. M?g? si? z tego domy?li? jedynie, ?e granica musi by? gdzie? w pobli?u. W ?wietle ma?ej kolejowej lampy sygnalizacyjnej po?o?y? na d?oni kompas wyprodukowany w?asnym przemys?em: namagnesowana ig?a na wieczku pude?ka od pasty do but?w.
Wiedzia? tylko tyle, ?e musi i?? na wsch?d.
Schowa? do kieszeni kompas i wszed? w zagajnik.

2

Pu?kownik Jakubowski kaza? szoferowi stan?? przed niskim, szarym budynkiem, gdzie mie?ci? si? sztab okr?gu wojskowego. Spojrza? na zegarek — okaza?o si?, ?e przyjecha? za wcze?nie, szef wyznaczy? mu spotkanie dopiero na jedenast?, ma wi?c blisko p?? godziny czasu. Postanowi? si? przej??. Rozmowa z szefem nie b?dzie ?atwa. Cho? znaj? si? ju? dobrych par? lat, w ostatnich czasach jaki? cie? pad? na ich wzajemne stosunki. Rumian-cew uwa?nie s?ucha? jego raport?w, kre?l?c na kartce esy--floresy, na zako?czenie pyta? nieodmiennie, czy Jakubowski ma to spisane, bra? r?kopis i wk?ada? do teczki.
- O nic nie chcesz zapyta?? - powiedzia? Jakubowski niemal ze z?o?ci?, kiedy by? tu ostatni raz, dwa tygodnie temu.
- Wszystko jasne - powiedzia? tamten. -My?lisz, ?e to dla mnie taka sensacja? Popatrz - pokaza? p?kat? teczk? -to s? meldunki z ostatnich trzech dni. Mo?na by tym porz?dnie napali? w piecu. I wszystkie na jedn? nut?: Niemcy szykuj? to, Niemcy szykuj? tamto. Niemcy przysy?aj? szpieg?w. Jak my?lisz, to taka zabawna lektura?
- Wi?c jednak to czytasz, zanim wrzucisz do pieca -powiedzia? Jakubowski i poczu?, ?e chyba przekroczy? granic?, kt?rej nie powinien by? przekracza?. Rumian-cew wsta?, odwr?ci? si? do niego ty?em, przez chwil? wpatrywa? si? w nowe domy za oknem.
- Nie pal? tym w piecu - powiedzia? sucho, prawie wrogo - posy?am wszystko do Moskwy i dodaj? od siebie raporty sumaryczne, je?li ci? to interesuje.
- I co? - chcia? wiedzie? Jakubowski. Za odpowied? powinno mu wystarczy? milczenie Rumiancewa.
Czy teraz znowu tak b?dzie? Wojna wisi na w?osku -jest tego pewien. Raporty wywiadu p?ytkiego, jakimi dysponuje, potwierdzaj? to z zadziwiaj?c? jednomy?lno?ci?. Transport brygady pancernej, przegrupowanie dywizji piechoty, nieustannie ci?gn?ce na wsch?d transporty z benzyn?. Ostatnie informacje z K?ajpedy potwierdzi?y wcze?niejsze meldunki, ?e w tych okolicach Niemcy zbudowali ogromny zbiornik paliw p?ynnych o pojemno?ci kilkunastu tysi?cy ton. Z ostatniego meldunku wynika, ?e ju? 1800 wagon?w-cystern przela?o sw? zawarto?? do zbiornika, ale zmie?ci? si? w nim mo?e z ?atwo?ci? drugie tyle. Inne informacje potwierdza?y, ?e sprowadzana benzyna nale?y do typu lekkich, s?u??cych do nap?du samolot?w. Sk?d samoloty, je?li w K?ajpedzie jest jedno ma?e lotnisko, na kt?rym zdo?a?oby si? pomie?ci? naraz pi??, no powiedzmy - dziesi?? maszyn.
Chyba ?eby racj? mia? ten ch?opak, ten uciekinier z niemieckiego obozu, kt?ry twierdzi, ?e w lasach nie opodal K?ajpedy natkn?? si? na dobrze zaawansowan? budow? pas?w startowych...
Co mo?e zrobi? Jakubowski poza z?o?eniem szczeg??owego raportu swoim prze?o?onym? Nie?atwy kawa?ek chleba wybra?. Od dwu blisko lat jest kierownikiem sekcji radzieckiego kontrwywiadu, obejmuj?cego swym zasi?giem znaczny szmat granicy radziecko-niemieckiej. C?? mo?e zrobi? wi?cej poza przes?aniem raportu i odbyciem okresowego spotkania z Rumiancewem? Przecie? me podejrzewa, ?e Rumiancew zataja jego meldunki? Zna tego cz?owieka i wie, ?e mo?na na nim polega?. Kiedy kilka miesi?cy temu zameldowa? Rumiancewowi, ?e jego dotychczas spokojny odcinek pracy nagle si? o?ywi?, tamten popatrzy? mu g??boko w oczy.
- S?uchaj - powiedzia? - czy ty czasem nie chcesz tej wojny?
-Wiem, o czym my?lisz - odpar? spokojnie Jakubowski - i jestem pewien, ?e kiedy? zmierzymy si? z Niemcami. Mam obowi?zek zameldowa? ci o wszystkim, co wzbudzi?o moje zaniepokojenie, wi?c melduj?.
Aluzja zwierzchnika by?a przejrzysta. Czy nie chcesz tej wojny - to znaczy, czy nie chcesz, ?eby?my zwyci??yli Niemc?w i wyp?dzili ich z Polski. Bo Jakubowski by? Polakiem. Nigdy tego nie ukrywa?, przeciwnie - niejednokrotnie podkre?la? sw? polsko??. Jego ojciec dowodzi? szwadronem u Budionnego, zgin?? za w?adz? radzieck?. On zdecydowa? si? zosta? w Rosji. Tam za granic?, za kordonem, jak si? wtedy m?wi?o, nie mia? nikogo bliskiego, matka i siostry mieszka?y w Leningradzie, nikogo z dalszej rodziny nie zna?, ale nie lubi?, kiedy wali?o si? w gruzy to pa?stwo, nie lubi?, kiedy Niemcy wkraczali do Warszawy, kt?rej nie widzia? na oczy, a kt?r? tylko opromienia?y ciep?em wspomnienia matki, poczu? ucisk serca i nieraz musia? si? zetrze? z kt?rym? z koleg?w, kt?rzy upadek „pa?skiej" Polski przyjmowali z nieukrywan? satysfakcj?. Z Rumiancewem zreszt? nigdy nie dosz?o do kontrowersji na ten temat. W dniu kapitulacji Warszawy mocno u?cisn?? mu r?k?.
- P?jd?, jak przyszli - powiedzia?. - A mo?e i ty wr?cisz?
Wi?c i Rumiancew - pomy?la? Jakubowski teraz - jest przekonany, ?e musi doj?? do wojny, ?e Niemcy zdecyduj? si? na samob?jczy - a o tym Jakubowski, absolwent Akademii imienia Frunzego, by? najzupe?niej przekonany — atak. Spojrza? na zegarek. Trzeba wraca?. Rumiancew kaza? mu sprawdzi? zeznanie tego ch?opaka, tego Stanis?awa Moczulskiego, kt?ry uciek? z obozu pod Kr?lewcem z zamiarem poinformowania w?adz radzieckich o koncentracji nad ich granic? wojsk niemieckich. Tak jakby Jakubowski, reprezentuj?cy te w?adze, nie wiedzia? o tym od dawna. Ten m?ody, bu?czuczny ch?opak powiedzia? Jakubowskiemu, ?e w wypadku wybuchu wojny pragnie wst?pi? do Armii Czerwonej i walczy? przeciwko wsp?lnemu wrogowi.
- Kto wie, kto wie — powiedzia? Jakubowski po polsku. Ch?opak si? zdziwi? i ucieszy?, ale bardziej chyba ucieszy?.
- Pan jest oficerem ich armii i zna pan polski?
- Tak - powiedzia? mu wtedy Jakubowski - jestem Polakiem i oficerem Czerwonej Armii.
Uj?? go ten ch?opak swoj? ?arliwo?ci?, patriotyzmem, brakiem pozy. Nie ukrywa?, zeznaj?c przed Jakubowskim, ?e decyzj? ucieczki do Rosji podj?? nie bez opor?w, ?e da? si? przekona? argumentacji francuskiego komunisty, z kt?rym podj?? ucieczk?, a kt?rego zgubi? gdzie? po drodze. Nie usi?owa? przekona? Jakubowskiego, ?e jest entuzjast? ustroju, jaki panuje w Rosji, powiedzia?, ?e nie interesowa? si? polityk?, ?e jedynym jego pragnie niem jest walczy? z Niemcami, pom?ci? ?mier? najbli?szych i kl?sk? kraju.
Ch?opaka oczywi?cie posadzi?, poleci? jedynie, by karmiono go dobrze, wychud? w czasie tej ucieczki, a mo?e podczas pobytu w obozie. Musia? sprawdzi? dane, jakie ch?opak poda?, i to zaj??o mu blisko dwa tygodnie. W?a?nie dzi? rano otrzyma? potwierdzenie. Oczywi?cie nie uda?o si? sprawdzi? wszystkiego, ale z grubsza si? zgadza?o. Trzeba b?dzie ch?opaka zwolni?, po?l? go zapewne gdzie? w g??b Rosji i tyle b?dzie z jego pragnienia walki z Niemcami. Chocia? jego znajomo?? niemieckiego, je?li jest naprawd? tak bezb??dna, mog?aby si? na co? przyda?. Je?li Rumiancew pozwoli, zatrzymam go u siebie jako t?umacza, postanowi? wchodz?c w bram? budynku sztabu.
Okaza?o si?, ?e na szefa musi jeszcze zaczeka?. ?o?nierz broni?cy dost?pu do gabinetu by? nieub?agany. Zgodzi? si? tylko zadzwoni? i zameldowa?, ?e pu?kownik Jakubowski w?a?nie si? zjawi?. Z satysfakcj? powt?rzy? Jakubowskiemu, ?e szef przyjmie go dopiero za dziesi?? minut.
- Zaj?ty jest - doda? tonem prywatnym - jakiego? szwaba przes?uchuje.
Pal?c papierosa, oparty o parapet okna na korytarzu, rozmy?la? o tym jednym prywatnym zdaniu ?o?nierza--kancelisty. Nie powiedzia? zwyczajnie, ?e przes?uchuje Niemca, tylko szwaba. Tym jednym s?owem zamanifestowa? sw?j stosunek uczuciowy do kraju, kt?ry przynajmniej w oficjalnej nomenklaturze nosi od p??tora roku miano przyjaznego s?siada. Prawdziwe uczucia narodu -pomy?la? nie bez przyjemno?ci i nagle a? wypu?ci? papierosa z wra?enia. Nie, nie mo?e si? myli?, chocia? to zupe?nie nieprawdopodobne. Z gabinetu szefa wychodzi?, konwojowany przez czerwonoarmist?, ten Polak, kt?rego zostawi? przecie? u siebie w garnizonowym areszcie. Ten sam, tylko troch? inaczej ubrany. Co ori tu robi? - zd??y? jeszcze pomy?le?, bo Rumiancew go ju? zauwa?y? i przywo?ywa? ruchem r?ki. Jakubowski spostrzeg?, ?e Rumiancew jakby odm?odnia?, straci? oci??a?o?? ruch?w, nawet jego zwykle pomi?ta „gimnastiorka" wydawa?a si? mniej pognieciona ni? zwykle.
- Ciesz si?, bracie - powiedzia? - co? si? rusza. By? mo?e wreszcie tam na g?rze - mimowolnie pobieg? wzrokiem ku portretowi zawieszonemu nad biurkiem - zrozumieli, ?e to nie ?arty. Masz dla mnie co? ciekawego?
- Zaraz, zaraz - rzek? Jakubowski, kt?ry jeszcze nie och?on?? ze zdziwienia. - Zanim z?o?? ci raport, powiedz mi, w jaki spos?b go ?ci?gn??e?? Przecie? rano, kiedy wyje?d?a?em, siedzia? jeszcze u mnie w piwnicy.
- Kto? Kogo? — nie zrozumia? Rumiancew.
- Nie udawaj. Ten Polak, Stanis?aw Moczulski. W?a?nie chcia?em ci? prosi? o zgod? na zatrudnienie go u mnie w charakterze t?umacza. Ch?opak zna perfekt niemiecki, oczywi?cie polski i dogada si? po rosyjsku.
- Kto? — Rumiancew naprawd? nic nie rozumia?.
Wi?c Jakubowski musia? mu wyja?ni? po kolei, jak dwa tygodnie temu ?o?nierze ze stra?y granicznej z?apali na bagnach cywila z karabinem, kt?ry przedziera? si? w stron? ich stanowisk. Ten karabin zdecydowa?, ?e przys?ano uciekiniera do Jakubowskiego. Ch?opak zezna?, ?e uciek? z obozu dla cudzoziemskich robotnik?w pod Kr?lewcem, ?e zabi? niemieckiego wartownika, zabra? mu karabin i pragnie zawiadomi? w?adze radzieckie o koncentracji Niemc?w w pobli?u granicy, a tak?e pragnie zg?osi? gotowo?? walki ze wsp?lnym wrogiem, gdy zajdzie tego potrzeba. Sprawdzi? ju? wi?kszo?? danych - wszystko si? zgadza?o, ale nie mia? czasu z ch?opakiem rano pogada? i zdziwi? si? bardzo, kiedy zobaczy? go wychodz?cego przed chwil? z gabinetu Rumiancewa.
- Pomyli?e? si? - powiedzia? spokojnie Rumiancew. -To nie ?aden Polak, to Niemiec z Litwy, nazywa si? Hans Kloss.
Teraz Jakubowski musia? mie? min? co najmniej niem?dr?, bo Rumiancew roze?mia? si?, klepn?? go po ramieniu.
- Ile wypi?e? rano? „Stakan" czy dwa?
- Cz?owieku - powiedzia? - widzia?em go z odleg?o?ci dw?ch metr?w, w pe?nym o?wietleniu, a tamtego przes?uchiwa?em chyba z dziesi?? razy. Tu nie mo?e by? pomy?ki. Ogl?da?e? w ?yciu dw?ch jednakowych facet?w? Chyba, ?e s? bli?niakami.
- Jednojajowymi - u?ci?li? Rumiancew. - Ale mog? ci przysi?c, ?e ten facet nazywa si? Hans Kloss. Mamy pewne podejrzenia, nawet poszlaki, ?e pracowa? dla Abwe-hry. Potwierdza?oby to przypuszczenie, ?e Niemcy zwr?cili si? do nas o wymian? tego faceta na dziewczyn?, kt?ra w Siedlcach pracowa?a dla nas. Pewnie przyjdzie nam to zrobi?, bo nie mamy przeciwko niemu niczego konkretnego. A ma?om?wny jest, jak rzadko.
-Wymian?, powiadasz? -W g?osie Jakubowskiego zrodzi?a si? my?l na poz?r absurdalna.
- Taki podobny? - powiedzia? Rumiancew. - To ciekawe, to bardzo ciekawe.
Czy?by i on my?la? o tym samym? - zastanowi? si? Jakubowski. Dalsze s?owa Rumiancewa jakby to potwierdza?y.
- Zna perfekt niemiecki? - powiedzia? powoli. - Studiowa? przez dwa lata na Politechnice Gda?skiej, urodzony i wychowany na Pomorzu, zna niemiecki tak samo jak polski.
- Zna perfekt niemiecki? - powiedzia? powoli. - Studiowa? przez dwa lata na Politechnice Gda?skiej, urodzony i wychowany na Pomorzu, zna niemiecki tak samo jak polski.
- I chcia?by walczy? z Niemcami - roze?mia? si? Rumiancew. - Mo?e daliby?my mu t? szans?? Zadzwo? do garnizonu, niech mi go zaraz tu przy?l?, tego twojego patriot?, jak mu tam?
- Stanis?aw Moczulski. Gdyby? ich postawi? obok siebie, mo?e wtedy zobaczy?by? r??nic?. - Wsta?, s?u?bi?cie zwar? obcasy. — Pozw?lcie si? odmeldowa?... Od dawna ju? ?adne polecenie Rumiancewa nie sprawi?o mu takiej przyjemno?ci.

3

Smuga ostrego ?wiat?a kieszonkowej latarki zatrzyma?a si? na chwil? na kocu, pod kt?rym rysowa?a si? sylwetka m??czyzny z podkulonymi nogami.
?pi jak dziecko - pomy?la? Jakubowski i skierowa? ?wiat?o wprost na twarz tamtego. Zerwa? si? w jednej chwili, zas?oni? oczy przed k?uj?cym snopem ?wiat?a. Stoj?cy obok Jakubowskiego m??czyzna jakby tylko na to czeka?.
- Name? - wrzasn??.
- Hans Kloss.
- Geboren? - zn?w ten wrzask.
- 5 pa?dziernika 1919 roku w K?ajpedzie. Ojciec -w?a?ciciel ziemski, Herman, matka - Emilia von Wersecker.
Jakubowski podszed? do kontaktu, w pokoju zrobi?o si? jasno.
- Starczy - powiedzia? do m??czyzny. -Jak si? masz, Staszku. - Mam nadziej?, ?e nie gniewasz si? za t? nag?? wizyt??
- Sk?d?e! - przeci?gn?? si?. - Przyzwyczai?em si?. Nie rozpieszczaj? mnie tutaj.
- Musisz zapomnie?, ?e kiedykolwiek by?e? Stanis?awem Moczulskim. — To powiedzia? dotychczas milcz?cy m??czyzna, kt?ry wszed? z Jakubowskim. Z zawodu by? psychologiem, a od trzech miesi?cy, to znaczy od chwili wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej, dow?dc?, a w?a?ciwie zast?pc? dow?dcy do spraw szkolenia tej przedziwnej uczelni usytuowanej w pobli?u Krywania. Uczelnia by?a w?a?ciwie ma?ym miasteczkiem i kto?, kto znalaz?by si? tu, na przyk?ad zrzucony ze spadochronem, m?g?by pomy?le?, ?e jest w sercu Niemiec. Na bia?ych, krytych czerwon? dach?wk? domach widnia?y niemieckie nazwy ulic (nie brakowa?o, oczywi?cie, Hermann Goe-ringstrasse i Adolf Hitlerplatz), niemieckie szyldy; w kiosku ko?o piwiarni mo?na by?o kupi? codziennie ?wie?e niemieckie gazety, sp??nione zaledwie o trzy -cztery dni, kt?re sprowadzano specjalnie via Sztokholm. W piwiarni podawa?y ?adne dziewczyny w bawarskich strojach ludowych, a na cynowych blatach d?ugich sto??w pieni?o si? w fajansowych kuflach prawdziwe monachijskie piwo. Wszyscy, kt?rzy tu mieszkali, kt?rzy przez kilka godzin dziennie wys?uchiwali wyk?ad?w, prowadzonych oczywi?cie po niemiecku, studiowali niemieckie regulaminy wojskowe, przepisy celne i ordynacj? pocztow?, nigdy nie wiadomo, co si? komu mo?e przyda? — kt?rych budzono w nocy i ??dano od nich wyja?nie?, ?wiec?c w oczy latark?, kt?rych uczono skrada? si? bezszelestnie i zabija? uderzeniem pi??ci - wszyscy ci ludzie nienawidzili wroga, kt?ry chcia?by rzuci? na kolana ich ojczyzn?, i szkoleni byli w tym celu, aby szkodzi? mu najdotkliwiej na ty?ach frontu. Oczywi?cie nie wszyscy na sta?e przybior? posta? Niemca, nie ka?demu dane jest, by m?g? wcieli? si?, jak Staszek, w posta? innego cz?owieka.
-Jak on si? czuje? - zapyta? Staszek.
- Gada. I pewnie zachodzi w g?ow?, czego od niego chcemy. Poka? szyj?, zabli?ni?o si? ju??
Staszek pochyli? g?ow?, tamten obejrza? prawie niewidoczn? blizn? poni?ej prawego ucha, dotkn?? jej nawet palcem. Z t? blizn? by?a ca?a historia. Trzech najlepszych moskiewskich chirurg?w pracowa?o nad tym, aby stworzy? na szyi Staszka ?lad, jaki ma Hans Kloss po nieszcz??liwym upadku z konia w dzieci?stwie.
- W porz?dku - skonstatowa? Jakubowski. - Na oko nie r??ni si? nic od tamtej. Jak z twoim strzelaniem?
- Chcecie zobaczy?? - wyr?czy? go w odpowiedzi zast?pca komendanta szko?y.
- Teraz, w nocy? - zdziwi? si? Jakubowski.
- Mamy strzelnic? przygotowan? do ?wicze? nocnych.
Wyszli na dziedziniec; za strumykiem, nad kt?rym rozpi?to romantyczny mostek westchnie?, by?a strzelnica, otoczona dwoma wysokimi wa?ami ziemi. Dnia?o w?a?nie.
- Zapali? ci ?wiat?o, Kloss? - zapyta? zast?pca komendanta.
- Spr?buj? tak - odpar? Staszek. Bardzo chcia?, ?eby pr?ba wypad?a pomy?lnie. Nie spodziewa? si?, ?e strzelanie z pistoletu b?dzie mu sprawia?o tyle trudno?ci. Co prawda ostatnio instruktor strzelectwa, w cywilu aktor cyrkowy, popisuj?cy si? na arenie w?a?nie celno?ci? strza??w, by? z niego zadowolony. Nie chodzi?o, oczywi?cie, o zwyk?e strza?y do tarczy, ustawionej nieruchomo na wprost strzelaj?cego. Ten fragment strzelnicy mia? kszta?t p??kola, wok?? kt?rego, w odst?pach kilkudziesi?ciocen-tymetrowych, ustawiono tarcze. Pod ka?d? by?o czerwone ?wiate?ko, kt?re zapala?o si? na moment i gas?o. Zapala?y si? kolejno, ale bynajmniej nie wed?ug porz?dku, czasem pierwsza z lewej, niekiedy ta, niemal na skraju widzenia prawego oka, czasem kt?ra? z kilkunastu ?rodkowych. Sztuka polega?a na trafieniu w tarcz?, na kt?rej zapali?o si? ?wiate?ko, a ?wiate?ek w ci?gu minuty b?yska?o dziewi??, tyle, ile nab?j ?w w pistolecie. Zast?pca komendanta wszed? do budki, gdzie znajdowa?a si? tablica do sterowania ?wiat?ami. B?ysn??o ?wiat?o z prawej, strzeli? i niemal instynktownie odwr?ci? si? na pi?cie strzelaj?c w ?wiec?cy punkcik z lewej, potem, prawie nie celuj?c, w trzy kolejne, bli?ej ?rodka. I zn?w dwa z lewej. Kiedy my?la?, ?e to koniec, b?ysn??o ?rodkowe i w tym samym momencie nacisn?? spust. Podeszli do tarcz. Tylko trzy dziesi?tki, kilka na granicy si?demki i ?semki, i jedna, wstyd si? przyzna?, pi?tka.
- Nie martwcie si?, Kloss - poczu? na ramieniu dotkni?cie r?ki zast?pcy komendanta. - Zrobi?em ci ma?? niespodziank?, ta pr?ba trwa?a tylko p?? minuty, a i tak mia?by? dziewi?? trup?w. Wypijecie u mnie herbat? - zwr?ci? si? do Jakubowskiego - i jed?cie z Bogiem.
- Tak - powiedzia? Jakubowski. - Za godzin? musimy by? na lotnisku. Czekaj? tam na nas. Przez par? dni -zwr?ci? si? do Klossa - b?dziesz si? jeszcze przygl?da? swemu sobowt?rowi. Porozmawiamy o rodzinie... Nauczy?e? si? tego, co ci przys?a?em?
- Tak - u?miechn?? si? Staszek. - Ciotka Hilda, siostra mojej matki, ma trzy c?rki; naj?adniejsza ma na imi? Edyta i kocha?em si? w niej na zab?j, kiedy mia?em pi?tna?cie lat. Chce pan, ?ebym powiedzia? co? o stryju Helmucie? A mo?e wyliczy? wszystkie choroby, na jakie cierpia?a ciocia Hilda? Najwa?niejsz? z nich jest chroniczny reumatyzm...
- ?eby? wiedzia?, jakie to wa?ne - powiedzia? Jakubowski. - Rola, jak? ci wyznaczyli?my, nie ma chyba precedensu. Ja przynajmniej o niczym takim nie s?ysza?em. -Uwa?nie popatrzy? na Staszka. Ostrzy?ony kr?cej, wygl?da? jak kopia tamtego. Jak orygina?, poprawi? si? w my?li.
- A potem? - zapyta? Staszek.
Jakubowski nie odpowiedzia?. Ruszy? przodem. My?la? w?a?nie, jak zachowa si? ten ch?opak, kiedy go po?l? tam, gdzie nie b?dzie komendanta, kt?ry udaje nocne przes?uchanie, nie b?dzie imitacji niemieckiej piwiarni ani japo?skiego instruktora d?udo, gdzie nie b?dzie Jakubowskiego ani nikogo, kto m?g?by temu dwudziestoparoletniemu ch?opcu s?u?y? pomoc? albo rad?, gdzie znajdzie si? sam, otoczony zewsz?d wrogami, gdzie sekunda op??nienia reakcji mo?e zdecydowa? o powodzeniu misji lub o zgubie tego ch?opca. Czy nie pomyli? si?, darz?c go takim zaufaniem? Czy nie pope?ni? b??du? Od tej chwili ich los b?dzie z sob? sprz??ony. Gdyby ch?opak zdradzi?... Nie, to niemo?liwe. Jakubowski nie m?g? si? pomyli?. R?cz? za niego g?ow? - powiedzia? wtedy Rumiancewowi, a potem powt?rzy? to w Moskwie, gdzie przedstawiali sw?j wariacki, jak to okre?li? jeden z genera??w sztabu generalnego, plan. Zatrzyma? si?, pozwoli? si? dogoni? Staszkowi.
- Hansa Klossa nie zainteresuje pewnie to, co teraz powiem, ale pozwol? ci jeszcze przez chwil?, po raz ostatni przed akcj? by? Stanis?awem Moczulskim i nacieszy? si?: w Londynie zako?czy?y si? rozmowy ambasadora ZSRR Majskiego z premierem Sikorskim. Nawi?zali?my stosunki dyplomatyczne, powstanie u nas polska armia, a Sikorski odwiedzi Stalina.
- Pami?ta pan o swojej obietnicy?
- Tak - powiedzia? Jakubowski - ale mo?e si? nie rozstaniemy. - Obieca? Staszkowi, ?e w momencie powstania polskiej si?y zbrojnej przeka?e Hansa Klossa do dyspozycji polskiego dow?dztwa.
- Nie rozumiem - zdziwi? si? Staszek.
-Je?li powstanie armia, b?dzie potrzebowa? do?wiadczonych oficer?w. Je?li moje dow?dztwo pozwoli...
W trzy dni p??niej ?egnali si? w ma?ym miasteczku bia?oruskim. S?ycha? by?o odg?osy artyleryjskiej kanonady. Kurtka tamtego uwiera?a Staszka nieco pod pachami, by? odrobin? szerszy w barach. Wtedy wr?ci? do rozmowy przerwanej pi?tna?cie kilometr?w pod Krywaniem.
- Bardzo bym chcia? - powiedzia? Staszek - ?eby? wreszcie zobaczy? Warszaw?.
- Ja te? bym chcia? - powiedzia? Jakubowski. Uca?owali si? z dubelt?wki, po polsku. - S?uchaj J-23, nie ?piesz si?, nie dzia?aj nerwowo. Znasz punkty kontaktowe, w razie potrzeby my ci? znajdziemy. Pami?taj, mc pochopnie. Nawet, gdyby? mia? zacz?? pracowa? kilka tygodni p??niej. Chc?, ?eby uda?o ci si?, ?eby? wytrzyma? chocia? p?? roku. Przez ten czas co? si? zmieni na froncie, musi si? zmieni?! - prawie krzykn??, bo zag?usza?a go narastaj?ca kanonada artyleryjska.
- A mo?e d?u?ej? - powiedzia? Staszek. - Chcia?bym chocia? rok. Wiesz, ile przez ten czas m?g?bym im zaszkodzi?. .. - Od wczorajszej po?egnalnej kolacji m?wili sobie po imieniu.
- Nie wolno ci by? marzycielem - powiedzia? Jakubowski. Spojrza? na zegarek. - Czas ju? na mnie. Najp??niej o p??nocy nasi opuszcz? to miasteczko. Od tej chwili jeste? zdany tylko na siebie. - Zatrzasn?? za sob? drzwi samochodu. Odkr?ci? szyb? i krzykn??, gdy samoch?d rusza?: - Chc?, ?eby? to ty mi pokaza? Warszaw?!
Zosta? sam. I w tym momencie z ca?? jasno?ci? u?wiadomi? sobie to, co Jakubowski powtarza? mu wielokrotnie. Od tej chwili b?dzie ju? zawsze sam.

4

Przypomnia? sobie tamt? rozmow? sprzed blisko dziesi?ciu miesi?cy, kiedy szed? g??wn? ulic? miasteczka w stron? komendantury. Mo?e dlatego, ?e to miasteczko tak bardzo by?o podobne do tamtego na Bia?orusi, gdzie po raz ostatni widzia? si? z Jakubowskim. Te same niskie, pobielone cha?upy, spo?r?d kt?rych gdzieniegdzie wyrasta? dwu-, trzypi?trowy dom, kocie ?by na jezdni i mydliny leniwie p?yn?ce rynsztokiem. Odsalutowa? niedbale przechodz?cemu ?o?nierzowi, kt?ry na widok tego wymuskanego, prosto spod ig?y oficerka porz?dnie obci?gn?? bluz?.
- Hans! - zawo?a? kto? za nim.
Obejrza? si?, Marta Becher zbiega?a po stopniach najwy?szego w tym miasteczku budynku, w kt?rym mie?ci? si? zapewne tutejszy „sowiet" albo komitet partyjny, a teraz zainstalowano niemiecki szpital przyfrontowy. Z przyjemno?ci? zauwa?y? raz jeszcze, ?e Marta ma bardzo zgrabne nogi, kt?rym wcale nie szkodz?, powiedzia?by nawet, ?e dodaj? swoistego wdzi?ku, polowe, zbyt na ni? szerokie saperki. Poca?owa? j? w ch?odny policzek.
- Dzie? dobry, Marta, ciesz? si?, ?e ci? widz?. Zobaczymy si? wieczorem, prawda? B?d? w kasynie.
- Ch?tnie, Hans - powiedzia?a - ale wola?abym, ?eby? po mnie wst?pi?.
- Wiesz, ?e robi? to zawsze z przyjemno?ci?. Je?li tylko znajd? chwil? czasu...
- Znajdziesz na pewno - przerwa?a mu. - Musz? ju? biec. Znowu przywie?li kilku z odmro?onymi twarzami.
Zastanowi? si?, gdy bieg?a z powrotem w stron? wysokiego, nie otynkowanego bydynku, czy znajdzie czas, by po ni? wst?pi?. Najpierw sztab, potem, je?li co? ciekawego uda mu si? dowiedzie?, wst?pi do krawca Worobina, aby mu przyszy? guzik, kt?ry mu si? w?a?nie oderwie. Przez ten czas, kiedy krawiec b?dzie przyszywa? guzik, w pokoiku za sklepem przeka?e, co trzeba, Jackowi albo Irce, kt?rych zadaniem b?dzie przekazanie jego informacji dalej. W?a?nie, przypomnia? sobie, trzeba si? zorientowa?, czy radiopeleng nie wpad? na ?lad radiostacji. W razie czego zmieni? miejsce nadawania. Do tej pory mieli szcz??cie. Od ponad dw?ch miesi?cy radiostacja przekazuje jego meldunki i, jak zdo?a? si? zorientowa?, Niemcy nie mog? wpa?? na jej ?lad.
W og?le, pomy?la?, urodzi?em si? chyba w czepku, wszystko idzie nadspodziewanie ?atwo; my?la?, ?e d?ugo b?dzie sprawdzany, zanim powierz? mu robot?. Sta?o si? jednak inaczej. Opowie?? m?odego Niemca z Litwy, Hansa Klossa, kt?ry figurowa? w rejestrach zagranicznych agent?w Abwehry, nie wzbudzi?a niczyich podejrze?. Spos?b, w jaki Hans Kloss wydosta? si? z ?ap bolszewik?w, by? tak?e ca?kiem wiarogodny, a konfrontacja z majorem Hubertusem, kt?ry kilkakrotnie widzia? Hansa Klossa w K?ajpedzie, a potem w Wilnie ju? po wkroczeniu Rdsjan, tak?e wypad?a pomy?lnie. Nieraz w duchu b?ogos?awi? Jakubowskiego, kt?ry kaza? mu z fotografii rozpoznawa? r??nych ludzi, kt?ry zmusi? go, by nauczy? si? na pami?? twarzy wszystkich ludzi, z kt?rymi styka? si? prawdziwy Hans Kloss, a kt?rych zdj?cia uda?o si? radzieckiemu wywiadowi zdoby?. W?a?ciwie nie mam si? z czego cieszy?, pomy?la?; zacz?? si? na co? przydawa? Jakubowskiemu dopiero dwa miesi?ce temu, przedtem, jako elew oficerskiej szko?y Abwehry, gdzie skierowano go ze wzgl?du na znajomo?? j?zyk?w rosyjskiego i polskiego, i rozeznanie w problematyce radzieckiej, m?g? by? obserwowany. Zreszt? jakie? cenne dla wywiadu informacje m?g? zdoby? uczestnik przyspieszonego kursu szkolenia oficer?w Abwehry. Skierowano go na ten przyspieszony kurs, poniewa? Hans Kloss sko?czy? tajn? niemieck? podchor???wk? w K?ajpedzie jeszcze za czas?w litewskich, a tak?e dlatego, ?e rosyjski front potrzebowa? ci?gle nowych oficer?w. Po sze?ciu miesi?cach szkolenia w zwalczaniu nieprzyjacielskich agentur leutnant Kloss skierowany zosta? do tego w?a?nie rosyjskiego miasteczka w charakterze oficera Abwehry przy sztabie dywizji. W pi?? dni p??niej, gdy przechodzi? ko?o spalonej b??nicy, m?oda kobieta w filcowych butach wymieni?a has?o. Odpowiedzia? jej, zaskoczony szybko?ci?, z jak? wywiad go odnalaz?, i otrzyma? polecenie zg?oszenia si? do krawca Worobina. Przyszed? z pierwszym meldunkiem - b?dzie go zawsze pami?ta?. Dotyczy? liczby rannych i zabitych w niedawno stoczonej bitwie. Informacji dostarczy?a mu Marta, kt?r? w?a?nie pozna? i kt?ra nie mog?a si? z nim spotka? z powodu nawa?u pracy w szpitalu. Doktor Marty Becher zazdroszcz? Klossowi wszyscy oficerowie dywizji. Kloss sam by? zaskoczony, jak ?atwo dziewczyna przylgn??a do niego. Pierwsz? informacj? w ka?dym razie jej zawdzi?cza? - rozgrzeszy? si? przed sob?.
Wszed? do budynku szko?y, gdzie mie?ci? si? sztab dywizji, zameldowa? si? swemu dow?dcy dywizji pancernej, pu?kownikowi Helmuthowi von Zanger.
- Jak zwykle punktualny co do sekundy - powiedzia? z uznaniem pu?kownik. - To wielka zaleta u m?odego oficera - zwr?ci? si? do grubego szefa sztabu, kt?ry kre?li? na roz?o?onej przed sob? mapie jakie? strza?ki, u?ywaj?c na przemian raz czerwonego, raz niebieskiego o??wka. Tamten pokiwa? g?ow? bezmy?lnie, a sturmfuehrer Stedtke, kt?rego czarny mundur SD odcina? si? od zgni?ej zielem innych mundur?w oficerskich, u?miechn?? si? ironicznie.
- Poniewa? jeste?my w komplecie - powiedzia? von Zanger - mo?emy zaczyna?. Siadajcie, panowie. - Rozpostar? przed nimi map?, us?u?nie podsuni?t? przez t?ustego szefa sztabu. Dziewi?ciu oficer?w pochyli?o si? nad ni?.
- Nasze uderzenie - pu?kownik powi?d? trzcink? po linii skre?lonej przez szefa sztabu - skierujemy tu, rejon wsi Kamieniuszki. Rozpoznanie wykaza?o, ze w tym miejscu mo?emy si? spodziewa? najs?abszej obrony. Zadanie jest nast?puj?ce: uderzy? wszystkimi si?ami dywizji i przerwa? bolszewickie umocnienia na niewielkim odcinku. Zagon pancerny musi si? wedrze? dwadzie?cia, dwadzie?cia pi?? kilometr?w w g??b obrony nieprzyjaciela i oprze? si? o miasteczko Szepielnikowo. Tam dokonuje manewru, zmienia kierunek marszu pod k?tem prostym, skr?caj?c na p??noc. Po dalszych pi?tnastu, dwudziestu kilometrach nast?puje spotkanie z 33 dywizj? pancern?. W ten spos?b w ci?gu o?miu do dziesi?ciu godzin przerywamy front bolszewicki na odcinku mniej wi?cej czterdziestu kilometr?w. Korzystaj?c z dezorganizacji przeciwnika, podci?gamy zaopatrzenie. W tym czasie drugi rzut niszczy si?? ?yw? nieprzyjaciela, przeczesuj?c teren workowatego zag??bienia. Oczywi?cie warunkiem powodzenia przedsi?wzi?cia jest ca?kowite zaskoczenie. Pami?tajcie, panowie, ?e mamy rok czterdziesty drugi, ?e to nie lato zesz?ego roku. Bolszewicy zdo?ali si? ju? nieco otrz?sn?? i usi?uj? zmontowa? obron? na linii rzeki Kamienica. Tylko niespodziewane, zmasowane uderzenie pozwoli nam wype?ni? postawione przez dow?dztwo korpusu zadanie. Czy wszystko jasne? Czy kt?ry? z pan?w oficer?w ma jakie? pytania? - Pu?kownik zdj?? okulary, przeciera? je skrawkiem irchy, b??dz?c po ich twarzach m?tnym wzrokiem kr?tkowidza.
Oczywi?cie leutnant Kloss mia?by pytanie do pu?kownika von Zanger, ale w?a?nie on nie mo?e o nic zapyta?. Dobrze by?oby zna? dok?adny termin uderzenia, ale i tak informacja ma du?e znaczenie. Na szcz??cie dow?dca trzeciego pu?ku wyr?cza Klossa, zadaj?c to pytanie. Idzie mu o termin planowanego uderzenia. Rzecz w tym, ?e znaczna cz??? dzia? pancernych jego pu?ku poddawana jest okresowemu przegl?dowi, kt?ry b?dzie mo?na zako?czy? najwcze?niej jutro.
- Zd??y pan - uspokoi? go szef sztabu. - Termin jest si?dmego, to znaczy pojutrze, godzina 4.30 rano. Oczywi?cie dow?dcy poszczeg?lnych odcink?w otrzymaj? zalakowane koperty, kt?re b?d? mogli otworzy? dopiero po p??nocy. Przegrupowanie musi nast?pi? w ci?gu trzech - czterech godzin przed ?witem, aby zaskoczenie by?o kompletne.
- Nie ma ?adnych pyta?? - w??czy? si? pu?kownik. -Wi?c to wszystko, je?li idzie o sprawy operacyjne. A teraz sturmfuehrer Stedtke poinformuje pan?w o krokach podj?tych w celu zapewnienia bezpiecze?stwa na ty?ach.
- Dzi? wyda?em - Stedtke powoli wstaje z krzes?a -rozporz?dzenie dotycz?ce obowi?zku zg?aszania si? m?odzie?y w celu wyjazdu na roboty do Niemiec. Termin natychmiastowy. Oczywi?cie nie licz?, ?e zjawi si? zbyt wielu ch?tnych, wi?c od jutra spr?bujemy ochotnik?w poszuka?. Znajdziemy ich, cho?by poukrywali si? w mysich dziurach...
Pu?kownik von Zanger ziewn??, dyskretnie zas?aniaj?c sobie usta d?oni?. Przez chwil? Kloss spotka? si? z nim wzrokiem. Pu?kownik by? znudzony, najwyra?niej znudzony gadanin? Stedtkego.

5

Kloss le?a? wygodnie rozci?gni?ty na kanapie pod makatk? z fr?dzlami i my?la?, jak niewiele trzeba, by ten zwyk?y, biurowy pok?j uczyni? drobnomieszcza?skim gniazdkiem w najlepszym bawarskim stylu. Ta koszmarna makatka, nie wiadomo sk?d wyci?gni?ta eta?erka na cienkich n??kach z jedn? jedyn? ksi??k? „Mein Kampf ", bo drug? ksi??k?, „Vademecum lekarza frontowego", przed chwil? przegl?da?, a teraz pod?o?y? j? pod g?ow?. Na najwy?szej p??eczce eta?erki siedem porcelanowych s?oni, najmniejszy by? wielko?ci palca, a najwi?kszego Kloss nie m?g?by zmie?ci? w d?oni. Czy Marta wozi to wszystko ze sob?? Przerzucaj? j? przeciei nieustannie, dzieli los oficer?w frontowych, a d?wiganie tego szkaradzie?stwa jest przecie? nonsensem.
Spojrza? na staromodny aparat telefoniczny z korbk?, zawieszony na ?cianie, zdziwi? si?, dlaczego jeszcze nie dzwoni?, zostawi? przecie? numer Marty Becher dy?urnemu podoficerowi sztabu. Przyszed? tutaj, chocia? domy?la? si?, ?e Marty nie zastanie. Po ostatniej nocy Marta jeszcze nie wr?ci?a do domu. Przechodz?c obok nie otynkowanego gmachu, zamienionego na szpital przyfrontowy, widzia? stale nadje?d?aj?ce ci??ar?wki, z kt?rych wy?adowywano sztywnych i nieruchomych jak bele materia?u ?o?nierzy Wehrmachtu. Wiedzia? wi?c, ?e Marta niepr?dko si? zjawi, on sam przecie? meldunkiem o planowanym uderzeniu dostarczy? jej roboty. Ale postanowi? skorzysta? z klucza, kt?rego zazdro?cili mu wszyscy oficerowie stacjonuj?cy w tym miasteczku. Chcia? by? chwil? sam, wyci?gn?? si? na jej brzydkiej, acz wygodnej kanapie i przemy?le? ostatnie wydarzenia.
Mog?o by? na przyk?ad tak - Kloss u?miechn?? si? do obrazu, kt?ry wyr?s? mu przed oczyma. - T?usty szef sztabu siedzi w bunkrze na przednim skraju niemieckich pozycji. Nie mo?na mu odm?wi? odwagi, nie nale?y do sztabowc?w staraj?cych si? z dala obserwowa? przebieg zaplanowanych przez siebie operacji. Wtacza swe du?e cielsko w miejsca najgor?tsze, a mimo to zawsze ma piekielne szcz??cie. Od pocz?tku wojny nawet go nie drasn??o. Wi?c siedzi w tym wysuni?tym do przodu bunkrze, mi?tosi w z?bach zgas?e cygaro, nads?uchuje chrz?stu g?sienic czo?g?w zajmuj?cych pozycje wyj?ciowe, sun?cych powoli, bez ?wiate?, kierowanych jedynie kolorowymi b?yskami latarek elektrycznych. Szef sztabu wpatruje si? w polowy telefon; za chwile powinien otrzyma? meldunki o uko?czonej koncentracji. Prawdopodobnie o 3.55 (Kloss usn?? tej nocy dopiero o ?wicie i podobnie jak szef sztabu wpatrywa? si? w wolno biegn?c? wskaz?wk? sekundnika), wi?c prawdopodobnie o 3.55 zadzwoni? wreszcie ten telefon i szef sztabu dowiedzia? si? o pe?nej gotowo?ci i o tym, ?e nie zauwa?ono ?adnego ruchu po stronie nieprzyjaciela. By? mo?e nie zako?czy? nawet tej rozmowy, zag?uszy?a j? kanonada, na pewno zapieni? si?, zacz?? krzycze? w s?uchawk?, ?e ka?e rozstrzela? tego idiot?, kt?ry rozpocz?? ogie? za wcze?nie, ale przerwa?, bo poinformowano go, ?e to w?a?nie Iwan rozpocz?? natarcie, ?e to salwy radzieckich czo?g?w i dzia? rozbijaj? w puch skoncentrowane oddzia?y pancerne, zaskoczone i przera?one.
Czy tak w?a?nie by?o? Tego si? nigdy Kloss nie dowie. Gruby szef sztabu ju? nigdy nie p?jdzie na przedni skraj obrony. O jego ?mierci Kloss dowiedzia? si? rano. Jedno jest pewne: niespodziewane radzieckie uderzenie ca?kowicie zdezorientowa?o Niemc?w, kilkana?cie kilometr?w terenu przesz?o we w?adanie Rosjan, a najwa?niejsze, ?e plan opracowany gdzie? wy?ej, w sztabie korpusu lub armii, nakazuj?cy dywizji pancernej von Zangera przerwanie frontu, wzi?? w ?eb, ?e 33 dywizja, kt?ra kilkadziesi?t kilometr?w na p??noc ruszy?a do natarcia, by po??czywszy si? z dywizj? von Zangera stworzy? kocio?, sama znalaz?a si? w okr??eniu.
Sprawa rozejdzie si? szeroko, ?o?nierze d?ugo pami?taj? takie niespodzianki, trzeba sporo czasu, aby uzupe?ni? straty, poprawi? morale wojska. Oczywi?cie b?dzie ?ledztwo, szukanie winnych, ale kt?? mo?e podejrzewa? Hansa Klossa o to, ?e to w?a?nie on przekaza? dat? i miejsce uderzenia, tym bardziej ?e w?a?nie Hans Kloss b?dzie jednym z tych, do kt?rych nale?y prowadzenie ?ledztwa w tej sprawie. Dlatego zostawi? numer telefonu, bo wie, ?e nie minie go rozmowa z von Zangerem, ?e b?dzie si? musia? g?sto t?umaczy?, zwala? win? na sztab korpusu albo armii, gdzie m?g? nast?pi? przeciek informacji, bo przecie? pan pu?kownik nie przypuszcza, ?e kt?ry? z jego oficer?w m?g? okaza? si? zdrajc?...
- Nie zdrajc?, zdrad? wykluczam - powiedzia? von Zanger w dwie godziny p??niej. Stali przed nim wypr??eni, obaj ze Stedtkem. Kloss zaskoczony by? opanowaniem i spokojem von Zangera. Spodziewa? si? wybuchu furii, bicia pi??ci? w st??, ale von Zanger by? jak zwykle ch?odny, spokojny, nieco znudzony. - Zdrad? wykluczam — powt?rzy? — ale nie wykluczam gadulstwa.
- Wybaczy pan, pu?kowniku - Stedtke skorzysta? z chwili ciszy - ja nie mog? wykluczy? zdrady.
Pu?kownik zdj?? okulary, przetar? szk?a skrawkiem irchy, zamruga? powiekami.
- Zostawiam panu woln? r?k?, sturmfuehrer, w poszukiwaniu zdrajcy. Pozwoli pan jednak, ?e pozostan? przy swoim zdaniu, dop?ki nie otrzymam dowod?w, ?e w?r?d moich oficer?w znalaz? si? cz?owiek, kt?ry sprzeda? nieprzyjacielowi tak wa?n? informacj?. W ka?dym razie ta sprawa jest plam? na honorze naszej dywizji.
Zmy? mo?emy j? tylko w walce, tylko pomy?lnym rezultatem nast?pnej operacji. Ale musz? mie? gwarancj?, ?e taki wypadek si? nie powt?rzy. W kasynie oficerskim pracuj? Rosjanki, prawda? A mo?e kt?ry? z pan?w oficer?w dopuszcza si? — skrzywi? si? z niesmakiem — jakich? poufa?o?ci w stosunku do tych cudzoziemskich kobiet. Jedno s?owo wygadane po pijanemu wystarczy?o. Pocz?wszy od dzi? w kasynie mog? by? zatrudniane wy??cznie Niemki i volksdeutschki. Bolszewicka agentura musi dzia?a? w pobli?u - za?o?y? okulary i przyjrza? si? uwa?nie im obu.
- Wiemy o tym, panie pu?kowniku. Wiemy nawet, ?e w mie?cie dzia?a radiostacja. W mie?cie albo w najbli?szej okolicy. Nasz nas?uch zdo?a? przechwyci? meldunek nadany w pi?? godzin, zwracam na to pa?sk? uwag?, w pi?? godzin po naradzie u pana pu?kownika. Nie zdo?ali?my jej jeszcze rozszyfrowa?, ale to kwestia czasu. Niestety, nie nadesz?y jeszcze obiecane auta radiopelengacyjne. Bez nich tylko przypadek mo?e sprawi?, ?e trafimy na ?lad radiostacji. Oczywi?cie staram si? pom?c przypadkowi. Od rana moi ludzie przetrz?saj? dom po domu. Staramy si? ich wyp?oszy?, ruszy? z miejsca, wtedy ?atwiej b?dzie z?apa?.
- Prosz? mi meldowa? o wszystkim. Oczywi?cie nie mo?emy wykluczy? mo?liwo?ci, o kt?rej wspomnia? leut-nant Kloss, ?e przeciek informacji m?g? nast?pi? wy?ej, ale zacz?? trzeba od swojego podw?rka. Pan, poruczniku — zwr?ci? si? do Klossa — jest m?odym oficerem o niewielkim do?wiadczeniu, nie ma pan za sob? ani kampanii polskiej, ani francuskiej. My?l?, ?e w tej sprawie powinien pan podlega? sturmfuehrerowi Stedtke, kt?ry jest do?wiadczonym oficerem.
- Rozkaz - powiedzia? Kloss. - My?l?, ?e mog? si? wiele nauczy? od sturmfuehrera Stedtke. -Dostrzeg? grymas Stedtkego i z?y by? na siebie, ?e nie potrafi rozgry??, czy to u?miech zadowolenia, wywo?any po?echtan? ambicj?, czy ironia.
Ledwo wyszed? z budynku sztabu, m?g? si? naocznie przekona?, ?e Stedtke nie k?ama?. Jego ludzie rzeczywi?cie nie pr??nowali. Z niskiego, bielonego wapnem domu wyprowadzali w?a?nie trzech m??czyzn i dwie kobiety z r?kami za?o?onymi na kark. Pomy?la?, ?e jedyn? rzecz?, jak? mog? zrobi? ukryci w pokoiku za sklepem krawca Worobina Jacek i Irena, to schowa? gdzie? g??boko radiostacj? i siedzie? na miejscu. Przy przetrz?saniu niemal wszystkich dom?w nie b?dzie czasu na szczeg??ow? rewizj?.
Skr?ci? wprawo. Tu te? ludzie Stedtkego pracowali do sp??ki z ?andarmami. Zatrzymywali przechodni?w, obmacywali ich starannie, legitymowali, zagl?dali do toreb i siatek. Jaka? kobiecina p?acz?c czo?ga?a si? po ziemi i zbiera?a porozrzucane kartofle, kt?re wysypa? jej z torby chudy, krostowaty ?andarm, kilkunastu m??czyzn sta?o ju? z podniesionymi r?kami, z twarzami zwr?conymi w stron? muru. Byli to tylko m?odzi m??czy?ni, zauwa?y? i pomy?la?, ?e b?d? zapewne „ochotnikami" do pracy w niemieckich fabrykach. Przypomnia? sobie swoj? stoczni?, ob?z pod Kr?lewcem i Pierre'a, kt?rego nigdy ju? wi?cej nie zobaczy?. Jak?e ch?tnie by teraz z nim pogada?, podzi?kowa? za edukacj?. Ale nie wie nawet, czy tamtemu uda?a si? ucieczka. Nie wiadomo, czy przespanie um?wionej stacji nie by?o tym szcz??liwym trafem, kt?ry pozwoli? mu wtedy umkn??.
Postanowi? jednak wpa?? do Worobina. Jednym szarpni?ciem urwa? guzik u p?aszcza, ?eby mie? pretekst do tej wizyty, skr?ci? w poprzeczn? ulic? i dostrzeg? Irk? uginaj?c? si? pod ci??arem walizy. Zdr?twia?. Sz?a pewnie, nie wiedz?c, ?e za chwil? trafi na ?apank?. Dobieg? do niej, gdy od rogu dzieli?o j? ledwie par? krok?w. Chwyci? pod rami?, wzi?? walizk? z jej r?k, spojrzeniem rozkaza?, by milcza?a. Zreszt? po chwili zrozumia?a wszystko. Pod murem sta?o ju? o kilka os?b wi?cej. W?r?d nich m?ode dziewczyny. A stara kobieta ci?gle zbiera?a porozrzucane ziemniaki, pl?cz?c si? mi?dzy d?ugimi butami ?andarm?w i SS-man?w.
Dopiero gdy min?li niebezpieczny punkt, zapyta? patrz?c w przestrze?:
- Dlaczego bez rozkazu?
- Zacz?li pl?drowa? nasz? ulic? - powiedzia?a. -Jacek wzi?? szyfry i poszed? ogrodami. Uwa?ali?my, ?e tak b?dzie lepiej. Kobiecie ?atwiej si? przemkn??. Oni szukaj? ludzi na roboty do Niemiec.
- Nie tylko - mrukn?? Kloss. - Oczy?cili?cie lokal?
- Tak. Zosta? roz?adowany akumulator. Worobin mia? go dobrze schowa?. Oni oboje s? starzy, powinni im da? spok?j.
Z wyciem klaksonu min??a ich p??ci??ar?wka z wielkim czerwonym krzy?em, w?a?nie wtedy, gdy skr?cali w bram? na wp?? zrujnowanego domu. W okienku na strychu bieli?a si? firanka. Dostrzegli to oboje.
- Jacek dotar? szcz??liwie. Bogu dzi?ki, wszystko w porz?dku - powiedzia?a dziewczyna. - To dobra melina. Za szaf? jest przej?cie na strych s?siedniego domu, a stamt?d piwnicami a? do rzeki. Dop?ki nie sko?czy si? ten bajzel, b?dziemy tu siedzie?.
- Dla mnie kiepski - powiedzia? Kloss. - Tu nie ma ?adnego krawca, do kt?rego m?g?bym przyj?? w sprawie przyszycia guzika albo zreperowania p?aszcza. Na razie nic ciekawego, nadajcie tylko, ?e operacja si? uda?a. Oko?o trzystu zabitych, ponad tysi?c rannych, du?o uszkodzonego sprz?tu. Nadawa? mo?ecie ?mia?o, jeszcze nie maj? radiopelengu. Wpadn?, gdy b?d? mia? co? ciekawego.
Kiwn?? dziewczynie d?oni? na po?egnanie, spostrzeg?, ?e zdenerwowanie go opu?ci?o. By? spokojny o los radiostacji.
Nie m?g? wiedzie?, ?e w mijaj?cej go p??ci??ar?wce Czerwonego Krzy?a siedzia?a obok szofera doktor Marta Becher, ?e dostrzeg?a go akurat w momencie, gdy skr?caj?c w stron? opuszczonego domu m?wi? co? do swej towarzyszki, pochylaj?c si? ku jej twarzy.

6

Pu?kownik podni?s? g?ow? znad roz?o?onych papier?w, zapali? cienkiego papierosa, podsun?? paczk? Stedtkemu.
- Co mi pan przynosi, panie sturmfuehrer?
- Chcia?em panu zameldowa?, pu?kowniku, ?e akcja specjalna dobiega ko?ca. Trzystu sze??dziesi?ciu robotnik?w mog? ju? teraz odes?a? do Rzeszy.
- Czu? dymem. Podobno pa?scy ludzie spalili par? ulic?
- Sam pan pu?kownik wie, ?e gdzie drwa r?bi?...
- Szczerze m?wi?c, nie jestem przekonany, ?e to najlepsza metoda pozyskania sobie miejscowej ludno?ci i uspokojenia zaplecza. Ma pan trzystu sze??dziesi?ciu m?odych ludzi, drugie tyle zapewne wymkn??o si?. P?jd? do lasu, wzmocni? partyzant?w.
- Mam wyra?ne instrukcje - Stedtke skrzywi? si? z politowaniem. - Reichsfuehrer Himmler i najwy?sze czynniki w pa?stwie...
- Wiem, wiem - uci?? pu?kownik - nie musi mnie pan informowa?. - Pewno?? siebie tego niskiego funkcjonariusza aparatu bezpiecze?stwa dzia?a?a mu na nerwy. Nie cierpia? Stedtkego, cho? potrafi? to ukry? starannie. - Co z nasz? spraw??
-M?j zwierzchnik, sturmbannFuehrer Mueller ze sztabu armii twierdzi, ?e przeciek informacji m?g? nast?pi? jedynie u nas.
- Szkoda - powiedzia? pu?kownik. - Tym bardziej musicie si? stara? z Klossem, by znale?? tego gadu??.
- Pan pu?kownik ci?gle m?wi o gadule, tak jakby przypuszcza? pan, ?e to tylko g?upota albo nieostro?no??.
- Powiedzia?em ju? panu - pu?kownik by? rozdra?niony - ?e nie mog? podejrzewa? ?adnego z moich oficer?w.
- Jest pan w szcz??liwszym po?o?eniu ode mnie, ja musz? podejrzewa? wszystkich.
- Wi?c i mnie?
- SturmbannFuehrer Mueller kaza? mi pana pu?kownika wykluczy? z kr?gu podejrzanych.
- Co? - powiedzia? cicho. Powoli wsta? z krzes?a, dr??c? r?k? zdj?? okulary. - Pan ?mia? zasi?ga? opinii? Pan si? zapomnia?, sturmfuehrer. Ja jestem dow?dc? tej dywizji, przynajmniej na razie.
- Przepraszam, panie pu?kowniku - powiedzia? Stedtke, ale w jego g?osie nie by?o skruchy. - Pan sam wspomnia? o sobie, inaczej bym si? nie o?mieli?...
- Do?? - uci?? pu?kownik. - Chc? mie? konkretne wyniki, a nie jakie? m?tne przypuszczenia.
- S? dwa sposoby - powiedzia? Stedtke. - Podczas przetrz?sania dom?w na Zarzeczu moi ludzie znale?li roz?adowany akumulator u jakiego? starego krawca. Ch?opak, kt?ry na to wpad?, by? nie w ciemi? bity, nie da? nic po sobie pozna?, dla formalno?ci wytrz?sn?? troch? pierza z po?cieli, ale zostawi? staruch?w w spokoju. Mamy ten dom pod obserwacj? - albo krawiec zaniesie akumulator w?a?cicielom, albo kto? si? po niego zg?osi. Akumulator by? niedawno u?ywany. To jest jedyna droga dotarcia do agentury. Prawdopodobnie ta ich radiostacja, kt?rej poszukujemy, nada?a informacj? udaremniaj?c? nasz? ofensyw?. Wyci?niemy z nich, sk?d mieli t? informacj?. Ale chcia?bym prosi? pana pu?kownika o pomoc, bo tamta sprawa mo?e potrwa? d?u?ej. Chcia?bym mianowicie, ?eby pan pu?kownik zorganizowa? w najbli?szych dniach - je?li to mo?liwe mo?e nawet dzisiaj - narad? w tym samym sk?adzie, co w?wczas.
- Nie b?dzie kompletu - powiedzia? pu?kownik i pomy?la? o swoim grubym szefie sztabu. Jeszcze mu nie przys?ano nast?pcy. Nie lubi wok?? siebie nowych twarzy.
- Szefa sztabu tak?e wykluczy?em. Ale je?li zdrajca jest w?r?d pozosta?ych, a na naradzie padn? jakie? dane dotycz?ce nast?pnego uderzenia, radiostacja zacznie gra?. B?d? szcz??liwy, je?li pan pu?kownik ma racj?. Je?li w?r?d naszych koleg?w nie b?dzie zdrajcy.
-Jestem tego pewien - powiedzia? pu?kownik. -W porz?dku, zorganizuj? tak? narad?. Jak si? panu pracuje z Klopsem?
- Je?li mam by? szczery, nie jestem zbyt wysokiego mniemania o oficerach Abwehry. Ale to zdolny ch?opak i stara si?.
- Myli si? pan — powiedzia? pu?kownik. — Ja wierz? w Abwehr?. I b?d? wierzy? dop?ty, dop?ki nie udowodni mi pan, ?e pa?scy ludzie potrafi? robi? co? jeszcze poza paleniem synagog, rabowaniem sklep?w, pl?drowaniem dom?w. - Z nieukrywan? przyjemno?ci? patrzy? na ironiczny grymas na ustach Stedtkego. Chcia? mu dopiec. Ten ?ajdak o?mieli? si? zasi?ga? informacji o nim, pu?kowniku Wehrmachtu, synu majora i wnuku genera?a.
- Heil Hitler- powiedzia? Stedtke. Zabrzmia?o to jak gro?ba.

7

Marta nie mia?a humoru tego wieczora. ?achn??a si?, gdy uj?? j? za r?k?.
- Co ci jest, kochanie? - zapyta?, jak umia? najserdeczniej, ale nic nie odpowiedzia?a; rozmowa nie klei?a im si? zupe?nie. Dopiero gdy wsta? t?umacz?c, ?e s?u?ba nie dru?ba, zapyta?a:
- Naprawd? masz s?u?b?? Stedtke mi nic o tym nie m?wi?.
Prawd? m?wi?c, nie musia? wraca? do sztabu. Nie wybiera? si? tak?e do na wp?? zrujnowanego domu, w kt?rym ukryli si? Irena z Jackiem, po prostu inaczej wyobra?a? sobie ten wiecz?r i dziwny nastr?j Marty nieco go rozstroi?. Zaskoczy?a go informacja, ?e Marta rozmawia?a o nim ze Stedtkem. Czy?by to co? znaczy?o?
- Pytasz Stedtkego o rozk?ad moich zaj?? - powiedzia? swobodnie. — Czy nie pro?ciej zapyta? mnie?
- By? u mnie dzi? w szpitalu, rozmawiali?my.
- Przes?uchiwa? ci??
- Mo?esz to i tak nazwa?. Uwa?am, ?e moim obowi?zkiem jest udziela? wszelkiej pomocy oficerowi s?u?by bezpiecze?stwa. Pyta?, czy nie dostrzeg?am czego? podejrzanego w zachowaniu...
- W moim zachowaniu? - nada? swemu g?osowi ton niemal ?artobliwy.
- Nie tylko. Pyta? og?lnie, o wszystkich. Dlaczego mia?by pyta? akurat o ciebie?
Czy?by z powodu tego przes?uchania by?a w z?ym nastroju? - zastanowi? si?. - A mo?e Stedtke jednak pyta? j? o mnie? Oczywi?cie zobowi?za? j? do milczenia. Czy?by Stedtke go o co? podejrzewa?? - Usi?owa? wyobrazi? sobie, co mog?oby naprowadzi? Sturmfuehrera SD o wiecznie skrzywionych ustach na trop jego prawdziwej roli. Nie dostrzega? niczego. Ale je?li Stedtke wypytywa? naprawd? o wszystkich? Potwierdza?o to podejrzenie Klossa, ?e zorganizowana ad hoc narada u von Zangera, narada, na kt?rej brakowa?o jedynie szefa sztabu, by?a pu?apk? zastawion? na kt?rego? z oficer?w. Czy na kt?rego?, czy na niego? Czy Stedtke szuka po omacku, czy zdo?a? ju? co? wyw?szy?? Jedno jest pewne, Kloss nie mo?e w ci?gu najbli?szych paru dni p?j?? do zrujnowanego domu, gdzie znalaz?a schronienie radiostacja.
- Ale me powiedzia?am mu o swoich podejrzeniach - dobieg? go g?os Marty.
- O jakich podejrzeniach? - nie zrozumia?.
- Wiesz sam, nie udawaj, widzia?am ci? z ni?. Kto to by??
- Nie wiem, o kim m?wisz - powiedzia?, cho? wiedzia? doskonale. Gdzie go mog?a widzie? z Iren?? - my?la? gor?czkowo i zdr?twia? z przera?enia, bo przypomnia? sobie w?a?nie mijaj?cy ich samoch?d Czerwonego Krzy?a w momencie, gdy skr?cali w stron? zrujnowanego domu.
- Wiesz dobrze! - wybuchn??a. - Je?li chcesz, ?eby?my si? rozstali, prosz? bardzo! Ale nie znios? oszukiwania! Co to za dziewczyna?
- Rozumiem — powiedzia? ze ?miechem, jakby teraz dopiero sobie przypomnia?. - My?lisz o tej dziewczynie, kt?rej pomog?em d?wiga? ci??k? walizk?. Pierwszy raz widzia?em j? na oczy.
- Czy ka?dej napotkanej kobiecie pomagasz nosi?
walizki?
- ?al mi si? zrobi?o. Ta walizka by?a dla niej stanowczo za ci??ka.
- Kto to by??
- M?wi?em ju?, nie wiem. Rosjanka, ale zna niemiecki.
- Rozmawia?e? z ni?. ?adna.
- Jeste? od niej trzy razy ?adniejsza - przytuli? j? do siebie. - S?uchaj, g?uptasie - nada? swemu g?osowi ton dobrotliwy - nie istniej? dla mnie ?adne kobiety poza Mart? Becher. - Nie musia? udawa? szczero?ci, to by?a prawda. Nie zauwa?y? nawet, ?e Irena jest ?adna, dopiero teraz to sobie u?wiadomi?.
- O, Hans — powiedzia?a. Chcia?a takiego wyja?nienia, chcia?a us?ysze?, ?e jest jedyn? kobiet? dla Klossa. - Stedtke ci? nie lubi - powiedzia?a mu w godzin? p??niej, gdy le?eli przytuleni na kanapie pod makatk? z fr?dzlami, podgl?dani przez portret Fuehrera, zawieszony nad makatk?. - A wiesz, dlaczego ci? nie lubi? Bo jest z?y, ?e wybra?am ciebie, a nie jego.
- Zapewne - powiedzia? Kloss. Wcale go nie ucieszy?o, ?e Sturmfuehrer Stedtke me darzy go sympati?. Ch?tnie by mu odda? Mart?, gdyby m?g? usposobi? go do siebie ?yczliwiej.
Wracaj?c od Marty jeszcze raz my?la? o przes?uchaniu, o wypytywaniu jej przez Stedtkego. W po??czeniu z informacj?, ?e Stedtke go me cierpi, me by?o to weso?e.
Nagle drgn??. Zobaczy? co?, co go przerazi?o. Ulic?, blisko ?cian dom?w, sz?a, rozgl?daj?c si? na boki, kobieta w kraciastej chustce. Widzia? j? par? razy - to by?a ?ona Worobina. Ale nie to go przerazi?o. Kloss zobaczy? to, czego ona nie dostrzega?a. By?a ?ledzona. Facet w nasuni?tym na oczy kaszkiecie znany by? Klossowi z widzenia jako jeden z najzr?czniejszych ludzi Stedtkego. Kloss wiedzia?, ?e Irka jest wnuczk? Worobinowej. Co ona niesie w tej torbie? Jedzenie dla wnuczki, czy - przypomnia? sobie nagle, dostrzegaj?c wypychaj?cy torb? zarys prostopad?o?cianu - pozostawiony akumulator?
Drgn??, gdy zapiszcza?y hamulce tu? za nim. Odwr?ci? si?.
- Marta? - Nie ukrywa? zdziwienia. - Przecie? mia?a? nie wychodzi? z domu.
- Przywie?li rannych z jakiej? strzelaniny. Siadaj, podrzucimy ci? do domu.
Zdecydowa? si? w jednej chwili. Samochodem b?dzie szybciej ni? Worobinowa i jej anio? str??. Musi ich ostrzec. Co za lekkomy?lno?? dawa? tej staruszce adres meliny.
-O czym my?lisz, Hans?
-Jestem ?pi?cy i zm?czony.
- Ja te? - powiedzia?a u?miechaj?c si? do wspomnie? sprzed godziny.
- Zatrzymaj si? tutaj - powiedzia? do szofera - przejd? piechot?.
- Podrzucimy ci? pod dom, je?li jeste? zm?czony. Najpierw Fritz zawiezie mnie do szpitala, a potem...
- Nie, wol? si? przej??.
Spojrza?a na niego podejrzliwie. Nie mia? czasu pomy?le? nawet, ?e par? godzin temu zrobi?a mu scen? zazdro?ci o dziewczyn?, kt?r? prowadzi? tymi ulicami. Wyskoczy? z wozu, przebieg? jezdni?, skr?ci? w przecznic?. Rozejrza? si?, ale nie dostrzeg? nic podejrzanego. Dom nie by? chyba obstawiony. Wolnym krokiem przeszed? podw?rze, ale na schodach zacz?? biec. Zastuka? w um?wiony spos?b. Otworzy?a mu Irena z rozpuszczonymi w?osami. My?a w?a?nie g?ow?, urz?dzi?a tak?e przepierk?, bo na sznurze suszy?a si? bielizna. Jacek spa? przykryty ko?uchem po g?ow?.
— Zmywajcie si? — powiedzia? od drzwi. — Bud? go i uciekajcie. Idzie tutaj Worobinowa. Jest ?ledzona. Nie ma czasu...
Nie sko?czy? jeszcze, gdy rozleg?o si? ciche pukanie. Kobieta w kraciastej chustce sta?a w progu. Prawie jednocze?nie us?yszeli pisk hamulc?w zatrzymywanego samochodu. Kloss podszed? do okienka, zobaczy? wysypuj?cych si? SS-man?w, a potem gramol?cego si? z kabiny Stedtkego. Pozna? go nawet z tej wysoko?ci. Ca?y czas jechali za ?ledzon? kobiet?, czy agent zd??y? ich zawiadomi?? To teraz nie mia?o znaczenia. Idiotycznie wypchana torba z rysuj?cym si? kszta?tem akumulatora ?lepego naprowadzi?aby na ?lad. Ale to teraz tak?e nie mia?o znaczenia. SS-mani wpadli ju? do sieni. Nadjecha?a druga ci??ar?wka, tym razem z ?andarmami. Otaczali dom. Chyba walenie okutych but?w o stopnie schod?w obudzi?o Jacka. Zerwa? si?, ubrany jedynie w k?piel?wki, chwyci? le??cego na pod?odze Bergmana. Drug? r?k? usi?owa? ?ci?gn?? wisz?c? na por?czy ???ka koszul?. Zrozumia?, co si? ?wi?ci. Tak?e Irka, mocuj?ca si? z drzwiami szafy, wszystko ju? wiedzia?a. Tylko babcia Worobinowa, wyjmuj?c z torby przykryty ziemniakami ?w nieszcz?sny akumulator, zdawa?a si? niczego nie pojmowa?.
- Spal szyfry - powiedzia? Kloss. Nie wiadomo dlaczego przypomnia?o mu si? po?egnanie z Jakubowskim. Kto inny b?dzie ci musia? pokaza? Warszaw? - pomy?la?. - Spal szyfry - powt?rzy? g?o?niej - my spr?bujemy ich zatrzyma?.
Jacek uchyli? drzwi, odbezpieczy? granat i cisn?? w stron? narastaj?cego ?omotu krok?w. Toczy? si? wolno, te trzy sekundy trwa?y bardzo d?ugo. Gdy wreszcie rozleg? si? wybuch, od impetu polecia?y drzwi. R?wnocze?nie z Jackiem Kloss pu?ci? seri? wprost w te wybite drzwi. K?tem oka dostrzeg?, ?e babcia Worobinowa z kartoflem w d?oni pochyli?a si? w jakiej? nienaturalnej pozycji. Poczu? za sob? sw?d dymu, pomy??a?, ?e Irena pewnie pali szyfry. Dopiero po chwili u?wiadomi? sobie, ?e dym idzie od schod?w.
Chc? nas wykurzy? dymem - pomy?la? - ale przedtem paru wyko?czymy.
Zabi? ich jak najwi?cej - to jedyne co im pozosta?o, Jackowi i jemu. Nie - tylko jemu. Jacek ju? od paru chwil le?a? nieruchomo. W tych k?piel?wkach wygl?da? jak na pla?y, jakby chcia? sobie opali? plecy.

8

Stedtke nawet nie usi?owa? ukry? triumfu. Po?o?y? na biurku pu?kownika teczk? z napisem „Hans Kloss".
-Jak to by?o?
Stedtke przysun?? sobie krzes?o, usiad? bez pytania. Pu?kownik nie zareagowa?. Podsun?? mu szkatu?k? z papierosami o d?ugich ustnikach.
- Ten dom by? obstawiony. M?j cz?owiek za ni? szed?. Napotkanemu ?andarmowi kaza? mnie zawiadomi?. To wszystko.
- Nie o to pyta?em. Nie interesuje mnie policyjna robota.
- Wiem. Pana pu?kownika interesuje ten wzorowy, zawsze punktualny oficer.
Pu?kownik milcza?. Stedtke u?miechn?? si? jak zwykle ironicznie. Nie powie przecie? temu p???lepemu ramolowi, ?e nie mia? poj?cia, jaka zdobycz wpadnie mu w r?ce. Kiedy podjechali pod t? ruder?, kiedy pos?a? swoich ludzi do wn?trza, a ?andarmom kaza? otoczy? p?? ulicy, kiedy stamt?d, z g?ry pad?y pierwsze strza?y, nie przypuszcza?, bo nie m?g? przypuszcza?, ?e do jego ludzi, do niego wreszcie, strzela cz?owiek w niemieckim mundurze porucznika Abwehry. I wtedy kto? chwyci? go za rami?. Chcia? odtr?ci? t? r?k?, ale dostrzeg?, ?e stoi za nim Marta Becher.
- Co pan robi? Prosz? przesta?! Niech sko?cz? strzela?, panie Sturmfuehrer! Przecie? tam jest Hans!
Niewiele m?g? zrozumie? z jej bez?adnych s??w. Jaka? dziewczyna, Hans K?os s z jak?? dziewczyn?, potem ona go podwioz?a, by? zdenerwowany. Zatrzyma?a samoch?d i zobaczy?a, ?e znowu wchodzi do tego domu, chocia? jej przysi?ga?, ?e tamt? dziewczyn? widzia? pierwszy raz na oczy...
- Wiem - powiedzia? Stedtke - od pocz?tku wszystko wiedzia?em. Ale dla pani got?w jestem wiele zrobi?. Chce pani, ?eby?my tego agenta powiesili? Ja te? mam ochot? wzi?? go ?ywcem. Przerwa? ogie?! - krzykn??.
Z okna klatki schodowej i ze strychu wydobywa?y si? k??by dymu. Stedtke zrolowa? gazet? i krzykn?? przez tub?:
-Nie masz ?adnych szans, Kloss! Dom jest otoczony. Daj? ci pi?? minut czasu!
Zamiast odpowiedzi seria pistoletu zadzwoni?a o blach? b?otnika. Stedtke odskoczy? jak oparzony, odci?gn?? Mart?. Jaki? SS-man przejecha? seri? wzd?u? rynny.
- St?j - wrzasn?? Stedtke. - We?miemy go ?ywcem! Je?li nie wyjdzie za pi?? minut, uw?dzimy go! Przygotowa? ?wiece dymne i maski przeciwgazowe.
- Panie Sturmfuehrer - powiedzia?a Marta - ja nie wierz?. To niemo?liwe, ?eby Hans...
- Z pani? jeszcze pogadam - skrzywi? usta. Spojrza? na zegarek. - Za minut? ruszycie. - Wyrwa? mask? gazow? jednemu z SS-man?w, naci?gn?? j? sobie na twarz. Chcia? by? przy tym.
W domu panowa?a cisza. Wbiegli do sieni. SS-mani skradaj?c si? pod ?cianami, Stedtke ?rodkiem, z pistoletem gotowym do strza?u. Na pode?cie pierwszego pi?tra us?yszeli odg?os wybuchu. Padli instynktownie, ale od?amki do nich nie dotar?y. Granat musia? wybuchn?? wy?ej. Stedtke zl?k? si?, ?e nie ujrzy Klossa ?ywym. Rzuci? si? naprz?d. Przeskakiwa? po trzy stopnie naraz. Na stryszku by?o ciemno, k??by czarnego dymu wype?nia?y ciasne pomieszczenie. Dopiero po kilku chwilach dostrzeg? cia?o cz?owieka le??cego tu? za progiem. Granat musia? mu si? rozerwa? w r?kach na wysoko?ci twarzy, bo zamiast g?owy cz?owiek w mundurze leutnanta Wehrmachtu mia? krwawy strz?p.
- Zd??y? — powiedzia? Stedtke. — Sam wymierzy? sobie sprawiedliwo??.
SS-mani przetrz?sali stryszek. Obok zw?ok niemieckiego oficera u?o?yli porz?dnie martwe cia?o jakiej? dziewczyny i starej kobiety w kraciastej chustce. Staruszka mia?a otwarte, jakby zdziwione oczy. W k?cie, obok rozerwanej granatem radiostacji, dopala?y si? jakie? papiery. Kt?ry? z SS-man?w rzuci? si? w t? stron?, ?eby wyci?gn?? co? z ogniska, ale poruszony stos buchn?? ???tawym p?omieniem, niemal o?lepiaj?c gorliwego SS-mana.
Oczywi?cie Stedtke nie mo?e pu?kownikowi von Zanger powiedzie?, jak by?o naprawd?. SD jest czujna, SD wie wszystko.
- Zwracam panu uwag?, pu?kowniku - skrzywi? usta -?e agent ulokowa? si? w?a?nie w Abwehrze i tylko czujno?? s?u?by bezpiecze?stwa umo?liwi?a jego likwidacj?. ObergruppenFuehrer Heydrich za??da? specjalnego raportu w tej sprawie.
Von Zanger przerzuca? dokumenty w teczce. ?yciorys i ankieta personalna, opinie ze szko?y, zeznanie Marty Becher, stwierdzaj?ce identyfikacj? zw?ok i raport Sturmfuehrer Stedtke. Zamkn?? teczk?.
- No c?? - powiedzia? - chyba ju? teraz mog? panu pogratulowa? awansu. Podejrzewa? go pan?
- Mia?em go na oku od pocz?tku, panie pu?kowniku. Podobno by? sprawdzany wielokrotnie w szkole Abwehry, ale nas w SS uczono, ?e wierzy? nie nale?y nikomu. Mam nauczk?, ?e szczeg?lnie trzeba si? przygl?da? bardzo dobrym oficerom.
- Ad acta - powiedzia? pu?kownik. - Nie chcia?bym wi?cej wraca? do sprawy tego cz?owieka, kt?ry od kilku miesi?cy wodzi? nas za nos.
- SD nie pozwala si? wodzi? za nos.
- Kto by pomy?la?! By? taki sympatyczny.
- Nordycki typ - zgodzi? si? z nim Stedtke - zdecydowanie nordycki typ. Musia? mie? w sobie jednak troch? niemieckiej krwi, bo trzeba przyzna?, ?e to by?a dobrze pomy?lana i dobrze wykonana robota. S?owianie nie s? do tego zdolni.
Von Zanger wpatrywa? si? w u?mieszek na ustach Stedtkego i zastanawia? si?, czy facet kpi, czy naprawd? jest takim idiot?. Ale nie m?g? tego rozstrzygn??. Twarz Stedtkego z przylepionym na sta?e do warg u?mieszkiem by?a dla niego zawsze zagadk?.

9

Samolot przelatywa? nisko nad lini? frontu. Te PO-2 zawsze lataj? nisko. Niedost?pne dla artylerii przeciwlotniczej, szybko umykaj?ce z zasi?gu karabin?w maszynowych ma?e samolociki zwiadowcze nap?dzaj? pot??nego stracha niemieckim ?o?nierzom. Bior? si? nie wiadomo sk?d, znikaj? nie wiadomo gdzie, nape?niaj? powietrze ha?asem, podobnym do tego, gdy kto? przeje?d?a kijem po g?stym p?ocie. Ale ten PO-2 nie mia? zada? zwiadowczych, nie przelatywa? tak?e nad lini? okop?w niemieckich dla siania paniki. Jego jedynym zadaniem by?o wzi?? na pok?ad, je?li pok?adem mo?na nazwa? ciasne pomieszczenie za pilotem, tego cz?owieka otulonego ko?uchem, o kt?rym ani pilot, ani obserwator nic wi?cej nie wiedz?, poza tym, ?e ruszczyzna tego cz?owieka wskazuje, i? jest cudzoziemcem...
Blisko dwa tygodnie b??ka? si? po lesie, nim trafi? na oddzia? partyzancki, kt?ry dzi?ki radiostacji mia? ??czno?? z „wielk? ziemi?". Trafi?, to zreszt? niezbyt fortunne s?owo, znale?li go nieprzytomnego, g?odnego, bez dokument?w. Kiedy po tygodniu odzyska? przytomno??, zobaczy? pochylone nad sob? brodate twarze, przypomnia? sobie Jakubowskiego. Poprosi?, aby zawiadomili sztab, ?e jest u nich J-23. Dow?dca oddzia?u nie zadawa? zb?dnych pyta?. Ten samolot to odpowied? na jego meldunek.
Podchodzili powoli do l?dowania. Staszek usi?owa? wyjrze? przez okienko, ale nie m?g? dostrzec nic poza czarn? p?aszczyzn? lasu. A jednak samolot wyl?dowa?. Polowe lotnisko przyfrontowe by?o dobrze zamaskowane. Kiedy wygramoli? si? z „kukuru?nika" i u?ciskiem d?oni ?egna? milkliwego pilota, podszed? do niego oficer w p??ko?uszku.
- Przesiadka - powiedzia?. - Drugi samolot ju? got?w, czekamy tylko na was.
Przespa? ca?? drog? do Moskwy, potem powt?rnie zdrzemn?? si? w samochodzie wioz?cym go z lotniska. Podawano go sobie z r?k do r?k, nie zadaj?c ?adnych pyta?. My?la?, ?e zawioz? go do hotelu, ale auto zatrzyma?o si? przed jakim? gmachem biurowym.
— Pu?kownik Jakubowski czeka na was — powiedzia? ?o?nierz w biurze przepustek.
Rzeczywi?cie czeka?, cho? pora by?a nocna. Posadzi? go w g??bokim fotelu, poda? du?? fili?ank? kawy, do kt?rej nie ?a?owa? rumu.
- Opowiadaj - rozkaza?, a gdy Staszek sko?czy? swoj? opowie??, powiedzia?: - Wypoczniesz, wydobrzejesz, a potem b?dziesz m?g? p?j?? do polskiej armii, jak chcia?e?.
- Wr?c? - powiedzia?. - Postanowi?em, ?e wr?c?. Tam przydam si? bardziej.
- Dok?d wr?cisz, oszala?e?? Jeste? spalony.
- Nie - powiedzia?. - Spalony zosta? agent udaj?cy Hansa Klossa. Ale teraz mo?e si? zjawi? u nich prawdziwy Hans Kloss, kt?rego bolszewicy wi?zili dotychczas, kt?remu uda?o si? uciec, kt?ry pami?ta, ?e zadawano mu mas? idiotycznych pyta?, dotycz?cych reumatyzmu ciotki Hildy, wspomnie? z dzieci?stwa, stosunk?w rodzinnych, kt?remu kazano sto razy powtarza? sw?j ?yciorys, uzupe?niany tysi?cem drobiazg?w, kt?ry mc z tego nie rozumia?, ale opowiada?, poniewa? nie by?y to ?adne tajemnice... Rozumiesz?
- Ty jeste? wariat, trzeba ci? leczy?. Zanim p?jdziesz do wojska, wy?lemy ci? do sanatorium. Tw?j system nerwowy.
Staszek spodziewa? si? tego. Nie ust?powa?. ?wita?o ju? za oknem, kiedy wym?g? wreszcie na Jakubowskim przyrzeczenie dokonania eksperymentu. Przez kilkana?cie dni b?dzie si? przygl?da? prawdziwemu Hansowi Klossowi, kt?ry siedzi nadal w wi?zieniu pod dobr? stra??. A potem, kt?rego? dnia, we?mie jego ubranie i p?jdzie do tej celi jako Hans Kloss. Je?li jego wsp??towarzysze niedoli niczego nie zauwa??...
- Cz?owieku, oni siedz? z nim przynajmniej od roku, widz? go codziennie, to si? nie mo?e uda?.
- Je?li rozpoznaj?, ?e co? nie tak, zgadzam si? na wszystko, nawet na sanatorium. Ale je?li si? uda, ty mi obiecasz...
- To niepoj?te - powiedzia? Jakubowski. - To wybryk natury. Nawet timbre g?osu macie identyczny. Ale to nie mo?e si? uda?.
- Przyjmujesz warunki umowy? Je?li nie rozpoznaj? mnie w celi, je?li b?d? my?leli, ?e s? z tym samym cz?owiekiem, to po?wi?cicie tych ludzi, pozwolicie im uciec z wi?zienia gdzie? w pobli?u frontu. Oczywi?cie ucieczk? zorganizuje Hans Kloss.
- Przeka?? twoj? pro?b? genera?owi. Je?li ci si? uda w tym wi?zieniu, popr? twoj? pro?b?.
W p??tora miesi?ca p??niej wartownik wszed? do celi, w kt?rej siedzia?o czterech Niemc?w. Wywo?a? Hansa Klossa, kt?ry burkn?? do towarzyszy, ?e zn?w go wo?aj? na to idiotyczne przes?uchanie. Poszturchiwany przez stra?nika, dotar? do gabinetu naczelnika, gdzie siedzia? teraz Jakubowski. Stra?nik zameldowa? si?, stukn?? obcasami i wyszed?, zastanawiaj?c si?, dlaczego pu?kownik po jego wyj?ciu przekr?ci? w zamku klucz.
- No i co? - zapyta? Staszek. - Siedz? ju? z nimi dziesi?? dni. Obserwujecie mnie przecie?. Ich reakcje tak?e. Chyba si? nie omyli?em?
- Genera? - Jakubowski powoli nabija? fajk? - pozostawi? decyzj? mnie. Co mam zrobi??
- To, co obieca?e?. Co z nim? Bardzo si? dziwi?, ?e pozbawili?cie go ubrania?
- On nie dziwi si? ju? niczemu. Przez ca?y czas, kiedy by?e? tam, by? przes?uchiwany. Wyci?gn?li?my z niego troch? szczeg???w.
-Wiem, czyta?em przes?uchania. Tak, jak kaza?e?, od?wie?y?em sobie w pami?ci par? fotografii. Najgorsze nie to, ?eby zapami?ta?, jak wygl?daj? ludzie, kt?rych nigdy nie widzia?em, tylko zapomnie? tych, kt?rych widywa?em. Ale spr?buj?.
- Wiesz, co ci grozi, wiesz, czym ryzykujesz, jeste? pe?noletni, nie mam prawa ci? zatrzymywa?. Twoja robota by?a po?yteczna. Ale pami?taj, trzeci raz si? nie zgodz?.
- Trzeciego razu nie b?dzie. Zrozum, wszystko jest logiczne. By? cz?owiek podszywaj?cy si? pod Hansa Klossa.
Zgin??. S?ysza?em, ukryty wtedy za ?cian?, ?e Stedtke powiedzia?: „Nie ?yje, sam wymierzy? sobie sprawiedliwo??" czy co? w tym rodzaju. A teraz zjawi si? u nich prawdziwy Hans Kloss. Nie wpadnie im przecie? do g?owy, ?e mo?emy by? takimi idiotami i posy?a? spalonego agenta. To zbyt nieprawdopodobne na niemieckie g?owy. W jednym musicie mi pom?c. Dotrze? przez berli?sk? agentur? do centralnego archiwum, gdzie zapewne spoczywa teczka Hansa Klossa, i wymieni? wszystkie dokumenty pisane moj? r?k? na inne, pisane przez kogo b?d?, na wypadek bada? grafologicznych.
- Ten rozkaz ju? poszed?. Pojutrze ewakuujemy to wi?zienie. Trzeba ustali?, w jakim momencie uciekniesz.

10

Przedzierali si? tylko nocami. S?dz?c z nadci?gaj?cej kanonady, front przebiega? najwy?ej dwadzie?cia kilometr?w st?d. Znale?li opuszczon? wie?. Tam postanowili poczeka?. Lothar mia? odmro?one stopy i Kloss przez ostatnie pi?? kilometr?w ni?s? go razem z Brunonem. Uznali, ?e opuszczona piwnica na skraju wsi b?dzie najbezpieczniejszym schronieniem. Bruno przeklina? pomys? ucieczki, ale humor mu si? wyra?nie poprawi?, gdy Hans znalaz? w tej opuszczonej piwnicy puszk? konserw i s?oik smalcu.
- Co by?my bez ciebie zrobili, Hans? - powiedzia? Friedrich. - Kiedy dojdziemy do naszych...
- Nie - powiedzia? Kloss - poczekamy tu na naszych. Lothar by nie doszed?, a nasi s? niedaleko. Musimy dotrwa?.
Zagrzebali si? w s?om?. Lothar troch? majaczy?, mia? wysok? gor?czk?. Kloss z Friedrichem i Brunonem ustalili, ?e poczekaj? dwa dni. Je?li do tego czasu Niemcy nie zajm? opustosza?ej wsi, spr?buj? si? jednak przedrze?.
I tak utyt?anych w s?omie wyci?gn?? ich nazajutrz patrol niemieckich fizylier?w, post?puj?cych za czo?gami.
Mru?yli oczy, wyprowadzeni na ?wiat?o. Kt?ry? z czo?gist?w napoi? ich gor?c? kaw? z termosu, potem nadjecha? opel jednego z wy?szych oficer?w. Cudem uratowanych Niemc?w, niedosz?e ofiary bolszewickiego barbarzy?stwa, odwieziono do najbli?szego miasta za frontem. Nakarmiono ich i napojono, dano jakie? ubrania, bo ?achy, kt?re mieli na sobie, by?y w strz?pach, ale zaraz potem ubrany na czarno funkcjonariusz sprowadzi? ich na d?? do piwnic zamienionych na cele. W celach zreszt? by?o ciep?o i czysto, gestapowiec si? nawet troch? t?umaczy?, ale Hans Kloss uspokaja? wsp??towarzyszy w drodze do piwnicy, t?umacz?c im, ?e tak musi by?, poniewa? w?adze niemieckie musz? sprawdzi?, czy wywiad bolszewicki nie nas?a? im przypadkiem agent?w.
Ju? tego samego dnia sturmbannFuehrer Mueller kaza? ich przyprowadzi? do siebie.
- Twierdzicie - powiedzia? - ?e uciekli?cie z sowieckiego wi?zienia i przedzierali?cie si? w stron? frontu.
- Mylnie pana poinformowano, panie sturmbannFuehrer - powiedzia? stukaj?c obcasami Kloss. - Uciekli?my z transportu ewakuacyjnego.
- Zachowuje si? pan jak ?o?nierz - powiedzia? sturmbannFuehrer. Z przyjemno?ci? patrzy? na tego m?odego, przystojnego m??czyzn?, przyjmuj?cego nienagann? postaw? wojskow?.
- By?em ?o?nierzem - powiedzia? Kloss.
- ?o?nierzem? -W g?osie Muellera zabrzmia?o niedowierzanie. - I trzymali pana w wi?zieniu, nie w obozie je?c?w?
-To d?uga historia. Sko?czy?em tajn? niemieck? podchor???wk? w K?ajpedzie jeszcze za czas?w litewskich. Otrzyma?em stopie? leutnanta. Przed wkroczeniem bolszewik?w na Litw? otrzyma?em rozkaz przeniesienia si? do Wilna, poniewa? zosta?em zwerbowany przez majora Hubertusa do pracy w Abwehrze. Otrzyma?em numer wywo?awczy HK-387. Niestety, nie zd??y?em rozwin?? dzia?alno?ci, poniewa? kiedy bolszewicy wkroczyli na Litw?, zosta?em aresztowany wraz z ca?? rodzin?, kt?r? wywieziono gdzie? na wsch?d. Mnie uda?o si? wymkn?? z transportu, usi?owa?em przej?? granic?, ale zosta?em schwytany. To by?o w marcu czterdziestego pierwszego roku. Z?apali mnie jako cywila. Poddawali drobiazgowemu ?ledztwu, ale oczywi?cie nie dowiedzieli si? ode mnie niczego.
- Pom?wimy jeszcze o tym - powiedzia? sturmbannFuehrer. - Pa?skie nazwisko.
- Hans Kloss.
- Hans Kloss? — powt?rzy? tamten. Gdzie? ju? s?ysza? to nazwisko, ale gdzie? Pami?ta, ?e kilka miesi?cy temu w zwi?zku z jak?? spraw?... Podni?s? wzrok i spotka? si? ze szczerym spojrzeniem m?odego m??czyzny. Zauwa?y?, ?e to nazwisko znane jest sk?d? sturmbannFuehrerowi.
- Mo?e zna? pan kogo? z mojej rodziny? M?j ojciec mia? maj?tek na Litwie, ale nie wiem, co z nim teraz. Podobnie z matk? i siostrami. W najlepszym razie - zas?pi? si? - ?cinaj? sosny gdzie? w tajdze. A mo?e zna? pan doktora Helmutha Klossa, mego stryja? By? przed wojn? s?dzi? okr?gowym w Kr?lewcu.
- G?upstwo - powiedzia? sturmbannFuehrer, bo w?a?nie przypomnia? mu si? raport Stedtkego sprzed paru miesi?cy. - G?upstwo - powt?rzy?. - Nazwiska pan?w? - zwr?ci? si? do pozosta?ych.
-Lothar Beitz...
- Heinrich Vogel...
- Bruno Dreher... - odpowiadali kolejno.
- Moi panowie, ka?dy z was otrzyma teraz papier i przybory do pisania. Spiszecie drobiazgowo swoje ?yciorysy, ze szczeg?lnym uwzgl?dnieniem pobytu w Rosji. Poza tym ka?dy z was wypisze mi list? os?b, kt?re mog?yby stwierdzi? jego to?samo??. Rozumiecie sami, ?e dop?ki nie utwierdzimy si? w przekonaniu, ?e wasze zeznania odpowiadaj? prawdzie, musicie by? izolowani. Postaramy si? zapewni? wam jak najlepsze warunki i maksymalnie skr?ci? okres oczekiwania. Do?? ju? siedzieli?cie wwiezieniu.
W trzy dni p??niej po raz nie wiadomo kt?ry czyta? zeznania osadzonych w wi?zieniu czterech Niemc?w, kt?rym uda?o si? uciec z r?k Rosjan. Na jego biurku, obok zezna? tych ludzi i napisanych przez nich w?asnor?cznie ?yciorys?w, le?a?a teczka, kt?r? przys?ano mu dzi? rano z centralnego archiwum w Berlinie. Na teczce by? napis gotykiem, wykaligrafowany starannie r?k? sumiennego urz?dnika ministerstwa wojny: „Hans Kloss". SturmbannFuehrer Mueller zapozna? si? niedawno z zawarto?ci? tej teczki i z tym wi?ksz? uwag? wczytywa? si? w zeznania tych czterech ludzi. Sam Hans Kloss rozszerzy? tylko swoje zeznanie, z?o?one podczas pierwszego przes?uchania. Szczeg?ln? uwag? Muellera wzbudzi? ten fragment, w kt?rym Kloss opisywa? dziwne przes?uchania, prowadzone przez radzieckich oficer?w. Pytano go o szczeg??y z dzieci?stwa, o jakie? nic nie znacz?ce spotkania. Kloss na przyk?ad napisa?, ?e przez kilka tygodni musia? opisywa? wszystkich swoich koleg?w gimnazjalnych.
Sprawy tych trzech pozosta?ych by?y znacznie prostsze. Lothar Beitz by? kupcem ?elaznym na ?otwie, mia? sklep przy ulicy Dworcowej. Kt?ry? z klient?w zostawi? u niego paczk? o nieznanej Beitzowi zawarto?ci. By?o to ju? po wkroczeniu na ?otw? Rosjan. NKWD przysz?o w par? dni p??niej, znalaz?o w paczce cz??ci radiostacji i osadzi?o go najpierw w miejscowym wi?zieniu, a potem przewioz?o do Saratowa. Rosjanie podejrzewali go o kontakty z wywiadem niemieckim, ale t?umaczy? w k??ko, ?e nie zna? zawarto?ci paczki, co zreszt? by?o prawd?. ?ona Beitza mieszka prawdopodobnie w Norymberdze u swoich rodzic?w. Opu?ci?a go w trzydziestym ?smym roku, nie ?yli ze sob? dobrze, ale z pewno?ci? potwierdzi jego to?samo??. Mueller kaza? wys?a? odpowiedni telegram i otrzyma? odpowied?, ?e Frau Beitz zjawi si? w ci?gu tygodnia.
Drugi, o nazwisku Heinrich Vogel, pracowa? w Borys?awiu, by? in?ynierem naftowym. Po siedemnastym wrze?nia z?o?y? pro?b? o pozwolenie powrotu do Niemiec, ale w?adze rosyjskie odm?wi?y mu powrotu, by? im potrzebny i mieli w r?ku jego kontrakt, zawarty jeszcze z polsk? sp??k? akcyjn?, a przewiduj?cy prac? w tej kopalni do czterdziestego drugiego roku. Ale w czterdziestym, po zwyci?stwie nad Francj?, kiedy w lwowskiej restauracji opija? z przyjaci??mi to zwyci?stwo, zacz?? przekonywa? swych towarzyszy, ?e wkr?tce Hitler ruszy na Rosj?. Jeszcze tej samej nocy zosta? aresztowany. Za wrog? propagand? i nienawi?? do w?adzy radzieckiej, manifestowan? publicznie, otrzyma? kilkuletni wyrok. Siedzia? w r??nych wi?zieniach, by? zadowolony, ?e nie przerzucono go do obozu gdzie? na p??nocy, bo ba? si? zimna.
Je?li idzie o Klossa, Beitz pozna? go w?a?nie w wi?zieniu. Kloss ju? tam by?, kiedy aresztowano Beitza. Przez kilkana?cie dni siedzia? z nim w jednej celi, potem go przerzucono gdzie indziej, ale widywa? go na spacerach. Wszyscy Niemcy w wi?zieniu mu wsp??czuli, bo wzywany by? codziennie na ci?gn?ce si? godzinami przes?uchania, do ko?ca w?a?ciwie nie by?o wiadomo, czego od niego chcieli. Kiedy? przez par? dni opowiada? im o jakiej? swojej kuzynce. Radzi? si? nawet wsp??towarzyszy, czy ma m?wi? prawd?...
SturmbannFuehrer Mueller zacz?? kartkowa? le??ce przed nim papiery, chcia? znale?? protok?? z przes?uchania Beitza, a w?a?ciwie fragment tego protoko?u. Znalaz? odpowiedni? kartk? i przeczyta?. „Pytanie: Czy w okresie mi?dzy lipcem czterdziestego pierwszego roku a marcem czterdziestego drugiego widywa? pan Klossa codziennie w wi?zieniu? Odpowied?: Tak, z wyj?tkiem paru dni, kiedy by?em w szpitalu wi?ziennym, w pa?dzierniku czy w listopadzie. W lipcu i sierpniu przebywa?em z nim w jednej celi, a potem spotyka?em go na spacerach albo na korytarzu wi?ziennym. Pami?tam, ?e na Bo?e Narodzenie Hans by? wi??niem s?u?bowym - roznosi? jedzenie". Mueller potar? czo?o, jakby ten gest m?g? mu w czym? pom?c. Z teczki personalnej Hansa Klossa wynika niezbicie, ?e w Bo?e Narodzenie czterdziestego pierwszego roku by? s?uchaczem p??rocznego kursu oficer?w Abwehry. To znaczy nie Hans Kloss - poprawi? si? w my?li - tylko agent bezczelnie podszywaj?cy si? pod Klossa. Por?wna? zeznanie cz?owieka o jasnym spojrzeniu, kt?ry czeka teraz na jego wezwanie dwa pi?tra ni?ej, w piwnicy, z ?yciorysem w teczce personalnej. Na pierwszy rzut oka mo?na by?o stwierdzi?, ?e tekst?w nie pisa?a ta sama r?ka.
Tak — pomy?la? — charakteru pisma nie spos?b zmieni?. W drzwiach stan?? SS-man z kancelarii melduj?c, ?e przyszed? cz?owiek, na kt?rego pan SturmbannFuehrer czeka. Wprowadzi? go?cia do swego gabinetu, posadzi? go na fotelu za drzwiami, tak by w pierwszej chwili by? niewidoczny, po czym kaza? wezwa? Hansa Klossa.
Wspinaj?c si? w?skimi schodami za SS-manem, Kloss domy?la? si?, co go czeka. Gdy przechodzi? przez parter i zobaczy? p??otwarte drzwi na podw?rze, przy kt?rych nie by?o wartownika, poczu? nieprzepart? ch?? ucieczki. Z trudem st?umi? j? w sobie. SS-man otworzy? drzwi do gabinetu sturmbannFuehrera, wpu?ci? Klossa i zamkn?? je za nim.
- Prosz? siada? - SturmbannFuehrer wskaza? Klossowi krzes?o. I wtedy, gdy my?la? ju?, ?e pr?ba go dzisiaj omin??a, kiedy rozlu?niony siada? na krze?le, jak smagni?cie biczem podzia?a? na niego krzyk:
- Kloss! - krzykn?? Stedtke. Wsta? z fotela przy drzwiach i szed? w jego stron?.
Powoli odwr?ci? g?ow?.
- Rzeczywi?cie nazywam si? Kloss. C?? z tego? - Na jego twarzy nie drgn?? nawet jeden musku?. Zauwa?y?, ?e Stedtke ma nadal dystynkcje sturmfuehrera. Wi?c nie dali mu nawet awansu - pomy?la? - za zdemaskowanie wrogiej agentury.
- Podobny? - zapyta? Mueller.
- To ma?o! Identyczny, chocia?... - zawaha? si? - profilem! - krzykn??. - Stan?? profilem! Sam nie wiem - powiedzia? do siebie. - Masz brata?
- Pan wybaczy, sturmfuehrer - powiedzia? Kloss. -Jestem niemieckim oficerem, nie przywyk?em, ?eby mnie tykano. Nie mia?em zaszczytu pi? z panem bruderszaftu. - Zauwa?y?, ?e z ust Stedtkego znikn?? na chwil? u?mieszek. Nie wiadomo, dlaczego sprawi?o mu to satysfakcj?.
- Przepraszam pana — wyb?ka? Stedtke — ale podobie?stwo jest zdumiewaj?ce.
Mueller, kt?ry w milczeniu przys?uchiwa? si? tej scenie, podni?s? s?uchawk? telefonu i powiedzia? tylko:
- Wprowadzi?.
Otworzy?y si? drzwi, stan?? w nich stary, ostrzy?ony na je?a m??czyzna, kt?rego dzi? w nocy wyci?gni?to z ???ka, wsadzono bez s?owa w samolot i przywieziono z Kr?lewca a? tutaj. Kloss odwr?ci? si?. Wahanie nie trwa?o d?u?ej ni? p?? sekundy.
- Stryj Helmuth! - zawo?a?.
- Hans! Ch?opcze! ?yjesz! My?my ci? ju? op?akali. Co z matk?? Z rodzicami? Z siostrami?...
- P??niej - powiedzia? Mueller. - P??niej od?wie?ycie wspomnienia. Zechce pan, doktorze Kloss, poczeka? na bratanka. B?dzie przez kilka godzin zaj?ty.
Wi?c uda?o si?. Przynajmniej na razie. Zainscenizowali to sprytnie. Dwa strza?y kolejno, zawsze w momencie, kiedy by? rozlu?niony. Dociera?y do niego pojedyncze s?owa wyja?nie? Muellera. Udawa?, ?e s?ucha uwa?nie opowie?ci o tym, jak bolszewicki agent wcieli? si? w jego posta?. Poczeka? na moment, w kt?rym powinien wszystko zrozumie?. Skry? twarz w d?oniach, jakby przygnieciony niespodziewanym ciosem.
- Kto? bardzo do mnie podobny zszarga? moje dobre imi? - powiedzia?. - Rozumiem nareszcie cel tych wielogodzinnych przes?ucha?, kiedy opisywa?em furmana wioz?cego mnie ze stacji do domu moich krewnych albo m?wi?em o kamieniach przydro?nych i sukniach mojej matki. Panowie - powiedzia? - nie wiem, jak mam przysi?ga?...
- Dawno pan nie by? w ojczy?nie, Kloss — na usta Stedtkego wr?ci? ju? zwyk?y u?mieszek. - Du?o si? zmieni?o. Nas teraz ju? nie przekonuj? przysi?gi. Mamy aparat, najlepszy na ?wiecie aparat do wykrywania k?amstwa. Nazywa si? SD. Nas nie mo?na oszuka?. Dlatego pa?skiego sobowt?ra zlikwidowali?my bez trudu.
- Panowie - zwr?ci? si? do nich Kloss - wierz?, ?e SD i tym razem nie zawiedzie. Kiedy przekonacie si?, ?e to ja jestem Hansem Klopsem, prosz? o skierowanie mnie na front wschodni. Cho?by w charakterze prostego ?o?nierza. Musz? si? pom?ci?, zmy? plam? z nazwiska.
- Pa?skie wykszta?cenie, znajomo?? Rosji, j?zyka naszych wrog?w, bo poda? pan przecie?, ?e opr?cz rosyjskiego pos?uguje si? pan biegle polskim, przydadz? si? niemieckiej ojczy?nie. Prosz? - Mueller pokaza? mu jaki? papier — oto wniosek o przywr?cenie panu stopnia oficerskiego. Abwehra potrzebuje ludzi takich jak pan. Nie wr?ci pan ju? do wi?zienia, leutnant Kloss. W oczekiwaniu na za?atwienie wniosku i przydzia? s?u?bowy zamieszka pan w naszym hotelu... Zreszt? jestem zupe?nie pewien, ?e wniosek b?dzie za?atwiony pomy?lnie. Najlepszy dow?d, ?e kaza?em przygotowa? dla pana oficerski mundur leutnanta. Oddaj? pana pod opiek? Sturmfuehrera Stedtkego. Ciesz? si?, poruczniku Kloss, i serdecznie gratuluj?.
Przygl?da? si? sobie w lustrze. Zn?w w mundurze. Czy nie za ?atwo? Czy koniec tych pr?b? Musi by? czujny. Musi by? szczeg?lnie czujny teraz, w najbli?szych dniach. A co znaczy?o spojrzenie, jakie wymienili ze sob? Stedtke i Mueller? A mo?e mu si? przywidzia?o? Mo?e jest przewra?liwiony?
-Jest pan got?w, poruczniku? Mo?emy jecha?? - zapyta? Stedtke.
-Tak. Chc? jak najszybciej porozmawia? ze stryjem.
Czeka na mnie w hotelu.
Wioz?ce ich auto zatrzyma?o si? przed pretensjonalnym portalem. Stedtke pu?ci? go przodem. Kloss wszed? do hallu i zobaczy? j? natychmiast. Sta?a naprzeciw wej?cia wpatrzona w niego bez s?owa. Dopiero, gdy min?? j? oboj?tnie, zawo?a?a:
-Hans!
Rozejrza? si?, jakby szuka? kogo? znajomego, a wtedy ona powt?rzy?a to imi?.
- Pani mnie wo?a?a? - dotkn?? d?oni? daszka czapki. -Rzeczywi?cie mam na imi? Hans.
-Jestem Marta Becher. Nie poznajesz... nie poznaje mnie pan? - poprawi?a si? niepewnie.
- Pani wybaczy, to jaka? omy?ka.
Us?ysza? za sob? rechot. Odwr?ci? si? i po raz pierwszy w ?yciu zobaczy? Stedtkego ?miej?cego si?, naprawd? si? ?miej?cego. Stedtke podszed? do Marty, otoczy? jej plecy ramieniem, drug? r?k? pog?aska? j? po policzku.
- Przestaj? od dzi? wierzy? w instynkt kobiecy. Nabra?a? si?, co?
Uk?oni? si?, przeprosi?, ?e musi ju? i??, ?e chce jak najszybciej zobaczy? si? ze stryjem. Bieg? po schodach, przeskakuj?c po kilka stopni. By?o mu lekko.
Odziedziczy? j? pewnie po mnie, powinien by? zadowolony, ?e tamten nie wr?ci? - pomy?la?. - Daj im Bo?e szcz??cie. Chocia? czy odziedziczenie dziewczyny po polskim agencie nie ha?bi czasem rasy? - zachichota? w duchu.
Wiedzia?, ?e wszystko si? uda?o. Wyobrazi? sobie min? Jakubowskiego, gdy otrzyma wiadomo??, ?e J-23 znowu nadaje.

PARTIA DOMINA

1

„Zadanie jest niebezpieczne i wyj?tkowo trudne". Szyfrogramy otrzymywane z centrali brzmia?y na og?? lakonicznie, ale ten, polecaj?cy Klossowi wyjazd do Wroc?awia, ko?czy? si? w?a?nie takim zwrotem.
By? grudzie? 1942 roku. Armie niemieckie utkn??y pod Stalingradem, komunikaty Oberkommando der Wehrmachtu formu?owano do?? niejasno, niewielu jednak obywateli tysi?cletniej Rzeszy wiedzia?o ju?, ?e dywizje Paulusa s? bezpowrotnie stracone. Wojna zbli?a?a si? do punktu zwrotnego i szala?a ze wzmo?on? zaciek?o?ci?, gazety ca?ego ?wiata wylicza?y poleg?ych w walkach powietrznych, morskich i l?dowych. Codziennie wymieniano wsie i miasta w Rosji, Afryce, Grecji. Nikt jednak nie podawa? komunikat?w z frontu, na kt?ry pos?ano Klossa. Tu walki toczy?y si? w ciszy; potem, w tajnych sztabach, wykre?lano nazwiska poleg?ych i chowano rejestry na dnie szaf pancernych. By? to front, na kt?rym dzia?a?o si? po omacku, w ciemno?ciach. Nie da? si? zaskoczy?, przechytrzy? wroga, unikn?? pu?apek, a tak?e... To by?o w?a?nie najtrudniejsze i Kloss ci?gle o tym my?la? id?c ulicami Wroc?awia. Mia? niewiele czasu, trzy dni tylko; je?li me zd??y, b?dzie musia? po?wi?ci? tych ludzi. Min?? Damplatz i skr?ci? w w?sk? uliczk?. Zatrzyma? si? przed obwieszczeniem podpisanym przez gauleitera Hankego.
Sprawdzenie, czy nie jest ?ledzony, sta?o si? ju? odruchem.
W ?r?dmie?ciu gin?? w przed?wi?tecznym t?umie t?ocz?cym si? przed sklepami. Tu by?o cicho i pusto. Min?? go podoficer, zasalutowa?. Starszy m??czyzna podni?s? z chodnika niedopa?ek papierosa. Dziewczyna w wytartym paletku, z tr?jk?tem litery „P" pcha?a poboczem jezdni w?zek z w?glem. Spojrza?a na Klossa i odwr?ci?a wzrok.
Rozejrza? si? raz jeszcze i ruszy? w kierunku ko?cio?a. G??wne drzwi by?y zamkni?te. Pchn?? boczne i znalaz? si? w mrocznym wn?trzu. Przed figur? ?wi?tego Antoniego p?on??o ?wiate?ko, w ?awkach, w g??bi czarnej nawy, kl?cza?o par? kobiet.
Stara? si? i?? na palcach, ale odg?os krok?w rozlega? si? g?uchym echem. Nagle zabrzmia?y organy; s?ucha? chwil? Bacha, a potem kr?tymi drewnianymi schodkami wspi?? si? na g?r?. Cz?owiek, kt?rego poszukiwa?, pochyla? si? nad klawiatur?. By? to niem?ody m??czyzna w ciemnych okularach. Musia? us?ysze? kroki, bo palce zastyg?y w powietrzu. Odwr?ci? si? ku drzwiom. Kloss wiedzia?, ?e ten cz?owiek jest ?lepy, przynajmniej powinien by? ?lepy, ale przez chwil? zdawa?o mu si?, ?e m??czyzna go widzi.
- To ty, Rudi? - zapyta? organista, unosz?c wysoko d?onie.
Kloss milcza?.
- Kto? wszed?, s?ysza?em.
- Tak. Ja - odezwa? si? wreszcie Kloss i podszed? bli?ej.
-Kim pan jest?
- Przywioz?em pozdrowienia od ciotki Zuzanny. M??czyzna milcza?, jakby nie rozumiej?c. Nie mog?em si? przecie? omyli? - pomy?la? Kloss. -Wreszcie...
-Jest pan jej znajomym? - zapyta? organista.
- Krewnym - odpowiedzia? Kloss.
- Dokucza jej ci?gle reumatyzm?
- Od wrze?nia czuje si? lepiej.
To by?o wszystko, teraz mogli zacz?? rozmawia?.
Organista zbli?y? si? do Klossa, jego palce, jakby czego? szukaj?c, dotkn??y lekko naramiennik?w oficera.
- Jeste? w mundurze - powiedzia?. I po chwili: - Przepraszam, nie powinienem pyta?. Czeka?em na ciebie... Czy to znaczy, ?e ciotka Zuzanna...
- Nic nie znaczy - powiedzia? sucho Kloss. - Upowa?niono mnie do podj?cia decyzji na miejscu.
- To dobrze - stwierdzi? m??czyzna. - To dobrze -powt?rzy? — ?e w?a?nie dzisiaj.
- Prosz? referowa?.
Organista wyj?? z blaszanego pude?ka po??wk? papierosa. Umocni? j? w drewnianej lufce. Nie spieszy? si?.
- Nie podawaj mi ognia - powiedzia?. Odnalaz? w kieszeni wielk? zapalniczk? sporz?dzon? z ?uski pocisku. -Jeste? pierwszy raz we Wroc?awiu?
- Pierwszy.
- Znasz dzieje tutejszej Polonii?
- Nie. Co to ma do rzeczy?
- Wszystko jest wa?ne - stwierdzi? organista. - Zna?e? Artura Pierwszego?
-Tak. Referuj.
- Od pocz?tku?
- Tak, jakbym nic nie wiedzia?.
- Chcesz mnie sprawdzi??
Kloss nie widzia? jego oczu os?oni?tych ciemnymi okularami.
- Nie chc? ci? sprawdza? - powiedzia?. - Zdecydowano, ?e mo?na ci zaufa?.
- Dzi?kuj?. - Organista zapali? wreszcie papierosa. -Przed godzin? otrzyma?em meldunek od Artura Drugiego.
- Gdzie jest skrzynka?
-Tu, w ko?ciele, pod figur? ?wi?tego Antoniego. Czy to ?le?
- Nic jeszcze nie wiem. S?ucham.
- Min??o ju? trzy miesi?ce - zacz?? organista. - Ustalili?my wszystko, co mo?na by?o ustali?.
- Macie kontakty w gestapo?
-Tak... Pi?tnastego wrze?nia noc? przyszli do mieszkania Artura, szefa grupy. To znaczy Artura Pierwszego. Po?kn?? cyjanek w chwili, gdy zobaczy? ich w drzwiach.
- To pewne?
-Tak.
- To znaczy, nic nie powiedzia??
- Nie - stwierdzi? organista. - Ale szesnastego rano aresztowano dw?ch naszych informator?w w fabryce wagon?w. Dw?ch robotnik?w, kt?rzy kiedy? bywali na Heinrichstrasse.
-Co to jest?
- Siedziba Zwi?zku Polak?w, obywateli niemieckich. Wiedzieli wi?c nie tylko o Arturze. Tak?e o nich. Dlatego centrala uzna?a, ?e w grupie musi dzia?a? prowokator. Rozkazano przerwa? prac?.
- Ale grupa pracuje?
- Artur Drugi przekazuje mi meldunki. Postanowi? zdemaskowa? zdrajc?, chocia? ani on, ani ja nie rozumiemy, dlaczego gestapo nie aresztowa?o innych, je?li ma naprawd? informatora. Ten informator musi du?o wiedzie?.
- M?wisz jak nowicjusz - stwierdzi? Kloss. - Gestapo ma czas... Nikt nie zamyka ludzi, kt?rych mo?na obserwowa? w dzia?aniu... Nie wiem zreszt?, jak? gr? prowadzi. Mo?e zdrajca wie jeszcze zbyt ma?o? Mo?e szukaj? kontakt?w z central?? -I po chwili: - Kim jest Artur Drugi?
- Stary wsp??pracownik. Zaufany Artura Pierwszego. Jego dzisiejszy meldunek - poda? skrawek bibu?ki. - Znasz szyfr?
- Znam.
?wiat?o by?o z?e. Kloss trzyma? kartk? blisko oczu, czyta? z trudem. Meldunek by? zreszt? d?ugi. Artur Drugi donosi?, ?e jego wysi?ki przynios?y rezultaty. Aresztowania nie by?y przypadkowe. Ustali? ponad wszelk? w?tpliwo??, kim jest zdrajca. Tylko jedna osoba kontaktowa?a si? jednocze?nie z szefem i z robotnikami fabryki wagon?w. Kryptonim A-3. Artur Drugi melduje, ?e wyda? rozkaz likwidacji zdrajcy, prosi o kontakt z central? i dalsze polecenia. Grupa jest czysta, mo?e pracowa?.
- A-3 - powiedzia? Kloss.
- Artur Drugi si? myli! - wybuchn?? nagle organista. Straci? spok?j. D?oni? przejecha? po czole, poprawi? okulary. - A-3 jest niewinna...
- To kobieta?
- Dziewczyna. Ja sam j? werbowa?em... Znam j?... Zna?em jej ojca...
- To nie s? dowody - powiedzia? sucho Kloss.
- Nie mam dowod?w. - Organista usiad? i palcami dotkn?? klawiszy. - Nie mam dowod?w - powt?rzy?. -Ja wiem, a to znacznie wi?cej. — Umilk?, czeka?, a potem doda? gwa?townie: - ??dam, ?eby? w imieniu centrali zabroni? Arturowi likwidowania A-3.
- Pos?uchaj uwa?nie. - Klossa ci?gle niepokoi?y oczy organisty. Chcia?by je zobaczy?. -Je?li w grupie Artura dzia?a prowokator, ci ludzie s? straceni.
- Straceni? - powt?rzy? organista.
- Tak. Mo?na by ich uratowa?, gdyby natychmiast po likwidacji prowokatora da? im nowe papiery, nowe kontakty albo nawet wys?a? do oddzia??w w G.G. Ale nikomu z nich nie powierz? nowego adresu, nie dam ?adnego kontaktu, dop?ki nie b?d? mia? pewno?ci, ?e zdrajca zosta? zlikwidowany. Je?li twierdzisz, ?e A-3 jest niewinna, zdrajca dzia?a nadal w grupie Artura Drugiego. Masz jakie? podejrzenia?
- Nie - odpowiedzia? organista.
-Wi?c widzisz... Zdrajc? mo?e by? ka?dy z nich. I gestapo wie wszystko, co on wie. Niewykluczone, ?e ci ludzie dzia?aj? pod nieustannym nadzorem.
- Rozumiem. Co chcesz zrobi??
- Przeka? Arturowi odpowied?: Niech wstrzyma likwidacj? A-3.
-Dzi?kuj?.
- Nie robi? tego ze wzgl?du na ciebie. Bior? po prostu pod uwag? twoje w?tpliwo?ci. Spr?buj? sam zorientowa? si? w sytuacji. Kto jeszcze opr?cz Artura wie o skrzynce w ko?ciele?
Organista milcza?.
-Kto jeszcze wie? - powt?rzy? Kloss.
-W?a?nie A-3 - szepn??. - Liza.
- Ach tak... - Kloss ruszy? ku drzwiom. - Post?pi?e? wbrew instrukcjom centrali. Nie powiedzia?e? mi tego wcze?niej. Dlaczego?
- Liza jest moj? krewn? - organista dotkn?? klawiszy. - Powiedzia?em, ?e znam j? wiele lat. Wiesz, gdzie mo?na j? spotka??
- Wiem. - Kloss machn?? r?k?. - W kawiarni na Frank-furterstrasse.
Stan?? przed drzwiami w?a?nie w chwili, gdy si? otwiera?y. Kloss cofn?? si? odruchowo, po?o?y? d?o? na kaburze. Na progu zobaczy? ch?opca, mo?e dziesi?cioletniego.
- To ty, Rudi? - zapyta? organista.
- Ja, dziadku. - Ch?opiec nie spuszcza? wzroku z Klossa.
- Kto to jest? - zapyta? Kloss.
- Moje oczy - odpowiedzia? organista.

2

Kawiarnia na Breite Strasse by?a jedn? z nielicznych ma?ych kawiarni wroc?awskich, kt?re podczas wojny zachowa?y sw?j dawny charakter. Starsi panowie grywali w szachy i domino, cz??ciej pij?c piwo i porter ni? herbatk? lub namiastk? kawy. Niekiedy zagl?dali tu urlopowani ?o?nierze Wehrmachtu ze swymi dziewcz?tami, a brunatne mundury widywa?o si? raczej rzadko.
Tego popo?udnia w „Dorocie" - bo tak nazywa?a si? kawiarenka - by?o pustawo. W niszy ?o?nierz Wehrmachtu g?aska? kolana dziewczyny w stroju BDM, przy stoliku pod oknem emerytowany nauczyciel, profesor von Lipk?, gra? w domino z m??czyzn? w kolejarskim mundurze. Profesor von Lipk? nale?a? do starych bywalc?w kawiarni. Mia? sw?j stolik i swoje pude?ko domina. Ci, co go znali, wiedzieli, ?e ?yje ze skromnej emerytury i jednocze?nie pracuje w organizacji zajmuj?cej si? wysy?aniem paczek ?o?nierzom frontowym. Trudno by?oby podejrzewa?, ?e ten cz?owiek, kt?ry od dawna porusza? si? o lasce, kt?ry na paczkach wypisywa? kaligraficzne numery poczty polowej, jest agentem o pseudonimie Artur Drugi i od miesi?cy toczy ryzykown? gr?.
- Pi?? albo myd?o - powiedzia?.
M??czyzna w mundurze kolejarskim, Horst Kuschka, przyjrza? si? uwa?nie czarnym prostok?tom. Podpisywa? si? „Kuschka" dopiero od trzydziestego dziewi?tego roku. Imi? „Stanis?aw" zmieni? w?wczas na „Horst" i d?ugo nie m?g? do tego przywykn??.
- Czekam, panie profesorze — o?wiadczy? i spojrza? na kelnerk?. Przechodzi?a w?a?nie obok nich; teraz ustawia?a szklanki na ladzie. Dostawi? sz?stk? do myd?a.
- Niech pan si? nie myli — szepn?? Lipk?. - Prosz? m?wi? dalej...
-Mam myd?o. Transport „Panter", 48 sztuk, przeszed? dzi? rano...
-Miejsce przeznaczenia? Dostawiam pi?tk?.
- Chark?w. Mam r?wnie? pi?tk?, panie profesorze. Wys?ali ekip? do naprawy tor?w na linii Ostr?w - Kalisz.
- Przegra pan - powiedzia? Lipk?. - Gra pan nieostro?nie i od przypadku do przypadku. Tak nie wolno.
- Rozumiem.
- Teraz prosz? uwa?a?. Zadanie szczeg?lnej wagi. -Lipk? m?wi? g?osem bezbarwnym. Nikt nie pami?ta? zreszt?, ?eby kiedykolwiek straci? spok?j. Kuschka go podziwia?. I ba? si? go.
- S?ucham.
- Trzeba wykona? wyrok. - Profesor spojrza? na Horsta. Milcza? chwil?. - Wyrok - powt?rzy?. - W naszej grupie jest agent gestapo.
- Nie powierzano mi dotychczas takich zada?.
- Teraz ci powierzam. - Lipk? przeszed? nagle na „ty". - S?uchaj uwa?nie. Lessingplatz 16, niedaleko Lessings-brucke.
- To on wyda? Artura?
- Nie lubi? pyta?. Ona.
- Wykonam - powt?rzy? Horst.
Lipk? uk?ada? porz?dnie kostki domina w pude?ku.
- Znowu pan przegra? parti? - o?wiadczy?. - Do nast?pnego razu.
- Do nast?pnego razu, panie profesorze.
- Teraz jest szesnasta trzydzie?ci — zako?czy? cicho profesor. - W zwyk?ym miejscu o dziewi?tnastej. Tu nie b?dziemy si? ju? spotyka?.
-Rozumiem.
Kuschka wyszed? pierwszy. W szatni Helena poda?a mu p?aszcz. Poca?owa? j? w r?k?, a potem, poniewa? szatnia by?a pusta, musn?? wargami jej w?osy. Byli ma??e?stwem od przesz?o trzech lat. Pozna? j? wiosn? trzydziestego dziewi?tego roku i latem wzi?li ?lub. To ona powiedzia?a mu: „B?dziesz si? teraz nazywa? Horst, trzeba si? zgodzi?". I ona wci?gn??a go do organizacji.
Przedtem pracowa?a w polskiej bibliotece przy Neugasse. Ocala?a, gdy hitlerowcy aresztowali dzia?aczy Polonii. „Mam szcz??cie" m?wi?a, ale niech?tnie powraca?a do tamtych spraw. Teraz zapina?a mu guziki przy p?aszczu.
- Kiedy wr?cisz?
- P??no. Mam robot? - odpowiedzia?.
Nie zapyta?a, nie pyta?a zreszt? nigdy. „Nawet my nie powinni?my o sobie zbyt du?o wiedzie?". Podawa?a ju? p?aszcz nast?pnemu klientowi i u?miecha?a si? dzi?kuj?c za napiwek. Do szatni wbieg? w?a?nie Rudi. Czeka? przy drzwiach, dop?ki dziewczyna ?o?nierza Wehrmachtu poprawia?a sobie w?osy w lustrze.
- Mam op?atki, prosz? pani - powiedzia?. - We?mie pani?
- Ch?tnie - rzek?a Helena. - Daj paczk?. I powt?rz, ?e oddam jeszcze dzi? wujkowi. Zrozumia?e??
- Oczywi?cie, prosz? pani. - Rudi wybieg?, szeroko otwieraj?c drzwi, bo lubi?, gdy dzwonek brz?cza? d?ugo i dono?nie. Helena rozci??a ostro?nie opakowanie. Po?o?y?a na d?oni starannie zwini?t? bibu?k?.

3

Kim jest Liza Schmidt? Hans Kloss nigdy nie lekcewa?y? przeciwnik?w. Sta? na rogu Frankfurterstrasse przy budce z gazetami i przygl?da? si? ok?adkom tygodnik?w. Na kolorowej fotografii niemiecki ?o?nierz sta? obok p?on?cego czo?gu z gwiazd?.
Je?li wroc?awskie gestapo - rozwa?a? Kloss - ma agenta w naszej siatce, nie zmarnuje oczywi?cie takiej okazji. Siatk? ma w r?ku, dlaczego jej nie likwiduje? Odpowied? jest prosta. Gestapo chce mie? przeciwnika dzia?aj?cego pod kontrol?, dezinformowa? go, pozna? jego kontakty i system ??czno?ci z central?. Co wie dotychczas? Nale?y za?o?y?, ?e rozszyfrowa?o wszystkich ludzi z grupy Artura. A organist?? Ko?ci?? nie by? pod obserwacj?, Kloss mia? prawo s?dzi?, ?e sprawdzono dok?adnie. Wr?g mo?e dzia?a? jednak bardzo zr?cznie. Mo?e sta?? obserwacj? ko?cio?a uzna? za zbyteczn?? Artur Drugi przynosi do ko?cio?a meldunki. Czy jest inwigilowany? Wed?ug wszelkiego prawdopodobie?stwa - tak. Za???my wi?c, ?e gestapo rozpozna?o skrzynk?. Na co jeszcze czeka? Na rozszyfrowanie kontaktu z central?? A dlaczego tak pospiesznie zdj??o Artura Pierwszego? Odpowied? jest r?wnie? prosta. Artur Pierwszy zdemaskowa? zdrajc?, powiedzmy, t? Liz? Schmidt, je?li to oczywi?cie ona. Argumenty Artura Drugiego wydaj? si? przecie? do?? zasadne. Ale Liza zna organist?, wi?c organista jest r?wnie? spalony. Jak? nale?y podj?? decyzj?? Kloss wiedzia?, ?e m?g? podj?? decyzj? najprostsz?: odci?? tych ludzi od wszelkich kontakt?w, zostawi? na pastw? wroga. W?wczas gestapo poczeka jeszcze pewien czas, stwierdzi, ?e s? bezu?yteczni i zlikwiduje wszystkich... Buntowa? si? przeciwko temu rozwi?zaniu. Mia? jeszcze dwa pe?ne dni. Co zd??y zrobi?? Nie wolno mu ujawni? si? wobec ?adnego z nich, bo ka?dy m?g? by? zdrajc?. Jakie ma wi?c mo?liwo?ci dzia?ania?
Zapali? papierosa, kupi? „V?lkischer Beobachter" i ruszy? powoli Breite Strasse. Na przeciwleg?ym chodniku zobaczy? t?, na kt?r? czeka?. ?adna by?a ta Liza Schmidt. Spieszy?a si?, patrzy?a przed siebie, ale przecie? musia?a wyczuwa? ?akome spojrzenia m??czyzn. Dlaczego zdradzi?a, je?li zdradzi?a? Strach, l?k przed torturami? A mo?e pracuje dla nich od dawna?
Zabrz?cza? dzwonek, gdy otwiera? drzwi „Doroty". Kloss pomy?la?, ?e Artur Drugi nie grzeszy jednak zbytkiem ostro?no?ci. Je?li jego wszyscy ludzie przychodz? do „Doroty", gestapo ma u?atwione zadanie...
Wszed? za Liz?. Szatniarka u?miechn??a si?, gdy podawa? jej p?aszcz. Liza Schmidt rozmawia?a w?a?nie przez telefon. „Przyjd? koniecznie, pa, kochanie..." - us?ysza?. Odwiesi?a s?uchawk? i spojrza?a na Klossa. Wyci?gn??a z portmonetki papierek jednomarkowy.
- Czy mo?e pani zmieni?? - zwr?ci?a si? do szatniarki. - Musz? jeszcze zadzwoni?.
Helena nie mia?a drobnych. Kloss zorientowa? si? od razu. Poda? Lizie monet?.
- S?u?? pani.
- Ach, jaki pan uprzejmy - zaszczebiota?a - zwr?c? za chwil?.
W kawiarni usiad? przy stoliku pod oknem. Machinalnie otworzy? pude?ko domina i bawi? si? czarnymi kostkami. By?o pusto. Dw?ch starszych pan?w gra?o w szachy. Kobieta w czarnej sukni pi?a herbat?. Kloss dostawi? myd?o do sz?stki, potem zacz?? budowa? domek z kostek. Nie umiem gra? w domino — pomy?la?. Podni?s? wzrok. Do stolika podchodzi?a Liza Schmidt.
-Przychodz? tylko odda? d?ug - zaznaczy?a. Ale usiad?a natychmiast, gdy podsun?? jej fotelik.
- Chc? by? wierzycielem jeszcze przez chwil? — powiedzia?. Wierzyciel wobec d?u?nika ma pewne prawa. -Ona u?miechn??a si?, wi?c pomy?la?, ?e to b?dzie jednak ?atwe. Mo?e nawet zbyt ?atwe. Czy m?g? go kto? widzie? w ko?ciele ?wi?tego Augustyna? Czy zd??yliby Lizie przekaza? jego rysopis? Ma?o prawdopodobne. Kloss mia? we Wroc?awiu w?asn? obstaw?, kt?rej m?g? ufa? bez zastrze?e?.
Zaproponowa? koniak.
- Koniak! - wykrzykn??a Liza. - Za?o?? si?, ?e pan prosto z frontu.
Kosztowa?o go nieco wysi?ku, by zaakceptowa? jej styl. Dawno ju? nie flirtowa? z dziewcz?tami. To nie by?a zreszt? pusta rozmowa; oboje rozpoczynali gr?.
- Z frontu - powiedzia?. -Jak to pani odgad?a?
- Bo tylko ch?opc?w z frontu nie przera?a, liczba kupon?w, kt?re odcinaj? za koniak.
-Najlepszy spos?b pozbycia si? kartek. Zreszt? wszyscy o tym w?a?nie marzymy...
- O czym?
- ?eby w takiej kawiarence, jak ta, wypi? kieliszek z tak? dziewczyn?, jak pani...
- Tylko o tym?
- Nie, nie tylko - powiedzia? Kloss. Zam?wi? koniak i kaw?. A gdy kelnerka zacz??a zbiera? ze sto?u, doda?: - A domino prosz? zostawi?.
Liza przyjrza?a mu si? uwa?nie. By?a jednak czujna i napi?ta, nie ulega?o w?tpliwo?ci: zalotno?? stanowi?a tylko mask?. Kloss pomy?la? nagle, ?e ta dziewczyna zaczyna podoba? mu si? naprawd?. Skarci? si? natychmiast: nic, co utrudni?oby gr?.
- Pan tak?e gra w domino? - zapyta?a.
-Tak?e? A wi?c kto? jeszcze? Prosz? pozwoli?, ?ebym zgad?. Narzeczony, kt?ry walczy w Libii?
- Nie - u?miechn??a si?.
- Okupuje Francj?? Grecj?? Walczy w Rosji?
- Nie, nie, nie. Zimno.
- Rozumiem. Nie broni ojczyzny. Zadekowa? si? tutaj i grywa w domino. Wariat! Maj?c pani?, gra? w domino!
- Zabawny pan jest. Jak panu na imi??
- Nie tyle zabawny, co szczery. - Wsta?. - Hans Kloss.
-Jestem Liza Schmidt. Dla przyjaci?? po prostu Liza.
- A dla mnie, Lizo?
U?miechn??a si? znowu. U?miecha?a si? rzeczywi?cie bardzo ?adnie.
-Ju? zdecydowa?e?, Hans... Atakujesz frontalnie. A o domino pyta?am, bo do tej kawiarni przychodz? staruszkowie, takie przedwojenne ko?ciane dziadki, i ca?ymi godzinami...
Tak, wyobra?a? to sobie znakomicie. Jak wygl?da? Artur Drugi? W?a?nie ko?ciany dziadek. I grywa tutaj w domino z lud?mi ze swojej siatki. Czy z Liz? spotyka si? tak?e tutaj?
- Starsi panowie przesuwaj?cy kostkami domina - powiedzia?. - Emerytowani urz?dnicy, kt?rzy ka?? si? tytu?owa? radcami. I emerytowani nauczyciele, tytu?uj?cy si? profesorami. Pochyleni nad marmurowymi blatami stolik?w. To pasjonuj?ca gra. Dla tych starych, wycofanych z kursu pan?w - namiastka ?ycia...
- Frontowy oficer zajmuj?cy si? filozofi? domina -stwierdzi?a powa?nie Liza. - Hans, jeste? nadzwyczajny! Czy?by powiedzia? zbyt wiele?
- ?ycie to walka, Lizo - brn?? dalej. - Ci staruszkowie walcz?. Maj? r?wne szans? graj?c w ciemno, nie wiedz?c, jakimi warto?ciami dysponuje przeciwnik. M?wi? matowym g?osem „pi??" albo „myd?o", a przecie? w napi?ciu czekaj? na ka?de potkni?cie przeciwnika. Walcz? na ?mier? i ?ycie.
Spojrza?a na niego powa?nie.
- O czym m?wisz?
- O grze w domino. - Podni?s? kieliszek koniaku. -Twoje zdrowie, Lizo.
- Prosit! Nie chcia?abym gra? w domino przeciwko tobie...
-Ja tak?e! Straci?bym g?ow? - roze?mia? si? Kloss. By? znowu m?odym oficerem szukaj?cym przygody. - Zreszt? nie mia?bym na to czasu. Przyjecha?em tu na kilka dni...
- S?u?bowo?
- Czy s?dzisz, ?e w dzisiejszych czasach oficerowie podr??uj? dla przyjemno?ci? Wracam z Berlina, m?j genera? pozwoli? mi na kilka dni wpa?? do Wroc?awia. Raczej nie urlop. Wagary.
- Tw?j szef rozumie m?odych oberleutnant?w.
- Tak - przy?wiadczy?. - Eberhardt to sw?j ch?op. - I natychmiast spojrza? na ni? niespokojnie. Niech si? dziewczyna zorientuje, ?e to nazwisko wymkn??o mu si? niepotrzebnie. - Ale nie m?wmy ju? o tym... Psiakrew! Odzwyczai?em si? od rozm?w z cywilami. Ci?gle to wraca: koszary, front, z?a sytuacja pod Stalingradem... Mam nadziej?, ?e zapomnia?a?...
- Oczywi?cie, zapomnia?am. Nie mam pami?ci do nazwisk, nie interesuj? mnie wasze m?skie sprawy. Jestem kobiet?, Hans.
- Zauwa?y?em to dawno...
- Dawno. Chcia?e? si? zobaczy? z kim? we Wroc?awiu?
- Z tob? - powiedzia?.
- Nie ?artuj.
- Niezupe?nie ?artuj?. Kiedy przyjecha?em do Wroc?awia, nie wiedzia?em, jeszcze, ?e chc? si? spotka? z tob?... Ale od pewnego czasu...
- Dopiero p?? godziny siedzimy w kawiarni.
- Od pewnego czasu - powt?rzy? - wiem ju?, ?e w?a?nie z tob?. Zobaczy?em ci? na ulicy, Lizo, i ?ledzi?em ci?. Czy s?dzisz, ?e gdyby tak nie by?o, wst?pi?bym w?a?nie na Brette Strasse?
- ?ledzi?e? mnie? - Teraz w jej g?osie us?ysza? niepok?j.
- Tak - powiedzia?. - Nie gniewaj si?, Lizo. - Ale ona nie mia?a zamiaru si? gniewa?. Dotkn??a palcami jego d?oni.
-Je?li chcesz, Hans - powiedzia?a - je?li chcesz, ofiaruj? ci dzisiejszy wiecz?r.
Podni?s? kieliszek. Zrobi?o mu si? nagle ?al tej dziewczyny. A je?li to nie ona, je?li Artur Drugi si? myli?
Oczekuj? cudu? - pomy?la? ze z?o?ci? i przypomnia? sobie Artura Pierwszego. Zna? go. Spotka? go kiedy? w Warszawie w punkcie kontaktowym u zegarmistrza.
„Nigdy nie wpadn? w ich r?ce" — powiedzia? w?wczas. Po?kn?? cyjanek, gdy gestapowcy stan?li w drzwiach. Kto go wyda?? Ta dziewczyna, kt?rej palce g?aszcz? teraz jego d?o??
- Jeste? cudowna, Lizo - powiedzia? - chcia?bym...
- Nie m?w nic wi?cej - przerwa?a. - Zap?a? za ten koniak.
Gdy kelnerka odcina?a kupony, Kloss raz jeszcze analizowa? rozmow? przy stoliku. Je?li Liza przeka?e j? w gestapo, czy cokolwiek mo?e wyda? si? podejrzane? Pomy?la? nagle, ?e dobrze by?oby pozna? gestapowca, kt?ry prowadzi t? spraw?. Zawsze dobrze zna? przeciwnika.

4

Gestapowiec nazywa? si? Poller. By? hauptsturmfuehrerem i zast?pc? szefa wroc?awskiego SD. W cywilu, zanim pozna? smak w?adzy, zajmowa? niezbyt eksponowane stanowisko prokurenta bankowego. Uwa?a?, ?e szefowie go nie doceniaj?, w ci?gu sze?ciu lat jego pobory zwi?kszy?y si? tylko o 20 marek. Dlatego wst?pi? do SS, a potem, wybranego spo?r?d wybranych, przydzielono go do SD. Tu jego kwalifikacje i mo?liwo?ci zosta?y w pe?ni wykorzystane. By? cierpliwy i pos?uszny; nie kwestionowa? rozkaz?w, ale nie dzia?a? na ?lepo. W banku nauczono go, ?e zbyt szybki zysk to zazwyczaj ma?y zysk. Gdy akcje zwy?kuj?, trzeba poczeka?. Warto czasami wypu?ci? p?otk?, ?eby z?owi? karpia. Powtarza? takie maksymy i w gestapo m?wiono, ?e Poller jest zr?czny i ma buldo?y chwyt. Nikt nie pami?ta?, ?eby kto? mu si? wymkn??.
Ale wszystkie dotychczasowe sukcesy wydawa?y si? Pollerowi zbyt b?ahe; czeka? na swoj? wielk? szans?; wyobra?a? sobie, ?e jego raport przeczyta kiedy? sam Himmler. A mo?e zainteresuje si? nim Fuehrer? Poller widzia? ju? min? swego szefa, gdy przyjdzie wezwanie z Berlina. A mo?e mianuj? go szefem wroc?awskiego SD? Tak, niew?tpliwie powinien nim zosta?. Rano stawa? przed lustrem, podnosi? niedbale r?k? do g?ry. StandartenFuehrer Ernst Poller. StandartenFuehrer! Czy mo?na sobie wyobrazi? co? wspanialszego?
I oto pojawi?a si? wreszcie wielka szansa. Poller od rana do wieczora tkwi? w swym gabinecie i czeka?. Wypija? co godzin? p?? kieliszka koniaku. Wypala? cygaro. Je?li wygra, spe?ni? si? wszystkie marzenia. Musi wygra?! Potrzebna jest tylko cierpliwo??. Ale jak d?ugo mo?e czeka? najcierpliwszy spo?r?d cierpliwych, Ernst Poller?
Tego dnia, gdy Kloss rozmawia? w „Dorocie" z Liz? Schmidt, Poller by? ju? zdecydowany na rozegranie ko?c?wki. Mia? wszystkie atuty w r?ku, plan przygotowany od dawna, rozwa?any szczeg??owo, nale?a?o ju? realizowa?. Tylko bez po?piechu, ci?gle bez po?piechu, a jednak w ci?gu najbli?szych dwudziestu czterech godzin. Unicestwi w?wczas nie tylko przeciwnika, kt?ry najbezczelniej w ?wiecie uwi? sobie gniazdko tu, we Wroc?awiu, ale tak?e jego kontakty, jego ?rodki ??czno?ci... Mo?e w?wczas zacznie si? jeszcze jedna wielka gra? Ostatecznie... z kim ma do czynienia? Czy jego - Pollera - kwalifikacje i zr?czno?? s? w og?le por?wnywalne z mo?liwo?ciami S?owian? Roze?mia? si?. Pozwoli? sobie wypi? dodatkowy kieliszek koniaku, a potem spojrza? na zegarek. Podni?s? s?uchawk? telefonu. Wykr?ci? numer. Rozleg? si? d?ugi sygna?.
Czeka? chwil?, potem rzuci? s?uchawk?, nacisn?? dzwonek. Na progu pojawi? si? natychmiast - Ernst Poller nie tolerowa? nawet trzydziestu sekund zw?oki - jego pomocnik, Johann Bradt.
- Sprawd? w urz?dzie napraw - powiedzia? Poller -czy numer 209-13 nie jest uszkodzony. Nie mog? si? dodzwoni?.
- 209-13 - powt?rzy? Johann Bradt.

5

Zapad? ju? wczesny zimowy zmrok. Powia? ostry wschodni wiatr, ludzie podnosili ko?nierze jesionek i znikali w bramach.
W mieszkaniu Lizy Schmidt by?o natomiast przytulnie i ciep?o. Nad szerokim, przykrytym barwn? narzut? tapczanem wisia? portret Fuehrera. Dwa g??bokie fotele przy stole, a na p??eczce, obok telefonu, oczywi?cie „Mein Kampf ". Kloss zlustrowa? to wn?trze z napi?ciem i uwag?. W?a?nie tak powinno by?: mieszcza?sko, niezbyt gustownie, zgodnie z rol?, ale jak? w?a?ciwie rol?? Tylko jedno nie pasowa?o, choinka w k?cie. Te kolorowe szklane kule, anio? na wierzcho?ku... Kloss u?miechn?? si? nagle: oczywi?cie, jak m?g? o tym nie pomy?le??
Przyci?gn?? Liz?. Nie broni?a si?, cho? by?a w niej jaka? sztywno??.
- Spieszysz si?, Hans - powiedzia?a mi?kko. - Jak ci si? tu podoba?
- Bardzo - stwierdzi? szczerze. - Ty mi si? bardzo podobasz. - Podszed? do stolika i wzi?? do r?ki „Mein Kampf". Nosi? ?lady cz?stego czytania. Potem spojrza? na telefon.
- 209-13 - przeczyta?. - Zapami?tam ten numer. Milcza?a.
- Zachowujesz si? tak, jakby? ?a?owa?a, ?e mnie zaprosi?a?.
- Nie, nie! - usi?owa?a by? weso?a, widzia?, jak bardzo chcia?a by? weso?a. - Ciesz? si?, ?e jeste?. A teraz zrobi? nam co? do jedzenia. I co? do wypicia.
- ?wi?teczne zapasy?
- Nie przygotowuj? ?wi?t.
- A gdzie sp?dzasz wigili?? Spojrza?a zdziwiona.
- Dlaczego o tym pomy?la?e??
- Bo ta choinka - powiedzia? Kloss. - Usi?uj? sobie przypomnie?, gdzie ju? widzia?em tak? choink?.
- ?mieszne. Choinka jak choinka. Nie podoba ci si?? Ja co roku sama ubieram drzewko.
- I zawsze tak? U nas w domu by?a inna. Surowsza, nagie ga??zki przypr?szone wat?. Zreszt? we wszystkich niemieckich domach, jakie znam, choinka by?a w?a?nie skromna, ch?odna, oszcz?dna.
- Nie rozumiem - Liza patrzy?a na niego z niepokojem. - Co chcesz przez to powiedzie??
- Tak? ubran? w kolorowe papierki widzia?em niedawno w Polsce, Lizo. Tak - doda? po chwili - to polska choinka.
My?la? jednocze?nie: Zgrywam si? albo jestem naprawd? sentymentalny. Co chc? przez to osi?gn??? Ta dziewczyna przez dwa lata gromadzi?a informacje dla naszego wywiadu. Kiedy zdradzi?a? Gdybym uwierzy?, ?e jest niewinna, poszed?bym st?d natychmiast. A mo?e bym jednak zosta?? Przyjmuje niemieckich oficer?w frontowych i potem przegl?da ich kieszenie albo prowokuje do zwierze?. Czy tych, kt?rzy zbyt du?o m?wi?, przekazuje gestapo? A je?li Artur Drugi si? myli?
- Czy chcesz - powiedzia?a Liza - ?ebym zdj??a te kolorowe papierki?
- Nie, sk?d?e! C?? nam przeszkadza, polska choinka!
- Nie m?w tak, to mnie denerwuje.
-Dlaczego? Czy s?dzisz, ?e niemieckim oficerom nie mog? si? podoba? polskie choinki?
- A polskie dziewcz?ta?
- By?em w Polsce, Lizo - powiedzia? powa?nie Kloss. - One nas nienawidz?. Bywa, ?e do nas strzelaj?. - Przyci?gn?? j? znowu do siebie. - Dlatego tak t?sknimy do niemieckich dziewcz?t.
Jak?e mu obrzyd?a ta gra! Najch?tniej by wsta? i zada? tej dziewczynie par? prostych pyta?. Po polsku. Poca?owa? j?. Oczy mia?a zamkni?te.
- Pu?? mnie, Hans - powiedzia?a mo?e zbyt ostro.
-Dlaczego?
- Obieca?am przygotowa? co? do zjedzenia.
- Nie jestem g?odny.
- Cierpliwo?ci, mi?y... Mamy czas. Bardzo du?o czasu.
Zgasi? g?rne ?wiat?o, w??czy? radio. Nadawano kolejny komunikat Oberkommando der Wehrmacht. Ostre walki w Stalingradzie. Kloss u?miechn?? si?. Ju? przed miesi?cem zamkn??y si? kleszcze wok?? armii Paulusa. Kiedy o tym powiedz?? Odpoczywa?, a przynajmniej usi?owa? odpoczywa?. Z kuchni dochodzi? brz?k talerzy. Pomy?la?, ?e wiecz?r z tak? dziewczyn? m?g?by by? naprawd? przyjemny. Przymkn?? oczy, potem zerwa? si? i przespacerowa? po pokoju. Zagl?da? do wszystkich k?t?w, pod obrazy, makatki i zas?ony na oknach. Ciekawe, czy gestapo zainstalowa?o tu pods?uch? Nic nie znalaz?. Zgasi? radio i wr?ci? na kanap?; ogarn??o go nag?e zniech?cenie. Min?? pierwszy dzie?, a on nie posun?? si? ani o krok.
Liza naprawd? umia?a gotowa?. Wino by?o niezbyt dobre, ale kie?basa w pomidorowym sosie znakomita. Potem ciasteczka w?asnej roboty; pomy?la?, ?e ma chyba jednak dodatkowe kartki ?ywno?ciowe. Kloss pi? du?o, a ona dolewa?a nieustannie; sama ledwie dotyka?a kieliszka. Rozmow? prowadzi?a zr?cznie. Kloss podziwia? umiej?tno?? zadawania pyta? niby niewinnych, nawrot?w i ucieczek. Wydawa?o si?, ?e nie s?ucha, gdy m?wi?, bo j?, niemieck? dziewczyn?, nie obchodz? przecie? m?skie sprawy, ale interesowa? j? ka?dy szczeg?? i uparcie d??y?a do celu. ?wiadomie u?atwia? jej gr?. Opowiedzia? o przyjacielu, kt?ry ze swym korpusem pancernym trafi? teraz spod Moskwy nad Don. Wymieni? nazwisko. Potem jeszcze par? nazwisk ch?opc?w, kt?rzy poszli pod Stalingrad.
- A ty? - zapyta?a Liza. - Ciebie tam nie posy?aj?? Kloss roze?mia? si?.
-Nie wiem. Je?li dywizj? pancern?, kt?ra niedawno sta?a we Francji, wys?ano nad Wo?g?, ka?dego z nas mo?e to czeka?. .. Ale ja wr?c?, Lizo. Na pewno mnie zobaczysz.
-Wszyscy tak m?wicie - powiedzia?a. -Wszyscy, kt?rych tutaj spotykam przyje?d?aj?cych na par? dni. Czasem dostaj? list od kogo?, kto odmrozi? sobie uszy albo le?y w szpitalu na zapalenie spoj?wek, wywo?ane pustynnym piaskiem. Nie dostaj? tylko zawiadomie? o ?mierci. Do mnie nie przysy?aj?... - Wielu ich zna?a??
- Scena zazdro?ci, Hans? Nie s?dzisz, ?e za wcze?nie? Przyci?gn?? j? do siebie i w tej chwili rozleg? si? dzwonek.
- Telefon? - zapyta? Kloss.
- Nie, do drzwi. - W jej g?osie us?ysza? niepok?j. -nikogo si? nie spodziewam. Zaczekaj...
Wybieg?a do przedpokoju. Drzwi pozosta?y lekko uchylone. Kloss podszed? do nich na palcach. Przez szpar? widzia? Liz? zdejmuj?c? ?a?cuch. Na progu sta? m??czyzna w kolejarskim mundurze. Kloss nie zna? Horsta, nie zd??y? zreszt? nawet przyjrze? si? jego twarzy, bo wszystko, co sta?o si? potem, trwa?o kilkana?cie sekund. Horst brutalnym gestem odsun?? Liz? od drzwi.
- Liza Schmidt? - zapyta?.
- Tak, to ja. - G?os dziewczyny dr?a?. - S?ucham.
- Z polecenia Artura - powiedzia? Horst. Kloss zobaczy? w jego r?ku bro? i zareagowa? natychmiast. Kopn?? drzwi, zas?oni? sob? Liz?. S?u?bowy walter by? ju? odbezpieczony.
- Strzelam szybciej! - krzykn??. - Rzu? bro? na pod?og?!
Tamten by? zbyt zaskoczony i og?upia?y, by decydowa? si? na walk?. Rzuci? bro?. Kloss ostro?nie podni?s? pistolet z pod?ogi, nie spuszczaj?c oka z Horsta.
-Teraz r?ce na kark! - rozkaza?. I doda?: -My?l?, Lizo, ?e zaprosisz nas do pokoju.
Pchn?? Horsta w kierunku drzwi, spojrza? na Liz?, ci?gle blad? jak p??tno, i dopiero teraz, gdy opuszcza?o go napr??enie mi??ni, zrozumia?, w jak trudn? sytuacj? si? wpakowa?. Horst powiedzia?: „Z polecenia Artura", wi?c kierownik grupy nie odwo?a? rozkazu likwidacji Lizy Schmidt? Dlaczego? Zawiod?a ??czno??? Nie otrzyma? polecenia organisty? A mo?e zdecydowa? si? jednak dzia?a? na w?asn? r?k?? Tak czy inaczej, Horst by? tylko wykonawc?, jednym z cz?onk?w grupy, zapewne uczciwym cz?onkiem grupy. Co powinien zrobi? Kloss jako niemiecki oficer? Odda? Horsta w r?ce policji. Je?li tego nie uczyni, Liza zamelduje w gestapo; Artur nie wstrzyma? wykonania wyroku, Artur musi wi?c by? pewny, ?e Liza zdradzi?a. Jak si? teraz zachowa? Mo?e sama wezwie policj??
Kloss nie podj?? jeszcze ?adnej decyzji, ale nie pozostawiono mu czasu do namys?u. Musia? gra? swoj? rol?. Horst sta? przy ?cianie z r?koma na karku.
- Gadaj - powiedzia? Kloss.
Tamten patrzy? na niego z nienawi?ci?.
- Nic nie powiem.
- Zobaczymy. Powiesz gdzie indziej - zwr?ci? si? do Lizy: - Znasz tego cz?owieka?
Liza z trudem odzyskiwa?a przytomno??.
- Tak... Nie... Jakby z widzenia.
Kloss nie m?g? wypa?? z roli. By? przes?uchuj?cym, kt?ry marzy? tylko o tym, ?eby mu zbyt du?o nie powiedziano.
- Przypomn? ci - m?wi? - on o?wiadczy?, ?e przychodzi z czyjego? polecenia. „Z polecenia Artura".
Liza milcza?a. Kloss obserwowa? j? z ogromnym napi?ciem. Nie interesowa?o go, co powie Horst. Czeka? na to, co powie Liza.
A ona zacz??a p?aka?. By?o to tak zwyczajne i naturalne, ?e gdyby Kloss nie wiedzia?, gdyby nie pami?ta? o wszystkim, m?g?by uwierzy?.
- Powiem wszystko - szepn??a. - Teraz ju? rozumiem. On jest bratem Artura, a ja pope?ni?am pod?o??.
Opowie?? by?a prosta, od biedy nawet wiarygodna. Kloss znowu poczu? przyp?yw rzetelnej sympatii do tej dziewczyny, ale natychmiast si? skarci?. Tak, usi?owa?a ratowa? cz?owieka z grupy Artura, ale jakie by?y motywy? Je?li jednak pracowa?a w gestapo, dlaczego mia?aby oszcz?dza? wykonawc? wyroku? Chyba ?e podejrzewa jego, Klossa, i chce sobie jeszcze zostawi? czas, czas dla dzia?ania w grupie Artura.
Liza opowiada?a tymczasem, ?e Artur by? jej narzeczonym, ?e obiecywa?a mu ma??e?stwo, a on potem straci? obie nogi na froncie i wtedy... Znowu wybuchn??a p?aczem.
- Nie chcia?am za niego wyj??, nie mog?am marnowa? sobie ?ycia, a gdy mu to powiedzia?am, to on...
Kloss bacznie obserwowa? Horsta. Ten m??czyzna by? dostatecznie sprytny, by zrozumie? intencj? Lizy.
- Podci?? sobie ?y?y - ko?czy? rozpocz?t? przez Liz? bajeczk? - skona? na moich r?kach. A ja obieca?em si? zem?ci?, wymierzy? sprawiedliwo?? tej...
Kloss udawa?, ?e wierzy, by?o to najlepsze, co m?g? zrobi?. Scena nie by?a zreszt? pozbawiona swoistej pikanterii. Trzech pracownik?w polskiego wywiadu gra?o w ciuciubabk?. Tylko on, Kloss, wiedzia?, jaka jest cena tej zabawy. Ten wykonawca wyroku, rozwa?a?, czuje si? teraz bardzo nieswojo. Ma zapewne w?tpliwo?ci, czy rozkaz szefa by? s?uszny. Ogarn??a go znowu fala wstr?tu: wszyscy we tr?jk? k?ami? i nie mo?na przerwa? tej
gry.
- Dokumenty! - zwr?ci? si? do Horsta. Horst poda? mu ausweis.
- Horst Kuschka - czyta? Kloss - urodzony w Bytomiu, ?l?zak. Pozwolenia na bro? oczywi?cie nie ma?
- Za kogo pan mnie uwa?a? - powiedzia? Horst.
- Za bandyt?, kt?ry wtargn?? do obcego mieszkania i chcia? strzela? do bezbronnej kobiety.
- Jestem pracownikiem kolei i bro? posiadam legalnie. Dla ochrony dworca i obrony w?asnej.
Kloss por?wnywa? numer broni z numerem wymienionym w legitymacji.
- Zgadza si?. Chcia? pan mordowa? z broni posiadanej legalnie. - Teraz nale?a?o brn?? dalej, to by?o zreszt? najtrudniejsze. - Pozwolisz - zwr?ci? si? do dziewczyny - ?e skorzystam z telefonu?
- Nie r?b tego - szepn??a Liza. - Nie dzwo? do gestapo. Wi?c jednak!
- Czego ty chcesz?! - krzykn??. - Mo?e za??dasz, ?ebym go pu?ci? wolno?
- Prosz? o to - powiedzia?a.
Znakomicie gra ta dziewczyna. Jest ju? spokojna, tylko wargi dr?? jej lekko.
- Ale ja tego nie mog? zrobi? - m?wi?. - Ten cz?owiek do ciebie strzela?. Czy nie pojmujesz, ?e chcia? ci? zabi?? Spojrza?a na niego.
- Czuj? si? winna, Hans. To przeze mnie Artur... Jednak kiepski melodramat. Uwa?a go za sentymentalnego naiwniaka. Mia? ju? stanowczo dosy? tej gry.
- Musisz zawiadomi? gestapo...
- Hans - szepta?a - jest taki zwyczaj, ?e nie odmawia si? pro?bom wypowiadanym w Wigili? Bo?ego Narodzenia.
- Pi?knie. Ale Wigilia jest dopiero pojutrze. Zreszt?, powiedzmy, ?e to zrobi?, jak? mam gwarancj?, ?e on nie przyjdzie tutaj, kiedy mnie ju? nie b?dzie?
- Nie przyjd? - powiedzia? Horst. - Teraz ?a?uj?, ?e chcia?em zastrzeli? pann? Schmidt. Ona nie jest taka, jak my?la?em, jak m?wi? Artur.
Przesta? wierzy? szefowi - rozwa?a? Kloss. -Ten cz?owiek jest chyba uczciwy. A Liza? Jedno wiedzia? na pewno: znakomita aktorka.
- Dobrze - o?wiadczy?. - Nie wiem, czy post?puj? s?usznie, ale nie mog? Lizie niczego odm?wi?. Niech pan idzie, panie Kuschka. Dokumenty? Bro?? Nie, prosz? nie wyci?ga? r?ki, nie dostanie pan dokument?w ani broni, przynajmniej teraz. - Zajrza? do ausweisu, przeczyta? adres. - Mam pana adres, prosz? jutro rano nie wychodzi? z domu, a ja przez noc pomy?l?, co z panem zrobi?. I prosz? nie pr?bowa? ucieczki z miasta.
Za Kuschka zamkn??y si? drzwi. Zostali sami. Kloss nape?ni? kieliszki, potem usiad? na kanapie i przymkn?? oczy. By? bardzo zm?czony. Poprzedniej nocy nie spa?, ca?y dzie? zbieg? mu na chodzeniu po Wroc?awiu.
- Dzi?kuj? ci, Hans - szepn??a Liza. Przytuli?a si? do niego, chocia? nie uczyni? nawet gestu. Jak bardzo pragn??, ?eby Liza by?a zwyczajn? dziewczyn?, niczym wi?cej, tylko dziewczyn?, z kt?r? zamierza sp?dzi? noc.
- Ten wigilijny zwyczaj - szepn?? wbrew sobie - to te? nie jest niemiecki zwyczaj, Lizo.
- Nie m?w ju? o tym - odszepn??a. Nie wiedzia?, czy gra?a dalej swoj? rol?, ale chcia?by wierzy?, ?e to by?a nie tylko rola, gdy wyci?gn??a r?k? do wy??cznika. I zd??y? jeszcze pomy?le?, ?e noc? Liza zapewne dok?adnie przejrzy kieszenie jego munduru.
O si?dmej rano panowa? jeszcze mrok. Hauptsturmfuehrer Poller, kt?ry pozwoli? sobie tym razem tylko na cztery godziny snu, kaza? wezwa? oficera ?ledczego Kripo. Musia? dzia?a? teraz szybko, czu?, ?e do jego gry wtargn?? jaki? element nieprzewidziany i to wymaga?o niezwyk?ej koncentracji uwagi. Poller mia? intuicj?. Poller wierzy? w swoj? intuicj? i by? przekonany, ?e nie pope?ni b??du.
- Prosz? powiedzie?, jak to by?o - za??da?, gdy w drzwiach stan?? za?ywny jegomo??, zapewne jeden z tych starych urz?dnik?w policyjnych, kt?rzy co prawda nie byli zbyt pewni, ale mieli w?ch. I doda? zaraz:
- Bardzo si? panu chwali ten natychmiastowy meldunek do gestapo. Obiecuj? awans. Starszy pan uk?oni? si?.
- Poczu?em, ?e tu co? ?mierdzi - stwierdzi?. - "Znale?li?my trupa przed godzin?. Zrzucono go z Lessingsbrucke, nadzia? si? na falochron, wstr?tny widok. Ale nie to by?o przyczyn? ?mierci. Postrza? w ty? g?owy z bliskiej odleg?o?ci. -Wzi?? cygaro podsuni?te mu przez Pollera.
- Znale?li?my przy nim 200 marek, spora sumka... Nie mia? ausweisu, a tylko ksi??eczk? wojskow? na nazwisko Horst Kuschka.
Poller wzi?? do r?ki t? ksi??eczk? i spojrza? na fotografi?.
- Stwierdzi? pan to?samo???
- Tak, to ten sam cz?owiek - powiedzia? policjant. -Nie ulega w?tpliwo?ci. To Horst Kuschka.
SturmbannFuehrer pali? w milczeniu cygaro. Musia? sporz?dzi? rejestr fakt?w. Nazywa? to rozgl?daniem si? w nowej sytuacji. By? niespokojny i z?y, ale nie dawa? tego po sobie pozna?.
- Prosz? mi to zostawi? - powiedzia?, wskazuj?c na ksi??eczk?. - I w og?le prosz? przys?a? mi wszystkie materia?y ?ledztwa.
- Kripo b?dzie informowane? - zapyta? urz?dnik. Wiecznie te spory kompetencyjne? Mia? ich dosy?.
- Tak albo nie - odpowiedzia? sucho. - Spraw? zab?jstwa Horsta Kuschki zajmie si? gestapo. Mo?e pan odej??.
Zadzwoni? i kaza? przygotowa? samoch?d.
Ludzie t?oczyli si? na przystankach, na Ka?serbrucke z trudem wymin?li zator tramwajowy.
Poller spojrza? z mostu na panoram? Zaodrza i przypomnia? sobie nagle ulotk?, kt?r? przechwyci?o gestapo. Ulotki rozpowszechniano w?r?d cudzoziemskich robotnik?w. „Wroc?aw by? i b?dzie polski" - g?osi? ?wistek. Poller zacisn?? z?by a? do b?lu.
Zatrzymali si? przed star? kamienic?. Na czwartym pi?trze uderzy? pi??ci? w drzwi opatrzone wizyt?wk? „Horst Kuschka". Otworzy?a blada kobieta. Oczy podkr??one z niewyspania. Ledwo na ni? spojrza?, wiedzia? o niej wszystko albo prawie wszystko.
- Gestapo - warkn?? i ruszy? do pokoju. Po chwili otwiera? drzwi szaf. Wyrzuca? na pod?og? bielizn? i wyci?ga? papiery z szuflad.

6

Kloss spieszy? si?. W tramwaju panowa? t?ok. Na Universitatbrucke by? zator; siedzia? w drugim wagonie, zawsze wchodzi? do drugiego wagonu, i przegl?da? „Beobachter". Jeszcze na przystanku sprawdzi?, ?e nie jest ?ledzony. D?ugi sznur woz?w utkn?? na dobre na mo?cie. Ludzie wyskakiwali z wagon?w i biegli chodnikami, spieszyli si? do pracy; do?em p?yn??a Odra, nios?c zwa?y kry. Kloss spojrza? na zegarek: tramwaje sta?y ju? dziesi?? minut. Pomy?la?, ?e jednak najpierw powinien by? p?j?? do organisty. Mo?e ju? co? wre? Nie chcia? jednak zmienia? decyzji. Postanowi? porozmawia? z Horstem Kuschka. Ryzyko? Tak, oczywi?cie, ale pozosta?o tylko p??tora dnia, a w?a?ciwie wiedzia? tyle, co na pocz?tku. Czy Liza Schmidt jest agentk? gestapo? Rozwa?a? na zimno wszystkie „pro" i „contra". Co prawda ratowa?a Kuschk?, ale przecie? gdyby przekaza?a go gestapo, me mog?aby ju? dzia?a? w grupie. Czy to mia?o jednak jakie? znaczenie? Wiedzia?a przecie?, ?e Artur wyda? na ni? wyrok ?mierci, wi?c tak i tak by?a spalona. Mo?e spr?buje jeszcze nawi?za? kontakt z Arturem?
Ca?owa?a go na po?egnanie; wydawa?a si? zupe?nie szczera, ale by?a przecie? szczera r?wnie? wtedy, gdy opowiada?a bajeczk? o narzeczonym. Umie gra?, jest niebezpieczna.
A Kuschka? Trudno sobie wyobrazi?, ?e zdecydowa? si? wykona? odwo?any wyrok. Sprawia? wra?enie dobrego wykonawcy, ale tylko wykonawcy. Dlaczego wi?c Artur post?pi? wbrew rozkazowi? Oczywi?cie w pewnych sytuacjach to mo?e by? usprawiedliwione. Otrzyma? jednak?e wyra?ne polecenie. A je?li organista nie przekaza? rozkazu? A mo?e spotka? si? z Arturem? Zbyt du?e ryzyko. Artura zapewne pilnuj?... Niewykluczone zreszt?, ze gestapo ju? go aresztowa?o. Jaki jest plan gestapo? Czeka?. Zamkn??oby wszystkich, o kt?rych wie, w momencie likwidacji swojej wtyczki. Dop?ki prowokator dzia?a, pozostali s? wzgl?dnie bezpieczni. Gestapo czeka na uchwycenie kontaktu z central?.
A gdyby p?j?? do gestapo, rozwa?a? Kloss. Nie, nonsens, nie dadz? si? nabra?.
Tramwaj szarpn?? gwa?townie i ruszy?. Kloss z?o?y? gazet? i poszed? na przedni pomost. Nie zna? Wroc?awia, ale przestudiowa? dok?adnie plan miasta; to mu na og?? wystarcza?o. Jeszcze dwa skrzy?owania i powinien wysi???. Stamt?d - par? minut do mieszkania Horsta Kuschki.
Poller przesun?? w?a?nie krzes?o na ?rodek pokoju. Nogi wyci?gn?? daleko przed siebie i ogl?da? uwa?nie buty. By? po cywilnemu, ale w d?ugich butach. Willi nie wyczy?ci? ich zbyt starannie, oberwie dzisiaj po mordzie.
-Teraz pogadamy- o?wiadczy?. Helena, ?ona Kuschki, sta?a przed nim w swoim domowym szlafroku i rannych pantoflach. Poller widzia? jej strach, widzia?, jak bezskutecznie usi?uje ukry? dr?enie ramion; poprawi?a w?osy i ten gest roz?mieszy? hauptsturmfuehrera.
- No, co pani wie? — zapyta?.
-Nic.
- Nie powiedzia?, dok?d idzie?
- Nie m?wi?.
- Znajomi? Przyjaciele?
- Nie mia? ?adnych przyjaci?? - o?wiadczy?a Helena.
- Tralala... Polskie gadanie. Ja na by?ych Polak?w mam specjalne metody. A ci z waszej polskiej sitwy, z biblioteki...
- Nie spotyka? si? z nimi - Helena wybuchn??a p?aczem.
- No, no, tylko bez histerii... Niemieckie kobiety znosz? takie rzeczy spokojnie, ale pani nie umie by? niemieck? kobiet?. A ta wasza kawiarenka! - wykrzykn??.
- Przychodzi? - szepn??a Helena. - Nic dziwnego, ja tam przecie? pracuj? w szatni.
- Ka?dy porz?dny Niemiec - powiedzia? Poller - ma prawo p?j?? do kawiarni, wypi? halb? piwa i zagra? partyjk? domina. Grywa? w domino?
- Czasami. To by?a jego jedyna rozrywka. Oczywi?cie na bardzo drobne stawki. Horst nigdy nie pi?.
oszcz?dza?, nie wyrzuca? pieni?dzy na przegrane - znowu chlipn??a.
- Mnie nie interesuj? stawki! - wykrzykn?? Poller. -Z kim grywa? w domino?
W gruncie rzeczy nie obchodzi?a go odpowied? Heleny. Nie po to tu przyszed?, ?eby wydusza? z tej kobiety drobne szczeg??y. Raczej z przyzwyczajenia ni? z potrzeby zagrozi? jej aresztem.
- Wiem dosy? - o?wiadczy? - ?eby pani? zamkn??. Na razie cho?by pod zarzutem utrudniania ?ledztwa. Na razie...
Potem warkn??:
- Kochanek nie mia??
- Nie mia? — powiedzia?a Helena.
-To przynajmniej pani wie. A z niejak? Liz? Schmidt nie widywa?a go pani?
Helena nie zd??y?a odpowiedzie?. Zad?wi?cza? dzwonek do drzwi. Poller skoczy?, gotowy do dzia?ania.
- Aha! Mamy szans? pozna? znajomych pana Kuschki! Prosz? otworzy?, tylko bez kawa??w. Jakakolwiek pr?ba ostrze?enia go?cia, strzelam. Najpierw do pani.
Stan?? za drzwiami, a ona z trudem odsuwa?a zasuwk?, zasuwka si? zacina?a, zawsze tak by?o. Widzia?a twarz Pollera i pomy?la?a, ?e jednak strzeli, je?li ona nie wpu?ci natychmiast tego, kt?ry czeka? po tamtej stronie i kt?rego nie zd??y ju? ostrzec. Uchyli?a drzwi, na progu sta? niemiecki oficer. Odetchn??a z ulg?: to by? kto? zupe?nie obcy.
- Chcia?bym pom?wi? z panem Horstem Kuschk? - powiedzia? Kloss.
Helena odsun??a si? od progu. Kloss wszed? do wn?trza i natychmiast trzasn??y drzwi, a przed Klopsem sta? Poller z pistoletem gotowym do strza?u. Zaskoczy? go mundur oficerski, tego si? jednak nie spodziewa?. Po chwili zaskoczy? go tak?e spokojny ton oberleutnanta.
Ani ?ladu l?ku, rzetelna pewno?? siebie, kt?r? haupt-sturmfuehrer zwykle ceni?.
- Kim pan jest? Prosz? opu?ci? bro?, nie lubi?, kiedy mierzy do mnie cywil - Kloss m?wi? cicho i powoli. Wiedzia? ju?, ?e pope?ni? b??d. Nie nale?a?o tu przychodzi?. Tego, kt?ry sta? przed nim z pistoletem w r?ku, rozpozna? bezb??dnie, zawsze rozpoznawa? gestapowc?w. Poller to zreszt? natychmiast potwierdzi?.
- ?aden cywil — warkn??. — Hauptsturmfuehrer Poller z gestapo.
Wi?c to w?a?nie on! Kloss poczu? co? w rodzaju satysfakcji. Nareszcie wie, z kim ma do czynienia! U?miechn?? si? szeroko. Wyszed? mu nawet ten u?miech.
- Oberleutnant Hans Kloss - przedstawi? si?. -?wietnie, ?e pana widz?, hauptsturmfuehrer!
-Tak! Rado?? obop?lna, oberleutnant. A niby dlaczego m?j widok tak pana ucieszy?? Zna? pan Kuschk?? -To ju? by?o warkni?cie. Poller wr?ci? na swoje krzes?o i rozsiad? si? na nim wygodnie. Znowu wyci?gn?? nogi, ale oficer, kt?ry sta? przed nim, nie wydawa? si? wcale speszony.
- Mia?em zamiar - m?wi? - z?o?y? dzisiaj wizyt? w gestapo razem z Kuschk?, po kt?rego w?a?nie przyszed?em. - Tak, to by?a chyba najlepsza formu?a.
- Kuschk? ju? nigdy nie z?o?y wizyty w gestapo - powiedzia? Poller - ale pana to nie minie. Kloss zareagowa? natychmiast i ostro:
- Pa?ski ton wydaje mi si? nieodpowiedni. I nie wiem, dlaczego Kuschk?...
Poller odpowiada? bawi?c si? papiero?nic?:
- Tego cz?owieka — o?wiadczy? — wy?owiono dzisiaj nad ranem z Odry. Strza? w ty? g?owy. Teraz pan wie? Wi?c prosz? mi natychmiast powiedzie?, w jakich okoliczno?ciach spotka? si? pan z Kuschk??
Kloss wyci?gn?? z kieszeni pistolet.
Bawi? si? nim udaj?c, ?e nie widzi przera?enia Pollera. Gestapowiec kurczy? si? na krze?le, teraz bezbronny, bo swoj? bro? schowa? ju? by? do kieszeni.
Kloss przysun?? sobie tak?e krzes?o, usiad? naprzeciwko Pollera. Poda? mu bro?, a legitymacj? i ausweis Kuschki rzuci? na st??.
W pewnych sytuacjach najlepiej jest m?wi? prawd?, zreszt? musia? m?wi? prawd?, bo przecie? Poller... Wyja?ni? wiec, ?e wiecz?r wczorajszy sp?dzi? u pewnej m?odej, przystojnej damy. Dok?adnie powt?rzy? bajeczk? Lizy; ten Kuschk?, t?umaczy? gestapowcowi, chcia? j? zastrzeli? z zemsty. Mia? pozwolenie na bro?...
- Na pewno fa?szywe - stwierdzi? Poller. Kloss wzruszy? ramionami.
- Mo?liwe - powiedzia?. Wyja?ni?, dlaczego pu?ci? Kuschk? wolno. Dzisiaj przyszed? w?a?nie tutaj po to, ?eby go doprowadzi? do gestapo i spraw? dok?adnie zbada?.
M?wi? i jednocze?nie obserwowa? Pollera; czy gestapowiec mu wierzy? Kloss rozumia?, ?e rozgrywka dopiero si? zaczyna. Ale twarz Pollera pozostawa?a nieruchoma. Wys?ucha? Klossa nie zadaj?c pyta?. Wreszcie powiedzia?:
- No c??. Z braku Kuschki b?dziemy musieli pojecha? do gestapo we dw?jk?. - Potem zwr?ci? si? do Heleny:
- A pani nie wolno opuszcza? Wroc?awia bez zezwolenia. I je?li pani sobie co? przypomni...
Gabinet Pollera w gestapo by? taki, jak wszystkie gabinety w tej instytucji. Wielkie biurko i koniak w oszklonej szafie. Portret Fuehrera i portret „wiernego Henryka". Dwa fotele i maty sto?eczek pod drzwiami. Kloss siedzia? w fotelu i spogl?da? na ten sto?eczek. Poller zachowywa? si? tak, jak nale?a?o przewidywa?. Najpierw grozi? twierdz?c, ?e Kloss mo?e by? podejrzany o zamordowanie Kuschki. Oberleutnant zareagowa? ?miechem, nast?pnie za??da?, by Poller porozumia? si? z genera?em Eberhardtem i sprawdzi? jego, Klossa, personalia i lojalno??. Poller uzyska? po??czenie telefoniczne i oczywi?cie Eberhardt, ten stuprocentowy Prusak, stary oficer Abwehry, nienawidz?cy gestapo, wy?piewa? litani? pochwa? i domaga? si?, by wroc?awska policja natychmiast odczepi?a si? od jego pracownika. Kloss, obserwuj?c nieustannie reakcje hauptsturmfuehrera, doszed? do wniosku, ?e Poller nic o nim nie wie. Mo?e wi?c Liza me zameldowa?a, mo?e Liza jest jednak niewinna? Poller bawi? si? cygarem.
- Ca?a ta historia - o?wiadczy? - jest do?? dziwna. Pan by? ostatnim cz?owiekiem, kt?ry widzia? Kuschk?. Kloss postanowi? teraz zaatakowa?.
- A dlaczego ten kolejarz tak pana interesuje, dlaczego nie Kripo?
Poller bawi? si? cygarem.
- Pan jest jednak ciekawy, Kloss - powiedzia?.
- Jestem oficerem Abwehry, a pan bawi si? ze mn? jak kot z myszk?. Zadaje pan podchwytliwe pytania zapominaj?c, ?e ja sam zajmuj? si? takimi sprawami na co dzie?.
Poller roze?mia? si?.
- Jak mam to rozumie?? Oferta wsp??pracy?
- Niby jak mia?bym panu pom?c? - wzruszy? ramionami. — Jestem tu przejazdem. Nie b?d? rozgrzebywa? pa?skiego podw?rka. O co w?a?ciwie chodzi?
Poller nie zamierza? jednak m?wi?. Je?li nawet nie podejrzewa? Klossa, nie b?dzie przecie? z byle oficerem Abwehry dzieli? si? sukcesem.
- Nie my?l? o pomocy w ?ledztwie - o?wiadczy?. - A jednak licz? na pomoc. - I po chwili: -Jak nazywa?a si? ta kobieta, u kt?rej sp?dzi? pan noc?
Kloss od dawna spodziewa? si? tego pytania; niepokoi?o go nawet, ?e pad?o tak p??no. Poller powinien od tego zacz??, a je?li nie zacz??, to wiedzia?. Decyzj? nale?a?o podj?? natychmiast. Roze?mia? si?.
- Czy pan zawsze pami?ta nazwiska kobiet, z kt?rych go?ciny pan korzysta?, Poller? Powiedzmy sobie prawd?: nazwisko nie jest najwa?niejszym elementem kobiety.
- A nie jest, nie jest - Poller roze?mia? si? tak?e. Prze?kn?? to jednak do?? g?adko. -Tak czy inaczej, trzeba przecie? ustali?, Kloss.
- Zaraz sobie przypomn?... To by?o niedaleko Les-singsbrucke... Ona nazywa?a si? Liza... — Obserwowa? bacznie Pollera. Wie, czy nie wie? Powiedzie?, czy nie powiedzie??
Nie musia? jednak decydowa?. Rozleg?o si? pukanie do drzwi. Kloss us?ysza? znajomy g?os i na progu zobaczy? Liz?. Zerwa? si? z fotela, a ona meldowa?a spokojnie:
- Panie hauptsturmfuehrer, przynios?am przepisane raporty. - Potem dostrzeg?a Klossa, a mo?e raczej udawa?a, ?e dostrzeg?a go dopiero teraz. - O, Hans, jak si? masz, nie wiedzia?am, ?e ci? tu zobacz?. - Zabrzmia?o to zupe?nie naturalnie.
Poller wybuchn?? ?miechem. Bawi? si? znakomicie.
- O, pa?stwo si? znaj?... Rozumiem, rozumiem; dzi?kuj?. Lizo, jeste? dzisiaj wieczorem wolna i je?li um?wi?a? si? z oberleutnantem...
- Um?wi?am si? - powiedzia?a Liza. - Pami?tasz, Hans?
- Pami?tam. - By? w?ciek?y. Da? si? zaskoczy? jak smarkacz. Zapali? papierosa i nie spojrza? ju? na Liz?, gdy opuszcza?a pok?j. Natar? natomiast natychmiast na Pollera: - To ona. Dlaczego pan jej nie przes?ucha? A mo?e ona ju? zameldowa?a i pan wiedzia?, i struga? ze mnie wariata...
- Nie tak ostro, Kloss - roze?mia? si? Poller. - My w gestapo mamy swoje metody.
- S?ysza?em.
- Nie to, co pan my?li. Nie ?adne wybijanie z?b?w. B?cwa??w od tej roboty trzymam na smyczy i spuszczam od czasu do czasu, ale niezbyt na nich licz?. Ja dzia?am inaczej, Kloss. I lubi? inteligentnych przeciwnik?w.
- Co to ma do rzeczy?
-Je?li pan spotka si? z t? Liz?, prosz? poobserwowa?. O co b?dzie pyta?a, jakie sprawy j? interesuj?. Mo?e nastroje panuj?ce w wojsku albo inne informacje.
- Przecie? ona pracuje u pana?
- No to co? Czasem robi pan wra?enie inteligentnego, Kloss, a czasem wydaje si? naiwny.
Spotkanie sko?czy?o si? remisowo, pomy?la? Kloss. Potem doszed? do wniosku, ?e pierwsz? rund? wygra? jednak Poller. Ani cienia informacji... Wiadomo tylko, ?e Liza pracuje w gestapo... Ale czy to znaczy, ?e pracuje dla gestapo?

7

A jednak zbli?a?o si? rozstrzygni?cie. Wszyscy bior?cy udzia? w grze musieli dzia?a? i to musieli dzia?a? szybko. Kloss prosto z gestapo pojecha? do organisty; kluczy? oczywi?cie po Wroc?awiu, gubi? ?lady, ale me zdoby? zupe?nej pewno?ci. Czy Poller kaza? go ?ledzi?? By?by idiot?, gdyby tego nie zrobi?. A jednak wydawa?o si?, ?e nikt za Klopsem nie szed?. Czy?by hauptsturmfuehrer by? tak pewny swych informacji?
U organisty czeka? na Klossa raport Artura, dostarczony, jak zwykle, do skrzynki pod figur? ?wi?tego Antoniego. Szef grupy meldowa? o swych ostatnich decyzjach. Raport by? w?a?ciwie zupe?nym zaskoczeniem. Artur twierdzi?, ?e zgodnie z poleceniem centrali odwo?a? rozkaz likwidacji Lizy Schmidt. Horst Kuschka usi?owa? wykona? wyrok na w?asn? r?k?. Dlatego te? Artur zlikwidowa? Kuschk?, kt?rego obserwowa? przez ca?y wiecz?r. Teraz by? przekonany, ?e Liza Schmidt jest niewinna, a prowokatorem by? w?a?nie Kuschka. Grupa jest wi?c znowu czysta, grupa mo?e dzia?a?. Artur prosi? o zadania i kontakt z central?.
— Widzisz — powiedzia? organista — zawsze m?wi?em, ?e Liza jest w porz?dku.
— Wiedzia?e?, ?e pracuje w gestapo?
— Wiedzia?em - potwierdzi?. - To nasz ogromny sukces.
Organista wyra?nie triumfowa?. Raport Artura potwierdza? jego wiar? w niewinno?? Lizy. Czeka? teraz na decyzj? Klossa, ?e grupa Artura jest czysta i mo?e znowu nawi?za? kontakt z central?, gdy? prowokator Horst Kuschka zosta? zlikwidowany. Ale Klossowi to rozwi?zanie wyda?o si? nieco podejrzane. Czu?, ?e rozgrywka z hauptsturmfuehrerem Pollerem wcale nie jest uko?czona, ?e zbli?a si? ostatnia runda i ta runda b?dzie najtrudniejsza. Analizowa? szczeg??owo sytuacj?, widzia? ci?gle przed sob? twarz organisty i jego oczy, kt?re nie czyni?y wra?enia oczu ?lepca.
Je?li Kuschka by? istotnie zdrajc?, jak melduje Artur, Poller powinien natychmiast po likwidacji Kuschki przyst?pi? do dokonania aresztowa?. Na co jeszcze czeka?? Zdrajca zna? Artura, zna? Liz?, gestapo mia?o ich wszystkich w r?ku, a przecie? Poller musi wiedzie?, ?e je?li si? sp??ni, ci ludzie uciekn?. Zreszt? Artur powinien natychmiast znikn??, podobnie jak Liza, jak wszyscy, o kt?rych Poller m?g? co? wiedzie?. A tymczasem Artur spaceruje spokojnie po Wroc?awiu, jakby nic si? nie sta?o. Dlaczego? Nie rozumie, co mu grozi? Czeka na kontakt z central?, nara?aj?c ??cznika „ciotki Zuzanny" na wielkie niebezpiecze?stwo?
Kloss zmi?? w d?oni karteluszek z raportem Artura, potem zapali? zapa?k?. Pami?ta? twarz Kuschki, gdy tamten wszed? do mieszkania Lizy; pomy?la? wtedy: to jest uczciwy cz?owiek... Je?li wi?c nie Kuschka, to kto? Podejrzenie rodzi?o si? powoli, by?o to podejrzenie straszne. Zdecydowa?, ?e musi jeszcze raz sprawdzi?; istnia?a pewna szansa sprawdzenia... Artur Drugi... Jaki to by? w?a?ciwie cz?owiek? Wiedzia? o nim tak ma?o.
Nieruchoma twarz organisty ci?gle by?a zwr?cona w jego stron?. Gdyby nie pewno??, ?e cz?owiek ten jest ?lepy, pomy?la?by: „Czuj? na sobie jego wzrok". Informacje z centrali stwierdza?y, ?e organista jest absolutnie pewny. Patriota, stary dzia?acz wroc?awskiej Polonii. Czy istniej? ludzie absolutnie pewni?
- Co mam przekaza? Arturowi? - zapyta? organista. W jego g?osie pojawi?a si? nutka niepokoju. Milczenie trwa?o jednak zbyt d?ugo.
- Nic nie przekazywa? Arturowi - powiedzia? cicho Kloss. - Zerwa? kontakt z Arturem.
D?o? organisty si?gn??a do okular?w, potem przejecha?a po czole. Na twarz wyst?pi?y krople potu.
- Co to znaczy? - zapyta?.
- To, co powiedzia?em. - G?os Klossa brzmia? sucho. Po chwili milczenia organista zapyta?:
- Czy mnie te? nie wierzysz? - Potem zacz?? m?wi? gwa?towniej: - Czy pojmujesz, na co skazujesz tych ludzi? Na samotno??! Nie, nie tylko na samotno??: wpadn? w r?ce wroga. Liza, kt?r? znam od dziecka... Artur Drugi.
- Znajdziemy ich, gdy b?dzie mo?na. - Kloss z trudem panowa? nad sob?. Rozumia? r?wnie dobrze jak tamten, ?e ka?de s?owo jest wyrokiem. - Ty znikniesz z Wroc?awia - doda?. - Masz rezerwowy adres?
- Mam - powiedzia? organista.
- A papiery?
-Te?.
- Wi?c uciekaj natychmiast, nawi??emy z tob? kontakt... Wystarczy, je?li po?lesz doktorowi Brucke, Berlin 6, Leipzigerstrasse 29 - zapami?taj - swoj? ostatni? analiz? krwi. Odwrotn? poczt? otrzymasz instrukcje.
- Nie chc? ucieka?. Horst Kuschka nic o mnie nie wiedzia?.
- To rozkaz - Kloss zaakcentowa? ostro ten wyraz. Potem zacz?? m?wi? ?agodniej, patrz?c ci?gle na twarz organisty. - Zrozum, inaczej post?pi? nie mog?. Wojna jest okrutna, a nasza wojna szczeg?lnie okrutna. - Wyci?gn?? r?k? i dotkn?? ni? d?oni tamtego. - Do widzenia - powiedzia?. - Nie wiem, czy spotkamy si? kiedykolwiek, ale je?li, to ju? w wolnej Polsce.
- W wolnej Polsce - powt?rzy? organista i znowu si?gn?? d?oni? do okular?w.
Kloss opu?ci? ko?ci??. Zacz?? pada? ?nieg, wia? zimny wiatr. Przed wystaw? antykwariatu Kloss zobaczy? m??czyzn? w mundurze organizacji Todt. Podszed? do niego. M??czyzna wyci?gn?? pude?ko zapa?ek; podawa? Klossowi ogie?, ale czyni? to bardzo niezr?cznie, zapa?ki gas?y, rzuca? je na chodnik.
- S?uchaj uwa?nie - m?wi? tymczasem Kloss. - Pensjonat „Elisabeth". Zawiadomisz go, ?e to tam, ale bez podawania numeru pokoju. Informacj? musz? mie? o dziewi?tej wieczorem na telefon, zapami?taj numer...
Potem tamten wskoczy? do tramwaju. Kloss jeszcze przez chwil? widzia? go na tylnym pomo?cie; m??czyzna w mundurze organizacji Todt spokojnie wyci?ga? z kieszeni gazet?. Kloss u?miechn?? si?; tego ch?opca zna? od roku. Pracowa? z nim w Warszawie, a teraz postanowiono, ?e on w?a?nie pokieruje now? grup? we Wroc?awiu. W tej wojnie ?aden odcinek frontu nie mo?e pozosta? nie obsadzony. Ale chocia? we Wroc?awiu zaczynali ju? pracowa? nowi ludzie, Kloss wiedzia?, ?e rozgrywka z Pollerem o grup? Artura jeszcze si? nie sko?czy?a.
Ostatnia runda trwa?a.

8

Poller wierzy?, ?e triumf jest ju? bliski. Nigdy ?adnej akcji nie przeprowadzi? z tak? cierpliwo?ci? i tak dok?adnie. Jego szef dawno zdj??by tych ludzi i w?a?ciwie nic by nie uzyska? opr?cz k?opot?w z now? organizacj?. Bo organizacje te powstawa?y przecie? jak grzyby po deszczu. On, Poller, wie o tym dobrze i wie tak?e, ?e prymitywne metody zawodz? w tej grze. Si?gnie do sztabu wroga, sparali?uje jego kierownicze o?rodki.
Zapali? cygaro, zaaplikowa? sobie rzeteln? porcj? dymu, potem podni?s? s?uchawk?. W tych sprawach z telefonu korzysta? rzadko, tylko w?wczas, gdy wiedzia? z pewno?ci?, ?e pods?uch jest wykluczony. Us?ysza? znajomy g?os; nie lubi? tego g?osu, pogardza? zreszt? lud?mi, z kt?rych us?ug korzysta?. Ch?tnie ich wyka?cza?, gdy spalili si? lub okazali bezu?yteczni. W tym wypadku got?w by? jednak okaza? zadowolenie. Szmata, bo szmata, ale sukces niew?tpliwy.
- Dobrze, zrobione - powiedzia?. Od?o?y? na chwil? s?uchawk? i si?gn?? po zapa?ki, bo zgas?o cygaro. - Nie denerwuj si? — g?os Pollera brzmia? tym razem ?agodnie i cicho — nikogo z nich jeszcze nie zdejm?, mam czas, przynajmniej do jutra. Kontakt z ich central? to wielkie osi?gni?cie, musimy mie? ??cznika... Tak, tak, w tym ko?ci??ku te? si? rozejrz?... Co jeszcze? M?wisz o oficerku z Abwehry... Troch? nam przeszkodzi?, jest niezr?czny i chyba niezbyt sprytny... Dobrze, dobrze, zgoda. Mo?esz go upolowa?... Heil!
Od?o?y? s?uchawk?. W?a?ciwie ci ludzie nie zas?ugiwali na niemieckie pozdrowienie, ale tym razem... Wsta?, wyg?adzi? mundur i wyprostowa? si? przed portretem Fuehrera. Wyci?gn?? r?k?... Czy dane mu b?dzie stan?? przed wodzem w takiej pozycji i w mundurze standar-tenFuehrera?
Dzie? by? ci??ki. Profesor von Lipk?, wchodz?c do kawiarni domy?li? si?, ?e zastanie Liz?. W szatni by?a oczywi?cie Helena, ?ona tego Kuschki. Lipk? s?dzi?, ?e jednak nie przyjdzie, ?e to przynajmniej zostanie mu oszcz?dzone. Ale ona siedzia?a na swoim zwyk?ym miejscu z rob?tk? w r?ku. Przypomnia? sobie, ?e kiedy? zapyta?, co robi, i wtedy mu odpowiedzia?a, ?e to sweter dla Horsta na gwiazdk?. Sweter by? ju? prawie got?w, Helena pasowa?a teraz r?kawy i wydawa?o si?, ?e nic poza tym jej nie obchodzi.
Wie przecie?, ?e Horst nie ?yje, my?la? Lipk?, pochylaj?c si? nad jej d?oni?. Jakie? „bardzo mi pani ?al", „bardzo wsp??czuj?" nie przechodzi?o mu przez gard?o. Powiedzia?: „Jest wojna, a my walczymy", zostawi? p?aszcz i wszed? do salki kawiarnianej. Z trudem panowa? nad sob?. Jego poprzednik, Artur Pierwszy, mawia?: „Nie podejmuj niczego, p?ki nie odzyskasz pe?nej r?wnowagi". Ale on, Artur Drugi, nie m?g? czeka?. By? w sytuacji, w kt?rej ka?da minuta mia?a ogromn? warto??.
Liza siedzia?a oczywi?cie przy jego stoliku i bawi?a si? kostkami domina, z kt?rych budowa?a wysmuk?? wie?yczk?. Usiad? na swoim miejscu, nie podaj?c jej r?ki.
— Kaza?e? mnie zabi? - powiedzia?a cicho Liza. By?a spokojniejsza ni? on. - Dlaczego?
— Nie wzywa?em ci?. — Artur si?gn?? po cygaro i ogl?da? je z powag?. — M?wi?em, ?e me wolno spotyka? si? ze mn? bez wezwania. A w ka?dym razie nie wolno przychodzi? do „Doroty", gdy tu jestem.
— Chc? wiedzie?, o co mnie podejrzewasz. Kelnerka przynios?a piwo. Kufel by? zbyt pe?ny, piana osiad?a na d?oni, gdy podni?s? go do ust, a profesor nie znosi? ?le nape?nionych kufli. Poczu? w ustach gorycz, wypi? jednym haustem pot??n? porcj? i zapali? cygaro. Musia? jej teraz wyja?ni?, a raczej przede wszystkim musia? j? uspokoi?. Nie, t?umaczy?, o nic ju? Lizy nie podejrzewa. Powinna zrozumie?, znale?li si? w sytuacji szczeg?lnej i wszystko wskazywa?o na to, ?e Liza, kt?ra zna?a Artura Pierwszego i tamtych dw?ch z fabryki, pracuje na dwie strony.
?achn??a si?. Profesor gestem nakaza? jej milczenie. Nie, to nie by?a jego ocena, to by?y informacje, kt?re otrzyma?. Informacje te okaza?y si? fa?szywe. Zreszt? ka?dy si? mo?e myli?, ale on, Artur, jest zbyt ostro?ny, by dzia?a? pochopnie. To Horst Kuschka chcia? wykona? wyrok na w?asn? r?k?.
- Powiedzia?em mu - m?wi? von Lipk? - ?e odwo?uj? rozkaz, ?e po bli?szym sprawdzeniu informacje okaza?y si? nie?cis?e, a on jednak poszed? do ciebie. W?a?ciwie podejrzewa?em go od pocz?tku, ale chcia?em mie? pewno??, musia?em go sprawdzi?. I mia?em racj?: to on dla nich pracowa?, to on wyda? Artura Pierwszego.
Profesor by? tego dnia zbyt zdenerwowany, by uwa?nie ?ledzi? otoczenie. Liza s?ucha?a w napi?ciu, nie spuszczaj?c wzroku z Artura Drugiego. ?adne z nich nie spostrzeg?o Heleny, kt?ra min??a ich stolik, wracaj?c z bufetu do szatni, cicho st?paj?c w swoich mi?kkich, s?u?bowych pantoflach. Profesor zobaczy? dopiero jej plecy i natychmiast zamilk?, ale by?o ju? za p??no. Helena s?ysza?a ostatnie dwa zdania: „a on jednak poszed? do ciebie" i „to on...". Usiad?a przy swoim stoliku w szatni i ukry?a twarz w mi?kkiej we?nie nie doko?czonego swetra.
- Do tej sprawy nie b?dziemy ju? wraca? - powiedzia? von Lipk?. - A teraz melduj.
Liza opowiedzia?a Arturowi o Klossie, kt?ry uratowa? jej ?ycie. Dok?adnie, jak zwykle w takich wypadkach, zreferowa?a przebieg rozmowy. Nie by?o tego wiele, ale jednak par? informacji, par? nazwisk. Artur s?ucha? z napi?t? uwag?.
- Na kiedy um?wi?a? si? z nim? - zapyta?.
- Dzi? wieczorem b?dzie u mnie - powiedzia?a Liza. - Po dziewi?tej...
W tej chwili pojawi?a si? w drzwiach Helena. Podesz?a do ich stolika.
- Prosz? pani? do telefonu - zwr?ci?a si? do Lizy. W szatni by?o pusto. Liza podbieg?a do telefonu i si?gn??a odruchowo po s?uchawk?. S?uchawka le?a?a na wide?kach.
- Chcia?am z tob? pom?wi?. - Helena sta?a obok niej. W?a?ciwie si? nie zna?y. Liza nie wiedzia?a, ?e Helena jest tak?e w ich grupie, wyklucza?a to organizacja siatki. Nie wiedzia?a r?wnie?, ?e Horst, cz?owiek, kt?ry chcia? j? zabi?, by? m??em szatniarki.
- O co chodzi? - zapyta?a Liza. Helena m?wi?a po polsku, zwraca?a si? do niej per „ty". Liza nie ukrywa?a zaskoczenia.
- Ty masz kontakt z central? — szepta?a gor?czkowo Helena. - Daj mi ten kontakt...
- Nie rozumiem, co pani m?wi — powiedzia?a sucho po niemiecku.
- Musisz mi uwierzy?, inaczej wszyscy zginiemy... Przechodzi?am obok waszego stolika, s?ysza?am, jak on powiedzia?, ?e Horst, m?j m?? Horst, by? zdrajc?, ?e chcia? wykona? wyrok bez rozkazu... To nieprawda!
Liza ruszy?a ku drzwiom. Helena zast?pi?a jej drog?.
- Przysi?gam na wszystko, co mi drogie - m?wi?a - ?e zadanie nie zosta?o odwo?ane. Przysi?gam, ?e Horst by? niewinny. Powiem ci co? jeszcze...
Liza odsun??a j? brutalnie.
- Pani chyba oszala?a - powiedzia?a sucho. - Nic nie rozumiem.
Wr?ci?a do stolika. Po raz pierwszy od wielu miesi?cy ogarn?? j? strach. Przypomnia?a sobie twarz Pollera, zapali?a papierosa i wci?ga?a dym, czuj?c na sobie spojrzenie Artura.
- Co si? sta?o? - zapyta?.
Powiedzia?a mu. Musia?a mu powiedzie?. Gdyby przesta?a mu ufa?, znalaz?aby si? w piekle, ogarn??by j? koszmar, z kt?rego nie by?oby ju? wyj?cia. S?ucha? z nieruchom? twarz?. Nic, co by zdradza?o niepok?j lub zaskoczenie.
- Co jej powiedzia?a?? - zapyta?.
-Nic.
- Masz kontakt z central?? -Tego pytania si? nie spodziewa?a. On przecie? wiedzia?. Musia? wiedzie?.
- Nie mam kontaktu.
Artur rozk?ada? kostki domina.
- Tego si? ba?em - powiedzia? wreszcie. - Horst nie dzia?a? sam. Ona usi?uje teraz sko?czy? jego robot?. -Patrzy? na Liz?, w jego wzroku by?o co?, czego dziewczyna nie zna?a. - Ty to musisz zrobi? - rzek?. - Nie ma nikogo innego, kto by to m?g? dzisiaj zrobi?. Wykonasz wyrok. A w nocy uciekamy z Wroc?awia. Nikt z nas nie mo?e tu zosta?. Przyjd? do ciebie... Teraz pos?uchaj uwa?nie, jej adres...

9

Musi wi?c wykona? wyrok. Trzyma?a r?k? w kie-W szeni p?aszcza, pa?ce g?aska?y ch?odny metal, to uspokaja?o. Z jakiej odleg?o?ci trzeba strzela?? Sakramentalne: „Z polecenia Artura", a potem od razu, od progu, aby tamta nie mia?a czasu pomy?le?. Dwa strza?y. Artur powiedzia?: „Najlepiej strzela? dwukrotnie, pistolet ma t?umik, mo?esz by? zupe?nie spokojna".
Ludzie musz? zabija?, na tym polega wojna. Ale ona jeszcze nie zabija?a i zupe?nie nie wie, jak b?dzie ?y?a potem. Czy istnieje zreszt? jakie? „potem"? A je?li Helena jest niewinna? Do niej mia? strzela? Horst, teraz ona b?dzie strzela?a do Heleny. „Z polecenia Artura..."Co wie o tym cz?owieku? Przecie? Artur Pierwszy musia? mu ufa?, je?li uczyni? go swoim zast?pc?. ?o?nierz powinien ufa? dow?dcy. Ona jest ?o?nierzem i nie ma innego wyj?cia. Pomy?la?a o swojej matce. Matka uczy?a j? m?wi? po polsku, czyta?y razem polskie ksi??ki. „Naucz si? ich nienawidzie?" - m?wi?a potem matka.
Nienawidzie? - to znaczy zabija?.
Przed dworcem wsiad?a do tramwaju. Helena powinna by? ju? w domu. Liza d?ugo obserwowa?a „Dorot?" i widzia?a, jak szatniarka opuszcza?a kawiarni?. A mo?e zd??y?a zawiadomi? gestapo, a mo?e jej dom jest obstawiony? Wyskoczy?a na trzecim przystanku, bez trudu znalaz?a star? kamienic? i powoli wchodzi?a schodami na czwarte pi?tro. Po drodze nie spotka?a nikogo. Gdy przyciska?a dzwonek u drzwi, znowu wr?ci?y wszystkie w?tpliwo?ci. A je?li ta kobieta jest niewinna?
Sta?a na progu. Oczy mia?a spuchni?te, widocznie p?aka?a. By?a zaskoczona, a gdy spojrza?a na Liz?, cofn??a si? par? krok?w. Zrozumia?a, zanim Liza zd??y?a, si?gn?? do kieszeni, zanim odsun??a bezpiecznik.
- Z polecenia Artura - Liza czu?a, ?e serce podje?d?a jej do gard?a. Podnios?a pistolet, ale nie mog?a poci?gn?? za spust. Opu?ci?a bro?.
- Strzelaj! - powiedzia?a Helena. - Strzelaj! - powt?rzy?a. - Czemu nie strzelasz? Mog?abym ci? uprzedzi? - podnios?a d?o? do ust i pokaza?a jej na d?oni ma?? kapsu?k?. - Ca?y dzie? trzymam to w ustach. Ale ci nie u?atwi? roboty.
Liza pomy?la?a, ?e ta kobieta mog?aby jej wydrze? bro?. ?cisn??a mocniej Waltera. Artur Drugi m?wi?: „Strzelaj natychmiast, na nic me czekaj, strzelaj. Zabijaj? ci, kt?rzy nie my?l?". Ale ona nie mog?a nie my?le?. ?eby ta kobieta si? przyzna?a, ?eby potwierdzi?a swoj? zdrad?. Ludzie przed ?mierci? m?wi? prawd?; przynajmniej czasami m?wi? prawd?.
- Dlaczego zdradzi?a??
- Jednak masz w?tpliwo?ci? — Helena nie rusza?a si? z miejsca. - Wi?c pos?uchaj. To nieprawda, co powiedzia? ci Artur. Horst nie poszed? do ciebie z w?asnej woli. Otrzyma? rozkaz, jak ty dzisiaj.
- Ale rozkaz zosta? odwo?any.
-To nieprawda. Wiem, ?e Artur otrzyma? wiadomo??, bo wiadomo?ci przynosi czasem taki ma?y ch?opak z ko?cio?a, i wiem, ?e mia? si? p??niej spotka? z Horstem. Nie odwo?a? rozkazu. Horst by? uczciwy. I dlatego Artur go zlikwidowa?.
Liza milcza?a. Je?li to prawda, je?li Artur... — wszystko jest sko?czone i jutro albo jeszcze dzisiaj w nocy si?dzie na sto?eczku pod drzwiami w gabinecie Pollera, oczekuj?c na przes?uchanie. Nie chodzi zreszt? o ni?! Chodzi o to, ?e wszystko straci?o sens, ?e oni wszyscy...
- Strzelaj! - powiedzia?a Helena. By?o to troch? teatralne - przecie? Liza ju? nie strzeli. Przesun??a znowu bezpiecznik, schowa?a pistolet do kieszeni.
W tej chwili us?ysza?y obie warkot motor?w i zgrzyt hamulc?w. Zna?y ten warkot. Nocami budzi?y je samochody zatrzymuj?ce si? pod oknami. Helena odsun??a rolety. Zobaczy?a
SS-man?w i ?andarm?w. Wyskakiwali na chodnik, stawali wzd?u? ulicy, kilku wesz?o do bramy.
- Uciekaj na strych - powiedzia?a Helena. - Tam jest przej?cie do s?siedniej kamienicy.
-A ty?
-Ja ju? nie b?d? ucieka?a. Zawiadom central?...
Osun??a si? na pod?og?. Liza pochyli?a si? nad ni?. By?a ?miertelnie zm?czona, nie czu?a ju? nic, nawet ?alu, nawet strachu. Zamkn??a Helenie oczy i wysz?a zostawiaj?c drzwi szeroko otwarte. Niech tu przyjd?...
Przez ma?e okienko na strychu widzia?a SS-man?w stoj?cych ci?gle wzd?u? ulicy: Mo?e Artur chcia? w ten spos?b sprawdzi?, czy ona, Liza, wykona?a wyrok? Zap?aci za to, pomy?la?a. Wiedzia?a ju?, dok?d teraz p?jdzie. Istnia? tylko jeden cz?owiek, kt?ry mia? ??czno??, kt?ry m?g? co? postanowi?. Spojrza?a na zegarek. By?o p??no, mia?a ma?o czasu, nied?ugo powinna by? w domu, bo przecie? zjawi si? u niej oberleutnant Kloss. Po co powiedzia?a o nim Arturowi? Nie mog?a sobie teraz tego wybaczy?. Ostatecznie to tylko oficer niemiecki, uspokaja?a si?, ostatecznie chodzi o to, ?eby ich niszczy?. Ka?da metoda jest dobra.
Organista by? got?w do wyjazdu. Rudi sta? obok niego. Byli ju? w p?aszczach, ale organista wci?? jeszcze ?egna? si? z ko?cio?em, w kt?rym sp?dzi? wi?ksz? cz??? swego ?ycia. Dotkn?? palcami klawiszy, potem usiad? i zagra? po raz ostatni. Pomy?la?, ?e powinien jednak pozosta?, ?e tamten si? na pewno myli. Nie ba? si? zreszt? nigdy o siebie, ba? si? o Rudiego, kt?ry teraz niecierpliwie przest?powa? z nogi na nog?, rado?nie podniecony, bo cieszy?a go perspektywa wyjazdu na wie?.
- Taks?wka ju? pewno podjecha?a, dziadku - powiedzia?.
- Idziemy - rzek? organista i przerwa? gr?. W tej chwili us?yszeli kroki. Kto? bieg? po schodach na g?r?. Rudi otworzy? drzwi i zobaczy? Liz?. Dawno ju? jej nie widzia?.
- Liza! - krzykn?? rado?nie. Ale Liza musn??a tylko wargami jego czo?o.
- Zostaw nas samych, Rudi.
- Pojedziesz z nami, Liza?
- Zostaw nas samych - powt?rzy?a niecierpliwie. Wyszed? niech?tnie, w ko?ciele by?o zupe?nie pusto, tylko jaki? m??czyzna w sk?rzanym p?aszczu siedzia? niedaleko figurki ?wi?tego Antoniego. Rudi, jak uczy? go dziadek, przyjrza? mu si? dok?adnie.
- T?umaczy?em ci, Lizo - m?wi? tymczasem organista
- ?e nie wolno ci tu przychodzi?.
- Wiem, wiem! Wszyscy jeste?my bardzo ostro?ni, bardzo ?adnie konspirujemy, a wr?g wie wszystko, s?yszysz? Dzia?amy dla wroga! - krzykn??a nagle z rozpacz?.
- Co si? sta?o, Lizo?
Opowiada?a dok?adnie. Przynajmniej stara?a si? opowiedzie? dok?adnie. O sobie, o Helenie i o Hor?cie. Wreszcie o ?mierci Heleny. Nie mia?a ju? w?tpliwo?ci: Artur Drugi, szef grupy, zaufany Artura Pierwszego, by? zdrajc?. Helena pope?ni?a samob?jstwo, by?a wi?c niewinna, ba?a si? gestapo. Artur nie odwo?a? wyroku na ni?, Liz?. Artur kaza? zlikwidowa? Helen?.
Organista zdj?? okulary; Liza opu?ci?a wzrok. Nie chcia?a zobaczy? jego nie os?oni?tych oczu.
- To on - powiedzia? organista. - Helena przekaza?a mu rozkaz i je?li mia? jeszcze raz spotka? si? z Horstem...
- To on - powt?rzy?. - Tamten mia? racj?. - Teraz zrozumia?, dlaczego ??cznik z centrali nie uwierzy? w win? Horsta. Gdyby Horst zdradzi?, i Artur, i Liza byliby ju? aresztowani...
- Kto mia? racj?? - zapyta?a Liza.
- Cz?owiek, kt?rego ju? nigdy nie zobacz?. Kto? z centrali.
- Zawiadom natychmiast central?! - krzykn??a. -Trzeba co? robi?!
- Nie mam ??czno?ci - powiedzia? cicho organista. -On odwo?a? ??czno??. A kiedy nawi??? ze mn? kontakt...
- wzruszy? ramionami. Liza nie rozumia?a.
-Jak to nie masz ??czno?ci? Ty nie masz ??czno?ci?
Organista milcza?. Usiad? znowu na swoim sto?ku i pog?adzi? palcami klawisze. Przeklina? teraz swoj? ?lepot?. Gdyby widzia?, odnalaz?by Artura.
- Pojedziesz ze mn? - odezwa? si? wreszcie. - To jedyny ratunek dla ciebie. - Wsta?. - Taks?wka czeka. Papiery jako? wykombinujemy.
- Nie - powiedzia?a Liza. - Nie pojad?.
Wydawa?o si?, ?e nie rozumie.
- Pr?dzej czy p??niej - rzek? - odnajd? nas, a wtedy zameldujemy o Arturze i nie minie go kara.
- Nie mog? ucieka? - o?wiadczy?a Liza. - Nie wiemy, kogo Artur przeka?e jeszcze Pollerowi... Mo?e nie wszystkich zd??y? przekaza?. Zreszt? - doda?a - do mnie przyjdzie dzisiaj cz?owiek, kt?rego on chce te? zgubi?. A ten cz?owiek uratowa? mi ?ycie.
Milcza?a. By?a przekonana, ?e musi tak post?pi?. Wsun??a znowu d?o? do kieszeni p?aszcza i dotkn??a metalu. Mia?a pod palcem bezpiecznik. Pomy?la?a, ?e w magazynku s? trzy naboje... Artur kaza? jej dwukrotnie strzela? do Heleny, a trzeci nab?j... Przynajmniej zostawi? jej szans?...
- Zaopiekuj si? Rudim, dziadku - powiedzia?a i wysz?a tak cicho, ?e nie us?ysza? nawet klapni?cia drzwiami.
Hauptsturmfuehrer Poller czeka?. Teraz pozosta?o w?a?ciwie tylko czekanie. W ci?gu najbli?szych paru godzin nie mia? nic wi?cej do zrobienia. Potem - bezsenna noc. Ciekawe, czy ten cz?owiek b?dzie bardzo uparty? A mo?e to kobieta? W chwili, gdy von Lipk? zameldowa? mu, ?e ??cznik jego centrali wyznaczy? spotkanie w pensjonacie „Elisabeth", Poller zrozumia?, ?e nareszcie sukces jest pewny. Dali si? z?apa?! Jego metoda okaza?a si? skuteczna. A standartenFuehrer ju? wyra?a? swoje niezadowolenie, ju? poleca? zdj?? tych ludzi... Teraz oczywi?cie zdejmie si? wszystkich... A mo?e jeszcze poczeka?? Gdyby ??cznik z tej polskiej centrali okaza? si? niezbyt oporny, istnia?aby szansa ci?gni?cia gry dalej. Wybuchn?? g?o?nym ?miechem. Mia?by do dyspozycji w?asn? polsk? siatk? i kontakt z ich kierownictwem. ?wietny kawa?!
StandartenFuehrer opowiada?, ?e podobna robota uda?a si? gestapo w Belgii, ale tam byli Anglicy, a S?owianie s? twardsi. G?upsi, ale twardsi. Pollerowi przysz?o na my?l, ?e von Lipk? jest jednak Niemcem. Kiedy? co prawda nazywa? si? Lipkowski, ale nie umie nawet po polsku. Zreszt? to nie jest sukces pana von Lipk?, kt?ry... Poller nie b?dzie mia? wsp?lnika w osi?gni?ciu sukcesu. Wsp?lnik?w nie toleruje! Wypi? jeszcze jeden kieliszek, dzisiaj m?g? sobie na to pozwoli?, i podni?s? s?uchawk? telefonu.
- Czy sprawdzono obstaw? wok?? pensjonatu „Elisabeth"?
- Mysz si? nie wy?liznie.
Oczywi?cie — nawet mysz! Wkr?tce rozpoczn? si? przes?uchania. Specjalny oddzia? gestapo zjawi si? w pensjonacie z i?cie niemieck? punktualno?ci?... Poller zgasi? g?rne ?wiat?o i zapali? nocn? lampk? na biurku. Bada? dzia?anie reflektora: prosto w oczy temu, kto b?dzie siedzia? na sto?eczku przy drzwiach. Ciekawe, jak si? zachowa Fr?ulem Liza? A jej kochanek? Poller znowu wybuchn?? ?miechem. Przy okazji wielkiej gry mo?na przeprowadzi? i ma?? rozgrywk?. Przekona si? Berlin, jak ma?o odporni na szanta? wroga s? oficerowie Abwehry.
A tymczasem Kloss jad? kolacj? w ma?ej restauracyjce przy Lessingstrasse. D?ugo studiowa? kart?, rozmawia? z kelnerem, starannie odlicza? kupony kartek ?ywno?ciowych. Zachowywa? si? tak jak oficer na urlopie, kt?ry przywi?zuje du?? wag? do dobrego jedzenia, lubi posiedzie? w knajpie i popatrze? na niemieckie dziewcz?ta, popijaj?c powoli piwo i pal?c cygaro. ?adnych dziewcz?t co prawda nie by?o. Ale Kloss dba? o rytua?, o szczeg??y. Gra? swoj? rol? ze ?wiadomo?ci?, ?e gra rol? bez mo?liwo?ci pope?nienia b??du. Cena, kt?r? zap?aci?by za b??d, by?a zbyt wysoka.
Punktualnie za kwadrans dziewi?ta uregulowa? rachunek, da? kelnerowi napiwek, niezbyt co prawda du?y, ale wystarczaj?cy, by starszy pan w bia?ej marynarce solidnie, po prusku, stukn?? obcasami. Wyszed? na ulic? i od razu stwierdzi?, ?e - wbrew przypuszczeniom - nie jest ?ledzony. Pomy?la?, ?e przeceni? jednak przeciwnika, ale postanowi? nadal dzia?a? tak, jakby Poller by? przynajmniej Klossem. Wszed? do kwiaciarni, zap?aci? maj?tek za trzy cieplarniame r??e. W kwiaciarni odwr?ci? si? specjalnie twarz? w stron? wystawy, tak, by m?g? by? widziany z ulicy. Nikt jednak nie obserwowa? Klossa, nikt nie zatrzymywa? si? przed kwiaciarni?.
Nie wzi?? mnie pod uwag? — pomy?la? Kloss — dla niego si? nie licz?.
W bramie domu, w kt?rym mieszka?a Liza, r?wnie? nikogo nie zobaczy?. Zadzwoni?, otworzy?a mu natychmiast. By?a w p?aszczu, ?le uczesana, pod oczyma czarne pr?gi.
- Przykro mi - powiedzia?a jeszcze w korytarzu - ale nie b?d? mog?a sp?dzi? z tob? wieczoru. Bardzo si? spiesz?. Poda? jej r??e.
- Dzi?kuj? ci - jej g?os brzmia? sucho. -Jeste? bardzo mi?y. - Nie wiedzia?a, co zrobi? z kwiatami. Po?o?y?a je najpierw na stoliku pod wieszakiem, potem wzi??a stamt?d i otworzy?a drzwi pokoju. - W?o?? je tylko do wazonu.
Kloss usiad? na tapczanie. Zdj?? p?aszcz, zapali? papierosa. Nawet rozpi?? mundur.
- M?wi?am ci przecie? - w jej g?osie us?ysza? rozpacz - ?e nie mam czasu. - Kwiaty zosta?y na stole, podbieg?a do niego. - Wybacz mi, kochany, musisz ju? i??.
- Dlaczego?
- Wychodz?, tak, za chwil? wychodz? - pl?ta?a si? -jestem zaj?ta.
- Mo?e ci w czym? pom?c?
- Nie, nic takiego — a widz?c, ?e on nie zamierza wsta? z tapczanu, powiedzia?a ostrzej: -Jestem zaj?ta s?u?bowo, rozumiesz? Poller wyznaczy? mi pewn? prac?.
-Natychmiast do niego zadzwoni?. - Kloss podszed? do telefonu. - Ostatecznie oficerom przyje?d?aj?cym z frontu co? si? nale?y.
- Nie, nie dzwo?! - krzykn??a.
- Wiedzia?em, ?e to powiesz. - Kloss by? teraz zupe?nie powa?ny. - Co si? sta?o?
-Nie mog? inaczej! Zaufaj mi, Hans!
Domy?la? si? ju?, o co chodzi, ale nie m?g? jeszcze odkry? kart. Nie m?g? jej powiedzie? wszystkiego, bo czeka? na potwierdzenie podejrze?, co ostatecznie decydowa? mia?o o wszystkim. Ale czy otrzyma potwierdzenie? Mo?e przeciwnik jest jednak m?dry, mo?e nie da si? z?owi? w do?? prymitywn? przecie? pu?apk?? A w?wczas? B?dzie musia? st?d odej?? i zostawi? t? dziewczyn? jej w?asnemu losowi. Chocia? to tch?rzostwo, ale nie wolno mu przecie? inaczej! Chodzi nie tylko o niego i nie ma prawa ryzykowa?.
- Musz? ci? poprosi?, Lizo, ?eby? jeszcze chwil? poczeka?a - rzek? spokojnie.
- Dlaczego?
- Prosi?em kogo?, ?eby zadzwoni? do mnie na ten numer. To bardzo wa?ny telefon.
- Na m?j numer? Jak mog?e??
Spojrza? na zegarek. Wskaz?wka sta?a dok?adnie na dziewi?tej. M??czyzna w mundurze organizacji Todt by? zawsze punktualny. Us?ysza? dzwonek i zanim Liza zd??y?a go wyprzedzi?, podni?s? s?uchawk?.
- Tak, to ja - powiedzia?. - Dobry wiecz?r. - Us?ysza? par? zda?, kt?re dla pods?uchuj?cego ich rozmow? nic nie znaczy?y, ot, kole?e?ska pogwarka dw?ch m?odych ludzi, kt?rzy przypadkowo spotkali si? we Wroc?awiu, ale dla Klossa mia?y ogromn? wag?: zadanie zosta?o wykonane. Poller da? si? wci?gn?? w pu?apk?; kaza? otoczy? pensjonat „Elisabeth". Gestapo wyci?ga w tej chwili z pokoj?w ludzi, kt?rych hauptsturmfuehrer b?dzie przes?uchiwa? ca?? noc. Niech sobie szuka ??cznika z centrali!
Kloss, odk?adaj?c s?uchawk?, po raz pierwszy spojrza? na Liz? z nie tajon? czu?o?ci?. Biedna dziewczyna, ile musia?a prze?yci A Artur Drugi? Kloss ma jeszcze par? godzin, musi zd??y? si? z nim rozprawi?. Je?li nie on, wykona to m??czyzna z organizacji Todt. Teraz trzeba si? spieszy?! Liza musi natychmiast opu?ci? Wroc?aw. Wyobra?a? sobie, jak si? zachowa, gdy jej powie has?o.
- Lizo - zacz??. A je?li jednak ryzykuje? Musi ju? ryzykowa?... Nieprawdopodobne, ?eby tak?e Liza... Podesz?a do niego.
- Id? ju?, nie wiem, jak mam ci? prosi?...
W tej samej chwili klapn??y otwierane drzwi. Wszed? cz?owiek, kt?ry musia? mie? klucz do tego mieszkania.
Sta? na progu, spokojny, nieruchomy, w kapeluszu na g?owie.
- O co to zamierzasz prosi? pana oberleutnanta, Lizo?
- O nic - powiedzia?a. - Ju? o nic.
Wi?c tak wygl?da? z bliska profesor von Lipk?. Poinformowa? Pollera o pensjonacie „Elisabeth" i przyszed? tutaj? Po co? Czy jest sam, czy ma na dole obstaw?? To interesowa?o Klossa najbardziej. Je?li ma obstaw?, jaka jest szansa, ?eby Liza opu?ci?a ten dom? Poller wie, ?e Kloss jest w mieszkaniu Lizy, je?li wi?c zlikwiduje Artura...
- Teraz wszystko rozumiem, Lizo - powiedzia? -i przepraszam ci?. Spodziewa?a? si? pana.
- Liza nas sobie nie przedstawi?a — twarz Artura Drugiego by?a ci?gle nieruchoma. — Nazywani si? Erik von Lipk?. Pan Kloss, je?li si? nie myl??
-Jest pan ?wietnie poinformowany.
-Moja uczennica, bo musz? panu powiedzie?, ?e Liza jest moj? uczennic?, a ja emerytowanym nauczycielem muzyki, opowiedzia?a mi o pa?skim bohaterskim wyczynie wczorajszego wieczoru.
- Przesada. - Kloss usiad? przy stole. Artur zaj?? miejsce naprzeciwko niego, nie zdejmuj?c kapelusza. -Ja pana chyba gdzie? widzia?em, profesorze. O, ju? wiem... W „Dorocie", pan grywa w domino.
- Owszem, do?? cz?sto. W gazetach jest niewiele do czytania, trzeba czym? zabija? czas... - Urwa? i wyci?gn?? z kieszeni dwa cygara. Jedno poda? Klossowi. - Musz? panu zreszt? powiedzie?, ?e najciekawsze wiadomo?ci wojenne mo?na znale?? nie w prasie, ale w opowie?ciach ludzi wracaj?cych z frontu. To oczywi?cie fragmenty, strz?py... ale przy odrobinie wprawy... Prosz? sobie cho?by wyobrazi?, ?e kto? opowiada panu o przyjacielu, kt?ry w?a?nie zosta? wys?any pod Stalingrad... Ten kto? dorzuci jeszcze, ?e korpus pancerny, w kt?rym s?u?y? jego przyjaciel, by? dotychczas we Francji, a przedtem walczy? w Grecji. Cz?owiek dostatecznie zorientowany b?dzie ju? wiedzia?, ?e chodzi? mo?e tylko o trzeci korpus pancerny i ?e ta jednostka przerzucona zosta?a w?a?nie pod Stalingrad. Interesuj?ce, prawda?
- Oczywi?cie. I co dalej?
- Je?li dodamy par? nazwisk, kt?re mimochodem pad?y w rozmowie, mo?na by sporz?dzi? niewielk? notatk?: jakie to formacje niemieckie znalaz?y si? ostatnio w Rosji.
- Rozumiem. - Kloss u?miechn?? si? i wsun?? r?k? do kieszeni. - Wst?p do ma?ego szanta?u, prawda?
- Nie wyjmowa? r?ki z kieszeni! — profesor von Lipk? mia? ju? bro? przygotowan?. Opar? r?koje?? rewolweru o st??. - Strzelam bez pud?a - powiedzia?. I zwr?ci? si? do Lizy: - Ubezpieczaj, Lizo...
Liza pos?usznie stan??a przy drzwiach. W r?ku trzyma?a pistolet. Kloss nie spodziewa? si?, ?e i ona jest uzbrojona. Jednak tym razem nie doceni? pana von Lipkego. A przecie? ma go w?a?ciwie w r?ku... On sam stworzy? sytuacj?, w kt?rej najlepsze wyj?cie sta?o si? nagle mo?liwe. Wszystko jednak zale?y teraz od Lizy. Kloss si?gn?? po cygaro i wyj?? z kieszeni zapa?ki.
- Cygaro - powiedzia? - u?atwia czasem rozmow?. Liza powinna co? o tym wiedzie?.
Czy ona rozumie? Czy istnieje szansa, ?e ona zrozumie?
- Lubi? mie? do czynienia z inteligentnym przeciwnikiem - powiedzia? Artur Drugi.
-To te? gdzie? ju? s?ysza?em - odpar? Kloss. Zaci?gn?? si? dymem. Von Lipk? pali? te same cygara, co Poller.
- Za???my - ci?gn?? profesor - ?e to, co w chwili szczero?ci powiedzia? pan Lizie, dotar?oby do gestapo. Mia?by pan k?opoty, prawda?
By? mo?e. - Kloss nie traci? spokoju. Jednak prymitywny jest ten von Lipk?. Albo bardzo si? spieszy, chce Pollerowi ofiarowa? jeszcze jeden prezent. A jednocze?nie Kloss zrozumia?, ?e je?li Poller wyrazi? zgod? na tak? rozgrywk?, znaczy to, ?e nic o nim nie wie, niczego si? nie domy?la.
A Artur Drugi, nie spuszczaj?c wzroku z Klossa, m?wi? dalej:
- M?g?by pan unikn?? tych przykro?ci.
- Dostarczaj?c nowych informacji, tak?
-Jest pan naprawd? poj?tny, Kloss.
- Musia?bym wiedzie?, dla kogo przeznaczone s? te informacje.
- Oczywi?cie nie dla pana prze?o?onych. - Profesor von Lipk? by? ju? przekonany, ?e ma ptaszka w sieci. -Jako oficer Abwehry zdaje pan sobie chyba spraw?, ?e teraz nie ma ju? odwrotu. Zbyt du?o pan wie. I my zbyt du?o wiemy o panu.
Kloss patrzy? na Liz?.
- Przesada - powiedzia?. Teraz zaczyna?a si? rozgrywka. - Przesada - powt?rzy?. - Mieliby?cie mnie w r?ku, gdyby informacja o dyslokacji trzeciego korpusu odpowiada?a prawdzie. Mog? pana zapewni?, ?e nie odpowiada, poniewa? zosta?a wymy?lona tu, na tej kanapie. Inne informacje te?... - Teraz zwraca? si? do Lizy: - Chcia?em si? przekona?, Lizo, czy dobrze pracujesz dla Pollera...
-Ja przecie? tego nie powt?rzy?am Pollerowi! - krzykn??a Liza.
- Nie. Ty nie powt?rzy?a?. Powt?rzy? on. - Spojrza? na Artura Drugiego. - Dla kogo pan w?a?ciwie pracuje? Dla Pollera czy dla wroga? S?dz?, ?e jednak dla Pollera. A ja nie lubi? ludzi prowadz?cych podw?jn? gr?... -My?la? jednocze?nie: teraz ju?, je?li Liza jest niewinna, musi zrozumie?. Zerwa? si? z krzes?a i przycisn?? d?o? Artura do powierzchni sto?u.
- Strzelaj! - krzykn?? Artur. - Na co czekasz? Strzelaj!
Liza strzeli?a. Dwukrotnie. Tak jak uczy? j? Artur, gdy rozkaza? wykona? wyrok na Helenie. Nie my?l?c, pami?taj?c tylko, ?e trzeba strzela? celnie.
Cia?o Artura osun??o si? na pod?og?. Kloss wsta?, schowa? rewolwer Artura do kieszeni. Zapali? znowu cygaro. By? bardzo zm?czony, marzy? o odpoczynku, o godzinie snu, a tyle by?o jeszcze do zrobienia. Poller czeka na meldunek Lipkego... Nale?a?o zako?czy? gr? z Polle-rem, ustali?, czy przed domem jest obstawa i jak wydostanie si? st?d Liza.
- Dzi?kuj? ci, Lizo - powiedzia?. Ale ona sta?a ci?gle przy drzwiach z broni? gotow? do strza?u.
- St?j - powiedzia?a bardzo cicho. - S?dzisz, ?e st?d wyjdziesz?
Kloss patrzy? na ni?, nie rozumiej?c. Jeszcze si? nie domy?li?a? Biedna dziewczyna! To musia? by? dla niej straszny szok. Nale?y przede wszystkim wys?a? j? na odpoczynek.
- Oczywi?cie, ?e wyjd? - powiedzia?. - Przynajmniej mam nadziej?, ?e uda mi si? wyj??. Ale najpierw p?jdziesz ty. - Si?gn?? znowu do kieszeni. - Pos?uchaj uwa?nie. Pojedziesz na dworzec berli?ski, tu jest bilet pierwszej klasy, tu dokumenty na nazwisko genera?owej Telhoff. Wracasz z Krakowa, gdzie odwiedza?a? m??a w szpitalu. Tu masz kwit z przechowalni baga?u. Walizka i torba sk?rzana. W dnie torby dalsze instrukcje, pieni?dze, rezerwowy paszport, gdyby? na jaki? czas musia?a wyjecha? na odpoczynek do Szwajcarii. Wszystko na ciebie czeka?o i do ostatniej chwili nie wiedzia?em, czy b?dzie mog?o by? wykorzystane... - Popatrzy? na ni?. - No, nie st?j tak, daj mi rewolwer, z tym b?dzie troch? k?opotu, bo powinienem strzela? z w?asnego, ale jako? da si? za?atwi?.
Ci?gle nie rozumia?a. Prawda dociera?a do niej powoli, wreszcie wybuchn??a p?aczem i to by?o nareszcie szczere... Kloss poda? jej chusteczk?.
- Wytrzyj oczy. Zachowa?a? si? wspaniale. Teraz potrzebny nam spok?j i zimna krew. Poller to nie von Lipk?.
Kloss podni?s? s?uchawk? i powoli nakr?ci? numer. Jak zareaguje tamten? Musi uwierzy?, nie ma innego wyj?cia i nie mo?e si? nawet przyzna?, ?e Artur by? jego agentem. Chodzi jednak g??wnie o to, czy jest obstawa na dole.
M?wi? nerwowo, tak jak powinien m?wi? cz?owiek, kt?ry przed chwil? zlikwidowa? agenta wroga. Meldowa? Pollerowi, ?e w mieszkaniu Lizy Schmidt nie zasta? dziewczyny, oczekiwa? go natomiast nie znany mu bli?ej niejaki von Lipk?. Lipk? zaproponowa? jemu, Klossowi, wsp??prac? z obcym wywiadem. Oczywi?cie zareagowa? ostro i podczas b?jki zastrzeli? tego cz?owieka.
Po tamtej stronie d?ugo trwa?o milczenie.
- Dlaczego nie wzi?? go pan ?ywcem? - us?ysza? g?os Pollera.
- Podczas b?jki - powt?rzy? Kloss - chcia?em go uj??, ale on te? mia? bro?. - Znowu czeka? d?ugo na odpowied?.
- Prosz? zosta? w mieszkaniu - us?ysza? wreszcie. -Przyjad? moi ludzie i zajm? si? cia?em. A panu nale?y si? pochwa?a za lojalno?? i czujno??. - W g?osie Pollera nie by?o ironii.
Kloss od?o?y? s?uchawk?.
- Lizo - rzek? - p?jdziesz pi?tro wy?ej i poczekasz, a? zjawi? si? tu ludzie Pollera. Potem opu?cisz kamienic?.
- A ty? - zapyta?a z niepokojem.
- A ja odpoczn? sobie przez ten czas. Ciebie zaczn? poszukiwa? dopiero za par? godzin, gdy nie zjawisz si? w mieszkaniu. B?dziesz ju? wtedy w Berlinie. - Poca?owa? j?. - Id? ju?, Lizo, id? ju? i b?d? ostro?na. Mnie nic nie grozi.
Hauptsturmfuehrer Poller rozpoczyna? tymczasem przes?uchanie. Oddzia? specjalny gestapo aresztowa? w pensjonacie „Elisabeth" 27 os?b. ?o?nierze, kt?rzy przyjechali na urlop, urz?dnicy z Berlina, paru emerytowanych oficer?w. Ka?dego przes?uchiwa? trzeba przynajmniej godzin?. Minie jeszcze sporo czasu, zanim Poller prze?yje najwi?ksze rozczarowanie w swojej dotychczasowej karierze. Ale nigdy nie przyjdzie mu na my?l, ?e jego przeciwnikiem w partii, kt?r? przegra?, by? Kloss, oberleutnant Abwehry na urlopie.

PODW?JNA GRA

1

Gdy major von Gerollis powiedzia?, ?e za chwil? wprowadz? wi??nia, Kloss poczu?, i? ogarnia go znowu l?k, wargi ma suche, ale przecie? nie powinien teraz si?gn?? po szklank? z wod?. „Cz?owiek z polskiej siatki". Nie, to nie mo?e by? Krystyna, Krystyna powinna wr?ci? dopiero wieczorem do Warszawy i wydaje si? wr?cz nieprawdopodobne, by zdj?li j? gdzie? w drodze.
- To jest w?a?nie b??d Kneisela - rzek? von Gerollis -nie ma nic gorszego ni? zbyteczne aresztowanie. Dlatego postanowi?em, ?e pan zast?pi Kneisela w tej sprawie.
- Tak jest - powiedzia? tylko Kloss. Patrzy? na drzwi. Czeka?.
I jednocze?nie, poniewa? przywyk? ju? by? do analizowania w?asnych niepokoj?w, rozwa?a?, gdzie jest ?r?d?o l?k?w, kt?re go dr?czy?y ju? od paru dni. Radiotelegrafista nie zosta? aresztowany; zgin?? przypadkowo pod ci??ar?wk? Wehrmachtu. Przypadkowo? Nie by?o rewizji w jego mieszkaniu, policja stwierdzi?a tylko, ?e nie mia? rodziny, i pochowano go na koszt miasta. ?adnego zainteresowania w?adz niemieckich! Krystyna zameldowa?a, ?e radiostacja ju? dzia?a, ale Kloss, na wszelki wypadek, kaza? jej na pewien czas przerwa? kontakty z „Aptekarzem". I z radiostacj? oczywi?cie. Czy o „Aptekarza" m?g? by? zupe?nie spokojny? Nigdy z nim nie rozmawia?, widzia? go tylko przez szyb? stoj?cego za apteczn? lad? przy ulicy Ch?odnej. Unika? wszelkich zb?dnych kontakt?w! - trzyma? si? tej zasady coraz konsekwentniej. Nie wolno nie docenia? przeciwnika; przeciwnik jest gro?ny i sprawny, a taki jak von Gerollis posiada jeszcze intuicj? wywiadowcz?. Bezpo?redni kontakt z „Aptekarzem" wolno by?o Klossowi nawi?za? tylko w sytuacji zupe?nie wyj?tkowej. A je?li to „Aptekarz"? Kloss pozna go oczywi?cie, a on wie tylko, ?e otrzymuje informacje od J-23. Co wie jeszcze? Co wie od Krystyny? Mo?e od Bartka? Tylko Krystyna widzia?a Klossa w mundurze, ale ona jest pewna, najpewniejsza... Najpewniejsza? Kto wytrzyma?...
Spojrza? na majora. Gerollis obcina? starannie cygaro i mog?o si? wydawa?, ?e zapomnia? o obecno?ci Klossa. Gdy obj?? Abwehrstelle w Warszawie, wzywa? ka?dego oficera na d?ug? rozmow?. Klossowi po?wi?ci? ca?y wiecz?r. Wys?ucha? ?yciorysu, ale interesowa?y go g??wnie sprawy, kt?re Klass prowadzi?.
- Sprawia pan wra?enie zdolnego oficera - powiedzia?. I do?? inteligentnego. Lubi? z takimi pracowa?. Miewa? pan sukcesy... ale... - popatrzy? na Klossa - brak do?wiadczenia w grach wywiadowczych. Nigdy nie trzeba si? spieszy?, panie Kloss.
Nie cz?stowa? koniakiem, nie pi?, nie pali?. Nale?a? do tych, kt?rych Janek uwa?a? za najbardziej niebezpiecznych. - Nic dla siebie - m?wi?. -Jeste?my jak w zakonie rycerskim. Zabijamy, gdy to konieczne i po?yteczne, ale pozostajemy czy?ci. Czy pan to rozumie, panie Kloss?
Oficera, kt?ry podczas rewizji w mieszkaniu przyw?aszczy? sobie pude?ko cygar, odes?a? na front wschodni. Naprawd? wierzy? w niemieckie pos?annictwo? Gdy wyjmowa? monokl, mia? puste, niewidz?ce oczy. Po bitwie stalingradzkiej wezwa? do siebie oficer?w. - Czy nie rozumiecie - zapyta?, ?e kl?ska mo?e by? tak?e wielka? Na miar? naszej wielko?ci! Ci, kt?rzy zgin?li id?c do niemieckiego nieba, s? tymi, kt?rzy zwyci???. Nie odczuwacie wielkiej rado?ci ?mierci i zniszczenia?
By? zawodowym oficerem Abwehry i pogardza? amatorami, ale swoim oficerom o?wiadczy?: „?adnych wewn?trznych wojen. Je?li wsp??zawodnictwo z gestapo, to tylko gdy s?u?y sprawie".
Kloss po?wi?ca? wiele czasu analizowaniu jego charakteru i poczyna?. Wiedzia?, ?e tym razem ma do czynienia nie z t?pym ?o?dakiem, nie z cynicznym i sprzedajnym Brunnerem, ale z cz?owiekiem, kt?rego niedocenianie by?oby powa?nym b??dem. Jak?e zazdro?ci? tym wszystkim, kt?rzy z broni? w r?ku walczyli na frontach i w partyzantce! Jego walka, z ka?dym dniem trudniejsza, wymaga?a nieustannej czujno?ci; nigdy si? nie zdradzi?, nigdy nie wypa?? z roli, spokojnie patrze? na m?k? i ?mier?, na morduj?cych i torturuj?cych oprawc?w nosz?cych ten sam mundur, co on teraz.
Wreszcie otwar?y si? drzwi i podporucznik Kneisel wepchn?? do pokoju m??czyzn?. Zameldowa?. Nie, to nie by? „Aptekarz" ani nikt, kogo Kloss by zna?. Twarz, niezbyt starannie obmyta z krwi, wygl?da?a strasznie. Spuchni?te policzki, poci?te wargi, ogromny guz na czole. M??czyzna porusza? si? z trudem; r?koma podtrzymywa? spodnie, a strz?p marynarki wisia? na nim jak na niestarannie sporz?dzonym manekinie. Major von Gerollis spojrza? na wi??nia ze wstr?tem; i z r?wnym wstr?tem na Kneisela.
- Niech pan siada, panie Toczek - powiedzia?. I rzuci? w przestrze?: - Dajcie mu szklank? wody!
Toczek usiad?. Wydawa?o si?, ?e nikogo z nich nie widzi. By? nieobecny, chcia? by? nieobecny, porusza? si? w?a?nie jak manekin, jak kto?, kto siebie samego wy??czy? chce z rzeczywisto?ci.
- Po co to wszystko — powiedzia? Gerollis. — My, zawodowcy, powinni?my inaczej ze sob? rozmawia?. Przegra? pan. Pracowa? pan w Arbeitsamcie pod nazwiskiem Toczek, ale to nie jest pana prawdziwe nazwisko. Nie, nie musi pan m?wi?... Mamy czas, bardzo du?o czasu.
My i tak wiemy. I wiemy, ?e podpisywa? pan swoje meldunki J-23".
Toczek drgn??, jakby dopiero teraz zacz?? s?ucha?, ale milcza?.
- Mo?e pan - ci?gn?? Gerollis - w ka?dej chwili st?d wyj??. Wystarczy tylko uznanie w?asnej pora?ki. To zdarza si? zawodowcom. Jeste?my jak zaci??ni ?o?nierze; s?u?ymy lojalnie dok?d mo?na, a potem zmieniamy front. Niech pan si? zastanowi, Toczek. Wiem, ?e m?wi pan ?wietnie po niemiecku. Nie trzeba t?umacza.
Toczek trwa? zastyg?y w swym milczeniu.
- ?mieszna poza, panie Toczek. Nic wi?cej! Z kim, opr?cz „Aptekarza" i telegrafisty, mia? pan kontakty? To jedyne, czego od pana chcemy. Przysi?gam - roze?mia? si? - ?e nie b?dzie ?adnych aresztowa?! Kto o panu jeszcze wiedzia?? Przecie? pan zna? radiotelegrafist?! Pochyli? si? pan nad nim, gdy le?a? na chodniku przejechany przez ci??ar?wk?. I chcia? obszuka? jego kieszenie... Nie, prosz? nie przeczy?... Teraz pan wr?ci do celi i pomy?li. Pomy?li, co warto zrobi? i ile warte jest ?ycie!
Ile kosztowa?o Klossa, by ?aden mi?sie? nie drgn?? na jego twarzy, gdy pad?o s?owo: „Aptekarz"! Wi?c Gerollis wie! Wi?c trwa gra, od kt?rej odsuni?to Klossa. Ani von Gerollis, ani Kneisel, z kt?rym pija? przecie? w?dk? w kasynie, nic mu nie powiedzieli. Von Gerollis nie mia? co prawda w zwyczaju informowa? oficer?w o sprawach, kt?rymi si? nie zajmowali, ale... Mo?e to przes?uchanie by?o tak?e teatrem? Naprawd? s?dz?, ?e schwytali wreszcie J-23? „Aptekarz" jest oczywi?cie pod obserwacj?! Co wiedz? jeszcze? Wszystko o radiostacji? No i natychmiast pytanie podstawowe: kto zdradzi?? Kto... Toczka wyprowadzono.
- No i co pan osi?gn??, Kneisel? - rzek? major zapalaj?c nowe cygaro. - M?g? pan wszystko popsu?! Po co mi ten Toczek? I po co by?o to cholerne bicie? Mogli?my go wypu?ci?, albo potraktowa? jak drobnego z?odziejaszka. Bezmy?lno??! Znaczne zwi?kszenie ryzyka, ?e gra mo?e si? nie uda?! No tak... Gin? wspania?e tradycje Abwehry... Prosz? teraz s?ucha? uwa?nie, Kloss... Mnie si? uda?o - to „mnie" podkre?li? z ca?ym naciskiem - dokona? rozpoznania polskiej siatki. Nie, nie jest to ca?kowite rozpoznanie, ale stwarza mo?liwo?? gry. Co wiemy? Centraln? postaci? jest „Aptekarz", kt?ry przekazuje doradiostacji informacje uzyskane od agent?w. Istnieje punkt zapasowy, na kt?ry zg?asza si? w okre?lonych terminach ich radiotelegrafista. Wszystkie szczeg??owe dane ma Kneisel. Ot?? uda?o nam si? zdoby? informacj? nies?ychanie wa?n?...
Kloss, s?uchaj?c, stara? si? tylko o to, by jego twarz nic nie wyra?a?a. Ch?odna, oboj?tna twarz niemieckiego oficera, kt?ry przyjmuje nowe zadanie. My?la? ci?gle o Krystynie. Nie, nie o sobie. O Krystynie i „Aptekarzu". Radiotelegrafisty nie widzia? nigdy; z zapasowego punktu nie korzysta?. Ten, kto zna? jego kryptonim, by? albo od „Aptekarza", albo... Sam „Aptekarz"? Von Gerollis jest pewny, ?e Toczek to J-23. Dlaczego? I chcia? go wypu?ci?? Czy?by nie mia? ?adnych w?tpliwo?ci, ?e gra si? uda?
- Wa?n? informacj? - powt?rzy? tymczasem Gerollis... - Do bandyckiego oddzia?u „Bartka" przybywa, lub ju? przyby?, wys?annik centrali. Stwierdzono zrzut w okolicach Bi?goraja, ?ci?lej: mi?dzy Bi?gorajem a Ja-nowem nad Tanwi?. Ten cz?owiek przyb?dzie do Warszawy, ma skontaktowa? si? z J-23 i wykona? zadanie, kt?rego tre?ci nie znamy. Powinien si? zg?osi? na punkt zapasowy, nie u „Aptekarza", i tam otrzyma? informacje. Natomiast „Aptekarz" powinien po?redniczy? mi?dzy nim a J-23.
Sk?d te szczeg??y! ? M?g? pogratulowa? sobie intuicji, ?e zakaza? Krystynie... Dlatego nie otrzyma? ?adnych informacji, ?adnych polece?! I co teraz? Co teraz mo?na zrobi?? Jak uprzedzi? wys?annika centrali?
- Taka jest sytuacja - powiedzia? von Gerollis. - Chc? wys?ucha?, zanim wydam rozkazy, propozycji pan?w. Kneisel!
- Jestem odsuni?ty - powiedzia? Kneisel. - Zgadzam si?, ?e pope?ni?em b??d, ale czy mog?em pozwoli?, ?eby ten cz?owiek nam znikn??? To wyj?tkowo niebezpieczny cz?owiek. Jego aresztowanie jest sukcesem. - Spogl?da? na Gerollisa niemal b?agalnie. - Teraz, gdy ich wys?annik przyjedzie, nie b?dzie m?g? skontaktowa? si? z J-23 i to natychmiast uczyni go podejrzliwym. Trzeba go zdj?? i zmusi? do wsp??pracy.
- Zmusi? do wsp??pracy! - roze?mia? si? von Gerollis. - A Toczka pan zmusi?? Kloss!
- Nie mam wystarczaj?cych danych, by projektowa? gr? - powiedzia? ch?odno porucznik. Major spojrza? na niego uwa?nie. - Co pan chce jeszcze wiedzie??
- Po pierwsze: czy jeste?my pewni, ?e aresztowany Toczek to J-23, i jakie mamy na to dowody?
- Ostatni meldunek, kt?ry uda?o nam si? przechwyci? - powiedzia? von Gerollis - zawiera? dane dotycz?ce robotnik?w wys?anych do Rzeszy i by? sygnowany tym w?a?nie kryptonimem.
Wi?c znaj? szyfr! Tak, to by?a prawda; Kloss na ??danie centrali zgromadzi? odpowiednie informacje. Dlaczego nie za??dano ich od Toczka?
- Wi?c jest to dow?d po?redni - rzek?. - Toczek mia? dost?p do tych danych, poniewa? pracowa? w Arbeitsamcie.
- Po?redni - powt?rzy? major - ale do?? przekonywaj?cy. Co jeszcze?
- Znamy szyfr - ci?gn?? Kloss. - Czy znamy tak?e has?a punkt?w kontaktowych?
- Tak - powiedzia? major.
Kloss rozwa?a?, czy wolno mu zada? nast?pne pytanie: „Kto jest informatorem?" Wybra? rozwi?zanie po?rednie.
- Je?li tak, nasz informator musi by? zorientowany w pracy ca?ej siatki i mie? dost?p do radiostacji.
- S?usznie - rzek? von Gerollis i zawaha? si?. To wahanie trwa?o kr?tko, ale Kloss je zauwa?y?. - Wi?c?
- W tej sytuacji - powiedzia? porucznik i z trudem przezwyci??y? dr?enie g?osu - mo?na zdecydowa? si? na gr?. Nasz informator mo?e wyja?ni? przyczyny nieobecno?ci J-23 i zast?pi? go.
- Prawie dobrze, poruczniku - rzek? Gerollis. - Prawie dobrze. Jednak?e to nie nasz informator zast?pi Toczka. Znalaz?em kogo? lepszego.
C?? bardziej niew?a?ciwego ni? ?miech w takiej sytuacji! A przecie? z trudem si? powstrzyma?: on, J-23, mia? zosta? przez kogo? zagrany! Przysz?a mu do g?owy nawet szale?cza my?l, ?e to jego, Hansa Klossa, ma na my?li von Gerollis.
- Wi?c znalaz?em - ci?gn?? major. - Jest to m??czyzna. wychowany w Bydgoszczy, znaj?cy ?wietnie polski, nasz stary wsp??pracownik. Nieco nawet podobny do Toczka, przynajmniej z sylwetki, i jest w tym samym wieku. Ju? zacz?? pracowa? w Arbeitsamcie. On zg?osi si? do „Aptekarza" jako J-23. Mamy prawo przypuszcza?, ?e Toczek z „Aptekarzem" bezpo?rednio si? nie kontaktowa?.
- Czy to tak?e pewne? - zapyta? Kloss. I ci?gle rozwa?a?: „Kto?" Kto, opr?cz „Aptekarza" i Krystyny, wiedzia?, ?e takie by?y zasady konspiracyjne w ich siatce? Jeszcze „Bartek"... Ale „Bartek" by? poza wszelkimi podejrzeniami. Kto? od niego? Nie, nieprawdopodobne. Ten cz?owiek musia? by? tutaj, w Warszawie.
- Ryzyko jest nieuniknione - rzek? von Gerollis - ale rzecz polega na stworzeniu maksymalnych zabezpiecze?. I to b?dzie tak?e pana rola, poruczniku Kloss. Bezpo?rednie nadzorowanie pracy naszego J-23 oraz ci?g?a obserwacja punkt?w kontaktowych i radiostacji... Oczywi?cie radiostacja ju? dwukrotnie zmieni?a miejsce i czas nadawania. To s? tak?e fachowcy, moi panowie. Dlatego do obserwacji trzeba przydzieli? najzr?czniejszych ludzi. Wi?c pan, poruczniku Kloss, b?dzie pracowa? w terenie, a kontakty z naszym J-23 nale?y utrzymywa? wy??cznie poza tym gmachem. Jest ju? przygotowane konspiracyjne mieszkanie na Wilczej. Natomiast Kneisel spreparuje meldunki, kt?re - u?miechn?? si? - J-23 przeka?e do swojej centrali. Odpowiednie materia?y przygotuje Oberkommando Wehrmachtu. Otwieraj? si? przed nami, moi panowie, ogromne mo?liwo?ci dezinformowania przeciwnika i kierowania prac? jego agentury. Lipkowsky, bo tak nazywa si? nasz agent, kt?remu poruczamy najwa?niejsze zadanie odgrywania roli J-23, b?dzie musia? ustali?, jakie polecenie otrzyma? ich wys?annik. Rozwa?ymy jeszcze, czy wypu?cimy go z powrotem, czy nie... W ka?dym razie ta gra powinna trwa? jak najd?u?ej...

2

Stukot podkutych but?w; Halt! wykrzyczane przez dowodz?cego patrolem. Szed? ciemnym w?wozem ulicy Ho?ej i ta Warszawa pogr??ona w nocy, pozbawiona jakichkolwiek ?wiate?, wydawa?a si? szczeg?lnie bezbronna. Dow?dca patrolu wzi?? do r?ki legitymacj?, zasalutowa?, ale spojrza? z pewnym zdziwieniem; oficer Wehrmachtu w cywilnym garniturku by? jednak rzadko?ci?. Ryzyko? Istnia?o zawsze, co chwila, ale nie m?g? przecie? do Krystyny i?? w mundurze, a musia? j? zobaczy? tego dnia, od razu, ka?da godzina by?a wa?na. Rzadko przychodzi? do niej. Umawiali si? w rozmaitych punktach Warszawy, a niekiedy, niezbyt zreszt? cz?sto, wst?powa? do Zak?adu Fotograficznego na Piwnej, gdy zast?powa?a swego stryja, w?a?ciciela tej firmy. My?la? o niej sprawdzaj?c jednocze?nie, czy nikt go nie ?ledzi. Ulica by?a pusta; przystawa? w bramach zapalaj?c papierosa i czekaj?c. Czy mog?o wydawa? si? prawdopodobne, by von Gerollis cokolwiek podejrzewa?? Nonsens! Nie w??cza?by go do gry... Dlaczego jednak nie poda? nazwiska informatora? Ostro?no??? Nawyk? Ch?? zachowania tylko dla siebie pe?nej kontroli nad sytuacj?? Wi?c kto by? informatorem? Musia? wykluczy? Krystyn?, wykluczy?by j? zreszt? w ka?dym wypadku, nawet w?wczas, gdyby ju? sam siedzia? w podziemiach na Szu-cha. Wiedzia?, cho? sam przed sob? stara? si? t? wiedz? ukrywa?, ?e ta dziewczyna go kocha. Nie tai?a tego zreszt?; ka?dym gestem, ka?dym spojrzeniem wyra?a?a trosk?, niepok?j, oddanie... A on? Czy cz?owiek istniej?cy nieustannie podw?jnie, graj?cy rol? w najokrutniejszym ze wszystkich widowisku teatralnym, mo?e sobie pozwoli? na mi?o??? Na p?yn?ce st?d ryzyko? Na p?yn?c? st?d s?abo???
Teraz musia? jej znowu wyznaczy? zadanie trudne i niebezpieczne. Nie mia? do dyspozycji nikogo innego i nikomu innemu nie m?g? wierzy?. My?la? przez chwil? o „Aptekarzu", ale odrzuci? t? mo?liwo??. Postanowi? wys?a? Krystyn? do „Bartka"; powinna jecha? nast?pne
go dnia, w Zwierzy?cu skontaktowa? si? z ??cznikiem, dotrze? do dow?dcy oddzia?u i tylko jemu przekaza? informacj? od Klossa. Wiedzia?, ?e b?dzie si? o ni? ba? i ?e tak musi by?. Jeszcze jedno uwa?ne spojrzenie za siebie i wszed? do bramy. Krystyna mieszka?a w oficynie,
godzina policyjna ju? min??a, by?a wi?c szansa, ?e nie spotka nikogo na schodach.
- To ty - powiedzia?a. - Jeste?! - Jakby bez zdziwienia, jakby w jego wizycie o tej porze nie by?o nic niezwyk?ego. Mia?a male?ki pokoik i kuchenk? we wn?ce korytarzyka. Niemal pedantycznie czysto i porz?dnie: dywanik na pod?odze, tapczan przykryty kolorow? narzut?, fotografia rodzic?w na stoliku nocnym. Jej ojciec by? w O?wi?cimiu i od czasu do czasu otrzymywa?a listy.
„Wytrzyma, mawia?a, musi wytrzyma?. Nie masz poj?cia, jaki to silny cz?owiek, taki jak ty". Rzadko wspomina?a matk?; umar?a, gdy Krystyna mia?a dwana?cie lat i pami?ta?a tylko, ?e ci?gle chorowa?a, a ojciec musia? robi? wszystko: zarabia?, gotowa?, wychowywa?...
- Musisz jecha? do „Bartka" - powiedzia?. - I musisz do niego dotrze?. - T?umaczy? jej sucho, precyzyjnie, a ona, s?uchaj?c, nalewa?a herbat?, kraja?a chleb i jak?? kie?bas? przywiezion? z podgr?jeckiej wsi. Wi?c chodzi o to, ?eby tylko „Bartkowi"... Nale?y zapasowym szyfrem przekaza? centrali pe?n? informacj? o sytuacji. Je?li cz?owiek stamt?d jest jeszcze u „Bartka", istnieje szansa podj?cia gry. Wolno mu kontaktowa? si? tylko z ni?, Krystyn?. By? mo?e... tak, ten pomys? przyszed? mu dopiero teraz do g?owy, nale?y go zast?pi? kim? innym, kim? zaufanym z oddzia?u „Bartka"... Niemcy podstawiaj? J-23, dlaczego zamiast wys?annika z centrali nie podstawi? im kogo? innego? Ten kto? zniknie, gdy von Gerolhs postanowi ko?czy? gr?... Oczywi?cie ogromne ryzyko, ale szansa odpowiedzi dezinformacj? na dezinformacj?. Wys?annik centrali wykona powierzone mu zadanie... Nie, rozwa?a?, to chyba zbyt ryzykowne... i w jakim? stopniu...
Patrzy?a na niego szeroko otwartymi oczyma.
- Co chcesz powiedzie?? - zapyta?a. - ?e wszyscy ludzie z naszej siatki s? wtedy skazani?
- S? skazani - rzek? - je?li nie ustalimy, kim jest informator Gerollisa. Kto zdradzi?? -I zapyta? o to, o co nie pyta? nigdy. - Co wiesz o „Aptekarzu"?
- On mnie wci?gn?? do roboty - powiedzia?a. - Zna? mojego ojca i gdy ojca zamkni?to, zacz?? przychodzi?, pomaga?... Lubi? go. Wydaje si? ch?odny, ale to tylko poz?r. Jest samotny, nie dba o siebie. Mieszka nad aptek?, w ma?ym pokoiku, par? razy u niego sprz?ta?am, bo ju? nie mog?am patrze?... Jakby nie obchodzi?o go nic, co osobiste... S? tacy ludzie. Ta male?ka apteczka nale?a?a do jego brata, kt?ry zgin?? we Wrze?niu. Obaj chodzili na farmacj?... Dochody ma ?adne, bo wiem, ?e ludzie cz?sto dostaj? od niego lekarstwa bezp?atnie. Co jeszcze...
- S?dzisz, ?e m?g?...
- Zdradzi?? - Spojrza?a na niego swymi du?ymi oczyma. - Czasami my?l?, ?e ka?dy... je?li nie wytrzyma b?lu... Ja si? okropnie boj? b?lu... Ale on ma cyjanek. I ja te? mam - szepn??a. - Dlatego czuj? si? spokojna i bezpieczna. Ale wiem, ?e o mnie nic by nie powiedzia?.
-Dlaczego?
- Bo wiem.
- Co m?wi? o mnie?
- Niedu?o. Da? zadanie. Powiedzia?, ?e do Warszawy przyjecha? cz?owiek bardzo wa?ny... ?e b?d? ??czniczk?... spos?b kontaktu... Wiesz zreszt?. Zapyta?am kiedy?, dlaczego on nigdy bezpo?rednio z tob?... Spojrza? na mnie, jak to on umie: „Nie nale?y czyni? niczego, co zbyteczne".
- Co wiesz o radiotelegrafi?cie? Tym, kt?ry zgin?? pod ci??ar?wk??
U?miechn??a si?.
-To by? weso?y, m?ody ch?opak. „Bartek" go przys?a?. Bardzo go lubi?am. Ludwik, to znaczy „Aptekarz", pos?a? mnie par? razy do niego...
- Na og?? nie posy?a??
-Nie. Oddawa?am mu twoje meldunki, a w jaki spos?b przekazywa? je do radiostacji, nie wiem. Ale zdarzy?o si? kiedy?, ?e da? mi adres i has?o... Mo?e co? nawali?o? Ten ch?opak mieszka? na Pradze w pokoiku za warsztatem szewskim. Mia?am zapyta? o Tadka. Spotkali?my si? kiedy? wieczorem i poszli?my na herbat?. Troch? si? do mnie zaleca?... ?mieszne! Wbrew zasadom konspiracji...
- Wiesz o punkcie zapasowym?
-Nie.
Z pewno?ci? m?wi?a prawd?.
- „Aptekarz" nie wspomina??
- Nigdy.
-I jeszcze jedno - powiedzia?. - Czy kiedykolwiek...
- Wypij herbat? i co? zjedz - przerwa?a.
- Za chwil?. Czy kiedykolwiek m?wi? ci „Aptekarz" o nowym radiotelegrafi?cie?
- Ludwik... m?wi? niewiele. Wiesz zreszt?, ?e by?am u niego tylko raz, po ?mierci Tadka. Kaza?e? mi przerwa? kontakty i nie wiem, co on my?li... To okrutne. Powiedzia?, ?e jest nowy cz?owiek przys?any stamt?d.
-Powiedzia?: „stamt?d"?
-Tak.
-Jakie has?o obowi?zuje teraz u „Aptekarza"?
Spojrza?a na niego z pewnym zdziwieniem. - „Mam recept? od doktora Wibery. To lek, o kt?ry pyta? ju? telefonicznie". I odpowied?: „Wiem. Uda?o mi si? dosta?. Ta dawka jest nieco mocniejsza". „Uprzedzono mnie". Wyrecytowa?a to wszystko bardzo szybko.
- By?a? kiedy? w aptece, gdy kto? zjawi? si? z tym has?em?
- Tak - szepn??a.
-Kto?
- M??czyzna w ?rednim wieku, nieco toporny. Wr?czy? „Aptekarzowi" recept?...
- Czy m?wi ci co? nazwisko „Toczek"?
-Nie. Kto to jest?
- Kto? ju? aresztowany...
- Przecie? - powiedzia?a - my musimy go ostrzec. Wiedzia?, ?e chodzi o „Aptekarza".
- A radiotelegrafista - ci?gn??a. - Chcesz ich zostawi? Niemcom? Teraz, gdy ju? wiedz?? A ten... zapasowy?
- Nic nie zrozumia?a? - szepn?? Kloss. - Nikogo nie mo?emy ostrzec, bo nie mamy ?adnej pewno?ci. Musimy ci?gn??...
- Gr?! - Wym?wi?a to s?owo niemal z pogard?. Ale my nie gramy w ciemno, a Ludwik my?li, ?e wszystko jest w porz?dku.
- Powinien si? zastanowi?, dlaczego ty si? nie zjawiasz...
- Ja... - szepn??a - telefonowa?am do niego. Kloss zerwa? si? z krzes?a.
- Prosi?em ci?...
- Nie mog?am inaczej... Powiedzia?am, ?e jestem chora, ale nie potrzebuj? pomocy... Chyba...
- Zrozumia?, ?e co? nie tak?... On wie, gdzie ty mieszkasz?
- Wie.
- Jeste? tu po raz ostatni. Je?li ju? nie jest za p??no... Wr?cisz od „Bartka" i wyjedziesz na wie?, do tej swojej ciotki pod Gr?jec...
- Mog? zamieszka? u Alicji na Sniadeckich. Ona znowu wyje?d?a, do Krakowa i... - Wydawa?a si? teraz pos?uszna.
Kloss zgasi? ?wiat?o i otworzy? okno. Podw?rze-stud-nia by?o puste. „On by o mnie nic nie powiedzia?. W ?adnej sytuacji" przypomnia?y mu si? s?owa Krystyny. Czy jest jeszcze co?, czego o niej nie wie?
Usiad?a na tapczanie. Wydawa?a si? bardzo bezradna. Nie podnios?a oczu, gdy podszed? do niej.
- Zostaniesz? - zapyta?a cicho. - Zosta?! Przecie? nic nie musisz m?wi?. Nic, zupe?nie nic...

3

Oczekiwanie jest najgorsze. Krystyna wyjecha?a rannym poci?giem lubelskim, a Kloss rozpocz?? dzia?ania przygotowawcze.
Z Lipowskym, agentem, kt?ry mia? gra? rol? J-23, spotka? si? ju? w konspiracyjnym mieszkaniu na Wilczej. By? istotnie podobny do Toczka, d?o?, gdy podawa? j? Klossowi, mia? nieco wilgotn?, a odznacza? si? pewno?ci? siebie budz?c? od razu niech??.
- Prosz? mi wierzy?, panie oberleutnant, ?e nie nawal?. Znam dobrze Polak?w. B?d? takim
J-23 jak prawdziwy. W Bydgoszczy przed wojn? by?em urz?dnikiem magistrackim, nale?a?em do OZON-u i jak zobaczyli mnie w mundurze SS, nie chcieli uwierzy?...
K?os s w milczeniu wys?ucha? tych przechwa?ek, a potem ch?odnym tonem udziela? instrukcji. U „Aptekarza" rzekomy J-23 zjawi si? dopiero w?wczas, gdy otrzyma od Klossa sygna?. „Aptekarz" powinien, je?li wszystko dobrze p?jdzie, da? mu adres, pod kt?rym spotka wys?annika polskiej centrali. I co wiecz?r ma si? meldowa? tu, na Wilczej, i sk?ada? relacje.
- Nabrali?my tych Polak?w koncertowo - powiedzia? Lipowsky i usprawiedliwi? si? natychmiast. - Wiem, ?e pan oberleutnant zna polski, a oni tak m?wi?...
Kloss nie s?ucha?. Rozwa?a? ci?gle podstawowe pytanie: „Kto?" Od kogo von Gerollis ma si? dowiedzie?, ?e wys?annik centrali ju? przyby?? Od „Aptekarza"? Lipowsky m?g?by si? wtedy u niego nie zjawia?. Znacznie bardziej podejrzany wyda? mu si? punkt zapasowy. Mia? szcz??cie, ?e nigdy z niego nie korzysta?. Zna? has?o, wiedzia?, ?e jest to gabinet lekarski i ?e cz?owiek, kt?ry tam pracuje, nale?y do najbardziej do?wiadczonych. Dlatego zapewne wys?annika z centrali skierowano do niego, a nie do „Aptekarza"... Kto jeszcze wchodzi? w rachub?? Jakimi ??cznikami rozporz?dza?y oba punkty? A radiotelegrafista? Cz?owiek „stamt?d". Kiedy go przerzucono? Najwa?niejszy by? teraz kontakt z „Bartkiem" i niczego nie mo?na by?o przedsi?wzi?? przed powrotem Krystyny. Nale?a?o natomiast wykonywa? ?ci?le polecenia von Gerollisa. Major przydzieli? Klossowi do?wiadczonych, m?wi?cych po polsku, wywiadowc?w, kt?rzy mieli obserwowa? aptek?, gabinet lekarski na Targowej i radiostacj?, mieszcz?c? si? teraz w piwnicy na Wolskiej. Ca?a organizacja by?a pod kontral? Gerollisa i Kloss zdawa? sobie spraw?, jak trudne i ryzykowne jest ka?de, daj?ce si? wyobrazi?, przeciwdzia?anie.
Nie spieszy? si?, my?la?, zachowa? zimn? krew. Je?li Krystyna dotar?a do „Bartka", centrala ju? wie, ?e ka?da informacja st?d mo?e pochodzi? od wroga. Gerollis nikogo nie zamknie, p?ki nie ustali, z jakim zadaniem przyje?d?a wys?annik. Nie wolno dopu?ci?, ?eby ustali?, trzeba mu wi?c podpowiedzie? nieprawdziwe. Jakie? My?la? o tym ci?gle s?uchaj?c raport?w wywiadowc?w, ogl?daj?c robione z ukrycia fotografie os?b odwiedzaj?cych aptek? i gabinet lekarski, kt?re wyda?y si? szpiclom podejrzane. My?la? o tym tak?e podczas rozm?w z Gerollisem.
Major by? pewny siebie i ca?kowicie spokojny o wynik akcji.
- Kneisel - powiedzia? - przygotowuje ju? meldunki, kt?re J-23 przeka?e „Aptekarzowi".
- Mam ci?gle w?tpliwo?ci - rzek? Kloss - czy „Aptekarz" si? nie zorientuje...
- Nie podoba si? panu Lipowsky? - zapyta? major.
- Jest niez?y - mrukn?? Kloss. - Ale sk?d pewno??, ?e „Aptekarz" nie widzia? nigdy J-23! Je?li porozumiewa? si? z nim za po?rednictwem ??cznika, musi to wzbudzi? jego podejrzenia...
- ??czniczka mog?a zachorowa? - o?wiadczy? major powtarzaj?c dok?adnie to, co Krystyna powiedzia?a w telefonicznej rozmowie z „Aptekarzem". I m?wi?: „??czniczka!" - Mamy te? - doda? natychmiast - tak?e inne sposoby dotarcia do nich.
Jakie? Milcza?, a von Gerollis zaproponowa? fili?ank? kawy. Kawa by?a jego pasj? i w?a?ciwie tylko u niego mo?na by?o wypi? prawdziw?. - Pan ma do mnie pretensj?, oberleutnant - rzek? - ?e nie wprowadzam pana we wszystkie szczeg??y. To stara i wypr?bowana metoda. Pa?skie obserwacje b?d? dla mnie dzi?ki temu warto?ciowsze. B?dzie pan z r?wn? staranno?ci? obserwowa? wszystkich.
- By? mo?e - mrukn?? Kloss.
- Ich wys?annik jeszcze nie przyby? - ci?gn?? von Ge-rollis. -Jak pan s?dzi, jakie ma zadanie? Tylko sprawdzenie siatki? Akcj? dywersyjn?? Od paru lat interesuje mnie sprawa, kt?r? zajmowa?em si? jeszcze w trzydziestym dziewi?tym... Dokumenty polskiej dw?jki. Wie pan, ?e cz??? uda?o mi si? znale??... S?dz?, ?e mogli je ukry? w rozmaitych miejscach. I nie tylko my ich szukamy...
Dokumenty dw?jki! Nie nazbyt naiwne! Dlaczego nie pomy?leli o tym dotychczas ? Na przyk?ad: raporty wywiadowcze sprzed Wrze?nia... Buchalteria... Wykazy sum przekazywanych agentom dzia?aj?cym na terenie Niemiec... Mo?na by wprowadzi? sporo zamieszania. Czy istnieje taka szansa?
Kloss mia? w Warszawie jeden kontakt, o kt?rym nie wiedzia?a nawet centrala. Przynajmniej dotychczas nie meldowa?. Stary pracownik dw?jki, specjalista od produkcji wszelakich dokument?w; ukrywaj?cy si? pod cudzym nazwiskiem, nie zwi?zany z konspiracj?. By? jego dalekim krewnym, przyjacielem ojca, a Janek wyci?gn?? go kiedy? z ?apanki na Marsza?kowskiej. Nie powinien by? tego robi?, ale widok starego cz?owieka, kul?cego si? z przera?enia pod wzrokiem ?andarm?w, sk?oni? go do dzia?ania, zanim zacz?? my?le?. „Ten cz?owiek jest mi potrzebny" - powiedzia?. Potem tego ?a?owa?, wiedzia? przecie?, ?e nie wolno mu podejmowa? takiego ryzyka, ale stary cz?owiek o nic nie pyta? i zachowywa? si? tak, jakby widok Hansa Klossa w mundurze uwa?a? za rzecz ca?kowicie normaln?. Mieszka? na Mokotowskiej, niedaleko Wilczej i Janek wybra? si? do niego po cywilnemu, na Wilcz?, do konspiracyjnej kwatery Abwehry nie przychodzi? zreszt? nigdy w mundurze. Pili cienk? herbat?, siedz?c w pokoju pe?nym ksi??ek i starych fotografii.
- Zajmuj? si? czasem retuszem fotografii - m?wi? stary cz?owiek - a niekiedy... - Machn?? r?k?. - Trzeba z czego? ?y?.
Gdy Kloss wy?uszczy?, o co mu chodzi, pan Henryk, bo tak si? teraz nazywa? i nosi? nazwisko Szmidt, wsta? i drobnym kroczkiem spacerowa? po pokoju. - ?eby wiarygodnie... - mrukn??. - Mo?na wiarygodnie, cho? autentyczni specjali?ci... Niez?y pomys?... W dw?jce by?o zbyt du?o biurokracji... Ja si? ba?em tych notatek chowanych nie wiadomo po co... Wiesz, ?e cz??ci nie zd??yli spali?. Kto m?g?, to wynosi?, wi?c mog?o si? zdarzy?... Przest?pstwo, cholera... Tylko musisz mi poda? troch? nazwisk... Niech poprzes?uchuj?... Nie chc? wiedzie?, dla kogo pracujesz... Nic mnie to nie obchodzi... Nic mi nie m?w... Dobrze by by?o wypi? co? mocniejszego.
Kloss by? na to przygotowany.

4

Um?wi? si? z Krystyn?, ?e natychmiast po powrocie wystawi w witrynie Zak?adu Fotograficznego na Piwnej zdj?cie dziewczyny w krakowskim stroju. I mi?dzy czwart? a sz?st? codziennie b?dzie czeka?a zast?puj?c stryja. Zdj?cie pojawi?o si? dopiero po pi?ciu dniach. Stan?? przed wystaw? i wreszcie odzyska? spok?j. Wi?c Krystynie si? uda?o! Teraz wy?le j? natychmiast na wie? i wy??czy z tej gry... Przez szyb? widzia? wn?trze zak?adu. Dw?ch niemieckich ?o?nierzy odbiera?o w?a?nie zdj?cia. Ogl?dali je, wybuchali g?o?nym ?miechem, a kt?ry? z nich poklepa? Krystyn? po ramieniu. Wreszcie wyszli i przemaszerowali przed Klossem krokiem defiladowym.
- Przygotowa?am ju? zdj?cia pana oberleutnanta - rzek?a Krystyna, gdy wszed? i u?miechn??a si?. Spojrza?a na ulic? przez szyb? wystawow?, a potem wywiesi?a na drzwiach kartk? z napisem „Chwilowo nieczynne". Wci?gn??a Klossa do ciemnego pomieszczenia. Na kanapce siedzia?a kobieta niewiele od niej starsza, o jasnych, g?adko uczesanych w?osach. Stan??, zaskoczony, na progu.
- To jest wys?annik centrali - zacz??a Krystyna, a kobieta podesz?a do Klossa. - Porucznik Wanda - rzek?a. -Przynosz? ci pozdrowienia od Niemojewskiego.
- Dzi?kuj? Wackowi - rzek? mechanicznie Kloss. -Moje podw?rze jest czyste jak dawniej.
- Wiem ju? wszystko albo prawie wszystko - rzek?a Wanda. G?os mia?a cichy i osch?y. Od razu odni?s? wra?enie, ?e nale?y do kobiet ceni?cych s?owa. - Wczoraj otrzymali?my decyzj?: podj?? gr? z Niemcami.
Kloss usiad? na w?skim krzese?ku i zapali? papierosa.
-Jak to rozumiesz?
- Powstaje mo?liwo?? dezinformacji przeciwnika, kt?ra w tej chwili mo?e mie? istotne znaczenie. - Odni?s? wra?enie, ?e powtarza niemal dos?ownie polecenia centrali. - B?d? ??dali - po raz pierwszy co? w rodzaju u?miechu przeci??o jej twarz - od J-23 informacji, kt?re powinny zdezorientowa? Niemc?w, co do kierunku zamierzonego natarcia.
- Rozumiem - powiedzia? Kloss.
- To oczywi?cie nie wszystko - ci?gn??a. - Nale?y za wszelk? cen? zdemaskowa? zdrajc?. O momencie przerwania gry musimy decydowa? sami.
- To te? rozumiem - powt?rzy?, cho? sam, nie wiedz?c dlaczego, czu?, ?e te decyzje wywo?uj? w nim wewn?trzny, niechciany op?r. Przecie? po to s? w ko?cu, ?eby walczy?, a je?li to niezb?dne - gin??. -Jak to sobie wyobra?asz praktycznie?
-Ja musz? wykona? zadanie, jakie mi powierzono.
-Jakie to zadanie?
Chwil? milcza?a. - Mam rozkaz poinformowa? ciebie, ale tylko ciebie. Krysia wsta?a.
- Ja pojmuj? - rzek?a cicho - ?e nie powinnam zbyt du?o wiedzie?. Szczeg?lnie teraz, gdy mam tak?... wa?n? rol?.
Spojrza? na ni? ze zdziwieniem.
- W Warszawie - powiedzia?a Wanda, gdy Krysia ju? wysz?a - w ka?dym razie najprawdopodobniej w Warszawie, ukrywa si? profesor Borecki, kt?ry pracowa? przed wojn? nad problemami samosterowania rakiet. To pionierskie pr?by. Mam go st?d zabra?, rozumiesz? A dlatego ja - doda?a - ?e by?am jego uczennic? i asystentk? na politechnice. Wiem, gdzie go szuka?, i mo?e wiem, jak go przekona?.
-Mieszka?a? w Warszawie?
- Moi rodzice pochodz? z ?ucka i tam zasta?a mnie wojna. Bra?am udzia? w ruchu w Warszawie... W czterdziestym zosta?am aresztowana, wywieziona do ?agru. - Zwolniono mnie po wybuchu wojny i trafi?am tam, gdzie powinnam by?, do Polskiego Wojska. Uznano, ?e nadaj? si? do tej roboty...
„Nadajesz si?" - pomy?la?. - „Jeste? ostro?na i ch?odna".
- Wi?c jak to sobie wyobra?asz? - powt?rzy? pytanie.
- Nie ja, centrala. Aprobowano tak?e moje pomys?y. Krysiu! - zawo?a?a - mo?esz wraca?. - Wi?c Krystyna zjawi si? w punkcie zapasowym jako ??cznik, zamiast mnie.
Zerwa? si? z krzes?a.
- Czy zdajecie sobie spraw?...
- Om?wi?y?my to ju? dok?adnie - rzek?a Krystyna. -Spodziewa?am si? twojego oporu...
- To jest decyzja - powt?rzy?a sucho Wanda. - Poinformowano mnie, ?e Krysia nigdy nie by?a w punkcie zapasowym...
- Nie wiemy, kto zdradzi?. Nie wiemy, czy donosiciel nie widzia? Krysi, cho?by u „Aptekarza". Ryzyko jest zbyt du?e!
- B?dzie si? kontaktowa?a wy??cznie z tym niemieckim szpiclem odgrywaj?cym rol? J-23. Je?li Abwehra postanowi dokona? aresztowa?, ty powiniene? wiedzie? przynajmniej par? godzin wcze?niej.
- A je?li Gerollis mnie nie poinformuje...
- Ma?o prawdopodobne - rzek?a Wanda. - B?dziesz przecie? kontrolowa? robot? agent?w. „Bartek" przydzieli? nam zdolnego ch?opca, kt?ry kursuje ci??ar?wk? z Lublina do Warszawy. Teraz b?dzie w Warszawie; pracuje w niemieckim przedsi?biorstwie...
Kloss spacerowa? po pokoju. Ch?odno rozwa?a? sytuacj?. -Nale?a?o znale?? jak?? inn?, nie znan? tutaj dziewczyn? - mrukn??.
- Nie by?o wyboru. Nikogo, kto by si? nadawa?.
- A ty - zwr?ci? si? do Krysi - chcesz podj?? si? tej roli?
-Tak.
- Tak! Tak! Pachnie mi to amatorszczyzn? -burkn??. - Mamy do czynienia z m?drym ? chytrym wrogiem...
- Nie przeceniasz ich? - zapyta?a Wanda. A potem nagle nieco innym tonem: - Przecie? ja rozumiem, ale je?li sama nawi??? kontakt z tym... J-23, nigdy nie znajd? Boreckiego... Ty musisz wymy?le? jakie? zadanie, kt?re ma rzekomo wykona? wys?annik centrali.
- Ju? wymy?li?em - mrukn?? Kloss i powiedzia?, co przygotowuje.
- A ten dw?jkarz to pewny cz?owiek? - zapyta?a Wanda.
- Fachowiec - rzek? Kloss. - Nasza dw?jka by?a dobr? szko??.
Wydawa?o si?, ?e Wanda chce co? powiedzie?, ale milcza?a.
Sporo nale?a?o uzgodni?. Postanowiono, ?e Wanda zamieszka na ?niadeckich, u przyjaci??ki Krysi, kt?ra w?a?nie wyjecha?a z Warszawy. Kwater? Krysi, jako wys?annika centrali, musi wyznaczy? lekarz z punktu zapasowego. Kontakt z Wand? m?g? by? wi?c ?atwy, natomiast Krysia, od momentu nawi?zania kontaktu z rzekomym J-23, b?dzie pod nieustann? obserwacj? agent?w Abwehry. ?ci?lej: agent?w, kt?rzy b?d? sk?ada? meldunki Klossowi. Sam przed sob? nie chcia? przyzna?, ?e jednak fascynowa?a go ta gra; jej podw?jno?? kry?a w sobie mn?stwo pu?apek. Jak ich unikn???
- Pami?tajcie - powiedzia? - ?e oszukujemy nie tylko Niemc?w. Oszukujemy tych cz?onk?w siatki, kt?rzy pracuj? uczciwie i nie domy?laj? si?, ?e dzia?aj? pod okiem Abwehry.
- My?l? o Ludwiku - szepn??a Krysia.
- Czy mo?emy inaczej? - zapyta?a Wanda. - Czy w pracy wywiadu mo?esz kierowa? si? jakimikolwiek sentymentami lub wzgl?dami moralnymi?
- Istniej? - rzek? Kloss - takie s?owa jak lojalno??... O?wiadczam ci, ?e w momencie, gdy zdemaskuj? zdrajc? i uznam, ?e ryzyko jest zbyt du?e, zwin? siatk?, zanim Gerollis... W ka?dym razie - doda? - zrobi? wszystko, by tak w?a?nie uczyni?.
- Jak? - szepn??a Wanda.
- Jeszcze nie wiem - mrukn??. - Trzeba pami?ta?, ?e w takiej grze nie wszystko mo?na przewidzie?. A ty -zwr?ci? si? do Krysi i znowu ogarn??a go z?o??, ?e musia? zgodzi? si? na powierzenie jej takiego zadania - pami?taj, ?e b?dziesz nieustannie ?ledzona. A ja musz? mie? z tob? kontakt; to bardzo trudne. - Znowu spacerowa? po pokoju. - Pos?uchaj: dam ci numer mieszkania Abwehry na Wilczej. Musisz go zapami?ta?; je?li b?dziesz pewna, ?e ich zgubi?a?, a mnie to potwierdzi meldunek agenta, p?jdziesz do swego mieszkania na Ho?ej. I ja tam przyjd?.
- Zbyt ryzykowne — powiedzia?a Wanda. — Je?li zdradza „Aptekarz", mieszkanie jest pod obserwacj?.
- Ludwik nic by nie powiedzia? o mnie - powt?rzy?a Krysia.
- Za ka?d? naiwno?? trzeba p?aci?. - Wanda wyj??a z torebki paczk? rosyjskich papieros?w.
- B??d - rzek? Kloss. - Zniszcz je natychmiast. Albo -szepn?? - daj Krysi... Niech pocz?stuje nimi Lipowsky'ego.

5

Pojecha?a na Targow? p??nym popo?udniem, z lekk? walizk? w r?ku, tak jak kaza? jej Kloss. Pakowali t? walizk? razem, a Janek ogl?da? uwa?nie ka?dy przedmiot, ka?d? szmatk?... Lipowsky, t?umaczy?, na pewno znajdzie mo?liwo?? przejrzenia jej rzeczy. Nic nie powinno budzi? podejrze?, oczywi?cie, nie powinno by? niczego rosyjskiego, ale doskona?o?? tak?e bywa podejrzana. Warto wi?c, na przyk?ad, zachowa? kratkowany zeszyt, kt?ry mo?e pochodzi? stamt?d. Tak?e notes. Oczywi?cie: ?adnych notatek, ale jednak... godziny odjazdu poci?g?w z Warszawy do Lublina i Zwierzy?ca. Zbyt nachalne? Nie... zupe?nie prawdopodobne. Przyjecha?a? o godzinie 15.30, poci?g sp??ni? si? w stosunku do rozk?adu... Sprawd? to na dworcu.
Sprawdzi?a na Wschodnim i tutaj, tak jak jej poleci?, wsiad?a do tramwaju. Przejecha?a przystanek, na kt?rym powinna by?a wysi???, i sz?a powoli piechot?, w t?umie g?stym tego lata na Targowej, przystaj?c przed wystawami. Rozejrza?a si? dooko?a wchodz?c do bramy, do kt?rej przytwierdzona by?a tabliczka „Dr Andrzej Sieradzki. Choroby wewn?trzne, przyjmuje od 13 do 18". Czu?a mocne bicie serca wchodz?c na drugie pi?tro. Kim jest ten lekarz? Gdyby? mog?a wierzy?, ?e to nie on informowa? Gerollisa!
Drzwi by?y otwarte. Wesz?a do poczekalni, ciemnawej, ?le o?wietlonej; siedzia?a tu tylko starsza kobieta z rob?tk? w r?ku. Pracowicie d?uba?a szyde?kiem i nie podnios?a nawet oczu. Jak powinna zachowywa? si? dziewczyna „stamt?d", my?la?a ci?gle Krysia. Tajemniczo? Szczerze? Z niepokojem? Z zaufaniem? Mo?e w?a?nie nie nale?y okazywa? zbytniego zaufania?
Gabinet lekarski opu?ci? starszy m??czyzna i na progu stan?? doktor Sieradzki. Niski, do?? oty?y; bia?y fartuch mia? rozpi?ty, a grube okulary opada?y mu na nos. - A, pani Bia?owiczowa - powiedzia?. - Znowu babci? bol? nerki? Chod?, babciu, zobaczymy.
G?os mia? przyjemny, nieco ochryp?y. W jego powierzchowno?ci nie by?o nic, co mog?oby go kojarzy? z pracownikiem wywiadu.
- A pani nigdy jeszcze me widzia?em — zwr?ci? si? do Krysi. - Trzeba b?dzie troch? poczeka?, babci? musz? zbada? dok?adnie.
Wi?c czeka?a. Nikt wi?cej nie przychodzi?, wida? doktor Sieradzki nie miewa? zbyt wielu pacjent?w. Postanowi?a, ?e nawet zupe?nie sama b?dzie zachowywa? si? tak, jak dziewczyna „stamt?d". Z ogromnym zainteresowaniem zacz??a wi?c przegl?da? rzucone byle jak na stolik numery „gadzin?wki". Przypomnia?a sobie, z jakim zdziwieniem Wanda s?ucha?a informacji „Bartka" o sytuacji w Polsce. Oni tam nic o nas nie wiedz?, pomy?la?a. Jak b?dzie wygl?da?a Polska potem? I natychmiast przysz?o jej do g?owy, ?e zapewne nigdy tego nie zobaczy.
Starsza kobieta opu?ci?a wreszcie gabinet. Krysia wzi??a swoj? walizk? i wesz?a do niewielkiego pokoju. Doktor Sieradzki siedzia? przy ma?ym stoliku i notowa? co? pilnie.
- Rozbierz si?, dziecko - mrukn?? - i zaraz pogadamy. Sta?a dalej na progu, wtedy spojrza? na ni? i poprawi? okulary. Wyrecytowa?a has?o. Podw?jne.
- Doktor G?rski prosi? pana o konsultacj?. Przynosz? pozdrowienia od Niemojewskiego. Zerwa? si? z krzes?a.
- Dzi?kuj? Wackowi za pozdrowienia - wychrypia?. - Moje podw?rze jest czyste jak dawniej. -I roze?mia? si?. - M?j Bo?e, dziecko, czekali?my na ciebie... ale do g?owy mi nie przysz?o, ?e to b?dzie m?oda dziewczyna.
-Jestem porucznik Wanda - powiedzia?a Krysia.
-Ju? porucznik! Kiedy przyjecha?a?? Dzisiaj, poci?giem... „Bartek" powinien ci da? obstaw?... Nie da?? Nie wiedzia?a, co odpowiedzie?.
- By?o dw?ch ch?opak?w - rzek?a wreszcie - i pojechali z powrotem.
- A ty znasz przynajmniej Warszaw?? To dla ciebie musia? by? szok: zobaczy? Polsk? pod okupacj?... Ale pogadamy p??niej...
By? bardzo ruchliwy i ci?gle m?wi?. Zamkn?? drzwi poczekalni... „ju? nikogo dzisiaj" i wprowadzi? j? do s?siedniego pokoju, kt?ry by? jednocze?nie sto?owym i salonem. Nad star? kanap? wisia? portret kobiety, kt?ra kiedy? musia?a by? bardzo ?adna. Du?e ciemne oczy, niemal ?ywe, wydawa?y si? smutne i zm?czone. - To moja ?ona - powiedzia? cicho. - Par? miesi?cy przed ?mierci?. Mo?e lepiej... - I natychmiast zacz?? si? krz?ta?, posadzi? Krysi? na krze?le, z kredensu wyci?ga? kieliszki, talerze, butelk?, pobieg? do kuchni, o?wiadczaj?c, ?e on sam, ?e ?adnej pomocy... Przyni?s? jajecznic?, kie?bas?, ?wie?e wiejskie mas?o.
- Pacjenci - o?wiadczy? rozlewaj?c w?dk? i z przyjemno?ci? przygl?da? si?, jak jad?a. A ona jad?a, cho? wcale nie by?a g?odna, ci?gle tylko my?l?c, czy zachowuje si? w?a?ciwie i czy to mo?liwe, ?eby ten cz?owiek...
- Musisz mi opowiedzie?, jak tam jest, jak nasze wojsko, ale to potem. Nie gniewaj si?, jestem ciekawy, wszyscy jeste?my cholernie ciekawi i czekamy. Czy mo?esz sobie wyobrazi?, jak bardzo niecierpliwe jest ju? nasze czekanie... Ka?dy robi, co mo?e, ?eby przyspieszy?...
Ty my?lisz pewno, ?e ja troch? wbrew zasadom konspiracji. Masz racj?. Czasem mnie ?miesz? te has?a, te kryptonimy... Nie mog? ze ?mierteln? powag?... Nie, ?ebym si? nie ba?. Wszyscy si? boj?, dziecko, ale ja zawsze mia?em szcz??cie... Widzisz, m?j ojciec siedzia? przed wojn?, a ja ko?czy?em medycyn? i ju? konspiro-wa?em. Tak... Taka by?a we mnie pewno??, ?e trzeba przebudowa? ?wiat. Przypomnia?a sobie styl Wandy.
- To mi?e - rzek?a - ?e mnie... doktorze - i zawaha?a si? - przyjmujesz tak ciep?o. Chcia?abym jednak przej?? do rzeczy.
- W porz?dku, poruczniku — u?miechn?? si?. — Dokument dla ciebie b?dzie przygotowany w ci?gu jutrzejszego dnia. S?dzili?my, ?e to b?dzie m??czyzna, i stworzyli?my ju? legend?: m?j kuzyn, volksdeutsch z Krakowa. B?dzie kuzynka. Na czwartym pi?trze jest pokoik, kt?ry zajmowa?a moja pacjentka. Ona sp?dzi sporo czasu w szpitalu... je?li w og?le wr?ci. Zostawi?a mi klucze. Tak b?dzie najbezpieczniej...
- Najbezpieczniej - powt?rzy?a machinalnie. — A kontakt?
-Wiem. Czy poinformowano ci??...
- Poinformowano mnie o wszystkim, co powinnam wiedzie? - o?wiadczy?a sucho.
- Nie znam cz?owieka - powiedzia? - kt?ry powinien si? do ciebie zg?osi?. Zawiadomi?, ?e jeste?. Has?o i miejsce ci podam. - On te? umia? by? ?cis?y i rzeczowy.
- Mam powa?ne zadanie do wykonania i musz? je wykona?.
Nie zapyta?, jakie. Wydawa?o si? Krystynie, ?e ogl?da j? jak jaki? szczeg?lny okaz.
- To by? dla ciebie szok? - powt?rzy?.
- Warszawa?
- Tak. Jeste? ch?odna i opanowana.
- Nie g?askano mnie - mrukn??a. Stara?a si? ci?gle na?ladowa? Wand?. - Wi?zienie, ob?z, potem wojsko. Siedzia?am przez pomy?k?.
- Pomy?k?! - powt?rzy?. - Oczywi?cie, ?e przez pomy?k?. S?dz?, ?e wykonasz swoje zadanie.
Us?yszeli dzwonek. Dwa razy, przerwa i trzeci, urywany. Doktor podszed? do okna i zdj?? z parapetu du?y porcelanowy wazon. Dopiero teraz zauwa?y?a, ?e tam sta?.
- Posied? tutaj... To go??, na kt?rego czekam. Przyjm? go w gabinecie.
Ogarn?? j? ostry niepok?j. A mo?e to Ludwik - „Aptekarz"? Nie przemy?leli jednak takiej mo?liwo?ci. Zbli?y?a si? cicho do drzwi; klucza nie by?o w zamku, mog?a widzie?. Nie, to nie by? Ludwik; m?ody m??czyzna o bujnej czuprynie. Poci?g?a, sympatyczna twarz, mify g?os. Widzia?a, jak doktor z aparatu do mierzenia ci?nienia wyjmuje jakie? karteluszki.
- S? nowe zlecenia - us?ysza?a g?os m??czyzny. - Przeka? je. Centrala pyta, czy zg?osi? si? ??cznik.
- Tak - rzek? doktor z pewnym wahaniem - zg?osi?a si? ??czniczka.
Wydawa?o si? Krystynie, ?e m?ody m??czyzna si? zdziwi?. Ona te?; przecie? centrala wiedzia?a, ?e to jest kobieta. Dlaczego nie zapytano po prostu o Wand??
- Przeka?? „Aptekarzowi" - rzek? m??czyzna.
- Sam to zrobi? - powiedzia? doktor. - Ty powiniene? jak najrzadziej bywa? w aptece.
- W porz?dku - roze?mia? si? m?ody m??czyzna. - A ?adna chocia??
- Tak - powiedzia? doktor. - ?adna.
Odskoczy?a od drzwi. Co zrobi?aby Wanda? W?a?ciwie powinna mie? bro?; musi za??da?, Janek powinien jej dostarczy?.
- Kto to by?? - zapyta?a, gdy doktor wszed? do pokoju. Mo?e nie powinna pyta?.
Waha? si?. - Radiotelegrafista - rzek? wreszcie. - Bardzo dzielny ch?opak. Czasem my?l? - mrukn?? - ?e nie nadaj? si? do tej roboty.
- Tacy, kt?rzy si? nie nadaj? - rzek?a - bywaj? czasem najlepsi.

6

Major von Gerollis da? sygna?. Od kogo si? dowiedzia?, ?e ??czniczka ju? si? zg?osi?a? Kloss sta? przy oknie mieszkania Abwehry na Wilczej i obserwowa? ulic?. Lipowsky poszed? do „Aptekarza" i powinien nied?ugo wr?ci?; telefon milcza?. By? mu teraz niezb?dnie potrzebny kontakt z Krystyn?. Szmidt dostarczy? ju? papiery, kt?re wykona? z w?a?ciw? sobie pomys?owo?ci? i star? metalow? skrzynk? wygl?daj?c? istotnie tak, jakby sporo czasu le?a?a w ziemi. Par? raport?w, par? pism, kt?re niewiele znaczy?y i wykaz sum pobieranych przez aeent?w w Niemczech. Poda? nazwiska kilku oficer?w gestapo i Abwehry; w?r?d nich genera?a von Rundta, kt?ry ws?awi? si? rozstrzelaniem polskich je?c?w pod Kockiem. Genera? Rundt b?dzie mia? sporo k?opot?w; by? teraz na froncie wschodnim, jego dywizj? solidnie przetrzepano. Pomy?la?, ?e by?oby nie?le, gdyby Krysia powiedzia?a Lipowsky'emu, ?e b?dzie pr?bowa?a nawi?za? z nim kontakt. A mo?e to ju? zbyt wiele grzyb?w w barszczu?
Skrzynk? zakopa? nad ranem nie opodal samotnie stoj?cej willi w Weso?ej. Wiedzia?, ?e by?o to niegdy? jedno z mieszka? utrzymywanych przez dw?jk?. Zm?czy?a go ta wyprawa. Nie przestawa? dr?czy? l?k, czy Gerollis kaza? go jednak ?ledzi?. Czy uczyni?by to na jego miejscu? Czy istnia?y jakiekolwiek przes?anki, by podejrzewa? Klossa? Do Weso?ej pojecha? poci?giem, noc sp?dzi? w lesie i dopiero rano wr?ci? do siebie i za?o?y? mundur. Zatelefonowa? natychmiast do majora. Okaza?o si?, ?e nie by?o powod?w do obaw; von Gerollis nie poszukiwa? go w nocy. Zadzwoni? na Wilcz? dopiero po paru godzinach. - Ruszamy - powiedzia?.
Lipowsky si? nie zjawia?. Na ulicy nie dostrzeg? niczego podejrzanego. Z zak?adu fryzyjerskiego naprzeciwko wychodzi? m?ody cz?owiek o bujnej czuprynie. Klossowi wyda?o si?, ?e widzia? ju? kiedy? t? twarz.
Zadzwoniono do drzwi. Na progu sta? von Gerollis po cywilnemu. Denerwuje si?, pomy?la? Kloss. Je?li denerwuje si?, to „Aptekarz"...
- Nie ma go jeszcze? - zapyta? major.
- Czekam — zameldowa? Kloss.
Gerollis usiad? ci??ko na krze?le. - To decyduj?ca chwila, oberleutnant - rzek?. - Odniesiemy wielki sukces. Ju? odnie?li?my. Zlecenia, kt?re ich centrala przekazuje dla J-23, wskazuj? na kierunek letniego natarcia bolszewik?w. To bardzo wa?ne. Oberkommando zosta?o poinformowane.
Twarz Klossa by?a nieruchoma.
- Ciesz? si?, panie majorze.
- Jest w tym tak?e pa?ski udzia?, Kloss - rzek? von Gerollis. Ile kosztuje dezinformowanie wroga, my?la? tymczasem Kloss. Ile nas mo?e jeszcze kosztowa??
- Zawsze doceniam przeciwnika - ci?gn?? major. - Czy s?dzi pan, ?e Lipowsky si? nie potknie?
-Jest dobry - rzek? Kloss.
- Jedno mnie dziwi - major by? ci?gle niespokojny. Nawet zapali? cygaro. - Nie ma pan kawy, Kloss?
- Znajdzie si? fili?anka.
- ?wietnie. Ot?? jedno mnie dziwi: zadania, kt?re daje ich centrala swemu agentowi J-23, wydaj? si? przekracza? mo?liwo?ci Toczka. Ten Toczek musia? mie?... kontakty z cz?owiekiem, kt?ry... s?u?y w Wehrmachcie. I to w formacjach sztabowych. Albo te? istnieje jeszcze jeden agent, o kt?rym nie wiemy... Dlatego boj? si? o Lipow-sky'ego.
- Mnie te? by to dziwi?o - rzek? Kloss. - Ale nie mam do?? danych, by rozwa?a? ten problem. Jak g??boko penetrujemy ich siatk??
- Mam jednego agenta - rzek? von Gerollis. By? bardziej ni? kiedykolwiek sk?onny do szczero?ci. - Ale tam te? dzia?aj? fachowcy... Wi?c m?j...
W tej chwili zadzwoniono do drzwi. Major zerwa? si? z krzes?a. Na progu sta? von Lipowsky!
- Melduj! - zawo?a? Gerollis.
- Wszystko w porz?dku, panie majorze - rzek? Lipowsky. - Napisa?em na recepcie, kt?r? mu poda?em, ?e moja ??czniczka jest chora. Powiedzia?em has?o. W aptece nikogo nie by?o, potem wesz?a jaka? stara kobieta. Poszed? na zaplecze i wr?ci? z paczuszk?, kt?r? wsadzi?em do kieszeni.
- Dok?adniej! - mrukn?? major. - Jak si? zachowa??
- Powiedzia?em has?o, a on sta? przez chwil?, jakby by? bardzo zdziwiony. Potem wymamrota? odzew.
-Tylko odzew, czy jeszcze co? powiedzia??
- Powiedzia?: „Mi?o mi ci? pozna?, cho?..." I wtedy wesz?a ta stara kobieta.
- Daj paczuszk?.
Obaj z Klossem pochylili si? nad ni?. Zawiera?a proszki w opakowaniach z ?aci?skim napisem. Rozrywali je kolejno i wreszcie w jednym z nich znale?li karteczki. Lipowsky t?umaczy? tekst na niemiecki.
- To s? ju? znane mi polecenia ich centrali — mrukn?? von Gerollis. - Wi?c istotnie Toczek mia? je wykona?. Zajmiemy si? nim potem.
Kloss poczu?, ?e z trudem panuje nad sob?. Ten cz?owiek z Arbeitsamtu mia? p?aci? za niego.
Na oddzielnym karteluszku by?a informacja: - Kontakt z ?. Targowa 11. Czwarte pi?tro... 12.4-6. Has?o: „Pozdrowienia od Ludwika...".
- Znakomicie - rzek? Gerollis. - Znakomicie. - Natychmiast jednak spochmurnia?. - Dlaczego si? zdziwi??
S?dzi?, ?e J-23 wygl?da inaczej? Nie zapyta? o ??czniczk?. Kloss, potrzebna nam ta ??czniczka! U nich te? obowi?zuje blokada informacji... ale s? bardziej gadatliwi. Bardziej gadatliwi, ni? my.

7

Wysiad?a z tramwaju na Krakowskim Przedmie?ciu. Postanowi?a ich zgubi? na Star?wce; wiedzia?a: najpierw rozpozna?, potem zgubi?. Rozpozna?a wcze?niej: jednego spotka?a dwukrotnie na klatce schodowej, gdy schodzi?a do sklepiku na dole, drugi - wysoki blondyn, poszed? za ni? do przystanku i wsiad? do tego samego tramwaju. Nie spodziewali si? zapewne, ?e mo?e wiedzie?, ?e b?dzie ?ledzona. Posz?a powoli szerokim Krakowskim i skr?ci?a na Podwale; rozwa?a?a pierwsz? rozmow? z rzekomym J-23, rozpatrywa?a ka?dy szczeg??. Czy gdyby nie wiedzia?a, rozpozna?aby w nim niemieckiego agenta? Nie by?a tego pewna. Gra? dobrze. Postawny m??czyzna o powa?nej twarzy. Zapuka? punktualnie o czwartej, stan?? na progu i powiedzia? has?o. Wprowadzi?a go do wn?trza, do ma?ego pokoju pe?nego kobiecych drobiazg?w, wyszywanych makatek i szmacianych pajac?w. Nie zadawa? pyta?, rozejrza? si? tylko po mieszkaniu.
- Zazdroszcz? ci - powiedzia? - ?e tam wr?cisz. Ja ju? wytrzymuj? z trudem.
— Ka?de z nas ma inne zadanie — powiedzia?a sucho. Nieco j? jednak bawi?a ta gra. My?lisz, ?e mnie nabierasz, powtarza?a sobie, a to ja panuj? nad sytuacj?. Czy naprawd? panowa?a? Siedzieli przy stole, nalewa?a herbat?, a wtedy on wyci?gn?? z kieszeni p?ask? butelk? koniaku.
-Wypijesz?
Waha?a si?. - Masz niemiecki?
— Przecie? musz? u nich pracowa?. Chyba nauczy?a? si? tam pi??
A nauczy?am si? - mrukn??a. Wypili. Stara? si? by? mi?y. Pyta?, czy ma pieni?dze, przyni?s? kartki ?ywno?ciowe... Zaleca? ostro?no?? i je?li zechce nawi?za? ??czno?? z kim?, o kim on nie wie, bo przecie? nie musi wiedzie? wszystkiego, d?ugo obserwowa? miejsce, gdzie chce si? uda?.
- Wiem wszystko, co powinnam wiedzie? - powt?rzy?a s?owa Wandy.
Nie pyta? o zadanie, jakie otrzyma?a, wi?c, wykonuj?c polecenie Klossa, powiedzia?a mu sama, sucho i oszcz?dnie. - Te papiery - o?wiadczy?a - jaka? cz??? papier?w dw?jki, znajduj? si? w miejscu, kt?re znam. Nie mog? w ?adnym wypadku wpa?? w r?ce Niemc?w. Mam tak?e polecenie, je?li to b?dzie mo?liwe, nawi?za? kontakt z genera?em von Rundtem.
- Bardzo trudne - mrukn??. Nie okaza? zdziwienia. Czy Janek, my?la?a, nie zachowa?by si? tak samo? Zapyta? tylko, kiedy chce uda? si? w to miejsce... Da? jej numer swego telefonu w Arbeitsamcie. - To nie jest na pods?uchu - powiedzia?. - Mo?esz zadzwoni? zachowuj?c si? jak moja dziewczyna i powiedzie?, kiedy mam przyj??.
Dopiero, gdy odchodzi?a, szepn??: - Naprawd? chcia?bym, ?eby? by?a moj? dziewczyn?. - Nie wybuchn??a ?miechem. Po prostu uda?a, ?e nie s?yszy.
Sta?a w uchylonych drzwiach, gdy odchodzi?. Zatrzyma? si? na drugim pi?trze, przed drzwiami doktora. By?a pewna, ?e tam si? zatrzyma?.
Wszystko to chcia?a opowiedzie? teraz Klossowi. Sz?a Podwalem i wiedzia?a, ?e za ni? id?. Blondyn po drugiej stronie ulicy. Skr?ci?a w W?ski Dunaj. Zna?a wszystkie przej?ciowe bramy na Piwnej i Nowomiejskiej. Tu, w zau?kach i podw?rzach, by?a jak u siebie w domu, a oni nie mogli przecie? zachowywa? si? zbyt ostentacyjnie. Z Szerokiego Dunaju na du?e, zadrzewione podw?rze, st?d na Nowomiejsk? i niemal biegiem do ko?cio?a na Piwnej. Czy ksi?dz Marian wypu?ci j? przez zakrysti?? By? w ko?ciele, siedzia? sam w konfesjonale. O nic nie zapyta?, nie okaza? zdziwienia. Po chwili by?a ju? na Jezuickiej. Rozejrza?a si?; ani blondyna, ani wysokiego bruneta nie by?o w pobli?u. Mo?e to zbyt ?atwe -pomy?la?a.
Kloss otrzyma? najpierw meldunek agenta: zgubili?my j? na Starym Mie?cie. Prawdopodobnie jest w kamienicy na Piwnej, obserwujemy. Zruga? go straszliwie, u?ywaj?c najdotkliwszych niemieckich przekle?stw. Nie odchodzi? od telefonu. I us?ysza? wreszcie g?os Krysi: - Czy to kawiarnia Pomianowskiego? Omy?ka - mrukn??.
Zbli?a? si? wiecz?r. A je?li kamienica na Ho?ej jest obserwowana? Nie, to nieprawdopodobne, my?la?. Wszed? do bramy. Sta?a ju? na progu, gdy wbiega? po schodach.
-Jeste?! - powiedzia?a z ulg?.
Otoczy? j? ramieniem. - Mamy bardzo ma?o czasu -powiedzia? - i bardzo du?o do zrobienia.

8

Z porucznik Wand? spotka? si? na Sniadeckich. - Mam kontakt z ch?opcem od „Bartka" - referowa?a. Centrala wyra?a podzi?kowanie za akcj? dezinforma-cyjn?. Ja mog? odlecie? za cztery dni.
-To znaczy: zadanie wykonane?
- Tak. Profesor Borecki wyrazi? zgod?. Znalaz?am go tam, gdzie s?dzi?am, ?e go znajd?. Pojedziemy ci??ar?wk? od „Bartka". On ma dobre papiery.
- Pojedziecie wszyscy — rzek? Kloss.
-Jak to: wszyscy?
- Zdecydowa?em, ?e zadanie dezinformacyjne zosta?o wykonane. Nie uda si? d?u?ej oszukiwa? von Gerollisa.
- Centrala... - zacz??a.
-Ja znam sytuacj?, a nie oni -powiedzia? twardo.
- Wiesz, kto jest zdrajc??
Kloss milcza? chwil?. - Osi?gn?li?my bardzo du?o - mrukn??. Wyci?gn?? z kieszeni niemieck? gazet? i wskaza? notatk? na pierwszej stronie. Przeczyta?a: „Genera? von Rundt zgin?? na posterunku w walce z bolszewizmem".
- To znaczy: uwierzyli?
- Uwierzyli we wszystko, cho? wydaje si?, ?e von Ge-rollis zaczyna mie? w?tpliwo?ci. Lipowsky pojecha? z Krysi? do Weso?ej i znale?li t? skrzynk?. Oczywi?cie ochraniali ich agenci Abwehry, moi agenci — u?miechn?? si? - i by? to niejako podw?jny teatr. Krysia d?ugo biedzi?a si? nad planem, kt?ry kaza?em jej narysowa?, kopali trzykrotnie zanim trafili na skrzynk?. Gdy wracali z Weso?ej, wpadli na ob?aw? na Dworcu Wschodnim. Agent Abwehry musia? poleci? dow?dcy ?andarmerii, ?eby ich przepu?cili, a Krysia udawa?a, ?e nic nie zauwa?y?a.
- Co si? sta?o z dokumentami?
- S? u Krysi. Zostawi?a Lipowsky'ego samego w pokoju, ?eby mia? czas je sfotografowa?. Fotografie znalaz?y si? natychmiast na biurku Gerollisa. I widzisz rezultat.
-Wi?c dlaczego...
- Nie chc? kontynuowa? gry? Bo nie mo?emy traci? ludzi - powiedzia? ostro. - Bo je?li tego nie zrobi?, uczyni to Gerollis. Bo wystarczy, ?e zam?czyli Toczka.
- Nic nie powiedzia??
- Nic — mrukn?? Kloss. — Ani s?owa.
Zapad?o milczenie.
- Wi?c kto jest zdrajc?? - powt?rzy?a pytanie Wanda. Kloss jakby nie us?ysza?.
- Pos?uchaj uwa?nie: ci??ar?wka powinna si? znale?? na Targowej dok?adnie o godzinie, kt?r? wyznacz?. Boreckiego powinna? umie?ci? tutaj i nie wychodzi? z domu. Zatelefonuj? i podam ci tylko godzin?.
-Jak chcesz przerwa? akcj??
- Mam pewien plan - rzek?. -Jest to plan bardzo ryzykowny, ale opiera si? na jednej przes?ance: na znajomo?ci psychiki starego lisa Abwehry.

9

Czy istnia?o inne rozwi?zanie? Ka?dy szczeg?? by? wa?ny, a o powodzeniu decydowa?a precyzja wykonania. Nie wszystko jednak udaje si? przewidzie? nawet w najdoskonalej zaplanowanej akcji. Rano Krysia, nie staraj?c si? nawet o zgubienie swojej asysty, pojecha?a do „Aptekarza". Kloss, urz?duj?c na Wilczej, otrzyma? natychmiast meldunek od swoich agent?w. W tych decyduj?cych godzinach udawa?o mu si? zachowa? ch?odny spok?j. Agenci nie mogli jednak zna? tre?ci notatki, kt?r? Krysia umie?ci?a na recepcie wr?czonej „Aptekarzowi". Wyobra?a? sobie zdziwienie „Aptekarza". Czy domy?la? si?, ?e by? ?ledzony? Czy domy?la? si?, ?e by? podejrzewany? O czwartej po po?udniu Krysia mia?a si? spotka? u siebie z Lipowskym, trzy godziny wcze?niej, o pierwszej, po zmyleniu agent?w, powinna by? na Ho?ej. Czy to si? jej uda?
Nie pr?bowa?a ju? zgubi? ich na Star?wce. Pojecha?a na Kercelak i w?r?d stragan?w, w t?umie kupuj?cych, s?dzi?a, ?e ma najwi?ksz? szans?. By?a tam przekupka, pani Marta, kt?r? zna?a od lat. Ukryta za jej straganem obserwowa?a gor?czkowe poszukiwania agent?w. Pani Marta da?a jej inn? sukienk?, Krysia wci?gn??a na g?ow? beret i gdy znalaz?a si? na ulicy, wzi??a riksz?. By?a ju? przekonana, ?e zgubi?a prze?ladowc?w.
Nie zauwa?y?a, gdy wchodzi?a do bramy na Ho?ej, m??czyzny o g?stej bujnej czuprynie, kt?rego raz ju? widzia?a przez dziurk? od klucza w gabinecie doktora.
„Aptekarz" przyszed? dziesi?? minut p??niej. Z notatki Krysi wiedzia?, ?e jest ?ledzony i wiedzia? tak?e, jak zgubi? prze?ladowc?w. Mia? ogromne do?wiadczenie. Nie wszystko rozumia?, ale w?a?ciwie nie by? zaskoczony. Nie omyli?a go intuicja. Cz?owiek, kt?ry zg?osi? si? do niego jako J-23, by? podstawiony. W siatce dzia?a? zdrajca. I on, „Aptekarz", pojmowa?, ?e by? podejrzewany, cho? wszystko buntowa?o si? w nim na my?l, ?e Krysia mog?a uwierzy? w jego win?, i przeklina? siebie samego, ?e wcze?niej nie rozpozna? niemieckiego agenta. Powinien - po ?mierci radiotelegrafisty. Po znikni?ciu Toczka. „Nie ma przypadk?w" - powtarza? sobie. - „Nie ma przypadk?w. Zlikwidowali radiotelegrafist?, ?eby..." Zbli?a? si? do bramy na Ho?ej i zobaczy? go stoj?cego przy wystawie sklepiku z torebkami. Sta? swobodnie, pal?c papierosa, jak m?ody cz?owiek czekaj?cy na dziewczyn?. Przyg?adzi? bujn? czupryn?. „Aptekarz" zrozumia?: Krysia go nie zauwa?y?a, pomy?la?, Krysia go nie zna. Podszed? i radiotelegrafista go zobaczy?.
- Nie powinni?my tutaj... - zacz??. „Aptekarz" mia? bro? w kieszeni letniego p?aszcza; dotkn?? jego plec?w luf?. - Nie pr?buj kawa??w - powiedzia?. - Wchodzisz ze mn? do bramy.
Radiotelegrafista rozejrza? si?, ulica by?a pusta. - Zwariowa?e? ! - szepn?? i ruszy? pos?usznie przed „Aptekarzem".
Krysia sta?a w uchylonych drzwiach.
-Wchod?! — mrukn?? „Aptekarz". Wyj?? bro? z kieszeni p?aszcza. Krysia, zaskoczona i nierozumiej?ca, zatrzasn??a drzwi.
- Siadaj i r?ce na st??!
- Czy wy?cie oszaleli? - szepn?? ch?opak. - Czy wy?cie naprawd? oszaleli?
W tej chwili rozleg?o si? pukanie. Krysia skoczy?a do drzwi a radiotelegrafista pchn?? z ca?ej si?y st?? i run?? na „Aptekarza". Bro? potoczy?a si? po pod?odze, ale m??czyzna o bujnej czuprynie nie zdo?a? jej dosi?gn??. W drzwiach sta? Kloss. Wystrzeli? dwukrotnie; pistolet z t?umikiem dzia?a? niemal bezg?o?nie. Radiotelegrafista skurczy? si? i opad? na pod?og?.
- I co teraz? - zapyta? „Aptekarz". - Ty jeste? J-23, tak?
- Tak - mrukn?? Kloss i szybkimi ruchami przeszuka? kieszenie m??czyzny. Znalaz? legitymacj? Abwehry.
- Wiedzia?em - rzek?. - Rozwi?zania s? zwykle najprostsze. Ten cz?owiek dzia?a? jako ich agent od wielu lat.
- I co teraz? - powt?rzy? „Aptekarz".
- Teraz - powiedzia? Kloss - mamy bardzo ma?o czasu.
- Zadzwonisz do Wandy - poleci? Krysi i powiesz: „Godzina si?dma". Wracasz do siebie i czekasz na Lipowsky'ego. - Wr?czy? jej kartk?. Tekst pisany by? drobniutkimi literkami. - Lipowsky musi to u ciebie znale??. Zostaw go samego w pokoju, po??? kartk? w otwartej torebce...
-Uwierzy?
- Musi. Godzin? po wyj?ciu Lipowsky'ego odwo?uj? agent?w.
- Co jest w tym tek?cie? - zapyta? „Aptekarz".
Kloss nic nie odpowiedzia?.

10

Wszed? do gabinetu majora. Von Gerollis siedzia? przy biurku i pali? cygaro. Wydawa? si? zadowolony. Czy b?d? umia? zagra? zdenerwowanego i przera?onego, my?la? Kloss. Zagra?. Major spojrza? na niego, od?o?y? cygaro i zapyta?: - Co si? sta?o, oberleutnant?
- Byli?my dezinformowani — powiedzia? Kloss. — To nie my! To wr?g prowadzi? akcj? dezinformacyjn?! Major zerwa? si? z krzes?a. Rzuci? cygaro.
- Co pan powiedzia??
- To niestety prawda! Oto co znalaz? Lipowsky u rzekomego wys?annika ich centrali. I przet?umaczy?: „Centrala dzi?kuje za skuteczn? akcj? dezinformacyjn?. Rezultaty bardzo dobre. Von Rundt zlikwidowany przez gestapo. Wr?g wprowadzony w b??d. Podzi?kowania dla Teodora i Krystyny".
- Kim jest Teodor? - szepn?? major.
- Pa?ski agent u nich. Pracowa? w rzeczywisto?ci dla bolszewik?w.
- Radiotelegrafista - mrukn?? Gerollis. - A Krystyna?
- Rzekomy wys?annik centrali. Stwierdzi?em jej to?samo??. U niej spotyka?a si? z Teodorem. - Patrzy? na von Gerollisa - Czy zachowa si? tak, jak przypuszcza?, czy dobrze zagra??
Von Gerollis spacerowa? po pokoju. Szybkim, nerwowym krokiem.
- S?uchaj, Kloss - rzek? wreszcie zwracaj?c si? do niego „ty" - to dla nas kwestia ?ycia i ?mierci. Rozumiesz? Je?li przyznamy si?, ?e nasze informacje by?y fa?szywe, ?e Rundt by? niewinny, mo?emy po?egna? si? z ?yciem. Ja — doda? — otrzyma?em nominacj? na podpu?kownika. - Usiad? przy biurku i ukry? twarz w d?oniach; trwa? tak d?ugo. Podni?s? wreszcie g?ow?. -Jeste?my odt?d - powiedzia? - zwi?zani ze sob?. Wiesz, co trzeba zrobi??
Kloss milcza?.
- Wiesz - rzek? von Gerollis. - I ty to musisz zrobi?. Z dwoma lud?mi, kt?rych potem... wy?lemy na front. Zlikwidowa? wszystkich! Wszystkich! - krzykn??. - Lipowsky'ego tak?e. Nie mo?e zosta? nikt, kto wie! I ?adnych ?lad?w.
Kloss patrzy? na Gerollisa. Ten cz?owiek, my?la?, ju? mu si? nie wymknie. Spojrza? na zegarek i podszed? do telefonu.
- Odwo?uj? agent?w - rzek?.
- S?usznie - mrukn?? Gerol?is. - "Zacznij od Lipowsky'ego. On wie najwi?cej.
Dok?adnie o godzinie dziewi?tnastej do ci??ar?wki, kt?ra zatrzyma?a si? na Targowej, wsiad?o par? os?b.
Wszyscy mieli dobre papiery niemieckiego przedsi?biorstwa.
O godzinie dwudziestej zgin?? agent Abwehry Lipowsky. Cz?owiek, kt?ry go zastrzeli? na polecenie Klossa, by? sprawnym wykonawc?. Nie wiedzia?, ?e ju? nast?pnego dnia znajdzie si? na froncie wschodnim.
P??nym wieczorem Kloss szed? pustymi ulicami Warszawy. Tak musimy walczy?, my?la?. Podst?pem na podst?p, ?mierci? za ?mier?. A potem mo?e si? uda zapomnie?.

OSTATNIA SZANSA

1

Wiedzia?, ?e przyje?d?aj? do Warszawy rannym po ci?giem berli?skim. Na dworcu by? spory ruch; ludzie ob?adowani workami i walizami przemykali si? chy?kiem ku wyj?ciu, niemieccy ?o?nierze okupowali perony, tarasowali przej?cia, dopytuj?c si? o poci?gi na wsch?d i na zach?d. Zszed? na peron w momencie, gdy g?os z megafonu og?asza?: Achtung, Achtung, der Schnellzug Berlin - Warschau... Zobaczy? grup? oficer?w z pewno?ci? czekaj?cych w?a?nie na nich. Jeden pu?kownik, dw?ch funkcjonariuszy w mundurach SD i oczywi?cie kapitan Ruppert, na kt?rego obecno?? liczy? najbardziej, chocia? do ostatniej chwili nie by? pewny otrzymanych informacji. Ruppert dostrzeg? go natychmiast. Zgrabny, doskonale ubrany, podszed? podnosz?c niedbale r?k? do g?ry, co przy pewnej tolerancji mo?na by uzna? za hitlerowskie pozdrowienie.
-Jak si? masz, Hans - powiedzia? - co tu robisz?
-Jad? do Radomia - odpar? Kloss. -Mam jeszcze troch? czasu.
-I postanowi?e? zobaczy? wielk? nadziej? naszej Rzeszy, cudotw?rc?, cz?owieka, kt?ry zniszczy wroga szybciej ni? dywizje Rommla?
- Von Henninga? - zapyta? Kloss. - Nie wiedzia?em nawet, ?e dzisiaj przyje?d?a.
- Nie wiedzia?e?? - roze?mia? si? Ruppert. - A przyje?d?a, przyje?d?a i to nawet z c?reczk?. Podobno potworna brzydula.
Poci?g wtacza? si? na peron. D?ugi szereg wagon?w z chrz?stem stawa? w hali. T?um powoli wp?ywa? na schody. Wreszcie, gdy zrobi?o si? ju? niemal pusto, w drzwiach jednego z wagon?w stan?? wysoki m??czyzna w szarym p?aszczu i kapeluszu z du?ym rondem. Obok niego m?oda dziewczyna w okularach nios?a torb? podr??n?. Czekaj?cy oficerowie ruszyli ku nim natychmiast i otoczyli ich zwart? gromad?. Kloss widzia? dok?adnie twarz von Henninga; chcia? zapami?ta? wszystkie szczeg??y tej twarzy; przymkn?? oczy, ?eby utrwali? w pami?ci rysy i m?c opisa? tego cz?owieka z dok?adno?ci? wi?ksz?, ni? uczyni?by to jakikolwiek urz?dnik policyjny. Wi?c tak wygl?da profesor von Henning, nadzieja Trzeciej Rzeszy! B?dzie strze?ony w Warszawie r?wnie dobrze, jak gubernator Frank na Wawelu. Nie opuszcz? go ani na chwil? pieski z SD, nie zejdzie z posterunku wartownik pilnuj?cy jego pracowni. Do?wiadczenia, kt?re zamierza przeprowadzi?, odb?d? si? pod ochron? specjalnych batalion?w SS. A jednak on, Hans Kloss, musi zdoby? plany von Henninga, musi je mie?, cho?by nawet...
Zawsze zreszt? by?o tak samo i zawsze stawia?o si? w?asne ?ycie, gdy gra sz?a o warto?ci donio?lejsze... Kloss spojrza? jeszcze na c?rk? von Henninga, niewysok? dziewczyn? w okularach, kt?ra mo?e jednak nie by?a a? tak brzydka, jak twierdzi? przed chwil? Ruppert. A kapitan sta? w?a?nie znowu obok niego.
- Przyjrza?e? si?, Hans? - zapyta?.
- Przyjrza?em si? - powiedzia? powa?nie Kloss. - Nie mia?e? racji, dziewczyna jest ca?kiem niez?a.
- Benita von Henning? - Ruppert wybuchn?? ?miechem. - Naprawd? tak my?lisz, Hans? Je?li zechcesz, poznasz j? u mojej Ilzy.
- Czemu nie, Ruppert - odpar?. W?a?ciwie osi?gn?? ju?, co zamierza?. Zobaczy? Henninga i jednocze?nie uzyska? potwierdzenie informacji, ?e Ruppert b?dzie przy nim. Bardzo to wa?na informacja, mo?e nawet klucz do ca?ej sprawy. Czy Ruppert si? za?amie? Nigdy nie wiadomo, do czego jest zdolny cz?owiek w niemieckim mundurze. Ale Ruppert ma sporo do stracenia. Mo?liwo?ci kariery, pieni?dze ojca i wreszcie t? Ilz?, c?rk? genera?a von Brocha. Kloss widzia? j? parokrotnie. Wysoka, dobrze zbudowana dziewczyna, chyba jedna z tych, kt?re uwierzy?y w swoje niemieckie pos?annictwo. A mo?e to tylko z?udzenie? Nie?atwo ustali?, co decyduje naprawd? o ludzkich postawach i gestach. Spojrza? na zegarek. Musi jednak pojecha? do Radomia, a o wyniku akcji „Ruppert" dowie si? dopiero nast?pnego dnia. Peron by? ju? pusty. Kloss ruszy? powoli ku schodom i szed? na g?r?, staraj?c si? patrze? tylko przed siebie, gdy mijali go ludzie z tobo?ami i walizami, n?dznie ubrani i zabiedzeni, a przecie? nie ukrywaj?cy nienawi?ci, niezdolni do ukrycia nienawi?ci na widok tego zgrabnego oficera niemieckiego w dobrze skrojonym mundurze, kt?ry najwidoczniej czu? si? w tym mie?cie jak u siebie w domu.

2

Wieczorem tego dnia, gdy Kloss jad? kolacj? z kierownikiem Abwehrstelle Radom, pewien starszy, bardzo elegancki m??czyzna wszed? do kamienicy przy Mokotowskiej, niedaleko skrzy?owania z Wilcz?. By?a to jedna z tych zbudowanych tu? przed wojn? kamienic, porz?dnie utrzymanych, o szerokich, wyk?adanych kieleckim marmurem klatkach schodowych i du?ych, jasnych mieszkaniach. Mosi??ne tabliczki z nazwiskami na drzwiach znamionowa?y zamo?no?? i solidno?? finansow? mieszka?c?w - tylko ludzie bez k?opot?w pieni??nych mogli mieszka? w takim domu, w kt?rym czynsz przewy?sza? dobr? pensj? urz?dnicz?.
Starszy pan zadzwoni? dwa razy do mieszkania na drugim pi?trze. Czeka? chwil?, zanim na progu pojawi?a si? niem?oda niewiasta w wieczorowej sukni. Pochyli? si? nad jej d?oni?, poca?unek trwa? nieco zbyt d?ugo, ?wiadczy? o poufa?o?ci, nie pozbawionej jednak szacunku. Weszli do banalnie urz?dzonego pokoju. Jedynym sprz?tem nie pasuj?cym do mieszcza?skiego, nieco prze?adowanego wn?trza, by? sporych rozmiar?w barek, zastawiony kieliszkami i butelkami. Dwie panie, r?wnie? w wieczorowych sukniach, i m??czyzna w staro?wieckim ?akiecie nie zwr?cili na nich uwagi. Gospodyni otworzy?a drzwi szafy z lustrem, zajmuj?cej spor? cz??? ?ciany, i oto znale?li si? w obszernym salonie, jakby ?ywcem przeniesionym do okupacyjnej Warszawy z przedwojennego Sopotu. Panie i panowie otaczali ruletk?. Krupier by? we fraku i m?wi? po francusku. Gospodyni wskaza?a starszemu panu krzes?o i znikn??a bez s?owa za drzwiami. Ma?o go jednak interesowa?a gra; bywa? tu cz?sto, zna? znakomicie t? tajn? melin? i ws"zystkich jej sta?ych go?ci.
U?miechn?? si? do niebrzydkiej dziewczyny, kt?ra przychodzi?a tu codziennie, by znikn?? potem w towarzystwie jednego z wygrywaj?cych, skin?? g?ow? m??czy?nie w wyzywaj?cym krawacie, kt?ry zmonopolizowa? niemal warszawski czarny rynek handlu „mi?kkimi", i przesun?? swoje krzes?o tak, by widzie? gr? m?odego cz?owieka w ciemnym, dobrze skrojonym garniturze. Stary pan wiedzia? o nim sporo; dla niego tu przyszed?. Nazywa? si? kapitan Ruppert, a jego nami?tno?? do ruletki by?a tajemnic? chyba tylko dla zwierzchnik?w przystojnego oficera saper?w. Ruppert postawi? w?a?nie g?rk? ?eton?w na numerze dwadzie?cia trzy i potem z napi?ciem obserwowa? bieg kulki. Przeskoczy?a jego numer i zastyg?a w pobli?u. Krupier zgarn?? ?etony Niemca, a Ruppert wsta? i niezbyt pewnym krokiem ruszy? ku drzwiom.
Starszy pan wsta? r?wnie?. Spotkali si? przy barze. Starszy pan bez po?piechu nape?ni? sw?j kieliszek i podszed? do Rupperta.
- Dobry wiecz?r, kapitanie - powiedzia?.
Ruppert nie ukrywa? niech?ci:
- Sk?d pan mnie zna? Kim pan jest? - Zachowywa? tu przecie? incognito, nigdy nie bywa? w tym lokalu w wojskowym mundurze.
- Nazywam si? Szmidt. - Starszy pan podni?s? kieliszek do ust. - Ale to nazwisko nic panu nie powie, chocia? nasza znajomo?? datuje si? od bardzo dawna.
- Pierwszy raz pana widz? - o?wiadczy? ch?odno Ruppert.
- To niezupe?nie ?cis?e. - Szmidt znowu nape?ni? kieliszki. - Przegra? pan?
- Co to pana obchodzi? W tym lokalu o nic nie nale?y pyta?.
- Przepraszam. — Na twarzy Szmidta pojawi? si? u?miech. By? to u?miech przyjazny i pob?a?aj?cy. - Mam nadziej?, ?e przegra? pan mniej ni? w roku trzydziestym si?dmym - powiedzia? to z naciskiem, a jednocze?nie tak cicho, ?e Niemiec bezwiednie pochyli? si? ku niemu.
- Co to znaczy?
- Nic... chyba tylko to, ?e historia si? powtarza. Ruppert odstawi? kieliszek, chcia? odej??, ale Szmidt zatrzyma? go rozkuj?cym gestem.
- Nie, panie Ruppert, teraz pan nie odejdzie. Teraz po?wi?cimy nieco czasu wspomnieniom. - Rozejrza? si? i upewni?, ?e nikt nie zwraca na nich uwagi. - W trzydziestym si?dmym roku odda? pan cenne us?ugi polskiemu wywiadowi...
Twarz Rupperta stwardnia?a. Milcza?. ?cisn?? w r?ku kieliszek, potem si?gn?? do kieszeni. Starszy pan, kt?ry przedstawi? si? jako Szmidt, nie odczu? niepokoju, cho? musia? zdawa? sobie spraw?, ?e nadszed? moment decyduj?cy, ?e je?li Niemiec wyjmie bro? i strzeli... Od wielu lat para? si? t? robot? i polubi? uczucie lekkiej ekscytacji, jakie zwykle w takich momentach prze?ywa?... M?wi? dalej g?osem r?wnym i spokojnym, jakby nie dostrzeg? gestu Rupperta:
- Otrzyma? pan w?wczas dwana?cie tysi?cy marek za fotokopie planu A. To by?a spora suma, wi?ksza ni? przegrana u barona von Mokk?...
Ruppert wyj?? r?k? z kieszeni, zapali? papierosa. Starszy pan z trudem ukrywa? u?miech. Wiedzia? ju?, ?e wygra?.
- Czego pan ode mnie chce? - zapyta? Ruppert.
- Powoli, powoli - teraz Szmidt mia? czas. Niemiec by? w sieci, ju? si? nie wymknie. -Jak si? czuje Inga?
Inga... Tak nazywa?a si? siostra Rupperta, kt?ra pracowa?a w?wczas w sztabie Wehrmachtu. Dodatkowa karta, mo?e ju? nawet zbyteczna, ale starszy pan grywa? zwykle wszystkimi kartami.
-Jest ?on? mojego przyjaciela - szepn?? Ruppert.
- Widzi pan, pami?tam wszystko. I to, ?e wtedy w?a?nie Inga jako maszynistka w ministerstwie...
- Dosy?! - przerwa? Ruppert. - Prosz? m?wi?, czego pan ??da?
- Drobnostki - u?miechn?? si? Szmidt. - Bardzo nietrudnej. Potem o wszystkim zapomnimy.
- A je?li p?jd? do gestapo?
- Zawsze otwarta droga. Prosz? tylko pami?ta?, ?e ja mam pana pokwitowania i ?adnych powod?w do milczenia.
- Kim pan jest?
- Niewa?ne - odpowiedzia? starszy pan. I teraz szeptem, bardzo powoli, zacz?? wyja?nia? zadanie, kt?re wykona? ma Niemiec. - Interesuj? nas do?wiadczenia von Henninga, do kt?rego pana przydzielono.
-Ja tego nie zrobi?! - Ruppert niemal krzycza?.
-Ciszej! Zrobi pan. Na pojutrze musz? mie? plan poligonu. A potem jeszcze jedna drobnostka... - Starszy pan dobrze zna? swoj? robot?. Jego polecenia by?y szczeg??owe i precyzyjne. Wyznaczy? punkt kontaktowy, wcisn?? do kieszeni Rupperta miniaturowy aparat fotograficzny.
U?miechn?? si?, gdy Niemiec opu?ci? szulerni?. By? zupe?nie spokojny.
Ruppert, zataczaj?c si?, wyszed? z kamienicy na Wilczej. Min??a ju? godzina policyjna, ulice by?y puste i ciemne. Wl?k? si? Wilcz? w kierunku Alej Ujazdowskich. To obce, wrogie miasto wyda?o mu si? teraz straszne i gro?ne; d?awi? go l?k, ?e patrz? na niego z ciemnych okien kamienic, ?e jest ?ledzony i czujnie obserwowany, ?e ka?da jego my?l sta?a si? przedmiotem precyzyjnego badania. Odczu? niemal ulg?, gdy g?o?nym: Halt! zatrzyma? go patrol ?andarmerii. Pokaza? swoje dokumenty i patrzy? przez chwil? na wyprostowanego wachmistrza. To jednak niemieckie miasto - pomy?la?. Ale ju? po chwili, gdy zanurzy? si? zn?w w Aleje Ujazdowskie, przesta? w to wierzy?. A przecie? w willi przy alei R?? czeka?a na niego Ilza. Za chwil? Ilza zapyta: „Znowu pi?e?, Willy?"
Chcia?by odpowiedzie?, ?e pi? i ?e b?dzie pi?, bo jest szmat?, bo powinien wpakowa? sobie kul? w ?eb, bo straci? szacunek dla siebie i niegodny jest ani Ilzy, ani munduru niemieckiego oficera...

3

Kloss z niepokojem my?la? o misji Adama. Ten starszy pan, z kt?rym wsp??pracowa? od paru miesi?cy, budzi? ci?gle jego niepok?j; nie nieufno??, ale w?a?nie niepok?j. Adam traktowa? swoj? robot? jak szczeg?lnego rodzaju gr?, kt?ra go czasem bawi?a i podnieca?a, i kt?r? wykonywa? z zawodow? precyzj?. Kloss nigdy nie uwa?a? si? za zawodowca, czu? si? raczej amatorem i je?li nawet pasjonowa?o go ryzyko tej gry, ch?tniej poszed?by na front, a Adam by? starym pracownikiem dw?jki, po prostu znakomitym specjalist?, cz?owiekiem na swoim miejscu.
Rankiem, natychmiast po powrocie z Radomia, Kloss pojecha? na Mokot?w. Ma?y antykwariat, mieszcz?cy si? niedaleko ulicy Pu?awskiej, nie powinien by? budzi? niczyich podejrze?. Mo?na tu by?o niekiedy kupi? dobry stary zegar, czasami interesuj?c? waz? albo bibliofilsk? rzadko?? z prywatnych bibliotek. Sklepik mia? zreszt? powodzenie niewielkie i gdy Kloss wszed? do ?rodka, panowa?a tu pustka. Marcin ukaza? si? natychmiast za lad?, zamkn?? drzwi na klucz i zaprosi? go do wn?trza. Usiedli w ma?ym pokoiku, pe?nym starzyzny, kurzu i paj?czyn, na otomance, z kt?rej wy?azi?y spr??yny.
- Adam z?owi? Rupperta - powiedzia? Marcin. Jego zdaniem robota wykonana by?a dobrze. Ruppert nie p?jdzie na gestapo, to szmata, tch?rzliwa szmata, kt?r? op?aca si? wykorzysta? raz, w?a?nie w takiej sytuacji. Marcin by? pe?en optymizmu, ale Kloss nie przesta? odczuwa? niepokoju.
- Centrala nas ponagla - ci?gn?? Marcin - maj? informacje, ?e Henning w?a?nie w Police zamierza wypr?bowa? now? bro? rakietow?. Rozumiesz, co to znaczy? Dlatego przygotowuj? poligon.
- Za ?atwo to posz?o - stwierdzi? Kloss. - Boj? si? ?atwych zwyci?stw. Nie wiadomo, czy Ruppert b?dzie mia? w og?le dost?p do dokumentacji. I wcale nie jestem pewien, czy nie p?jdzie do gestapo.
- Nie wierzysz Adamowi? - zapyta? Marcin.
- Wierz? - odpowiedzia? Kloss - nie o to chodzi. Zadanie jest bardzo trudne... - Machn?? r?k?. Co mia? jeszcze do powiedzenia? - Ustali?e? zasady kontaktu?
Marcin o?wiadczy?, ?e tak. Kontakt z Ruppertem podejmie Anna. Adama lepiej ju? nie wysy?a?. Adam na wszelki wypadek powinien opu?ci? na pewien czas Warszaw?. A Anna...
Gdy wym?wi? to imi?, Kloss zerwa? si? z kanapy. Znali si? z Marcinem od wielu miesi?cy, od chwili, gdy Klossa przydzielono do warszawskiego oddzia?u Abwehry,a jednak Marcin nie wszystko wiedzia?. Nie wiedzia?, ?e Kloss zna Ann?, ?e spotykaj? si? od paru tygodni niemal
co dzie?, wbrew wszelkim zasadom konspiracji, wbrew najsurowszym poleceniom, by Kloss utrzymywa? kontakt tylko z jednym cz?owiekiem z grupy, z kt?r? wsp??pracuje. Nie umia? ukry? wzburzenia. Marcin obserwowa? go uwa?nie, Marcin by? czujny i spostrzegawczy,
nie?atwo dawa? si? podej??.
- Znasz Ann? - powiedzia?.
- Znam - potwierdzi? Kloss.
- Nie powiniene? tego robi?. Czy me rozumiesz — m?wi? niemal szeptem - ?e w twoim ?yciu nie ma na to miejsca?
Kloss wiedzia? o tym r?wnie dobrze jak on, a jednak nie chcia? rezygnowa? z Anny i nie chcia? o Annie rozmawia? nawet z Marcinem, chocia? w?a?ciwie zaprzyja?nili si? i rozumieli nie?le.
- Dlaczego w?a?nie Anna? - zapyta?. Antykwariusz wzruszy? ramionami. Kogo mia? niby pos?a?? Anna ?wietnie nadawa?a si? do tej roboty.
- Kiedy ma by? u ciebie?
- Dzisiaj wieczorem - powiedzia? Marcin. - Dzisiaj wieczorem przeka?? jej to zadanie.
Przedpo?udnie mia? Kloss wype?nione. Zda? meldunek swemu szefowi, pu?kownikowi Recke, z podr??y do Radomia, a potem zadzwoni? do Rupperta. Odni?s? wra?enie, ?e kapitan si? ucieszy?.
- Dobrze, ?e telefonujesz - powiedzia?. - Chcia?em ci? zaprosi? na dzisiejszy wiecz?r. Ilza urz?dza ma?e spo-tkanko z okazji przyjazdu Henning?w, kt?rych zna jeszcze z Berlina. Ch?tnie ci? zobaczymy.
Powiedzia? oczywi?cie, ?e przyjdzie. Nie wierzy? Rup-pertowi, obawia? si? ci?gle, ?e jest zdolny do podw?jnej gry, a niepok?j o Ann? pog??bia? w nim jeszcze l?k. Ale zadanie musia?o by? wykonane i nie mia? prawa ??da? od Marcina, by zwolni? Ann? z tych funkcji. Ona zreszt? nigdy by si? na to nie zgodzi?a.
Wieczorem czeka? na Pu?awskiej. Widzia? Ann? wchodz?c? do sklepu antykwariusza, potem niecierpliwi? si?, gdy zbyt d?ugo nie wychodzi?a. Wreszcie zobaczy? j? na przystanku. Dostrzeg?a go tak?e i u?miechn??a si?, a Kloss pomy?la?, ?e kiedy? nadejd? przecie? takie czasy, gdy b?dzie mo?na spokojnie podej?? do swojej dziewczyny, wzi?? j? pod r?k? i zaprowadzi? do domu. Siedzieli w tym samym tramwaju — on w przedziale dla Niemc?w, ona -w zbitym t?umie wewn?trz wagonu. Udawa?, ?e czyta gazet?, ale w rzeczywisto?ci nieustannie na ni? patrzy?, nieustannie j? widzia? wci?ni?t? w k?t mi?dzy ?awk? a okno, obok jejmo?ci z wielkim tobo?em i starszego pana pr?buj?cego bezskutecznie opu?ci? szyb?. Tramwaj dudni? po mo?cie Pomatowskiego, potem skr?ci? w Zielenieck?, ostro zahamowa? na przystanku przy Grochowskiej. Ulice Pragi wydawa?y si? ciemniejsze ni? ?r?dmie?cia. Wwozie zrobi?o si? jur swobodniej. Anna usiad?a na ?awce, m?g? teraz widzie? jej twarz, ale spogl?dali na siebie ukradkiem, niby przypadkowo, bo przecie? na przedzia? niemiecki ona mog?a patrze? tylko z pogard?. Nagle tramwaj zahamowa? gwa?townie. Kloss zobaczy? przed sob? pust? ulic?, ci??ar?wk? z czarn? bud? i kordon SS-man?w - widok znany, codzienny, ale zawsze budz?cy w nim nienawi??, bezsiln? z?o??, gdy mija? czarne budy, do kt?rych ?o?dacy niemieccy wpychali ludzi, bij?c ich kolbami. W drzwiach wagonu ukaza? si? SS-man wrzeszcz?c: Raus! Ludzie wychodzili powoli, zrezygnowani i przera?eni, bo tramwaj by? pu?apk?, bez szans i bez ratunku. Kloss podj?? decyzj? natychmiast. Gdy w?z by? ju? niemal pusty, podszed? do Anny, wzi?? j? pod r?k?, odebra? jej teczk? i razem opu?cili tramwaj.
SS-man popatrzy? podejrzliwie i zasalutowa?, jaka? babina splun??a na ziemi?. D?ugo s?yszeli jeszcze krzyk SS-man?w i kobiecy p?acz.
-Jak mog?e? to zrobi?? -powiedzia?a dziewczyna.
- Gdybym tego nie zrobi? - rzek? Kloss - by?aby? ju? na Pawiaku.
- Tyle razy mi t?umaczy?e?, ?e nie wolno nam nigdzie, pod ?adnym pozorem, pokazywa? si? razem.
- Tak, nie wolno pod ?adnym pozorem. - Wiadomo, co powiedzia?by Marcin, gdyby zobaczy? ich razem. Ale jednak byli razem, szli pust? ulic? Pragi, on wzi?? j? pod r?k? i nie my?la? nawet o tym, ?e mog? by? obserwowani, ?ledzeni i ?e jutro raport o Klossie i o Annie mo?e si? znale?? na biurku pu?kownika Recke lub sturmbannFuehrera Lothara. Anna stan??a przed bram? starej kamienicy.
- To tu. Kole?anka da?a mi pok?j na dwa dni. Wyjecha?a do Krakowa. Wst?pisz?
Nie m?g?. Musia? by? tego wieczoru na przyj?ciu u Ilzy, narzeczonej Rupperta, i pozna? Benit? von Hen-ning, poniewa? istnia?a szansa, ?e c?rce „nadziei" Trzeciej Rzeszy spodoba si? przystojny oficer Abwehry. A to mog?o si? kiedy? przyda?.

4

Willa Ilzy i Rupperta przy alei R?? urz?dzona by?a ?adnie i ze smakiem. Oficerowie z garnizonu warszawskiego zazdro?cili Ruppertowi tej dziewczyny; c?rka genera?a, wi?c pieni?dze i znajomo?ci, a jeszcze umia?a si? podoba?, zar?wno starszym panom ze sztabu, jak i gestapowcom z alei Szucha.
W?a?nie ta?czy?a teraz ze sturmbannFuehrerem Lotharem, m??czyzn? o suchej kwadratowej twarzy, o kt?rym m?wiono, ?e wyzbyty jest wszelkich nami?tno?ci, ?e nie poci?gaj? go ani kobiety, ani alkohol. Ta?czy?o zreszt? niewiele par, wi?kszo?? towarzystwa wola?a miejsca przy barze. W?r?d m??czyzn w galowych mundurach wyr??nia? si? profesor von Henning. W swoim ciemnym garniturze wygl?da? jak kto? z innego ?wiata. Jego c?rka, Benita, w skromnej sukience sta?a obok ojca, uwa?nie obserwuj?c towarzystwo.
- Ciesz? si?, ?e przyszed?e? - powiedzia? Ruppert. Wzi?? Klossa pod r?k? i zaprowadzi? do Henning?w. -Porucznik Hans Kloss - przedstawi? profesorowi.
R?ka Henninga by?a sucha, d?o? Benity przytrzyma? Kloss nieco d?u?ej w swojej. Jej oczy zza okular?w spogl?da?y na niego czujnie, wydawa?y si? m?wi?: nie dostrzeg?by? mnie, gdybym nie by?a c?rk? von Henninga. Ruppert przyni?s? kieliszki, patefon w?a?nie zamilk? i obok profesora pojawili si? Ilza i Lothar.
- Mi?o spotka? si? raz nies?u?bowo - stwierdzi? gestapowiec, zwracaj?c si? do Klossa.
- My?la?em, ?e jest pan raczej s?u?bowo, sturmbann-Fuehrer - odpowiedzia? cicho Kloss. Lothar u?miechn?? si?.
- W pewnym sensie. Jestem wsz?dzie tam, gdzie jest profesor von Henning.
Ilza ?mia?a si? nieco zbyt g?o?no.
- Mo?e zata?czy pan ze mn?, profesorze? W Berlinie u ojca widzia?am kiedy?, ?e pan ?wietnie ta?czy...
Profesor Henning porusza? si? sztywno w takt sentymentalnego tanga, Kloss m?g? wi?c poprosi? Benit?. Przytuli? j? do siebie, dziewczyna by?a ch?odna i sztywna.
-Wydaje mi si? - powiedzia? Kloss - ?e ju? gdzie? pani? widzia?em. - Tylko ten bana? przyszed? mu do g?owy.
- Czy zawsze rozpoczyna pan rozmowy w ten spos?b?
- Nie - odpar?. - Znakomicie si? z pani? ta?czy, Benito. Zaprowadzi? j? do baru, nape?ni? kieliszki. Pi?a bardzo ostro?nie, dotyka?a tylko wargami alkoholu.
- Jak d?ugo zabawi pani w Warszawie?
-Nie wiem. A dlaczego pan o to pyta?
- M?g?bym pani na przyk?ad pokaza? to miasto.
- S?dzi pan, ?e jest tu cokolwiek godnego uwagi?
- By? mo?e - odpowiedzia?. - Uczyni?bym to zreszt? nie ze wzgl?du na Warszaw?, ale ze wzgl?du na pani?. — I poczu?, ?e d?awi go to zdanie.
M??czy?ni w galowych mundurach coraz cz??ciej si?gali po kieliszki. Rozmowy stawa?y si? g?o?niejsze. Kloss ?owi? strz?py tych rozm?w, patrz?c ci?gle na Benit?, kt?ra nie by?a a? taka brzydka, a jednak przecie? dostatecznie brzydka, by zainteresowanie Klossa mog?o wywo?a? zdziwienie.
-Franz w?a?nie wr?ci? spod Kurska — szczebiota?a jaka? dziewczyna. - Podobno zaczynamy now? ofensyw?.
- M?j brat - m?wi?a inna - przys?a? mi sukni? z Pary?a. ?eby? ty wiedzia?a, co za suknia! Musz? j? troch? skr?ci?, a te tutejsze krawcowe...
- Wyje?d?am jutro. - Oficer Wehrmachtu przyciska? r?k? swej towarzyszki. - Zosta? nam tylko jeden wiecz?r, Berto.
Nad wszystkimi g?osami g?rowa? ?miech Ilzy.
- Pijcie, panowie! - wo?a?a. - W tym przekl?tym mie?cie trzeba od czasu do czasu solidnie si? upi?. - Przyci?gn??a do siebie Rupperta i ta?czyli teraz razem, znowu sentymentalne tango, potem patefon nagle si? zaci?? i powtarza? w k??ko ten sam refren.
Von Henning i Lothar stan?li przy barze nieco z boku, jakby chc?c podkre?li? swoj? odr?bno??. Obaj z pe?nymi kieliszkami w r?ku, obaj nieco zbyt powa?ni i uroczy?ci.
- Kim jest ten m?ody cz?owiek, kt?ry ta?czy z Be-nit?? - spyta? von Henning.
- Porucznik Hans Kloss - odpowiedzia? Lothar. -Niez?y oficer. Pochodzi z dobrej rodziny.
Twarz Henninga nic nie wyra?a?a. Pi?, potem odstawi? kieliszek na lad?.
-Nie czuj? si? zbyt dobrze w tym mie?cie - stwierdzi?. - Ostrzegano mnie zreszt?, ?e trzeba bardzo uwa?a?.
- Mo?e pan by? zupe?nie spokojny, profesorze - odrzek? Lothar. - Mam znakomitych ludzi, kt?rzy rozumiej?, ?e tutaj tak?e jest front.
Kloss ta?czy? ci?gle z Benit? i my?la? o Annie. Mo?e Anna czeka jeszcze na niego w pokoju na Pradze. Ale on wyjdzie st?d ostatni, wyjdzie razem z Benit?, przynajmniej postara si? z ni? wyj??, bo je?liby Ruppert zawi?d?, znajomo?? z Benit? mo?e stanowi? szans?.
- O czym pan my?li, poruczniku? - spyta?a Benit?.
- O pani — odpowiedzia? bez wahania i przytuli? j? nieco mocniej do siebie. Teraz si? ju? nie opiera?a, ale jej oczy spogl?da?y ci?gle czujnie zza okular?w. Kloss czu? na sobie tak?e inny wzrok, wzrok Rupperta. Kapitan sta? przy barze i pi? jeden kieliszek po drugim. Podesz?a do niego Ilza.
- Nie pij ju?, Willy - szepn??a. - Wystarczy. - Chcia?a mu odebra? kieliszek, ale nie pozwoli?.
Ilza podesz?a do fortepianu i uderzy?a palcami w klawisze; ?piewa?a mocnym, niskim g?osem.

5

Spotkanie wyznaczono w kawiarni Pomianowskiego. Kloss, stoj?cy po przeciwleg?ej stronie Marsza?kowskiej, zobaczy? wchodz?cego do kawiarni Rupperta, a po paru minutach wysiadaj?c? z tramwaju Ann?. Obserwowa? ten lokal ju? od p?? godziny, ale nie dostrzeg? nic podejrzanego. Doszed? do wniosku, ?e Ruppert nie by? ?ledzony, a kawiarnia nie obstawiona. Postanowi? jednak czeka?, chocia? zdawa? sobie spraw?, ?e je?li przeoczy? agent?w gestapo, nic nie b?dzie m?g? zrobi?. Ciekawe, czy Ruppert przyni?s? materia??
Ruppert roz?o?y? tymczasem przed sob? „Berliner Zeitung" i umie?ci? na rozpostartej gazecie paczk? papieros?w „Privat". W paczce by? mikrofilm, kt?ry uda?o mu si? wykona?. Denerwowa? si?. Czu?, ?e zabrn?? w uliczk? bez wyj?cia, by? dostatecznie do?wiadczony, aby rozumie?, ?e ?aden wywiad nie wypuszcza swych ofiar z potrzasku. W?a?ciwie powinien strzeli? sobie w ?eb, ale wcale nie mia? ochoty umiera?. Ba? si? ?mierci, wiedzia?, ?e si? boi i brzydzi? si? swoim strachem. Denerwowa? go tak?e ten idiotyczny ceremonia?: rozpostarta gazeta, paczka papieros?w i wreszcie has?o: „Spotykali?my si? w Berlinie u Horscha".
I odpowied?: „Mieszkam niedaleko, dlatego tam chodz?". Czy zjawi si? ten sam jegomo??, kt?ry szanta?owa? go w tajnej jaskini gry? Wi?c po co to has?o? "Zobaczy? w drzwiach ?adn?, dobrze ubran? dziewczyn?. Rozejrza?a si? uwa?nie po kawiarni i ruszy?a w kierunku jego stolika.
Te Polki bywaj? jednak ?wietne - zd??y? jeszcze pomy?le?, nim stan??a przed nim z czaruj?cym u?miechem i powiedzia?a w?a?nie to zdanie: „Spotykali?my si? w Berlinie u Horscha".
Zerwa? si? z krzes?a i wyb?ka? odpowied?. Ona poda?a mu r?k? i z tym samym uroczym u?miechem usiad?a obok niego.
- Niech pan zam?wi kaw? - powiedzia?a. - Niech pan si? zachowuje tak jak na randce z przystojn? dziewczyn?. Tego przynajmniej mogli mu oszcz?dzi?.
- Nie znosz?, gdy do tych spraw wpl?tuje si? kobiety — o?wiadczy?.
- Nic pan si? nie zmieni? — powiedzia?a g?o?no, gdy podesz?a do nich kelnerka. - A co s?ycha? u ciotki El?biety?
- Nie znam ?adnej El?biety - odburkn?? po d?u?szej chwili.
- Ja te? nie — odpowiedzia?a i zr?cznym ruchem ?ci?gn??a ze sto?u paczk? papieros?w. Znikn??a w jej torebce. - Wszystko w porz?dku? - zapyta?a.
- Tak - rzek?. - Prosz? powiedzie? swoim zwierzchnikom - doda? - ?e pojutrze b?dzie nasze ostatnie spotkanie. Nic wi?cej dla was nie zrobi?.
- Pi?knie - odpowiedzia?a. - Wiec pojutrze o tej samej porze?
Opu?ci?a kawiarni? pierwsza. Ruppert czeka? jeszcze chwil?, chocia? spieszy? si? bardzo. By? ju? par? minut sp??niony, a profesor von Henning ceni? nade wszystko punktualno??. Wyszed? z kawiarni i ruszy? niemal biegiem w kierunku dzielnicy niemieckiej. Nie dostrzeg? na szcz??cie Klossa stoj?cego ci?gle w bramie. Gdy mija? wartownika pilnuj?cego willi Henninga, ociera? pot z czo?a. By? zm?czony, z trudem nad sob? panowa?, my?la? tylko o tym, ?eby Benita nic nie dostrzeg?a, bardziej ba? si? Benity ni? jej ojca.
- Profesor czeka od dziesi?ciu minut - powiedzia?a sucho, podaj?c mu r?k?. Pi?kn? will? w alei R?? przerobiono niedawno na pracowni? profesora. W du?ym pokoju, w kt?rym sta?y jeszcze meble z fin de siecle'u, mie?ci?o si? co? w rodzaju sekretariatu Benity, w nast?pnym, znacznie mniejszym, gabinet profesora. Wielkie biurko, st?? kre?larski i poka?nych rozmiar?w szafa pancerna w rogu.
- Prosz? na przysz?o?? pami?ta?, ?e lubi? punktualno?? - powiedzia? von Henning nie wstaj?c.
- Tak jest - odrzek? Ruppert.
- Pi? pan wczoraj - ci?gn?? dalej profesor tym samym tonem. - Prosz? powstrzyma? si? od alkoholu, dop?ki nie sko?czymy tej pracy.
Stan?li obaj nad sto?em kre?larskim.
- Prosz? przestudiowa? te plany - poleci? von Henning. -Jako do?wiadczony saper powinien pan zrozumie?, jakiego rodzaju poletko do?wiadczalne jest mi potrzebne i...
W tej chwili na progu zjawi?a si? Benita.
- Telefon z Berlina, ojcze - zameldowa?a. - Nie mog? prze??czy?.
- Prosz? na mnie poczeka?, Ruppert - powiedzia? profesor. - To troch? potrwa.
Kapitan zosta? sam w pokoju. Oto nadarzy?a si? okazja, mo?e jedna jedyna, ?eby wypl?ta? si? ostatecznie z sieci, je?li wypl?tanie jest naprawd? mo?liwe. Ma pewno bardzo niewiele czasu, ale jednak chyba dosy?, by wykona? zdj?cia wyrzutni, przekaza? je im i nie zobaczy? ju? nigdy wi?cej ani Szmidta, ani tej m?odej dziewczyny, kt?ra naprawd? by?a zbyt ?adna, ?eby j? miesza? do takiej roboty. Ruppert pochyli? si? nad planami. Miniaturowy aparat mia? w g?rnej kieszeni munduru. Obserwuj?c ci?gle drzwi, nas?uchuj?c krok?w, zrobi? zdj?cia.
Nie podejrzewa?, nie m?g? podejrzewa?, ?e jest bacznie ?ledzony. Przy ma?ym wizjerze, ukrytym w ?cianie za portretem Fuehrera, sta? w s?siednim pokoju sturmbannFuehrer Lothar. Obok niego Benita. Na twarzy Lo-thara pojawi? si? z?y u?miech. Nie spuszcza? oczu z fotografuj?cego Rupperta.
- Podejrzewa?em - o?wiadczy?. - Podejrzewa?em, ?e polski wywiad spr?buje go skorumpowa?. Ju? raz im si? to uda?o. Dowiedzieli?my si? za p??no, a jednak dosta
tecznie wcze?nie...
- Co pan teraz zrobi? - zapyta?a Benita.
- Zobaczy pani, Fr?ulein Benita - u?miechn?? si? Lothar.

6

Klossa nie opuszcza? niepok?j. Gdy Marcin referowa? mu wyniki pierwszej rozmowy Anny z Rupper-tem, chodzi? du?ymi krokami po sk?adziku.
- Za ?atwo to posz?o - powiedzia?. - Boj? si?, ?e posz?o zbyt ?atwo.
- W?tpisz w autentyczno?? tych plan?w? - zapyta? Marcin. -Ja traktuj? to jako wielki sukces.
Tak, na pewno sukces, sk?d wi?c ten l?k, nie opuszczaj?cy Klossa ani na chwil?. Ruppert, jak twierdzi? Adam, by? zwerbowany przed wojn? przez berli?sk? ekspozytur? „dw?jki" i niemiecki kontrwywiad nie wpad? na jego ?lad. Po aresztowaniu Sosnowskiego, polskiego rezydenta w Berlinie, przesta? dla nas pracowa?, zostawiono go w spokoju. S?u?y? ca?y czas w Wehrmachcie. Wi?c chyba wszystko w porz?dku. Je?li tak do?wiadczony cz?owiek wywiadu jak Adam nie dostrzega ?adnej pu?apki, on, Kloss, mo?e spa? spokojnie.
Nie, nie mo?e; zna Rupperta. Wie, ?e wystarczy go przycisn??, nawet niezbyt mocno, by wy?piewa? wszystko. Je?li sturmbannFuehrer Lothar ?ywi cho?by najdrobniejsze podejrzenie... Jutro o dwunastej rano Ruppert spotka si? po raz drugi z Ann? w kawiarni Pomianow-skiego. Kloss najch?tniej me dopu?ci?by do tego spotkania, ale co mo?e zaproponowa? Marcinowi? B?dzie wi?c znowu stercza? na Marsza?kowskiej i obserwowa? kawiarni?. Nie tak ?atwo dostrzec agent?w gestapo, ale je?li b?d?, nale?y ich dostrzec przynajmniej par? rninut przed przyj?ciem Anny.
- Plany wyrzutni - powiedzia? marzycielsko Marcin.
-Jutro b?dziemy mieli plany wyrzutni.
- A potem kto? inny przejmie kon:akty z Ruppertem
- o?wiadczy? Kloss. — Anna powinna na pewien czas opu?ci? Warszaw?.
- Dobrze, dobrze - zgodzi? si? natychmiast Marcin. -Jak tam z Benit? Henning? - zapyta?.
- B?dzie zbyteczna, je?li Ruppert dostarczy plany.
- Nie rezygnuj z niej. Wszystko si? mo?e zdarzy?.
Tak, Kloss nie rezygnowa?. Telefonowa? do Benity ju? dwukrotnie, um?wili si? na wiecz?r i b?dzie to jeszcze jeden wiecz?r odebrany Annie; pomy?la?, ?e Anna musi jednak wyjecha?. Cz?owiek w tej robocie powinien by? sam. W jego ?yciu nie ma miejsca dla Anny.
Wieczorem d?ugo spacerowa? z Benit? pustymi Alejami Ujazdowskimi. Ta brzydula w okularach nie by?a g?upia; racz?] niebezpieczny przeciwnik, je?li traktowa? j? jak przeciwnika. Rozmawiali o Warszawie, Kloss opowiada? o zniszczeniu miasta i Benit? natychmiast stwierdzi?a, ?e m?wi na ten temat zbyt d?ugo... Ze jego ton... Czy?by pope?nia? tak idiotyczne b??dy? Wiedzia? przecie?, ?e nie wolno mu ani na chwil? wypa?? z roli. Przypomnia? sobie „???ty Krzy?" Struga, ksi??k?, kt?r? ogromnie lubi?. Claude uwierzy?, ?e jest Niemcem. Czy on te? powinien uwierzy??... Szale?stwo!
- ?al panu Warszawy? - spyta?a Benit?.
- Nie — o?wiadczy? spokojnie. — Nie jestem sentymentalny.
- Niemcy bywaj? sentymentalni - stwierdzi?a. - To taka niemiecka cecha. Nawet potrzeba niszczenia jest dla nas potrzeb? emocjonaln?.
- By? mo?e — rzek? sucho. I wzi?? j? pod r?k?.
U?miechn??a si?, leciutko przytuli?a si? do niego. Pomy?la?, ?e powinien zaprosi? j? do siebie. Odrzuci? jednak t? my?l; jeszcze ma czas, jeszcze nie wiadomo, czy b?dzie mu potrzebna. W tej chwili us?yszeli kroki patrolu, dow?dca zasalutowa?. Dochodzili w?a?nie do rogu
Piusa XI, gdy po przeciwleg?ej stronie ulicy ukaza? si? jaki? cz?owiek. Szed? bardzo szybko, przy murach kamienic. By?o ju? dobrze po godzinie policyjnej, wi?c musia? si? spieszy?.
Zd??y - pomy?la? Kloss - nie zauwa??.
Ale zauwa?y?a Benit?.
- Patrol! - krzykn??a.
Tamci stan?li w miejscu. Natychmiast dostrzegli.
- Halt! - wrzasn?? dow?dca.
Cz?owiek rzuci? si? do ucieczki. ?andarm zdj?? peem, strzela? spokojnie, kr?tkimi seriami. Tamten potkn?? si?, potem opada? powoli na chodnik.
- Chod?my - powiedzia? Kloss. Czu? krople potu na czole. D?o? spoczywa?a na kaburze; dopiero teraz dostrzeg?, ?e instynktownie otworzy? kabur?. Gdyby wyj?? bro?...
- Chcia?e? strzela? - powiedzia?a Benita. - Z pistoletu nie trafi?by? do niego.
D?awi?a go nienawi??. Widzia? jej twarz; zdj??a okulary, a bez szkie? jej oczy by?y puste i bezbarwne.
- Chod?my - rzek?.
Uj??a go pod r?k?. Przytuli?a si? mocniej; oddycha?a szybko, jej d?o?, gdy dotkn??a jego d?oni, by?a wilgotna.
- Chod?my - powt?rzy?. - Gdzie mieszkasz?
-Nie wiesz, gdzie zakwaterowano profesora Henninga? Tw?j przyjaciel Ruppert ci nie powiedzia??
Z trudem wraca? do swojej roli. My?la? teraz o jednym: zabija?, zabija?, zabija?...
- Z Ruppertem si? nie przyja?ni? - o?wiadczy?. Ka?de s?owo wypowiedziane po niemiecku sprawia?o mu b?l. -Po prostu go znam.
- Nie w twoim typie?
- Nie. Wol? ludzi twardszych.
-Ja te? - powiedzia?a. -Ja te?. Ty jeste? twardy, prawda?

7

Rankiem nast?pnego dnia, gdy tylko przyszed? do biura, wezwa? go pu?kownik Recke. Recke by? oficerem starej szko?y. Z kadry Abwehry, kt?ra nawet Canarisa uwa?a?a za nowego cz?owieka. Nosi? monokl. Sztywny i suchy, m?wi? kr?tko, rzeczowo, tylko to, co niezb?dne. Lubi? alkohol, ale starannie to ukrywa? przed podw?adnymi.
- P?jdzie pan do Lothara — o?wiadczy?. — O dziesi?tej trzydzie?ci zamelduje si? pan na Polizeistrasse.
-Tak jest!
- Ci ludzie maj? do nas znowu jakie? pretensje. Prosz? wys?ucha?. Umie pan milcze??
- Umiem.
- Nie podejmowa? ?adnych dyskusji z Lotharem. Abwehra wie wszystko, ale nie wszystko wykorzystuje. Jasne?
O dwunastej Anna spotka si? z Ruppertem u Pomia-nowskiego. Je?li konferencja z gestapowcem potrwa d?u?ej, nie b?dzie m?g? jej ubezpiecza?. A mo?e Recke wie co? o Ruppercie? Nie m?g? oczywi?cie pyta?; taki stary abwehrowski sztywniak ma na pewno w g?owie ca?e archiwum. Wykorzystuje tylko to, co si? op?aca. Jemu albo Canarisowi. Jak? gr? graj?? Kloss od dawna podejrzewa?, ?e Recke prowadzi skomplikowane rozgrywki i traktuje Abwehr? jak prywatn? organizacj?. Czy uda si? to wykorzysta??
Stan?? przed szlabanem na Szucha, spojrza? w g??b tej ulicy, kt?r? pami?ta? z dzieci?stwa. Na rogu Litewskiej mieszka?a ciotka Ludka - siostra matki. Pomy?la?, ?e przyjdzie przecie? czas, gdy znikn? st?d szlabany...
Z ci??ar?wki, kt?ra w?a?nie nadjecha?a, SS-mani spychali ludzi na p?yty chodnika. Starsza kobieta spojrza?a na Klossa pustym wzrokiem. Poszed? dalej... Czeka? dobr? chwil?, zanim zaproszono go do gabinetu Lothara. Nie opuszcza? go obraz tej starszej kobiety, kt?ra patrzy?a na?, jakby by? powietrzem. Wygl?da?a na star? nauczycielk?...
Lothar reprezentowa? ten typ gestapowca, kt?ry Kloss uwa?a? za najniebezpieczniejszy. Stary cz?onek NSDAP, przekonany, ?e pomijano go dotychczas w karierze, got?w by? uczyni? wszystko, by podskoczy? o jeden szczebel wy?ej. Przed przewrotem je?dzi? po Niemczech jako komiwoja?er niewielkiej wytw?rni kosmetyk?w, nie umia? reklamowa? towaru i klepa? bied?. Jedn? z pierwszych czynno?ci w SD by?o zadenuncjowanie dawnego chlebodawcy; zastrzeli? go osobi?cie w ma?ym obozie pod Hamburgiem, podobno mia? potem nawet jakie? przykro?ci. Kloss wiedzia?, ?e Lothar nie cierpi oficer?w Wehr-machtu; traktowa? ich wszystkich jak potencjalnych zdrajc?w. „Fuehrer te? im nie wierzy" - powtarza? nieustannie.
Przyj?? Klossa ch?odno; wsta?, uni?s? przepisowo rami?, potem wskaza? mu fotel. Nie nale?a? do ludzi, kt?rzy m?wi? wprost, o co im chodzi. W ci?gu kilku lat posiad? wszystkie policyjne nawyki: kluczy?, okr??a? cel, wycisn?? z rozm?wcy, co si? da, nie ujawniaj?c, jak d?ugo to mo?liwe, swoich informacji. Rozmawiali o profesorze Hennmgu. Lothar bez u?miechu stwierdzi?, ?e nie uszed? jego uwagi flirt Benity z Klossem. Fakt, ?e Kloss ta?czy? z c?rk? profesora, a potem odprowadzi? j? do domu, urasta? w tym gabinecie do rangi informacji pierwszorz?dnej wagi. Czy Kloss otrzyma? od swego szefa jakie? polecenie zainteresowania si? Benit?? Czy pu?kownik von Recke rozmawia? z nim o von Henningu?
Wzruszy? ramionami. Przez du?e okno widzia? dziedziniec gmachu przy alei Szucha, kt?ra nazywa?a si? teraz Polizeistrasse. Ukradkiem spojrza? na zegarek. By?o ju? po jedenastej. Czy Lothar powie nareszcie, o co mu chodzi? Wyja?ni?, ?e nie mia? oczywi?cie ?adnych polece? od swego szefa. Przecie? bezpiecze?stwo profesora gwarantuje ca?kowicie Sichereichsdicnst. A z Benit? po prostu przyjemnie si? rozmawia.
Czeka?. Nie zadawa? ?adnych pyta?; ka?de pytanie mog?o tylko wzbudzi? czujno?? gestapowca. Wskaz?wki zegara porusza?y si? zastraszaj?co szybko. Kloss pomy?la?, ?e przecie? jego niepok?j jest zapewne bezpodstawny; gestapo miewa?o do Abwehry rozmaite pretensje i rozmaite sprawy. Dlaczego s?dzi, ?e rozmowa b?dzie dotyczy?a Rupperta? Sk?d jednak zainteresowanie Benit??
Wreszcie Lothar zada? pytanie. Tylko niemal niedostrzegalne ?ciszenie g?osu i zmiana akcentu wskazywa?y, ?e poruszona zosta?a nareszcie sprawa, dla kt?rej zaproszono na Szucha oficera Abwehry.
Gestapowiec chcia? mianowicie wiedzie?, czy Abwehra posiada jakie? informacje o kapitanie Ruppercie...
Kloss poczu?, ?e serce uderzy?o mu gwa?towniej. Zapali? papierosa, spojrza? znowu na zegarek. Zbli?a?o si? wp?? do dwunastej. Wie czy nie wie? Odpowiedzia? ostro?nie, zgodnie z instrukcj? pu?kownika Recke:
- Ruppert by?, je?li jestem dobrze poinformowany, dok?adnie sprawdzony przez SD.
- Prosz? o wyra?n? odpowied? — za??da? Lothar. — Pan usi?uje kluczy?, jak wszyscy oficerowie Abwehry.
- To oskar?enie jest bezpodstawne - odpar? ch?odno Kloss. - Nie mam archiwum Abwehry w g?owie.
- Wystarczy - stwierdzi? gestapowiec. Podni?s? nieco g?os, opieraj?c, wzorem Fuehrera, lew? d?o? na biurku. -Abwehra lubi zachowywa? swoje archiwum dla siebie, co? A mo?e wam nie przeszkadza?o, ?e Ruppert by? przed wojn? na us?ugach polskiego wywiadu?
- Ruppert?! - Kloss musia? odegra? zaskoczenie, a wskaz?wki zegarka wirowa?y mu przed oczyma. Wi?c wie! Widzia? ju? Rupperta w kawiarni Pomianowskiego i gestapowc?w czekaj?cych na Ann?. Lothar zastawi? oczywi?cie pu?apk?. A mo?e podejrzewa tak?e Klossa? Mo?e chce, ?eby Ann? wprowadzono do jego gabinetu w?wczas, gdy on, Kloss, jeszcze tu b?dzie? Musia? natychmiast uprzedzi? dziewczyn?. Teraz liczy?y si? ju? minuty.
- Nic nam nie wiadomo o zdradzie Rupperta - stwierdzi?. -Je?li go zdemaskowali?cie, gratuluj? sukcesu -d?awi? si? w?asnymi s?owami.
-A zdemaskowa?em go. Zdemaskowa?em-powiedzia? Lothar. -I to bez waszej pomocy. Jeste?cie organizacj? -rykn?? nagle - kt?ra nie wykonuje swych obowi?zk?w! Mo?e to pan powt?rzy? swojemu szefowi!
- Kto przydzieli? Rupperta Henningowi? - zapyta? Kloss. - Sprawdzenie jego przesz?o?ci r?wnie? powierzono wam. - Spojrza? ostentacyjnie na zegarek.
- Spieszy si? pan? - g?os Lothara zabrzmia? ironicznie.
- Spiesz? si? - odpowiedzia? Kloss. - Co mam przekaza? pu?kownikowi Recke? - By?a za kwadrans dwunasta.
- Chwileczk?. Chcia?em panu zada? par? pyta?. Osobistych, Kloss. Pan przyja?ni? si? z Ruppertem?
- Przesada. Zna?em go.
- Rozmawia? pan z nim o Henningu?
- By?em wtedy na przyj?ciu - odpowiedzia? Kloss. -Podobnie jak pan. Przedstawi? mnie Benicie.
Ruppert czeka ju? w kawiarni, Anna b?dzie tam za chwil?. Jest punktualna. Zawsze by?a, niestety, punktualna. Lothar na pewno nie aresztowa? Rupperta; wycisn?? z niego wszystko i za chwil? b?dzie mia? Ann?. On ju? nie zd??y; jest za dziesi?? dwunasta.
- Aresztowa? pan Rupperta? - zdecydowa? si? na pytanie.
Na twarzy Lothara pojawi?o si? cos w rodzaju u?miechu. Teraz i on spojrza? na zegarek.
- Uwa?a mnie pan chyba za idiot?, Kloss. Prosz? po wiedzie? pu?kownikowi von Recke, ?eby przeszuka? te swoje archiwa. Je?li jest co? o Ruppeicie, dostarczcie mi.
Niewiele si? od pana dowiedzia?em.
Kloss wsta?.
Pi?? minut. Zosta?o mu jeszcze pi?? minut.
D?ugi korytarz. Schody. SS-man podni?s? krat?. Znowu korytarz. Powinien biec, ale musi i?? wolno, oboj?tnie min?? wartownika, jakie ma zreszt? jeszcze szans?? Dwunasta za trzy minuty.
W tej w?a?nie chwili, gdy Kloss opuszcza? gmach na Szucha, w kawiarni Pomianowskiego kapitan Ruppert zamawia? kaw?. Spojrza? przez szyb?, roz?o?y? na stole gazet? i rzuci? na ni? pude?ko papieros?w. ?al mu w?a?ciwie by?o tej dziewczyny, na kt?r? czeka w rogu sali dw?ch agent?w Lothara po cywilnemu, ale z lito?ci? i gorycz? my?la? przede wszystkim o sobie. Oto do czego go doprowadzili! On, kapitan Willy Ruppert, oficer z wielk? przysz?o?ci?, kochanek najpi?kniejszej kobiety w Warszawie, musi odgrywa? tu, w tej polskiej kawiarni, rol? przyn?ty, ma?ego szpicla, kt?rego mo?na bezkarnie skopa? i zeszmaci?. Nienawidzi? teraz ich wszystkich: Lothar?w w czapkach z trupimi czaszkami, brutalnych i pewnych siebie, Polak?w, kt?rzy zmusili go do zdrady i tych mijaj?cych go na ulicach, o wzroku utkwionym w ziemi?, ?eby ukry? strach i pogard?. Starszy pan wybija? jak?? melodi? na pianinie; fatalnie fa?szowa? ten starszy pan; Ruppert ma absolutny s?uch, stara si? wi?c nie s?ucha?; znowu spojrza? w szyb?. Ta dziewczyna powinna ju? by?! A mo?e nie przyjdzie? Chcia?by, ?eby nie przysz?a, w?a?ciwie naprawd? chcia?by, ?eby jej nie dosi?gli oprawcy z Polizeistrasse, ale natychmiast ogarn?? go strach. Lothar nie uwierzy, o?wiadczy, ?e Ruppert go ok?ama?. Jaki los go czeka? Dwaj agenci obserwowali go uwa?nie. Zna? te twarze, ch?odne twarze zbir?w. Obaj jednocze?nie spojrzeli na zegarki. Niecierpliwili si?.
Kloss z?apa? w?a?nie riksz? na placu Unii.
- Spiesz si?, bracie - powiedzia? po polsku. Niewiele go teraz obchodzi?a konspiracja. Rikszarz spojrza? ze zdziwieniem i nacisn?? peda?y. Mkn?li prosto Marsza?kowsk?. Pi?? po dwunastej. Kloss rzuci? ch?opcu pieni?dze i wyskoczy? z rikszy. By? znowu niemieckim oficerem, kt?remu nigdzie nie pilno. Przeszed? obok kawiarni Pomianowskiego; spojrzenie przez szyb? i uczucie ulgi obezw?adniaj?ce niemal. Ruppert siedzia? sam przy stoliku. Natychmiast my?l: co si? sta?o z Ann??
Anna sz?a Wilcz? do Alej Ujazdowskich. Spieszy?a si?. Min??a grupk? ludzi zgromadzonych przy Bekanntma-chung przyklejonym na murze. Gdy dochodzi?a do rogu Mokotowskiej, zobaczy?a nagle przed sob? pust? ulic?. By? to zawsze sygna? alarmowy. Przechodnie znikn?li z Wilczej. Jaki? sklepikarz z sutereny zatrzaskiwa? drzwi swojej nory. Przystan??a. W tej chwili otar?a si? niemal o ni? rozp?dzona paniusia z bochenkiem chleba wystaj?cym z torebki.
- ?api? na rogu Kruczej - szepn??a.
Anna natychmiast zmieni?a tras?. Trudno - sp??ni si? o dziesi?? minut. Skr?ci?a w Mokotowsk?, dosz?a a? do placu Zbawiciela, omijaj?c niebezpieczny kwadrat. Na Marsza?kowskiej wydawa?o si? bezpiecznie; gazeciarz wykrzykiwa? „Nowy Kurier Warszawski", ludzie sterczeli na przystankach, a na rogu starszy pan w okularach sprzedawa? jak zwykle papierosy w?asnej roboty w gilzach „Morwitan". Anna zna?a tego starszego pana. By? przed wojn? wysokim urz?dnikiem w Ministerstwie Le?nictwa. U?miechn??a si? do niego i przyspieszy?a kroku. By?o ju? dziesi?? po dwunastej.
Kloss czeka?. Z kt?rej strony nadejdzie Anna? Czy kawiarnia jest obstawiona czy s? tylko w kawiarni? Musi zauwa?y? Ann? dostatecznie wcze?nie, w przeciwnym wypadku... Stan?? w bramie. Nadje?d?aj?cy tramwaj przys?oni? mu na chwil? przeciwleg?? stron? Marsza?kowskiej. Tramwaj ruszy? i wtedy zobaczy? Ann?! Jak trudno me biec! Gdy przechodzi? przez jezdni?, wojskowy samoch?d otar? si? niemal o niego. Anna by?a ju? na kraw?dzi chodnika, spostrzeg?a Klossa dopiero, kiedy podszed? do niej i potr?ci? j? tak gwa?townie, ?e torebka dziewczyny upad?a na ziemi?.
- Przepraszam - powiedzia? podnosz?c torebk?. I doda?: - Nie id? tam. Gestapo!
Anna natychmiast zawr?ci?a i znikn??a w t?umie. Kloss zosta? sam. Skr?ci? w Piusa XI. Potem w ci?gle pust? Mokotowsk?. Stan?? i wyci?gn?? papiero?nic?. R?ka mu dr?a?a, gdy zapala? zapa?k?.
Uspok?j si?, idioto - pomy?la?. - Uspok?j si?, ona jest bezpieczna.
Na murze starej kamienicy zatarty, ale przecie? widoczny, wymalowany ko?lawymi literami, widnia? napis: „Warszawa walczy".

8

O 12.40 agenci gestapo podeszli do czekaj?cego ci?gle Rupperta.
- Idziemy - o?wiadczy? jeden z nich - ona ju? nie przyjdzie.
Ruppert podnosi? si? niech?tnie z krzes?a; wiedzia?, co go czeka. Mia? jeszcze odrobin? nadziei, gdy znale?li si? na Marsza?kowskiej. Mo?e si? po prostu sp??ni?a, mo?e j? jednak zobaczy! Ostatecznie pal diabli t? polsk? dziewczyn?, chodzi przecie? o niego, o Rupperta. On by? w?a?ciwie bez winy, chcia? ?y? spokojnie i do niczego si? nie miesza?. Nie lubi? hitlerowc?w, ale nie mia? tak?e nic wsp?lnego z Polakami. Polacy dwukrotnie zmusili go do wsp??pracy, a teraz zmusi? go Lothar. Ojciec Willego, przemys?owiec z Ruhry, mia? racj? m?wi?c, ?e cz?owiek jest tylko ?rubk? w maszynie i nie ma w?a?ciwie ?adnego wp?ywu na kszta?towanie w?asnego losu. Nie warto by? bohaterem, warto natomiast mie? pieni?dze i kobiety. A je?li chodzi o cen?... Jak? cen? trzeba b?dzie zap?aci? teraz za w?asne ?ycie?
Lothar czeka? ju? w gabinecie. Popatrzy? na Rupperta swym szklanym wzrokiem, zapali? papierosa, nawet mu nie proponuj?c.
- Ok?ama?e? nas - powiedzia? - a nas nie wolno ok?amywa?.
Ruppert chcia? krzykn??, ?e jest oficerem niemieckim, ?e nie pozwoli ze sob? tak rozmawia?, ?e nie wolno m?wi? mu per „ty", nawet je?li jest podejrzany - ?e za kampani? polsk? otrzyma? ?elazny Krzy?, ale wybe?kota? tylko:
- Ja naprawd? si? z ni? um?wi?em, mo?e mi pan wierzy?! Ba? si?. Czu? krople potu na czole, mia? d?onie wilgotne.
Czy zobacz? jeszcze Ilze? - my?la? bez przerwy.
Lothar obserwowa? go uwa?nie; strach Rupperta nie uszed? jego uwagi. Lubi?, gdy ludzie si? bali, by?y to jedyne momenty co? warte w jego ?yciu; doznawa? w?wczas szczeg?lnej rozkoszy, niemal fizycznej. Nigdy nie bi?, gdy na twarzy przes?uchiwanego zobaczy? to, co dostrzega? teraz na twarzy Rupperta. Wiedzia? w?wczas, ?e to jego cz?owiek, ?e nale?y go oszcz?dza?, ale p??niej zmienia? cz?sto zdanie i umia? zastrzeli? bez wahania tch?rza z kt?rego ju? wszystko wycisn??.
- Dobrze sobie przypomnij - cedzi? s?owa - nikomu nie powiedzia?e? o naszej rozmowie?
- Nikomu, panie sturmbannFuehrer.
- Ilzie?
- Nie wspomina?em Ilzie - powiedzia? Ruppert, a chcia? krzykn??: „Wara ci od tej dziewczyny, jak ?miesz m?wi? o niej po imieniu?"
-Jeste? pewien?
- Prosz? mi wierzy?, panie sturmbannFuehrer.
W pobliskim pokoju rozleg? si? krzyk, urwany nagle, a Ruppert dozna? z?udzenia, ?e ten krzyk trwa, jakby kto? pu?ci? p?yt?, powtarzaj?c? ci?gle ten sam d?wi?k.
Lothar u?miechn?? si?, a u?miecha? si? rzadko.
- Daj? ci szans? - powiedzia?. - W?a?ciwie nie powinienem tego robi?, bo jeste? szmata i zdrajca, ale mam do ciebie s?abo??. Je?li w ci?gu dw?ch dni znajdziesz t? dziewczyn?...
-Jak mam to zrobi?? - spyta? Ruppert.
- Twoja sprawa, m?j drogi. My?my nie kazali ci bra? pieni??k?w od polskiego wywiadu... To twoja ostatnia szansa, Ruppert, a je?li nie, wiesz, co ci? czeka?
-Wiem - powiedzia? i wiedzia? naprawd?. Przed oczyma mia? pusty dziedziniec gmachu przy Polizeistrasse, kamienne p?yty, codziennie polewane i czyszczone. Gdzie zabijaj?? Pewno nie na dziedzi?cu, tylko w piwnicy, w ciemno?ci. Ruppert nie chcia?by umiera? w ciemno?ciach. Od dziecka ba? si? ciemno?ci.
- A wst?p tam, m?j drogi, do tej meliny - doda? Lothar. - Mo?e spotkasz swojego starego znajomego, Szmidta. Bardzo chcia?bym z nim pogada?.
Wi?c pozwalaj? mu odej?? i Ruppert odchodzi, nie my?l?c, ?e to tylko odroczenie wyroku. Wyj?? - najwa?niejsze w tej chwili wyj?? i nie widzie? bladej g?by Lothara i kamiennych p?yt dziedzi?ca tego gmachu.

9

- Anna musi znikn?? - powiedzia? Kloss. - Lothar ma jej rysopis.
Siedzieli we tr?jk? w sk?adziku. Marcin rozk?ada? figury na szachownicy, potem spycha? je lew? r?k? do pude?ka. Anna po?o?y?a d?o? na ramieniu Klossa.
- Przesadzasz - u?miechn??a si? - najwy?ej zmieni? uczesanie.
Nie rozumieli, ci?gle nie rozumieli! Nie doceniali przeciwnika, lata okupacji wpoi?y im przede wszystkim pogard? dla Niemc?w.
- Zrobi? wszystko, ?eby ci? znale?? - t?umaczy?. -Lothar teraz wie, ?e postanowili?my dotrze? do Hen-ninga. B?dzie go pilnowa? lepiej ni? Kutschery. Lothar to niebezpieczny przeciwnik.
- Otrzyma?em ponaglenie - Marcin m?wi? cicho, nie przerywaj?c zabawy szachami. - Plany Henninga musimy mie? za wszelk? cen?.
- Zap?acimy wysok? cen? - powiedzia? Kloss przez z?by i pomy?la?, ?e t? cen? mo?e by? Anna albo on, albo oni wszyscy, ale wiedzia? tak?e, ?e nie zrezygnuje i tak ju? b?dzie do ko?ca tej wojny: niewykonalne zadania, kt?re trzeba wykona?...
- Masz jaki? plan?- zapyta? Marcin.
- Przeka? Adamowi, ?e jest spalony - powiedzia?. -Najlepiej zerwij z nim na pewien czas kontakt.
- Ju? to zrobi?em. Wi?c masz jaki? plan?
- Tak - rzek? Kloss. - Potrzebna mi b?dzie Anna.
- Powiedzia?e?, ?e musi znikn??.
- Zniknie jutro - ka?de s?owo sprawia?o mu b?l. Nie mia? prawa nara?a? Anny, a musia? j? nara?a?, bo to by?a jedyna szansa, by nierealne zamieni? w ledwie prawdopodobne.
- Zgadzam si? - powiedzia?a Anna. Kloss pomy?la?, ?e brak jej wyobra?ni; nie w pe?ni zdaje sobie spraw? z ryzyka. Podejmowa?a najtrudniejsze zadania i zawsze wierzy?a, ?e to si? musi uda?. A przecie? nie mog?a wiedzie?, na czym polega? jego pomys?...
Jedyn? szans? zdobycia plan?w von Henninga dawa?a Benita, brzydka dziewczyna w okularach, kt?rej nie nale?a?o jednak lekcewa?y?, bo wiedzia?a, ?e jest brzydka i niecz?sto jej oczy traci?y wyraz czujno?ci. Przysz?a do niego wieczorem, tak jak um?wili si? telefonicznie, z doskona??, i?cie niemieck? punktualno?ci?. Zegar nad tapczanem wybi? w?a?nie ?sm?, gdy zastuka?a do drzwi.
- Ojciec sp?dzi wiecz?r u genera?a von Falkenheima -powt?rzy?a to samo, co s?ysza? ju? przez telefon i na czym opiera? ca?y sw?j plan. - Mam czas dla ciebie - szepn??a, gdy zdejmowa? jej p?aszcz - ale ci?gle troch? si? boj?.
- Czego si? boisz? - zapyta?. Wchodzili ju? do pokoju, na stole sta?y dwa nakrycia, kieliszki, ogarn??a to jednym spojrzeniem.
- Gdy interesuje si? mn? kto? sympatyczny... Czy m?g?by? zapomnie? na ten wiecz?r, ?e nazywam si? Benita von Henning?
- Nie my?l? o tym - powiedzia?, nie bardzo pewien, czy k?amie dostatecznie przekonuj?co. - Nie my?l?, ?e jeste? najlepiej strze?on? dziewczyn? w Warszawie.
- To ci? podnieca?
- Nie, nie! - zawo?a? szybko i posadzi? j? na krze?le.
Spojrza?a w kierunku otwartych drzwi do sypialni, potem wychyli?a pierwszy kieliszek. Kloss nastawi? tango. Benita ta?czy?a rzeczywi?cie ?wietnie, czu?, jak powoli ust?puje jej nieufno??, jak przytula si? do niego coraz serdeczniej... Potem zdj??a okulary i po?o?y?a je na stole.
- ?wietnie ta?czysz, Hans.
- Ty te?, Benito - powiedzia? i tym razem nie k?ama?.
- Rzadko ta?cz?. Na wieczorkach szkolnych siedzia?am najcz??ciej pod ?cian?.
- G?upstwo - szepn?? Kloss - jeste? ?liczn? dziewczyn?, Benito - chyba troch? przesadzi?, ale g?upio czu? si? w tej roli. Odsun??a si? od niego.
- K?amiesz, po co k?amiesz?
- M?wi? prawd? - powiedzia?. - Pomy?la?em to ju? w?wczas, gdy zobaczy?em ci? po raz pierwszy na dworcu.
- By?e? na dworcu?
- Przypadkowo - szepn?? i zrozumia?, ?e pope?ni? znowu b??d. Nie nale?a?o tego m?wi?. W jej wzroku powr?ci? wyraz czujno?ci.
Nape?ni? kieliszki, ona pi?a pos?usznie, by?a ju? jednak troch? inna, nie zdejmowa?a okular?w i nieustannie czu? na sobie jej uwa?ne spojrzenie.
- Chcesz mnie upi?? - zapyta?a.
- Czy to co? z?ego?
- Nie, oczywi?cie nie. Wi?c pijmy! - znowu przytuli?a si? do niego. - Tak rzadko bywam pijana, mam mocn? g?ow?. Prawda, ?e mam mocn? g?ow??
Potem kaza?a przynie?? sobie szklank? wody. By?a to w?a?nie okazja, na kt?r? czeka?, mia? ju? dosy? tego wieczoru i oszukiwania brzydkiej dziewczyny, kt?rej nieszcz??ciem by?o nazwisko von Henning. Wyszed? do kuchni, nape?ni? szklank? wod? z kranu i wyj?? z kieszeni ma?? fiolk?. Ten ?rodek usypiaj?cy powinien dzia?a? natychmiast.
Nie przypuszcza? i nie m?g? dostrzec, ?e Benita wsta?a od sto?u i przez otwarte drzwi widzia?a t? scen?. By?a znacznie mniej pijana, ni? Kloss s?dzi?, w?a?ciwie zupe?nie trze?wa. Zobaczy?a go z fiolk? w d?oni i zrozumia?a. Gdy wr?ci? do pokoju, siedzia?a ju? na swoim miejscu i ogl?da?a pusty kieliszek.
- Nalej mi jeszcze - szepn??a. - Naprawd? chc? si? upi?.
Kloss poda? jej szklank?, ona wzi??a j? do r?ki i podnios?a do ust.
- A teraz nastaw patefon.
Zmienia? p?yt?. Benita wyla?a wod? do doniczki z kwiatami i trzymaj?c ci?gle pust? szklank? w r?ku, udaj?c, ?e ju? wypi?a, przytuli?a si? do niego, gdy patefon powtarza? zn?w sentymentalne tango.
- Naprawd? mi si? podobasz - szepn??a: - Podobasz mi si? znacznie bardziej ni? Ruppert - wybuchn??a ?miechem. -Jeste? przystojniejszy i sprytniejszy. O, Hans, umiesz sobie radzi? z dziewcz?tami!
Zacz??a ?piewa?, potem urwa?a na-;le, Kloss czeka?, a? zaci??y mu w ramionach i przymknie oczy. ?rodek usypiaj?cy powinien ju? dzia?a?, ona jednak ci?gle m?wi?a:
-Mam ?adny g?os, prawda? Wszyscy m?wi?, ?e to jedno mam przynajmniej ?adne. No, poca?uj mnie... Jeste? jednak nie?mia?y, Hans.
Wreszcie opad?a na krzes?o. Kloss by? ju? pewny, ?e z trudem pokonuje senno??.
- No, nalej jeszcze, nalej swojej brzydkiej dziewczynie, kt?r? tutaj podst?pem zwabi?e?.
- Co ty wygadujesz, Benito?
Zanurzy?a wargi w kieliszku.
- O Bo?e, jak mi si? kr?ci w g?owie. Hans, nie masz poj?cia, co si? dzieje ze ?wiatem! Co ty ze mn? zrobi?e??
Odprowadzi? j? do sypialni, po?o?y? na tapczanie. Szepn??a jeszcze: - Chod? do mnie - i przymkn??a oczy.
Kloss pochyli? si? nad ni?; oddycha?a spokojnie i r?wno, ale wola? odczeka? dobr? chwil?, zanim otworzy? torebk? Benity i na jej dnie znalaz? klucze. Przekonany, ?e dziewczyna ?pi, wr?ci? do s?siedniego pokoju. W?wczas Benita otworzy?a oczy; z kieszeni sukienki wyj??a ma?y pistolet typu „Walter". Zawsze nosi?a bro?, nawet w Berlinie, a tu, w Polsce, nie rozstawa?a si? z ni? nigdy. Pojawi?a si? na progu w?a?nie w momencie, gdy Kloss podchodzi? do du?ej szafy.
- St?j - powiedzia?a - nie ruszaj si?! Masz jeszcze ochot? na kieliszek koniaku?
Kloss odwr?ci? si? gwa?townie. Zobaczy? oczy Benity patrz?ce ch?odno zza okular?w i luf? pistoletu.
- Nie nale?y oszukiwa? brzydkich dziewcz?t - szepn??a cicho.
- Oszala?a?? - zawo?a?. - Co ty wyprawiasz? - Uczyni? krok w jej kierunku.
- Nie za blisko, m?j drogi. Teraz blisko ju? nie podchod?. Jestem zupe?nie przytomna, nie wypi?am twojej mikstury. By?e? jednak nieostro?ny. - I po chwili, gdy Kloss stan??, doda?a: - Ojca rzeczywi?cie nie ma w domu, dobrze to obmy?li?e?, Hans. Dla kogo pracujesz? Dla tych samych, co Ruppert?
-Jeste? idiotk? - odpowiedzia?.
- Przynajmniej nareszcie szczerze — roze?mia?a si? Benita. -Nie zbli?aj si?, bo zaczn? krzycze?. Kto? z twoich s?siad?w us?yszy... Pos?uchaj uwa?nie. Wszystko mi teraz opowiesz, przynajmniej do tego mam prawo. My?lisz, ?e Niemcy przegra?y wojn?, tak?
Kloss milcza?.
- Nie chcesz m?wi?, co? A sk?d wiesz, czy nie zgodzi?abym si?... wsp??pracowa? z tob?? Nie pomy?la?e? o tym, Hans. Tylko mi powiedz, dla kogo?
Kloss ci?gle milcza?, wreszcie ruszy? w kierunku Benity. Obserwowa? uwa?nie jej twarz i bro?; strzeli czy nie strzeli? Cofa?a si? ty?em, ju? tylko par? krok?w dzieli?o j? od wielkiej szafy.
- Je?li nie powiesz mi natychmiast wszystkiego, zaczn? krzycze?. Albo strzel?.
Opar?a si? wreszcie plecami o drzwi szafy. Kloss podchodzi? do niej licz?c sekundy. Za chwil?...
- St?j! - krzykn??a Benita i w?wczas drzwi szafy otworzy?y si? gwa?townie. Wyskoczy?a z niej Anna. Anna, przez ca?y czas milcz?cy ?wiadek tej sceny, wytr?ci?a Be-nicie pistolet, a obezw?adnienie Niemki trwa?o ju? par? sekund. Nie zd??y?a nawet krzykn??. Kloss pomy?la?, ?e ?al mu jednak, niepotrzebnie ?al tej Benity von Hen-ning.
Le?a?a teraz zwi?zana na ???ku, usta mia?a zakneblowane, w jej oczach by?a tylko nienawi?? i rozpacz, musia?a patrze? na Klossa i Ann? kr?c?cych si? po pokoju, grzebi?cych w jej rzeczach. Patrzy?a na Ann?, kt?ra w jej sukience, w jej p?aszczu, w jej okularach gotowa?a si? do wyj?cia.
- Anno - m?wi? Kloss na schodach, gdy opu?cili mieszkanie - to bardzo niebezpieczne. Przejdziesz szybko obok wartownika, wartownik musi by? pewny, ?e jeste? Benita. Znajdziesz si? w pracowni Henninga, pami?tasz szkic Rupperta?
- Tak - szepn??a Anna.
- W rogu stoi szafa pancerna. Otworzysz szaf?, zrobisz zdj?cia i potem wyjdziesz przez kuchni?... B?dziesz mog?a opu?ci? will? dok?adnie w momencie zmiany warty... Ani na chwil? nie strac? ci? z oczu... B?d? ci? ubezpiecza?.
Poca?owa? j?, gdy znale?li si? w bramie.
- Pami?taj, w kt?rym miejscu s? nieco ni?sze sztachety. .. Ale tylko w momencie zmiany warty... Wtedy wartownik nie patrzy na dziedziniec... No, id? ju?.
Noc by?a ciemna, ulica pusta. Przeszed? partol ?andarmerii. Par? minut czekali jeszcze pod drzewem. Wreszcie Anna przebieg?a jezdni? i potem wolnym krokiem podesz?a do wartownika stoj?cego przed furtk? willi Henninga. Kloss ukryty w cieniu drzewa ani na moment nie spu?ci? jej z oczu. Wyci?gn?? z kabury bro?, zarepetowa?. Czeka?, czuj?c nieustanny ?omot serca.
- GuteNacht, Fr?ulein-powiedzia? wartownik i Kloss odetchn?? g??boko.
Anna podesz?a do drzwi, wyj??a klucze z torebki, w?o?y?a do zamka. Wydawa?o si? przez chwil?, ?e zamek si? zaci??, ?e drzwi nie puszczaj?. To trwa?o wieczno??.
?eby tylko wartownik nie zechcia? jej pomaga? - modli? si? Kloss. Wreszcie otworzy?a drzwi i znalaz?a si? wewn?trz sanktuarium profesora. Kloss straci? j? z oczu.
Anna min??a hali i sekretariat Benity. Gabinet by? otwarty. Teraz stara?a si? nie my?le?, dzia?a?a mechanicznie, wed?ug planu przygotowanego przez Kiossa. Najpierw zas?oni? okna, potem zapali? ?wiat?o, wyj?? klucze i bardzo spokojnie, nie denerwuj?c si? i nie spiesz?c, podej?? do kasy pancernej. Obr?t klucza w zamku jeden, drugi, drzwi jednak nie puszcza?y. Anna poczu?a krople potu na czole... Przerwa?a prac?.
Nale?y dzia?a? spokojnie - pomy?la?a - tylko spokoj.
Zacz??a znowu od pocz?tku. Usiad?a. Pozwoli?a sobie na par? chwil odpoczynku, gdy kasa otwar?a si? cicho.
Na ?rodkowej p??ce le?a?y starannie ponumerowane teczki. Tajne plany profesora von Henninga. Anna roz?o?y?a je na stole, wyj??a aparat fotograficzny, spojrza?a na zegarek... Ile czasu zosta?o jeszcze do zmiany warty?
Kloss czeka? tymczasem ukryty za drzewem, niedaleko bramy, z broni? gotow? do strza?u. Jak d?ugo to trwa? Nigdy czekanie nie wydawa?o si? Klossowi tak potwornie bolesne i ci??kie. Wreszcie us?ysza? warkot motoru, podjecha? otwarty samoch?d wojskowy, wyskoczyli ?an-darmii. A mo?e Benita jednak sk?ama?a? A mo?e profesor Henning nie opuszcza? willi i wezwa? ?andarm?w... Nie, wszystko przebiega?o chyba wed?ug planu, to tylko zmiana warty. ?andarmi stan?li naprzeciwko siebie, rozprowadzaj?cy udziela? instrukcji. Anna powinna teraz wyj?? z willi.
Zgasi?a w?a?nie ?wiat?a, wesz?a do kuchni, jeszcze mocowa?a si? z kuchennymi drzwiami, zamkn??a je potem kluczem Benity. Znalaz?a si? na ty?ach domu, na dziedzi?cu. S?ysza?a g?osy wartownik?w, widzia?a ?o?nierza spaceruj?cego wzd?u? ulicy. Pochylona, przebieg?a w poprzek dziedziniec - to by? najtrudniejszy moment. Przeskakuj?c sztachet?, rozdar?a sobie sukienk?. C?? tam sukienka! By?a ju? na s?siedniej posesji. Wartownik spaceruj?cy wzd?u? p?otu odwr?ci? si? akurat ty?em... Anna przytulona do muru dotar?a do ulicy. Tam ju? czeka? Kloss. Wzi?? j? pod r?k? i znikn?li razem w ciemno?ciach. Milczeli d?ugo. Sporo czasu musia?o up?yn??, nim Anna wyszepta?a:
-W porz?dku.

10

Ranek by? s?oneczny. Anna z teczk? w r?ku sta?a W w ma?ym pokoiku za sklepem antykwariusza. ?wiat wydawa? jej si? teraz radosny i pi?kny... Musi co prawda opu?ci? Warszaw?, ale przecie? nied?ugo wr?ci i znowu zobaczy Janka. Robot?, najtrudniejsz? robot? ze wszystkich zleconych im dotychczas, ju? maj? za sob?. Mog? by? dumni. Niemcy nie domy?la si? nigdy, ?e plany von Hennmga przesta?y by? tajemnic? Trzeciej Rzeszy.
- Co stanie si? z Benit?? - zapyta?a. Marcin u?miechn?? si? kwa?no.
- Wola?bym - mrukn?? - ?eby oby?o si? bez porywania tej dziewczyny. Teraz mamy z ni? solidny k?opot. Pos?a?em ludzi do mieszkania Klossa, przewioz? j? w szafie w bezpieczne miejsce na Mokot?w.
-A co potem?
- Nie wiem - wzruszy? ramionami. - Zameldujemy centrali. ?le si? sta?o. Znikni?cie Benity postawi na nogi ca?e warszawskie gestapo.
- A co mieli?my robi?? - Anna u?miechn??a si? rado?nie. Znowu wzruszenie ramion.
- Boj? si? o Janka - stwierdzi? Marcin.
Teraz i Anna zacz??a si? ba? o Klossa. Rozstali si? niedawno i w?wczas, gdy si? rozstawali, wydawa?o si? Annie, ?e jest zupe?nie bezpieczny, ale on przecie? zostaje i w ka?dej chwili, w ka?dym miejscu grozi mu ?mier?.
- Pozw?l mi nie wyje?d?a? jeszcze z Warszawy. Marcin nie ukrywa? z?ego humoru.
- Zostaw te g?upstwa - powiedzia? ostro. - Natychmiast st?d jed? na dworzec i melduj si? w Radomiu u Bartka. Je?li ci? tu jeszcze zobacz?, b?d? to uwa?a? za niewykonanie rozkazu.
Gdy opu?ci?a antykwariat, znowu powr?ci? jej radosny nastr?j. Na ulicy nie wida? by?o jako? niemieckich mundur?w, m?ody cz?owiek nios?cy kwiaty u?miechn?? si? do Anny i Anna odpowiedzia?a mu u?miechem. Sz?a powoli, rozgl?daj?c si?, bo ci?gle mia?a jeszcze nadziej?, odrobin? nadziei, ?e zobaczy Klossa, chocia? przecie? wiedzia?a, ?e jemu nie wolno tu przyj??, ?e zaj?ty jest u siebie, w przekl?tej Abwehrze. Stan??a na przystanku tramwajowym. Nadje?d?a?o w?a?nie „O" i w tej chwili Anna zobaczy?a zbli?aj?cego si? do niej kapitana Rupperta. By? ju? bardzo blisko, za blisko, by ucieka?. Pozna? j?, zanim zd??y?a podj?? jak?kolwiek decyzj?. Tramwaj stan?? na przystanku. Anna pobieg?a do drugiego wagonu, ale Ruppert by? ju? obok niej i chwyci? j? za r?k?.
- Prosz? mnie pu?ci?! - zawo?a?a Anna. Ludzie omijali ich, wskakuj?c do wozu, udaj?c, ?e nic nie widz?. Tramwaj ruszy?.
- Nie znam pana! - krzykn??a i uczepi?a si? uchwytu drzwi, ale na chodniku pojawi? si? patrol ?andarmerii.
— Bra? j?! — rozkaza? Ruppert.
Lothar powiedzia?, ?e znalezienie tej dziewczyny jest ostatni? szans? Rupperta. Ruppert j? znalaz?, ale czu? niesmak, gorycz w ustach, gdy meldowa? si? u sturmbannFuehrera. S?dzi?, ?e mu przynajmniej podzi?kuj?, ze mo?e to si? jako? sko?czy, mia? ci?gle nadziej?, ?e wyrwie si? z tej sieci. Ale reakcja Lothara by?a zaskakuj?ca.
— Dure? jeste?! — wrzasn?? gestapowiec.
Ruppert poczu?, ?e dr?? mu r?ce; w ci?gu ostatnich paru dni przywyk? do obelg, wiedzia?, ?e nie zareaguje ju? na ?adn? zniewag?, ale nie umia? ukry? dr?enia r?k. Nieustannie powtarza? w my?li, co nale?a?oby powiedzie? temu sztywniakowi, tej drobnej ?ajdaczynie, kt?ra nie wiadomo jakim sposobem osi?gn??a w?adz? nad ludzkim ?yciem i ?mierci?, ale milcza?.
— Dure? jeste? - powt?rzy? ju? spokojniej Lothar. -Kto ci powiedzia?, ?e chc? j? aresztowa?, mia?e? nie spuszcza? jej z oczu - to wszystko. Taka szansa! Maj?c t? dziewczyn?, mogli?my dotrze? do ich siatki. — Usiad? przy biurku i patrzy? zimno na Rupperta. - W?a?ciwie jeste? ju? niepotrzebny, Ruppert - powiedzia?. - Spali?e? si?, Ruppert. A mo?e zrobi?e? to umy?lnie? No, gadaj, mo?e nadal prowadzisz podw?jn? gr??
Ruppert chcia?by co? powiedzie?, zaprotestowa?, ale s?owa zastyg?y na wargach.
Jestem niemieckim oficerem — my?la? i milcza? czuj?c, jak sztywniej? mu kolana i pami?taj?c bez przerwy, ze oto on, kapitan Ruppert z dobrej niemieckiej rodziny, stoi na baczno?? przed by?ym komiwoja?erem, kt?ry ma go w gar?ci.
Ale w?ciek?o?? Lothara osi?gn??a szczyt dopiero za chwil?. Zadzwoni? telefon i meldunek, kt?ry odebra? w?a?nie sturmbannFuehrer, by? tego rodzaju, ?e nawet on, wychowanek solidnej szko?y gestapo, straci? spok?j. Znikn??a Benita von Henning.
Lothar wyrzuci? z gabinetu Rupperta; wezwie go jeszcze i przydusi do ?ciany, teraz mia? jednak co innego do roboty. Profesor von Henning zaalarmowa? ju? Berlin, dzwoni? do gruppenFuehrera, a on, Lothar, nie rozumie i nie b?dzie rozumia? po paru godzinach przes?ucha?, jak to si? mog?o sta?. Wartownik, kt?ry pe?ni? s?u?b? przy bramie, przysi?ga?, ?e Benita wr?ci?a do willi oko?o godziny 11.30 w nocy, przed zmian? warty. Wszyscy ?andarmi, kt?rzy potem pe?nili s?u?b?, o?wiadczyli, ?e nikt nie opuszcza? ju? willi. Nikt te? do niej nie wchodzi?. Dopiero nad ranem wr?ci? z przyj?cia u genera?a profesor von Henning. Jak to si? wi?c sta?o? Jakim cudem mog?a znikn?? Benita? Dok?d posz?a? Kto j? porwa?? I je?li porwa?, jak zdo?a? zmyli? czujno?? wartownik?w? A mo?e ?andarmi byli w zmowie? Nie, to nieprawdopodobne! Ci, kt?rych wyznaczy? do pilnowania willi, byli najlepszymi jego lud?mi, wielokrotnie sprawdzonymi, nie mogli zawali? takiej roboty.
To samo zameldowa? po paru godzinach gruppen-Fuehrerowi, gdy ten wezwa? go do siebie, do swego obszernego gabinetu, kt?rego okna wychodzi?y na pust? zazwyczaj Polizeistrasse. GruppenFuehrer siedzia? w fotelu i przygl?da? si? Lotharowi swoim zimnym wzrokiem. Lothar sta? przed nim w postawie zasadniczej i my?la?, ?e wobec niego jest niczym, pionkiem, kt?rego w ka?dej chwili mo?na wys?a? na front wschodni albo zastrzeli? w piwnicy. Nie budzi?o to w nim protestu; odczuwa? tylko strach, ten sam strach, kt?ry powinni czu? ludzie stoj?cy na baczno?? w jego gabinecie.
- Zrobi?em wszystko, co mog?em, panie gruppen-Fuehrer — wyja?nia?.
— Nic pan nie zrobi? — odpowiedzia? ch?odno dostojnik. -Je?li c?rka Henninga nie znajdzie si? w ci?gu dw?ch dni, nie chcia?bym by? na pana miejscu. Co pan wie o Be-nicie von Henning? - zapyta?.
- Nie rozumiem - powiedzia?, cho? rozumia? doskonale.
- Przegra? pan wczoraj du?o pieni?dzy.
- Nie ma o czym m?wi? - odpar? niedbale.
- Przecie? wiem, jak ma?o daj? wam pieni?dzy. Ograniczenia dewizowe... - zamilk?, jakby czeka?, ?e Kloss mu pomo?e. Wczoraj, kiedy Kloss wsta? od stolika m?wi?c, ?e patrzenie na go?y brzuch tancerki jest jednak mniej kosztowne, Witte, zgarniaj?c stos banknot?w, z wyrzutem spojrza? na Christopulisa. „No i co pan narozrabia?? — m?wi?o to spojrzenie. — Zamiast przegra?, wygra?em". Chnstopulis zrozumia? niemy wyrzut.
- Jest jeszcze lepiej, ni? by?o przedtem - powiedzia? cicho. - Ten cz?owiek sporo przegra?, ma wi?c k?opoty pieni??ne, ale przecie? dobry przyjaciel mo?e mu po?yczy?. Powinien mu po?yczy?. I wzi?? pokwitowanie -doda? wstaj?c od zielonego stolika.
Witte czeka? teraz na potwierdzenie Klossa, ?e przydzia?y dewiz s? rzeczywi?cie sk?pe, stworzy?oby mu to szans? zaofiarowania po?yczki. Ale Kloss milcza?, patrz?c na? pytaj?cym wzrokiem. Wi?c Witte zaatakowa? frontalnie:
- Prosz? mi powiedzie? szczerze, jak pan stoi z pieni?dzmi?
- Uczciwie m?wi?c, nie najlepiej — odpar? Kloss my?l?c, ?e jego rzucona na odczepnego sugestia, i? kto? z konsulatu b?dzie si? stara? po?yczy? mu pieni?dze, znajdzie potwierdzenie z najmniej spodziewanej strony.
Wi?c to Witte - pomy?la? - jest cz?owiekiem, kt?rego trzeba chroni?.
-Prosz?-powiedzia? Witte, podaj?c Klossowi zwitek banknot?w.
- Co to jest? - zapyta? udaj?c, ?e nie rozumie.
- Pi??set funt?w, mniej wi?cej tyle pan przegra?.
- Nie mog? - powiedzia? Kloss - chyba nie mog?... -zawaha? si?.
- A mo?e Benita opu?ci?a will? dopiero rano? - powiedzia? Lothar.
- ?arty! - warkn?? profesor. - Nie radz? panu ze mn? ?artowa?. Gdy wr?ci?em, Benity ju? nie by?o.
- Czy znikn??o co? z jej rzeczy opr?cz wieczorowej sukni, p?aszcza i torebki?
- Nie, nic wi?cej nie znikn??o — rzek? profesor. — Ale Benita mia?a przy sobie klucze do kasy pancernej, rozumie pan? Klucze do mojej kasy pancernej.
- To nieostro?no?? — o?wiadczy? sucho Lothar.
- Nieostro?no?ci? by?o - odparowa? profesor - powierzenie panu strze?enia mojej osoby.
Opu?ci? gabinet Lothara, nie podnosz?c nawet r?ki na po?egnanie. A Lothar przecie? wiedzia?, ?e von Henning mo?e sobie na to pozwoli?, ?e profesora jeszcze przed wojn? przyjmowa? w swojej willi w Berchtesgarden sam fuehrer.
Lothar kaza? wezwa? do siebie Klossa, ale przedtem postanowi? przes?ucha? jeszcze schwytan? przez Rup-perta dziewczyn?. Jak nale?a?o przypuszcza?, zaprzecza?a wszystkiemu.
- Ten pan si? omyli? — szepta?a — ja go nie znam.
Przygl?da? si? dziewczynie siedz?cej na ma?ym sto?ku pod drzwiami jego gabinetu. Wiedzia?, ?e w normalnej rozmowie nic z niej nie wyci?nie, tu nale?a?o zastosowa? metody znacznie ostrzejsze, ale je?li je zastosuje, nie by? pewien, czy dziewczyna wytrzyma.
- Masz tylko jedn? szans?: powiedzie? prawd? - m?wi?. - Chcemy niewiele: tw?j kontakt i adresy...
- Nie wiem, czego ode nie chcecie.
-Radz? ci si? zastanowi?. Poka?? ci ludzi, kt?rzy tak?e twierdzili, ?e nic nie wiedz?. Zobaczysz, jak teraz wygl?daj?.
Milcza?a. Czy jego s?owa wywar?y na niej jakie? wra?enie?
- Komu odnios?a? dokumenty dostarczone przez Rupperta?! - krzycza?. - Kornu je odnios?a??
Zacisn??a usta. By?a bardzo blada, w jej oczach dostrzeg? strach, na pewno strach, ale milcza?a.
- My i tak wszystko wiemy - m?wi? spokojnie. - Wyjdziesz za godzin? na wolno??, je?li powiesz.
Pochyli? si? nad ni?. W palcach trzyma? zapalonego papierosa. Widzia? bardzo blisko twarz Anny i zbli?a? powoli papieros do jej policzka.
- Gdzie jest Benita von Henning? - zapyta?.
- Nic nie wiem - szepn??a. - Nie znam takiej pani.
-Jeste? twarda, co? Tym gorzej dla ciebie. Za godzin? zaczniesz m?wi? inaczej.
Na progu stan?? SS-man i zameldowa? przybycie porucznika Klossa.
- Niech wejdzie - powiedzia? Lothar i kaza? wyprowadzi? Ann?.
Spotkali si? na progu, Anna nie podnios?a g?owy, nie spojrza?a na niego, bo ba?a si?, ?e Lothar dojrzy w jej oczach co?, czego nie powinien zobaczy?. Z?by tylko Janek nie da? nic po sobie pozna?. Krew odp?yn??a z jego twarzy. Anna zobaczy?a tylko gest, niedostrzegalny i niedorzeczny gest przesuni?cia kabury na brzuch. Po co to zrobi?? Nie nale?a?o tego robi?.
- Z?apali?my ?adnego ptaszka — powiedzia? Lothar. -Agentka z polskiej siatki — wyja?ni?.
- Zdj?? pan siatk?? - Kloss nie wiedzia?, jakim cudem udaje mu si? panowa? nad sob?.
-Nie.
- Powiedzia?a? - zapyta? Kloss. Czy gestapowiec us?ysza? dr?enie jego g?osu?
- Powie - stwierdzi? spokojnie Lothar.
Kloss siad? na krze?le, nie czekaj?c zaproszenia.
- Mo?e nie trzeba by?o jej zdejmowa? - o?wiadczy?.
- Prosz? si? nie wtr?ca? do moich spraw! - wybuchn?? Lothar. Jeszcze tego brakowa?o, ?eby jaki? szczeniak z Abwehry powtarza? mu s?owa gruppenfuehrera. —Nie po to pana tu wezwa?em, ?eby rozmawia? o polskich agentach aresztowanych przez gestapo. - Spojrza? zimno na Klossa. -Wczorajszy wiecz?r sp?dzi? pan z Benita von Henning.
Kloss spokojnie zapali? papierosa.
-Jest pan ?le poinformowany - stwierdzi?. - Na spacerze z Benita by?em przedwczoraj. A o co chodzi?
- Prosz? odpowiada? na pytania!
- Nie lubi? tego tonu.
- Przyzwyczai si? pan - g?os Lothara by? teraz bezbarwny. — Sk?d pan wie, czy wyjdzie pan st?d kiedykolwiek?
- S?dz?, ?e jednak wyjd? — odpowiedzia? Kloss. — Prosz? zadzwoni? do Benity i zapyta?, czy by?em z ni? wczoraj.
- Benita von Henning znikn??a - o?wiadczy? sturmbann-fuehrer. - A pan, panie Kloss, jest jednym z podejrzanych.
- ?arty! - Teraz Kloss wybuchn??. By? to wybuch dobrze zagrany. Kloss wiedzia?, jak rozmawia? z takimi lud?mi. —Jak pan ?mie — krzycza? — oskar?a? oficera niemieckiego! Ja nie jestem Ruppertem, Lothar! Natychmiast dzwoni? do Reckego.
Ten bluff odni?s? skutek.
- Prosz? si? uspokoi?, Kloss - powiedzia? Lothar -pogadamy.
Wypytywa? go o Benit?, o ich znajomo??, Kloss odpowiada?, staraj?c si? zachowa? czujno??, a jednocze?nie my?l?c ci?gle o Annie. Anna jest tutaj. Jak mo?na wydoby? Ann? z alei Szucha? Kloss wiedzia?, ?e to r?wnie trudne, jak zdobycie papier?w von Henniga, ale wiedzia? tak?e, ?e zrobi wszystko, by j? uratowa?.
To samo powt?rzy? po dwu godzinach w niewielkim, otoczonym ogr?dkiem domku na Mokotowie, w kt?rym mieszka? Marcin. Marcin by? zdenerwowany i niespokojny, w?a?ciwie nie chcia? rozmawia? o Annie. Realista, nie lubi? rozwa?a? plan?w, kt?re z g?ry uwa?a? za niemo?liwe do wykonania.
- Sklep i wszystkie adresy, kt?re Anna zna?a - o?wiadczy? - uwa?am za spalone. Na dobr? spraw? ty te? jeste? spalony. Nie wiem, czy centrala nie ka?e ci si? wycofa? z roboty.
Kloss siedzia? naprzeciwko niego z twarz? ukryt? w d?oniach.
- Anna mc me powie.
Marcin nie potwierdza? i nie zaprzecza?. Wiedzia?, co dzieje si? w alei Szucha, nie mia? z?udze? i by? przygotowany na ka?d? ewentualno??. Rozumia? Klossa, ale rozumia? tak?e, i? rezygnacja jest w ich sytuacji jedyn? mo?liw? drog?.
- A je?li... - rzek? po d?ugiej chwili Marcin. - Pozostaje nam jedno: czeka?.
- Nie! - wybuchn?? Kloss. - Nie mog? czeka?!
- Co m?g?by? zrobi??
- Nie wiem - odpowiedzia?. - Nie jestem w stanie my?le?.

11

Kapitan Ruppert ci?gle nie traci? nadziei. Ci?gle wierzy?, ?e zdarzy si? co?, co umo?liwi mu wydobycie si? z sieci. Siedzia? przy pianinie i gra? Mozarta. Stale ta sama fraza przychodzi?a mu do g?owy, jakby zapomnia? wszystko pr?cz tego jednego motywu. Ilza kr?ci?a si? po pokoju; podesz?a do niego, po?o?y?a mu d?o? na ramieniu, ale to zamiast uspokaja?, tylko dra?ni?o.
- Willy, powiesz mi nareszcie?
Co m?g?by jej powiedzie?? Gdy us?ysza? dzwonek i zobaczy? wprowadzanego przez ordynansa Lothara, zrozumia?, i? rzecz zbli?a si? ku rozwi?zaniu.
Ilza zostawi?a ich samych i Ruppert stan?? obok Lothara, by? mniej roztrz?siony, na chwil? wr?ci?a mu pewno?? siebie, znowu poczu? si? niemieckim oficerem.
- Co pan z ni? zrobi?? - spyta? nagle.
- Z kim? - Lothar nie zrozumia?.
- Z t? dziewczyn?, kt?r? dla pana znalaz?em.
Lothar skrzywi? si?.
- Jeszcze to pana interesuje? Niech pan si? nie zgrywa, Ruppert. Ta dziewczyna nic nie m?wi - doda? ze z?o?ci?. - Postanowi?em was skonfrontowa?, mo?e przynajmniej przestanie zaprzecza?.
Ruppert milcza? spor? chwil?.
- Nie chc? jej widzie?! - krzykn??. - S?yszy pan? Nie chc? jej widzie?!
- Spokojnie. - Lothar patrzy? na Rupperta z nie ukrywan? pogard?. Zna? te objawy. Najgorsze szmaty zdolne s? do takich wybuch?w. Kr?tkich. - Zrobi pan wszystko to, co ka?? - stwierdzi?. - Ta dziewczyna musi m?wi?. Podejrzewam zreszt?, Ruppert, ?e macza? pan palce w znikni?ciu Benity von Henning. Pan nie jest z nami szczery, a ja bardzo nie lubi? nieszczero?ci.
- Nieprawda! - Ruppert przesta? panowa? nad sob?. -To pod?o?? podejrzewa? mnie r?wnie? o to!
- Pod?o??? - powt?rzy? Lothar i uderzy? Rupperta w twarz. Oficer cofn?? si?, przez chwil? mo?na by?o s?dzi?, ?e rzuci si? na Lothara. Dotkn?? d?oni? policzka. Potem opad? na fotel, ukrywaj?c twarz w d?oniach.
- Jak pan ?mia? to zrobi?! — na progu stan??a Ilza.
- Radz? milcze? - odpowiedzia? Lothar i wyszed?. Ruppert wr?ci? do pianina i uderzy? w klawisze. Zn?w ta sama fraza z koncertu A-dur Mozarta.

12

Lothar mia? wszelkie powody do zdenerwowania.
Oto min??o wiele godzin, a on nic jeszcze nie wyja?ni? w sprawie znikni?cia panny von Henning. Wiedzia? dok?adnie tyle, co na pocz?tku. Tym razem rozmowa z gruppenfuehrerem, kt?ry wezwa? go po raz drugi, by?a ostrzejsza.
- Pan jest durniem, Lothar — powiedzia? gruppen-fuehrer, ledwo gestapowiec zd??y? zamkn?? za sob? drzwi. - Dure? - powt?rzy?.
- Ta dziewczyna nie chce m?wi? - wyja?ni? Lothar. -Zdj??em ludzi z domu gry, ale oni chyba naprawd? nic nie wiedz?. Przeka?? ich kryminalnej.
- I co pan zamierza? - W g?osie gruppenfuehrera brzmia?a nie ukrywana gro?ba. - Przed chwil? rozmawia?em z Berlinem. Domy?la si? pan, co powiedzieli mi w Berlinie?
- Domy?lam si? - odpowiedzia? Lothar, cho? powinien milcze?.
- No wi?c?
- Dzisiaj w nocy przes?ucham t? dziewczyn? osobi?cie.
Gruppenfuehrer spojrza? na Lothara z pogard?, z tak? sam? pogard?, z jak? Lothar patrzy? niedawno na Rup-perta.
- I potem ju? w og?le nie b?dzie mog?a nic powiedzie?, co? Ode?l? pana na front! - krzykn?? wreszcie. - T? dziewczyn? - powiedzia? cicho - jutro rano pan wypu?ci.
-Tak jest.
- Przydzieli pan do niej najlepszych ludzi i wszelkie ?rodki. Rozstrzelam pana, je?li uda si? jej wymkn??. Musi nas naprowadzi? na ?lad. I poza tym, niech pan s?ucha uwa?nie, Lothar: je?li to naprawd? ta polska siatka porwa?a Benit?, nie mia?bym nic przeciwko temu, ?eby zaproponowa? wymian?, Benita von Henning za t? dziewczyn?...
Lothar wzruszy? ramionami.
- W jaki spos?b do nich dotrze?, panie gruppenfuehrer?
- Niech pan spr?buje - powiedzia? dygnitarz gestapowski. - I niech pan nie pope?ni b??du...
Anna nie mog?a, niestety, wiedzie? o tej rozmowie, dlatego my?la?a, ?e ?ni, kiedy oddano jej torebk?. Wartownik otworzy? szlaban i wzi?? przepustk?.
Znalaz?a si? sama na pustej ulicy. Ci?gle nie wierzy?a, nie mog?a uwierzy?. Sz?a alej? Szucha w stron? placu Unii, znowu w swojej Warszawie, w swoim mie?cie i dopiero teraz poczu?a, jak bardzo by?a zm?czona. Bola?o j? ca?e cia?o, ale przecie? by?a wolna, pu?cili j?, nic nie powiedzia?a, mo?e by? z siebie dumna. Dlaczego wi?c j? pu?cili? To cud, nieprawdopodobny cud, bo przecie? z alei Szucha nikogo nie puszczaj?, w najlepszym razie trafia si? do O?wi?cimia, a je?li kto? st?d wychodzi...
Anna obejrza?a si?, ulica nie by?a ju? pusta. Kilkana?cie metr?w za ni? szed? m??czyzna w p?aszczu i kapeluszu. Po drugiej stronie ulicy - tak?e m??czyzna w p?aszczu i kapeluszu. Ludzie gestapo! Siedz? j?, id? za ni?. Teraz zacz??a rozumie?... Ma ich naprowadzi? na ?lad. Licz? na to, ?e powie wi?cej na wolno?ci ni? w celi. Przyspieszy?a kroku, chocia? przysz?o to jej z trudno?ci?. Skr?ci?a w Marsza?kowsk?, potem w Piusa XI, by?a ju? na Mokotowskiej. Na jezdni zobaczy?a motocykl; motocyklista w gumowym p?aszczu jecha? powoli. Annie wyda?o si?, cho? nie by?a tego pewna, ?e ci trzej ludzie - motocyklista i dwaj m??czy?ni, kt?rzy pojawili si? na chodniku, patrz? na siebie, potem na ni?. Nadjecha? samoch?d, zamkni?ta p??ci??ar?wka. Anna skr?ci?a w bok, by?a przecie? u siebie, wmiesza?a si? w t?um, zobaczy?a scenki, kt?re zna?a tak dobrze. M?ody ch?opak bez nogi, oparty o mur kamienicy, ?piewa? i wyci?ga? czapk?. Przed sklepem spo?ywczym ustawia?a si? kolejka - pewnie dawali margaryn?. Dwaj ch?opcy w d?ugich butach stali w bramie, z r?koma w kieszeniach. Anna nie zna?a tych ch?opc?w, ale zna?a takich ch?opc?w; czu?a si? tu swojsko i bezpiecznie. Wystarczy?oby przej?? par? krok?w i by?aby na placu Trzech Krzy?y, tam ma przyjaci??k? z lat szkolnych. Wystarczy?oby wsi??? do tramwaju, ?eby dosta? si? na Mokot?w i zobaczy? Marcina albo mo?e Janka. Janka - powt?rzy?a w my?li. Ale nie mog?a tego zrobi?. By?a kim? innym ni? ci wszyscy, kt?rzy j? mijali. Ktokolwiek do niej podejdzie, narazi si? na straszliwe
niebezpiecze?stwo. Nie wolno jej spotka? znajomych i nie wolno jej pozna? kogokolwiek, a w ?adnym wypadku nie wolno zobaczy? nikogo z jej grupy. Rozejrza?a si?. Oczywi?cie, byli. I motocyklista, i dwaj m??czy?ni w p?aszczach i kapeluszach. A tak?e samoch?d. Jak ich zgubi?? Czy ma w og?le szans?, ?eby ich zgubi?? Wr?ci?a do Marsza?kowskiej, stan??a w t?umie ludzi na przystanku przy rogu Wilczej. Rozejrza?a si? ostro?nie. Wyda?o jej si?, ?e ich nie widzi. Ale po chwili na jezdni pojawi? si? znowu ten sam samoch?d. Na przystanku by? ju? tak?e m??czyzna w p?aszczu i kapeluszu. Drugi przechadza? si? po przeciwleg?ej stronie ulicy. Ann? ogarn??a rozpacz. S?, poluj? na ni? jak na zwierz?, kt?re otoczy?a nagonka. Tramwaj ze zgrzytem zahamowa?. Anna czeka?a do ostatniej chwili, gdy w?z ruszy?, skoczy?a na stopie?, kto? wci?gn?? j? do ?rodka. Mo?e nie zd???, Bo?e, mo?e nie zauwa??. Tramwaj przyspieszy?. Anna z twarz? przytulon? do szyby obserwowa?a ulice. Nie widzia?a ich.
Nie zobaczy?a ich tak?e, gdy wyskoczy?a z tramwaju po paru przystankach. Skr?ci?a w ?wi?tokrzysk?, potem w Jasn?. Wbieg?a do apteki. Telefon sta? w rogu, z dala od kupuj?cych. Anna, zas?aniaj?c tarcz?, nakr?ci?a numer. By? to numer dziewczyny z jej grupy, Ma?gosi, je
dyny numer, kt?ry mo?e by? aktualny, bo przecie? do Marcina nie wolno jej dzwoni?. Wreszcie us?ysza?a g?os Ma?gosi.
- Ma?gosiu - szepn??a.
Po tamtej stronie cisza, potem przera?ony g?os Ma?gosi:
- To ty, Anno, naprawd? ty?
Ale w tej chwili Anna zobaczy?a przez szyb? m??czyzn? w p?aszczu i kapeluszu. By? tak?e motocyklista. Wi?c nie zgubi?a ich, nie mog?a ich zgubi?.
- Pu?cili mnie - szepn??a - id? za mn?. Zadzwoni? p??niej — i od?o?y?a s?uchawk?.
Znowu by?a na ulicy... Wlok?a si? powoli w t?umie, w kt?rym nie mog?a si? ukry?. Otwarte sklepy, kawiarnie, ludzie wracaj? po pracy do domu. Toczy?o si? zwyczajne, okupacyjne ?ycie. A ona, zm?czona i p??przytomna, pami?ta tylko o jednym: musi ich zgubi?, musi ich zgubi?, poniewa? inaczej b?dzie w tym mie?cie jak na pustyni. Obok chodnika jezdni? powoli przesuwa si? riksza. Stan??a.
Szybko przed siebie — powiedzia?a Anna i wskoczy?a do rikszy. Odpoczywa?a, przymkn??a oczy. Riksza sun??a prosto, potem skr?ci?a, znowu skr?ci?a. Anna nie bardzo wiedzia?a ju? nawet, jakimi jad? ulicami. Wcisn??a ch?opcu zmi?ty banknot, kt?ry znalaz?a w torebce, i wyskoczy?a. Znalaz?a si? na bardzo zat?oczonej ulicy, tak, to przecie? Chmielna. Wesz?a do sklepu, stan??a w kolejce. Nie ma ich, naprawd? ich nie ma. Ale po chwili - przez du?? szyb? zobaczy?a znowu obu: obu m??czyzn w p?aszczach i kapeluszach. Nie pr?bowa?a ju? telefonowa?.
A tymczasem w samochodzie, kt?ry jecha? powoli skrajem jezdni, siedzia? SS-man przy nadajniku radiowym.
- Wesz?a do sklepu - meldowa? do mikrofonu. - Jak dotychczas nie ponowi?a pr?by kontaktu telefonicznego.

13

Marcin nie ukrywa? niezadowolenia, widz?c Klossa wchodz?cego znowu do willi na Mokotowie.
- Za cz?sto tu przychodzisz - stwierdzi?. -Wszystko rozumiem, ale nie wolno ?ama? podstawowych zasad konspiracji.
Kloss tak?e wiedzia?, ?e nie wolno, ale ci?gle wydawa?o mu si?, ?e jednak b?dzie m?g? co? zrobi?, ?e uratuje Ann?, ?e wyrwie j? z Szucha, cho?by mia? nawet po?wi?ci?... Co mo?e po?wi?ci?? Najwa?niejsza jest sprawa. I nie wolno zrobi? mu nic, co przeszkodzi?oby robocie.
P?? ?ycia za to, ?eby nie by? ?o?nierzem - pomy?la? nagle.
- Wezwa? mnie pu?kownik Recke - opowiada? Marcinowi. - Berlin da? dwadzie?cia cztery godziny na znalezienie Benity Henning. Szalej?. Fischer podobno mia? powiedzie?, ?e zgodzi?by si? na wymian?. Anna za Benit?.
- Bzdura - odpowiedzia? Marcin. Kloss tak?e rozumia?, ?e to niemo?liwe, a jednak chwyta? si? tej my?li, ostatniej szansy, cienia nadziei.
-Jak sobie wyobra?asz rozmow? z Lotharem? - zapyta? Marcin. - Kto mia?by niby po?redniczy?? A Benity nie mo?emy wypu?ci?, wie zbyt du?o. Zreszt? o?wiadczono mi, ?e jest potrzebna. - I potem doda?: - Polecono mi wyrazi? ci podzi?kowanie za zdobycie plan?w von Henninga.
- Annie nale?y si? podzi?kowanie, nie mnie - odpowiedzia? Kloss.
Rozmawiaj?c obserwowali nieustannie furtk?, wej?cie do willi. Marcin pierwszy dostrzeg? dziewczyn?.
- Schowaj si? - rozkaza? Klossowi. - Idzie Ma?gosia. Ona przecie? na pewno ci? nie zna. - potem warkn?? ze z?o?ci?: -Wszyscy tu przychodzicie jak do ko?cio?a. Nied?ugo zdejmie nas najg?upszy agent gestapo.
Ma?gosia przysz?a zameldowa? o telefonie Anny. Kloss s?ysza? rozmow? Marcina i dziewczyny, stoj?c w s?siednim pokoju za drzwiami. Reakcja Marcina by?a prosta i natychmiastowa. Rozkaza? Ma?gosi odda? klucze do mieszkania i zmy? si? z Warszawy.
- Je?li Anna zna tw?j telefon - o?wiadczy? - jeste? spalona.
- Ale ona jeszcze raz zadzwoni - szepn??a dziewczyna.
- Trudno - g?os Marcina by? twardy. - Zrozum, Ma?gosiu, nic nie mo?emy jej pom?c.
Dziewczyna chcia?a protestowa?, ale Marcin przerwa? jej niegrzecznie. W ko?cu odpowiada? za ?ycie tych ludzi; nie m?g? pope?nia? oczywistych b??d?w.
Gdy dziewczyna znikn??a za drzwiami, Kloss pojawi? si? natychmiast w progu. By? zdecydowany.
- Daj mi czterech ch?opc?w z dywersji - o?wiadczy?.
- Nie - odpowiedzia? Marcin.
- Daj, uratuj? Ann?.
- Ilu ludzi stracisz?
- Nie wolno nam jej zostawi?.
- Niemcy czekaj? tylko na to, ?e my nie wytrzymamy, ?e rozpoczniemy akcj?. Wyobra?asz sobie, jak jej pilnuj?? Nie, bracie, nie b?dziemy si? dekonspirowa?.
- Id? do mieszkania Ma?gosi. Anna jeszcze raz zadzwoni. Musi spr?bowa?.
- Zabraniam - powiedzia? Marcin.
Nie by? w?a?ciwie prze?o?onym Klossa, tylko szefem grupy, z kt?r? Kloss wsp??pracowa?. Nie mia? prawa wydawa? mu rozkaz?w. Obaj o tym wiedzieli. Kloss po?o?y? mu r?k? na ramieniu.
- Wiesz dobrze, Marcin, ?e musz? to zrobi?. Trzech ch?opc?w z dywersji masz przecie? tutaj.
Marcin milcza?.
Kloss wyszed? z pokoju, ?eby post?pi? wbrew rozs?dkowi, wbrew zasadom konspiracji i bezpiecze?stwu ludzi, z kt?rymi wsp??pracowa?. Zna? jednego z tych ch?opc?w, Romka, i wiedzia?, ?e Romek si? zgodzi, ?e p?jd? razem do mieszkania Ma?gosi, a potem spr?buj? wydoby? Ann? z niemieckiej sieci.
Nie powinienem tego robi? - my?la? - ale musz? to zrobi?, bo inaczej wszystko straci?oby sens.
Romek czy?ci? bro?. Dwaj pozostali rozmawiali o czym? szeptem. Zerwali si? z miejsca na widok Klossa. Potem wys?uchali spokojnie tego, co mia? im do powiedzenia. Po kilkunastu minutach byli ju? w mieszkaniu Ma?gosi.
Zacz??o si? oczekiwanie. Telefon nie dzwoni?, ci?gle nie dzwoni?. Na popielniczce gromadzi?a si? sterta niedopa?k?w. Kloss przymyka? oczy i widzia? Ann? chodz?c? ulicami, padaj?c? ju? z n?g, pozbawion? szansy znalezienia przytu?ku. Niechby zadzwoni?a - modli? si? - niechby tylko zadzwoni?a. Pomy?la? tak?e, ?e istnieje prawdopodobie?stwo, i? zanim Anna zadzwoni, uda si? Lotharowi ustali? numer telefonu, z kt?rym si? ju? raz ??czy?a. Dlatego Romek obserwowa? bacznie ulic?, bro? mieli gotow? do strza?u, spogl?dali na zegarki i na chodnik, na kt?rym ukazywa? si? co pewien czas niemiecki patrol.
Wreszcie, po czekaniu tak d?ugim, ?e Kloss nie umia?by okre?li?, ile trwa?o, rozdar? cisz? dzwonek telefonu. Podni?s? s?uchawk? i us?ysza? g?os Anny.
- S?uchaj - powiedzia? - za pi?tna?cie minut, kamienica przechodnia... - Zd??y? wymieni? nazw? ulicy, a potem ona od?o?y?a s?uchawk?.

14

Ruppert pi?. Odwr?ci? butelk? - by?a pusta. Cisn?? j? na pod?og?, potoczy?a si? pod st??. Z trudem wsta? z kanapy i podszed? do pianina. Uderzy? w klawisze. Nawet tej frazy Mozarta nie m?g? ju? sobie przypomnie?. Ilza posz?a, nie chcia?a powiedzie?, dok?d idzie, tylko pogardliwie wzruszy?a ramionami. Ale on i tak wiedzia?. Pobieg?a do genera?a. W?a?ciwie pozosta?o mu tylko jedno, ale nie m?g? si? zdecydowa?, ci?gle na co? liczy?, jakby istnia? jeszcze cho?by cie? nadziei. Znowu uderzy? w klawisze i us?ysza? dzwonek telefonu. Dzwonek brz?cza? natr?tnie. Ruppert wsta? i podni?s? s?uchawk?.
- Halo - powiedzia? - o co chodzi? Kto tam jeszcze, do diab?a? - Ale w tej chwili wyprostowa? si? i zacz?? niezr?cznie palcami lewej r?ki zapina? guziki. To w nim pozosta?o: reagowa? na g?os genera?a.
- Rozmawia?em z Lotharem - genera? m?wi? niech?tnie, jakby z odraz?. - S?dz?, Ruppert, ?e wiesz, co powinien zrobi? niemiecki oficer. Ze wzgl?du na pami?? twego ojca daj? ci p?? godziny. My?l?, ?e zd??ysz. - Od?o?y? s?uchawk?, zanim kapitan Willy Ruppert m?g? cokolwiek powiedzie?.
Na stole, niedaleko telefonu le?a?a kabura z broni?. Wystarczy?by jeden niewielki ruch i wszystko by?oby ju? poza nim — i Ilza, i Lothar, i niepotrzebna, g?upia nadzieja. Ale nie m?g? si? zdecydowa?.
Nie tu — pomy?la?. — Zrobi? to, ale nie tu.
Zapi?? pas, umie?ci? kabur? na brzuchu i wyszed? przed dom. Otworzy? drzwiczki samochodu, zapu?ci? silnik. Nie wiedzia?, dok?d jedzie i wola?by nie wiedzie?, po co... Chcia?by, ?eby ?mier? przysz?a sama.
W tym czasie Anna spogl?da?a na numer kamienicy; tak, to ta, kt?r? wyznaczy? Kloss, przechodnia. Obaj m??czy?ni w kapeluszach i p?aszczach szli za ni?, bardziej czujni i mniej ukrywaj?cy si? ni? przedtem. Anna me my?la?a ju?, nie mia?a si?y my?le?. Po prostu wykonywa?a to, co rozkaza? Janek. Nie wiedzia?a, czy istnieje szansa, nie zastanawia?a si? nad tym, nie pami?ta?a nawet o tych, kt?rzy za chwil? ryzykowa? b?d? ?yciem, by j? ocali?. Chcia?a odpocz?? - tylko odpocz??. Wesz?a na puste podw?rze. W ciemnej bramie sta? ju? Romek, popchn?? j? w g??b, a potem wszystko rozegra?o si? b?yskawicznie.
Gdy m??czyzna ?ledz?cy Ann?, jeden z dw?ch, pojawi? si? w bramie, Romek rzuci? si? na niego. St?umiony krzyk, gestapowiec pad? na bruk, a Anna i ten drugi z dywersji, Wojtek, znikn?li w g??bi podw?rza. Byli ju? w drugiej bramie. Przy chodniku sta?a riksza. Wojtek wskoczy? na siode?ko, ale zanim Anna zd??y?a wsi??? do rikszy, pojawi? si? motocyklista. Gwa?townie zahamowa?. Seria z pistoletu maszynowego zaterkota?a gdzie? w g??bi podw?rza.
- Zwiewaj! - krzykn?? Wojtek. Pad? na bruk, wyrwa? automat spod p?aszcza, strzeli? do motocyklisty. Przechodnie znikn?li, ulica opustosza?a w jednej chwili. Us?yszeli zgrzyt hamulc?w, gwa?townie zahamowa? gestapowski samoch?d. Kule z automat?w ci??y powietrze.
Anna bieg?a pustym chodnikiem. My?la?a teraz o ch?opcach z dywersji, my?la?a, czy zd??? si? wycofa?. Nie powinna ich tu zostawi?. Zatrzyma?a si?, pora?ona t? my?l?, nie wiedz?c, ?e gdyby pobieg?a jeszcze par? krok?w dalej, zobaczy?aby Klossa ukrytego w samochodzie za rogiem... Ale Anna nie pobiegnie, nie zd??y pobiec, bo oto na pustej, ostrzeliwanej ulicy pojawi? si? jad?cy zygzakiem w?z Rupperta.
Dostrzeg? Ann?, zahamowa? gwa?townie. Otworzy? drzwiczki, wci?gn?? dziewczyn? do samochodu. Anna ju? si? nie opiera?a, by?a bez si?. Pomy?la?a, ?e zn?w znajdzie si? na Szucha i nareszcie odpocznie. Po?o?y si? na betonie - marzy?a - i b?dzie spa?. Widzia?a blisko siebie twarz Rupperta pochylonego nad kierownic?, szybko?? przycisn??a j? do oparcia, potem poczu?a gwa?towne hamowanie. Odzyska?a przytomno??, byli na Powi?lu. Rup-pert otworzy? drzwiczki wozu.
- Uciekaj! - krzykn??.
By?a sama. Bieg?a Solcem, a potem zatrzyma?a si? w jakiej? bramie. Ludzie mijali j? oboj?tnie. Nikt na ni? nie patrzy?.
Nie mog?a wiedzie?, ?e samoch?d Rupperta wje?d?a? w?a?nie na most Poniatowskiego. Mniej wi?cej w po?owie mostu ostry skr?t kierownic?. W?z z?ama? barier?; run?? w d??. Dopiero po d?ugiej chwili zjawi?y si? w tym miejscu samochody gestapo.

WSYPA

1

Nabra? powietrza w p?uca i ci?gn?? ochryp?ym g?osem:

Wr?? uca?uj jak za dawnych lat,
dam ci za to r??y najpi?kniejszy kwiat!

Znali ich mieszka?cy tego miasta i przyjezdni ch?opi, kt?rzy przy g??wnej ulicy ukradkiem sprzedawali kartofle i brukiew, a niekiedy wyci?gali, oczywi?cie na widok os?b znanych i budz?cych zaufanie, ukryt? w s?omie lub grochowinie, ose?k? mas?a, czy tuzin jaj. Znali ich granatowi policjanci, przechadzaj?cy si? z r?kami za?o?onymi do ty?u, czujnym wzrokiem taksuj?cy przechodni?w, gotowi w ka?dej chwili si?gn?? do p??odpi?tej kabury. Zna?y ich baby handluj?ce bia?ym pieczywem, oczywi?cie nielegalnie, bo jedzenie bu?ek zastrze?one by?o wy??cznie dla zwyci?zc?w, a nielegalny handel pszennym pieczywem grozi? ?mierci? lub w najlepszym razie obozem koncentracyjnym, podobnie jak handel mi?sem, kt?re mimo to rzesze szmugler?w d?wiga?y do wyg?odzonych przez kartkowy system miast. Znali ich wszyscy, ale nikt nie zwraca? na nich uwagi, poniewa? ten ociemnia?y harmonista i towarzysz?cy mu szesnastoletni ch?opak swoim wygl?dem doskonale przylegali do tego miasta i pory - wczesnej wiosny czterdziestego trzeciego roku. Wielu by?o wtedy takich, jak ten ?lepiec, p???e-brak?w, p??muzykant?w ubranych jak on w wyszarza?? kurtk? wojskow? i nieforemne nakrycie g?owy, kt?re kiedy? by?o zapewne wojskow? rogatywk? polow?. ?ywy symbol pokonanej armii - musieli my?le? ?o?nierze Wehrmachtu, kt?rzy niekiedy wtykali ?lepcowi par? groszy.
Ociemnia?y harmonista sko?czy? w?a?nie gra?. Przytupywa?, od?o?ywszy na schodki akordeon, bi? si? po udach zgrabia?ymi z zimna r?koma, jakby ponaglaj?c ma?ego, kt?ry zbiera? papierki z zawini?tymi przez lito?ciwych ludzi drobnymi monetami.
Ma?y zadar? g?ow?, ale nikt wi?cej nie zamierza? rzuci? ani grosza. Podni?s? wi?c akordeon, poda? staremu lask? i wzi?wszy go pod rami? powi?d? w ciemn? bram?.
Kilka ch?opskich furmanek podrygiwa?o na kocich ?bach pryncypalnej ulicy, spocony rikszarz we w??czkowej czapce mocno naciska? peda?y swego osobliwego pojazdu, a rozparci wygodnie podoficerowie Wehrmachtu ?mieli si? do rozpuku, pokazuj?c sobie biegn?c? kobiecin? z wielkim koszem, z kt?rego, mimo nakrycia chustk?, wystawa?y czubki pszennych bu?ek. Babina p?dzi?a na o?lep, roztr?caj?c przechodni?w, wytr?ci?a lask? ociemnia?emu ?o?nierzowi, kt?ry rzuci? za ni? przekle?stwo. Ale m?g? je us?ysze? tylko zwalisty policjant, sapi?cy z wysi?ku, kt?ry za?lepiony po?cigiem, nie widzia? niczego poza t? kobiet?, o?mielaj?c? si? handlowa? w bia?y dzie?, nie op?aciwszy mu nale?nego zwyczajem haraczu.
- Co si? sta?o? - zapyta? ?lepiec.
- Nie z?apa? jej - powiedzia? ch?opak i nagle a? zapis zapiszcza? z uciechy.
- Co si? sta?o? - powt?rzy? stary gderliwie.
- O rany! - zawo?a? ch?opak. - Nadzia? si? na Niemca, zdaje si?, ?e dostanie solidnie po ?bie.
- Chod?.
Ch?opak z oci?ganiem pod??y? za nim. Skr?cili w przecznic?. Min?li kilkana?cie bram nie wchodz?c do ?adnej, jakby na dzi? zarobili dosy?. Zatrzymali si? dopiero przed ma?ym sklepikiem, handluj?cym wszystkim i niczym - lepami na muchy, nie wiadomo komu po
trzebnymi o tej porze roku, sznurkiem i kwaszonymi og?rkami.
- Wszystko w porz?dku? - zapyta? ?lepy i dopiero kiedy ch?opak, rozejrzawszy si? dok?adnie, potwierdzi?, wszed? do ?rodka i jakby nagle zacz?? doskonale widzie?, ruszy? pewnym krokiem przez pusty sklep, odchyli? kre-tonow? zas?on?, gdzie na d?wi?k jego krok?w zerwa? si? k?dzierzawy m??czyzna, zatopiony w lekturze „Nowego Kuriera Warszawskiego", zwanego potocznie a dosadnie „kurwarem".
- No, nareszcie - powiedzia? do wchodz?cego. - Dawaj!
Stary wysypa? na st?? gar?? owini?tych w papierki monet. M??czyzna rozwija? koiejno papierki, przegl?da? je i rzuca? na pod?og?. Dopiero jeden z ostatnich zainteresowa? go. Przysun?? kartk? do migotliwego ?wiate?ka karbid?wki, potem zbli?y? do p?omienia, pozwalaj?c jej sp?on??. Podsun?? ?lepcowi gar?? monet, kt?re go ju? nie interesowa?y.
- Kiepski mia?e? dzi? utarg - skonstatowa?. A po chwili doda?:
- Zawo?aj ch?opaka. Zjedzcie troch? kapu?niaku, a po po?udniu p?jdziecie tam jeszcze raz.

2

W gabinecie obersturmbannfuehrera Geibla by?o a? ciemno od dymu cygar i papieros?w. Na krzes?ach i fotelach, ?ci?gni?tych z ca?ego pi?tra, porozsiadali si? szefowie s?u?by bezpiecze?stwa miast i miasteczek ca?ego dystryktu.
- Moi panowie - zacz?? szef gestapo i musia? przerwa?, bo w otwartych drzwiach stan?? jeszcze jeden z zaproszonych. Rozgl?da? si?, jak gdyby szuka? wolnego miejsca. Geibel wskaza? mu wolny fotel ko?o siebie.
- My?la?em ju?, Kloss, ?e Abwehra nie jest zainteresowana tematem dzisiejszej narady.
- Przeciwnie, panie obersturmbannfuehrer; m?j szef przywi?zuje du?e znaczenie do sprawy przeciwdzia?ania grupom partyzanckim.
- „Partyzanckim" - powt?rzy? Geibel, jakby delektowa? si? tym s?owem. - Pos?uchajcie moi panowie, jak eleganckiego j?zyka u?ywa nasza Abwehra! Bo my rzecz nazywamy inaczej: walczymy z le?nym bandytyzmem, walczymy ostro, bezwzgl?dnie, bez pardonu. A b?dziemy walczy? jeszcze ostrzej i jeszcze bezwzgl?dniej, po to zebrali?my si? tu dzisiaj...
Kloss mia? ochot? parskn?? ?miechem, jednak jego twarz pozosta?a nieruchoma. Ta nieustanna rywalizacja! W gruncie rzeczy to nie jest z?e, wiele spraw mo?na za?atwi? wygrywaj?c umiej?tnie antagonizm mi?dzy S?u?b? Bezpiecze?stwa a Abwehra. Szef Klossa, pu?kownik Rho-de, zazdro?ci sukces?w Geiblowi. Uwa?a si? za co? znacznie lepszego, wszechw?adza SD irytuje go. Nie dlatego, ?eby by? wrogiem nazizmu, tego o Rhodem nie mo?na powiedzie?. Uczucia, jakie ma dla Geibla, przypominaj? stan duszy starego arystokraty, ju? niezbyt pewnego wp?yw?w, ale dumnego z przesz?o?ci swego rodu, z nazwiska i koligacji, kt?rego posadzono do sto?u z nowobogackim. Oczywi?cie wie, ?e ??cz? ich wsp?lne interesy, ?e czasem musi si? zni?y?, ale me sprawia mu to satysfakcji. Geibel z kolei jest jak bur?uj niezbyt pewny swego statusu, ?le si? czuj?cy przy stole nakrytym rodowym srebrem; wola?by kufel piwa na ocynkowanym blacie w monachijskiej piwiarni, ale w?a?nie dlatego jest bu?czuczny, agresywny, usi?uj?cy nadrobi? brak obycia nadmiern? pewno?ci? siebie. Kloss, kt?ry przygl?da si? im obu, wie, ?e w istocie r??ni? si? od siebie niewiele, wie tak?e, ?e obaj s? r?wnie bezwzgl?dni i okrutni w t?umieniu wszelkich pr?b oporu, ?e r??nica w nazewnictwie oddzia??w partyzanckich nic nie znaczy, bo i ten, i ten ch?tnie by je zniszczy?, a jeszcze ch?tniej przypisa? zwyci?stwo sobie.
- Oto ogniska dzia?ania bandyckich grup le?nych na ?o?dzie Moskwy i Londynu - dotar? do? g?os Geibla. - Nie b?d? przed wami ukrywa?, panowie, ?e ich dzia?alno?? nasili?a si? po tragedii stalingradzkiej. Aktywizacj? grup bandyckich zaobserwowano w kwadratach E5, Hl, C3. - Geibel podszed? do mapy i zgas?ym cygarem pokazywa? miejsca, o kt?rych m?wi?. - Siady obecno?ci bandyt?w zaobserwowali?my w kwadratach Al, A2 i H4, gdzie jeszcze miesi?c temu nie notowano ?adnych incydent?w... Sprawa jest jasna - pob?a?liwo?? rozzuchwala. Ma?e regionalne akcje nie spe?ni?y swego zadania, musimy wi?c skoncentrowa? wysi?ki. Najbli?sze tygodnie po?wi?cimy zaplanowanej i dok?adnie opracowanej akcji oczyszczenia naszego dystryktu...
Trzeba uprzedzi? ch?opc?w - my?la? Kloss - szczeg?lnie w kwadracie A2, tam powinien by? Bartek ze swoimi. Oczywi?cie koncentracja mo?e doj?? do skutku dopiero za par? dni, wi?c maj? jeszcze troch? czasu, chyba?e Geibel nie m?wi wszystkiego. Ale to raczej niemo?li
we w tym gronie...
Najwa?niejsze, ?eby usun?? radiostacj? - przygl?da? si? cygaru Geibla b??dz?cemu po mapie. Jeszcze dzi? musi przekaza? te dane Filipowi. Najlepiej, je?li przeka?e je razem z wiadomo?ciami z poligonu. W?a?nie - poligon. Czeka go pracowity dzie?, dla tej narady u Geibla nie pojecha? na poligon, a tam tak?e dziej? si? rzeczy ciekawe. Pr?ba nowego pancerza do czo?g?w-powinien jeszcze zd??y?. Mo?e uda?oby si? sfotografowa? pr?b? - by?by komplet.
Kto? dotkn?? jego ramienia.
- Zapal, Hans - szepn?? sturmfuehrer Brunner podsuwaj?c Klossowi sk?rzan? papiero?nic? ze z?otym monogramem. Brunner lubuje si? w z?ocie, wykorzystuje okres, kiedy z?oto go nic nie kosztuje. Ma z?ote z?by, kt?re wstawi? niedawno, gruby z?oty sygnet, monogramy, gdzie si? tylko da - na portfelu, papiero?nicy, teczce.
- Dzi?kuj? - powiedzia? Kloss, przyjmuj?c ogie? i z przyjemno?ci? wdychaj?c aromatyczny dym.
Ten Brunner jest dla niego wyj?tkowo uprzejmy. Jedyny gestapowiec, z kt?rym Kloss jest po imieniu. Pocz?tkowo niepokoi?a go skwapliwo??, z jak? Brunner czyni? mu drobne uprzejmo?ci, ba? si?, ?e kryje si? zatym jaki? podst?p; do dzi? zreszt? nie dowierza Brunnerowi, jest jednak do?? m?dry, by lekkomy?lnie nie odrzuca? ofiarowanej przyja?ni. Brunner nie ma przed nim tajemnic, a je?li ma, to nie dotycz? one spraw jego s?u?by, a o to Klossowi chodzi najbardziej. Nieraz ju? paplanina Brunnera naprowadzi?a go na ?lad jakiej? sprawy, kt?r? powinien si? zaj??. Brunner manifestuje sw? przyja?? dla Klossa, jest pod tym wzgl?dem przeciwie?stwem Geibla, kt?ry nie omija ?adnej okazji, aby wtr?ci? uszczypliw? uwag? o Abwehrze. A mo?e - pomy?la? – Brunner chce za po?rednictwem Klossa dowiadywa? si?, nad czym pracuje Abwehra? Niewykluczone, ?e zdaje z tego raporty Geiblowi, cho? wiele sensacji w tych raportach by? nie mo?e, jako ?e oberleutnant Kloss nale?y do ludzi raczej mrukliwych.
Jaka? nowa nutka w g?osie Geibla kaza?a Klossowi oderwa? si? od swych my?li.
— Doniesienia naszych agent?w terenowych potwierdzaj? przypuszczenia radiopelengu, ?e na terenie naszego dystryktu dzia?aj? dwie radiostacje dywersyjne. Jedn? uda?o nam si? zlokalizowa? w kwadracie A2, a o wszelkich zmianach dotycz?cych jej po?o?enia jeste?my natychmiast zawiadamiani. W?a?ciwie mogliby?my j? ju? zlikwidowa?, a je?li tego nie robimy, to wy??cznie dlatego, by umo?liwi? naszemu agentowi rozpracowanie kontakt?w grupy, posiadaj?cej radiostacj?, z miastem, gdzie ma ona zapewne swoich informator?w.
Wi?c maj? Bartka - pomy?la? gor?czkowo i jak zawsze w chwilach, kiedy zagro?enie staje si? tak bliskie, ?e niemal namacalne, ogarnia go fala spokoju. Ten rodzaj lodowatego spokoju jest dla niego sygna?em alarmowym.
- O ile pana dobrze zrozumia?em, panie obersturm-bannfuehrer - przerwa? Geiblowi - dysponuje pan agentur? wewn?trz oddzia?u partyzanckiego?
- Niekiedy i nam si? co? udaje, Kloss. - Rechot aplauzu skwitowa? s?owa szefa SD.
- Pierwszy panu pogratuluj? - powiedzia? bez u?miechu Kloss - kiedy b?dzie pan mia? radiostacj? w r?ku.
Geibel nie dostrzeg? w tych s?owach ironii, a mo?e nie chcia? jej dostrzec.
- To mi si? podoba! Musimy si? pozby? partykularyzmu, moi panowie. Likwidacja band, szczeg?lnie tych najniebezpieczniejszych, spe?niaj?cych obok funkcji dywersyjnych tak?e zadania ?ci?le wywiadowcze, jest wsp?lnym zadaniem armii i s?u?by bezpiecze?stwa.
Geibel usiad?, zapraszaj?c do dyskusji. To ju? Klossa nie interesuje, dok?adny protok?? narady otrzyma i tak jutro rano. Przeprosi? Geibla, t?umacz?c si? obowi?zkami, jakie go dzi? jeszcze czekaj?, i wyszed? na korytarz. Stan?? przy otwartym oknie, z rozkosz? wdycha? czyste powietrze.
- Rzeczywi?cie pioru?sko duszno — powiedzia? kto? za nim. Nawet nie znaj?c jego g?osu, Kloss wiedzia?by, ?e to Brunner. Tylko on potrafi tak cicho podej?? z ty?u; lubi nawet t? zabaw? i cieszy si? z zaskoczenia wywo?anego niespodziewanym odezwaniem si?. Kloss nigdy nie ?a?uje mu tej satysfakcji.
- Skradasz si? jak Winnetou.
- Spotkamy si? wieczorem, Hans? Robimy ma?ego pokerka?
-Jak zwykle u pani Kobas?
- Idziemy ca?? band?, b?dzie du?o picia.
- Szkoda - powiedzia? Kloss. W g?osie jego zabrzmia? prawdziwy ?al. Naprawd? chcia?by p?j?? do pani Kobas, coraz bardziej interesuje go ta kobieta, ch?tnie by si? jej przyjrza?. Trzeba b?dzie to zrobi? - zanotowa? w pami?ci.
- Chyba nie masz randki? - zapyta? Brunner.
- Przecie? wiesz - Kloss bezradnie roz?o?y? r?ce - ?e szef w?adowa? mnie do tej fabryki.
- S?ysza?em co?. Pr?by nowego czo?gu...
- No, Brunner - pogrozi? mu ?artobliwie palcem - tylko nie pr?buj wyci?ga? ze mnie tajemnic wojskowych.
- Niechc?cy, Kloss, przysi?gam, ?e niechc?cy - roze?mia? si? g?o?no Brunner. Mo?e nawet zbyt g?o?no - my?la? Kloss, schodz?c powoli szerokimi schodami gmachu gestapo.

3

Mimo niepokoj?cych wiadomo?ci wyniesionych z narady u Geibla, Kloss by? w ?wietnym humorze. Dobrze, ?e wie o niebezpiecze?stwie, ch?opc?w trzeba ostrzec. Trapi go troch? sprawa informatora w pobli?u radiostacji - chcia?by o tym zapomnie?, wi?c powraca my?l? do innych, milszych zdarze?.
Ten tydzie? b?dzie m?g? zaliczy? do udanych. In?ynier Meier post?pi? lekkomy?lnie, zostawiaj?c go na pi?? minut samego w gabinecie, gdzie na biurku poniewiera?y si? szkice prototypu. Chocia? sk?d m?g? wiedzie?, ?e przydzielony do ochrony pr?b oficer Abwehry wykorzysta te pi?? minut w spos?b, kt?rego nie przewiduj? regulaminy. Ma?a, niezwykle precyzyjna kamera, ukryta w klamrze pasa z napisem „Gott mit uns", zd??y?a zarejestrowa? wszystko, co trzeba. ?adny k?sek! Specjali?ci otrzymaj? materia? za par? dni i chyba wykorzystaj? nale?ycie. Nie co dzie? dostaj? tak? gratk?! Kloss wie, ?e mia? piekielne szcz??cie i dlatego mo?e mniej dotkliwie ni? zwykle odczuwa? dzi? ci??kie spojrzenia przechodni?w, usuwaj?cych mu si? trwo?liwie z drogi. Niedbale odsalutowa? milcz?cemu patrolowi ?andarmerii, a potem z u?miechem granatowemu policjantowi. Z u?miechem, bo ten policjant przypomina mu scen? z przedwczoraj. Zg?upia?a, czerwona g?ba tamtego policjanta dr?a?a, kiedy wrzeszcza? na niego, nie przebieraj?c w s?owach. W jednej chwili granatowy straci? ca?? pewno?? siebie, mamrota?, ?e bardzo przeprasza pana oficera niemieckiego, ?e goni? w?a?nie handlark?, kt?ra...
- To nie pow?d, aby potr?ca? niemieckich oficer?w -wrzeszcza? wtedy, patrz?c prosto w oczy tego silnego ch?opa, kt?ry wygl?da?, jakby za chwil? mia? si? rozp?aka?. Potem, ju? spokojnie, za??da? numeru gorliwego policjanta, powoli, nie spiesz?c si?, spisa? go z owalnej blaszki, kt?r? mu granatowy podsun?? us?u?nie pod nos. S?ucha? jego skomle?, wyra?aj?cych pro?b? o wybaczenie, i odczuwa? satysfakcj?, gdy nieliczni przechodnie u?mieszkiem zadowolenia kwitowali wpadk? gorliwca. Pu?ci? go dopiero wtedy, gdy spostrzeg?, ?e babina z bu?kami zgin??a ju? z pola widzenia.
Zatrzyma? si? przed sklepem zegarmistrza, sprawdzi?, czy jego omega chodzi precyzyjnie i fakt, ?e m?g? tego dokona? patrz?c na wystawiony zegar z dwoma wahad?ami, upewni? go, ?e za chwil? b?dzie m?g? skr?ci? w bram? domu numer 32, wej?? na pierwsze pi?tro i zadzwoni? do drzwi, na kt?rych emaliowana tabliczka informowa?a, ?e dentysta Jan Sokolnicki przyjmuje ka?dego dnia od godziny dziesi?tej do siedemnastej. Gdyby w oknie zegarmistrza zamiast brzydkiego, elektrycznego zegara wystawiony by? pajac z cyferblatem na brzuchu, Kloss tak?e by sprawdzi? czas na swoim zegarku, ale bram? oznaczon? numerem 32 min??by oboj?tnie, poniewa? budz?cy uciech? dzieci pajac w oknie zegarmistrza oznacza?by dla niego stan najwy?szego zagro?enia. Mog?oby to znaczy?, ?e co? si? sta?o Filipowi, albo ?e zagro?ona jest kt?ra? z nitek skomplikowanej drogi ??czno?ci wiod?cej od Hansa Klossa, zaufanego oficera miejscowej Abwehry, do radiostacji, kt?ra urywanymi sygna?ami pi-pi przekazuje gdzie? daleko informacje przez Klossa zebrane, b?d? sprawdzone, kt?re to informacje przybli?aj? dzie? ko?ca Rzeszy, nazywanej przez ich tw?rc?w tysi?cletni?.
Dlaczego w?a?ciwie - my?la? - mia?oby si? co? sta?? Up?ywaj? ju? trzy lata jego dzia?alno?ci, ju? trzy lata jest oficerem wywiadu, a ka?dy tydzie? przynosi nowe do?wiadczenia, daje now? porcj? wiedzy, pozwalaj?cej unikn?? czaj?cych si? wok?? pu?apek. Nie wolno mu si? pomyli?, b??d mo?e oznacza? tylko jedno - koniec. Nie tylko koniec fizyczny - gdy si? jest dwudziestoczteroletnim m??czyzn?, rzadko bierze si? to pod uwag? - ale tak?e koniec roboty, kt?rej efekty na poz?r drobne i ma?o znacz?ce (nie co dzie? trafia si? Meier i jego plany!) skracaj? dni wojny. Filip jest dobrym wsp??pracownikiem, jego konspiracyjne do?wiadczenie pomog?o im w zbudowaniu wielkiej siatki, kt?rej rozsup?anie jest niemal niemo?liwe. Oczywi?cie pozostaje przypadek, a Kloss zbyt d?ugo pracuje w wywiadzie, by m?c sobie pozwoli? na lekcewa?enie przypadk?w.
Odgoni? niedobre my?li, nacisn?? dzwonek pod emaliowan? tabliczk? dentysty. Otworzy? mu kt?ry? z pacjent?w siedz?cych w poczekalni i odsun?? si? natychmiast na widok munduru.
— Dunk? — rzek? Kloss.
Siad? na wolnym krze?le, m??czyzna z obwi?zan? r?cznikiem szcz?k? odsun?? si?, cho? i bez tego miejsca by?o dosy?. W poczekalni by?o dziesi?? os?b.
Filip musi by? niez?ym dentyst? - gdzie on si? tego nauczy?? - pomy?la? - przecie? po?ow? przedwojennego ?ycia sp?dzi? w wi?zieniu. No, mo?e nie po?ow?, ale dobre par? lat przesiedzia? na pewno.
Ludzie milczeli. Przywyk? do tego, wie, ?e to jego mundur zakneblowa? im usta. Jak?e ch?tnie zrzuci?by go teraz, pogada? z tymi lud?mi, pos?ucha? dowcip?w
o wielkim wodzu, dowiedzia? si? o sukcesach Anglik?w i Rosjan, kl?skach Japo?czyk?w na Dalekim Wschodzie i o g?upocie Mussoliniego. To nic, ?e wie?ci by?yby na pewno przesadzone i zbyt optymistyczne, nie o prawd? tu chodzi, przynajmniej nie o ten rodzaj prawdy. W ukradkowych spojrzeniach i milczeniu wyczuwa? niewidoczny mur mi?dzy sob? a tymi lud?mi, szarymi i zabiedzonymi, i cho? wiedzia?, ?e tak musi by?, ?e do ko?ca wojny skazany jest na ten mundur i poczucie osamotnienia, nie by?o mu weso?o.
- Kto nast?pny? - zapyta? m??czyzna w bia?ym kitlu i dopiero teraz dostrzeg? niemieckiego oficera.
- Bitte, bitte Herr Offizier- powiedzia? i wpuszczaj?c do gabinetu oberleutnanta Klossa, bezradnie roz?o?y? r?ce, jakby chcia? oczekuj?cym pacjentom powiedzie?: „Sami wiecie, ze me mog? inaczej".
- Sam bym mu ch?tnie w z?bkach poborowa! - powiedzia? m??czyzna z owi?zan? twarz?, gdy za dentyst? zamkn??y si? drzwi. Na obliczach pozosta?ych pacjent?w ukaza?o si? co? w rodzaju u?miechu.

4

Oczywi?cie zapowiedziany poker by? tylko pretekstem. Po opr??nieniu kilku butelek ?aden z zebranych w pretensjonalnym saloniku pani Irminy Kobas oficer?w niemieckich nie mia? ochoty na karty. Pani Kobas nie ukrywa?a zreszt?, ?e te par? butelek to zaledwie wst?p, ?e prawdziwy ochlaj zacznie si? dopiero teraz. Kr??y?a w?r?d m?odych oficer?w promiennie u?miechni?ta. Jej wizytowa suknia mia?a cokolwiek zbyt du?y dekolt, jednak?e nie tak du?y, ?eby kto? m?g? pomy?le?, ?e pani Kobas przekroczy?a granic?, jak? wytycza kanon drobnomieszcza?skiej przyzwoito?ci. „Jestem nieco frywoln?, ale nader przyzwoit? kobiet?" - taka by?a wymowa tego dekoltu.
Geibel przygl?da? si? jej przez chwil?. W jaki? spos?b lubi? t? kobiet?, z kt?r? ??czy?y go interesy. Interesy oczywi?cie nie nazbyt legalne, nie takie jednak, by mog?y skompromitowa? szefa miejscowego gestapo, ?adna bowiem instrukcja tajnej policji politycznej nie mo?e zabrania? penetracji cho?by niekt?rych polskich ?rodowisk, a ?e czasem trzeba dla dobra wzajemnych stosunk?w uczyni? jak?? przys?ug?... M?j Bo?e! Geibel by? do?wiadczonym oficerem policji i nie da?by si? ?atwo z?apa? na czym? kompromituj?cym. A je?li dzi?ki po?rednictwu pani Kobas ten i ?w opu?ci? zimne piwnice budynku szko?y rolniczej, gdzie od trzech lat mie?ci si? tutejsze gestapo, to na pewno nie by? to szczeg?lnie gro?ny wr?g Rzeszy, chocia? dla podbicia ceny trzeba by?o niekiedy to i owo zasugerowa?.
Geibel u?miechn?? si? patrz?c na zar??owion?, rozgrzan? odrobin? koniaku Irmm? Kobas, kt?ra w?a?nie nastawia?a patefon z sentymentalnym tangiem, zagaduj?c to tego, to owego m?odego oficera, pokrzykuj?c na grub? s?u??c?, kt?ra wtoczy?a si? d?wigaj?c waz? paruj?cych flak?w. Patrz?c na ?ciany, obwieszone fa?atami i kos-sakami, my?la?, ?e ta umundurowana i ha?a?liwa szcze-niakeria jako? paradoksalnie przystaje do tego wn?trza, w kt?rym rzeczy ?adne mieszaj? si? z bezsensownie ma-?omieszcza?sk? brzydot? - delikatny profil dziewcz?cy kt?rego? z dziewi?tnastowiecznych mistrz?w (Geibel by? zbyt rozleniwiony koniakiem, by wsta? i przeczyta? podpis malarza), a obok tego tandetna pami?tka z Zakopanego czy Krynicy: sm?tny g?ral z uniesion? ciupag?.
- Pusty kieliszek! - zawo?a?a pani Kobas. - Musz? to zaraz naprawi?! - Pobieg?a do kredensu po butelk?, a Geibel pomy?la?, ?e chocia? pani Irmina swoje trzydzieste urodziny obchodzi?a jeszcze przed wojn?, to jednak wci?? jest wcale... wcale...
- Czy nie mogliby?my znale?? bardziej ustronnego miejsca? - zapyta?, spogl?daj?c z niesmakiem na m?odych oberleutnant?w, kt?rzy zacz?li ju? ?piewa? pie?? o Wo?dze, a to dla do?wiadczonego Geibla jest sygna?em, ?e wkr?tce legn? pod sto?em, a co trze?wiejsi rusz? na miasto w nadziei spotkania damskiego towarzystwa. Pani Irmina u?miechn??a si? przyzwalaj?co, wi?c wsta?, wzi?? j? pod r?k?, wyprowadzi? z pokoju, jakby to mieszkanie nie mia?o dla niego ?adnych tajemnic. W ma?ym pokoiku, gdzie wreszcie usiedli, dostrzeg? stoj?cy na kom?d-ce rokokowy zegar, przyjrza? mu si?, poci?gn?? za zwisaj?cy sznureczek i wys?ucha? melodyjnego kurantu.
- Podziwiam pani gust, Irmino. To musia?o kosztowa? ?adnych par? groszy.
- Pami?tka rodzinna - odpowiedzia?a z u?miechem.
-W takim razie pani rodzina mia?a dobry smak. Gdyby dysponowa?a pani kiedy? czym? takim... - rzek? i wiedzia? ju?, ?e pani Irmina Kobas zrobi wszystko, aby taka pami?tka trafi?a do jego r?k, poniewa? przyja?? z szefem gestapo pozwala jej gromadzi? znacznie wi?cej takich „rodzinnych pami?tek", ni? mog?oby si? pomie?ci? w tym zaledwie pi?ciopokojowym mieszcza?skim mieszkaniu.
- A wracaj?c do naszych interes?w... - zacz??.
- Ile? - zapyta?a pani Irmina mru??c oczy.
- Sprawdzi?em. To bogaci ludzie.
- Wojna zrujnowa?a nawet bogatych, wi?c?
- Zna pani cen? takich przys?ug — powiedzia? Geibel.
— Zreszt? stanowisko spo?eczne m??a tej pani... powiedzmy dziesi?? tysi?cy z?otych i dwie?cie dolar?w, lubi? okr?g?e liczby.
- Wi?kszo?? m???w, o ile dobrze znam m??czyzn -u?miechn??a si? pani Kobas, a ten u?miech mia? przekona? Geibla, ?e znajomo?? m??czyzn nie jest jej obca - nie da?aby z?amanego grosza. A hrabia chce zap?aci?, lecz tyle naprawd? nie mo?e. Przecie? pan tak samo jak ja wie, ?e ona jest zupe?nie niewinna i dla was niegro?na.
- Ter? fere. Niewinnych ludzi nie ?apie si? na granicy s?owacko-w?gierskiej.
- T?sknota za internowan? na W?grzech rodzin?...
- Pani Irmino - powiedzia? z wyrzutem. Bawi? go ten targ.
- No dobrze, ale ja jestem tylko po?redniczk?, a hrabia naprawd? nie mo?e da? wi?cej jak osiem tysi?cy i sto dolar?w, mo?e mi pan wierzy?, ?e nic na tym nie zarabiam. Chc? pom?c zrozpaczonemu cz?owiekowi, on tak bardzo kocha swoj? ?on?. Arystokracja mo?e si? zawsze przyda?, nie straci?a jeszcze wszystkich swoich wp?yw?w.
- Nie b?d? si? k??ci? o z?ot?wki — sko?czy? Geibel — niech b?dzie osiem i sto pi??dziesi?t dolar?w.
-Jest pan bezwzgl?dny-powiedzia? Irmina. Podesz?a do sekretarzyka, otworzy?a male?k? szufladk?, poda?a Geiblowi pakiecik.
- Wiem, ?e nie musz? liczy? - rzeki. - Pani hrabina wyjdzie w tym tygodniu, ale prosz? mi wierzy?, pani Irmino, ?e robi? to wy??cznie dla pani.
- Postaram si? o podobny zegar - u?miechn??a si? pani Kobus. - Teraz mo?na niekiedy kupi? prawdziwe dzie?o sztuki za metr kartofli.
- A ja b?d? mia? dla pani flakonik perfum prosto z Pary?a - uj?? jej d?o? i z?o?y? na niej poca?unek.
Tak zasta? ich Brunner.
Ten prostak nigdy nie nauczy si? manier - pomy?la? Geibel - m?g?by przynajmniej zapuka?.
- Gdzie pan zostawi? swojego przyjaciela Klossa, mia? go pan przyprowadzi? - pani Kobas nie wydawa?a si? ani troch? zmieszana.
- Zdaje si?, pani Irmino, ?e Brunner ma ochot? zepsu? mi wiecz?r sprawami s?u?bowym - powiedzia? Geibel.
Pani Kobas zrozumia?a, ?e powinna zostawi? ich samych.
- Co si? sta?o? - warkn?? na Brunnera, gdy wysz?a.
- Musia?em zdj?? dentyst?.
Idiota czy zdrajca? - pomy?la? patrz?c na Brunnera. Trzy godziny temu rozpocz?to obserwacj? domu przy ulicy G??wnej 34. Jeden z najlepszych agent?w Geibla, o pseudonimie Wolf, po trzech miesi?cach w?szenia ustali?, ?e w mie?cie pod obcym nazwiskiem mieszka wybitny dzia?acz komunistyczny. Kiedy wreszcie zdoby? jego adres i mo?na by?o czeka? cierpliwie, a? w sie? wpadn? ludzie zwi?zani z bolszewick? agentur?, Brunner - prawa r?ka Geibla - nie racz?c go nawet o tym uprzedzi?, zdejmuje tego dentyst?, kt?ry jest zapewne postaci? do?? interesuj?c?, ale kt?rego i tak mo?na by?o mie?, a przy okazji rozsup?a? sie? ??czno?ci tego faceta, kt?ry zapewne nie zaprzesta? swojej dzia?alno?ci; niewykluczone wcale, ?e ten dentysta jest skrzynk? kontaktow? albo ?e to on w?a?nie ma powi?zania z nieuchwytn? radiostacj?, kt?rej praca nie daje spa? Geiblowi.
- Co to znaczy musia?em? - zapyta? spokojnie. - Czy panu, Brunner, znudzi?o si? spokojne ?ycie w tym miasteczku? Mo?e st?skni? si? pan za rosyjskim mrozem? Kto pana uczy? roboty? Zdejmowa? lokal po trzygodzinnej obserwacji to analfabetyzm!
- Niech?e pan pos?ucha - przerwa? mu Brunner. - Nie by?o innego wyj?cia, moi ch?opcy zauwa?yli ?lepego grajka, kt?ry rz?poli? co? na podw?rzu tego domu. Siedzieli w str???wce i str?? si? wygada?, ?e ?lepiec przychodzi tu dwa albo i trzy razy dziennie. I wtedy rzucono mu monet?. Tylko z jednego okna, wie pan, z jakiego. Poszli za nim, dyskretnie, jak mieli przykazane, ?eby zobaczy?, dok?d p?jdzie, poniewa? Ruge s?usznie podejrzewa?, ?e papierek, w kt?ry owini?to monet?, mo?e by? zapisany. Ale ch?opak, kt?ry chodzi ze ?lepcem, musia? zauwa?y?, ?e s? ?ledzeni. Wyci?gn?? z kieszeni starego jaki? papierek i udaj?c, ?e przypala papierosa, zacz?? pali? t? kartk?.
Ruge doszed? do wniosku, ?e nie ma na co czeka?, ja post?pi?bym tak samo.
-Je?li to by?o na ulicy, nie musia? rusza? dentysty.
-Ten szczeniak im uciek?, panie obersturmbannfuehrer. Wpad? w jak?? bram?, tam musia?o by? przej?cie na inn? ulice, bo tyle go widzieli. Z meldunku, bo to musia? by? jaki? meldunek, ocala?o jedno zdanie, a w?a?ciwie cz??? zdania: „J-23 donosi, ?e transport 123 dywizji pancer...". Teraz pan rozumie, ?e nie by?o innego wyj?cia. Ten szczeniak by go zapewne uprzedzi?, nie mogli?my czeka?, a? dentysta zwieje.
- A grajek? On chyba wam nie uciek?. A mo?e pa?ski Ruge pozwala ucieka? tak?e ?lepcom?
- Kiedy zacz?li strzela? do szczeniaka, krzykn?? co? do niego, a gdy Ruge podbieg?, ?lepy ju? nie ?y?. Zgryziona ampu?ka skaleczy?a mu wargi: cyjanek.
- Chod?my - powiedzia? Geibel. - Musimy wypi? piwo, kt?re pan nawarzy?.
Pani Irmina Kobas nie zatrzymuje ich, nie przypomina nawet Geiblowi o swojej przyjaci??ce hrabinie, a Brunnerowi o obietnicy przyprowadzenia sympatycznego oberleutnanta Klossa.
- Nie mo?na powiedzie? - rzek? Geibel zatrzaskuj?c drzwi mercedesa - ?adnie si? spisa?y pa?skie mato?y. Pozwoli?y uciec dzieciakowi i ?lepcowi, bo pan chyba rozumie, Brunner, ?e ten ?lepy nam zwyczajnie, bezczelnie uciek?.
Brunner milczy, zna bowiem swego szefa i wie, ?e ka?da odpowied? mo?e tylko bardziej rozw?cieczy? obersturmbannfuehrera Geibla.

5

Kloss nie potrafi? si? skupi?. Wpatruj?c si? w szachownic?, zamiast zastanawia? si? nad kolejnym posuni?ciem siedz?cego naprzeciw in?yniera Meiera, mimo woli usi?owa? dokona? bilansu dzisiejszego dnia. Przede wszystkim narada u Geibla. Nie bardzo by? zachwycony
perspektyw? sp?dzenia kilku godzin w zadymionym gabinecie szefa gestapo, ale okaza?o si?, ?e ta pozornie ma?o sensacyjna narada sprawi?a, i? dowiedzia? si? o niebezpiecze?stwie, jakie zawis?o nad oddzia?em ochraniaj?cym radiostacj?, a z aluzji Geibla wynika?o, ?e SD ma informatora w oddziale lub w pobli?u oddzia?u. Kloss postanowi?, ?e musi za wszelk? cen? ostrzec Filipa. Cho?by kosztem rozpuszczenia ca?ego oddzia?u nale?y pozby? si? agenta z pobli?a radiostacji. Tylko dzi?ki niej jego niebezpieczna robota ma jaki? sens. Uzyskane informacje w?druj? do sztabu, a tam, po??czone z informacjami uzyskanymi z innych ?r?de?, pozwalaj? uzyska? prawdziwy obraz si?, a niekiedy i zamiar?w wroga. Czasem radiostacja jest wprost niezb?dna, na przyk?ad dzi?: gdy uda mu si? wydoby? z Meiera termin zako?czenia pr?b prototypu czo?gu o wzmocnionym pancerzu, musi to natychmiast przekaza? Filipowi. Czo?gi zostan? szybko zdemontowane, najwy?ej tylko jedn? dob? b?d? spoczywa? w przyfabrycznym magazynie, potem pojad? dalej. Mo?e do Protektoratu, mo?e do Zag??bia Ruhry. Tylko w tym czasie zmasowany nalot bombowy mo?e zniszczy? wszystkie prototypy wraz z dokumentacj?. O p??nocy jest czas nadawania - zostanie im ca?a doba na przygotowanie nalotu, nawet gdyby pr?by sko?czy?y si? dzi?.
Powinni zd??y?. Rok pracy sztabu naukowc?w, pod kierownictwem in?yniera Meiera, p?jdzie na marne, mo?e nawet on sam zginie - przyfabryczny hotel mie?ci si?
nad magazynami.
Kloss nie ma mc przeciwko Meierowi. Ten czterdzie-stoparoletni m??czyzna o pochylonych jak u sze??dziesi?ciolatka plecach nie jest mu niesympatyczny, przeciwnie, budzi zaufanie. Na pewno ma ju? do?? wojny, mo?e nie jest narodowym socjalist?, ale przecie? pracuje dla nich i to jest wa?ne. Jego talent s?u?y wojnie, cho?by sam Meier by? jej przeciwnikiem, wzmacnia faszyzm, cho?by Meier nie by? nawet faszyst?.
- Pa?ski ruch, poruczniku.
- My?l? - odpowiedzia?. - Wp?dzi? mnie pan w kaba??, b?d? musia? straci? figur?.
- Niech si? pan przyzna. Nie my?la? pan o szachach. By? pan my?lami gdzie? daleko. Rodzina?
- Co? w tym rodzaju — odpowiedzia? Kloss. Jest zdumiony przenikliwo?ci? tego wyblak?ego m??czyzny o nerwowych d?oniach.
- Dajmy wi?c temu spok?j — powiedzia? Meier, sk?adaj?c figury. - Mnie tak?e trudno si? skupi?; kiedy? podobno dobrze gra?em.
- No c??! Po dniu pe?nym sukces?w... Genera? by? zachwycony. Je?li dobrze p?jdzie, pa?ski czo?g za kilka miesi?cy przestanie by? prototypem. Musi pan by? szcz??liwy.
- By?bym, gdybym wiedzia?, ?e przybli?y to koniec wojny cho?by o jeden dzie?.
- Chcia? pan powiedzie? - Kloss przyoblek? sw? twarz w zwyk?y u?miech i podsun?? in?ynierowi paczk? papieros?w - chcia? pan zapewne powiedzie?, in?ynierze, „je?li m?j czo?g przybli?y cho?by o dzie? nasze zwyci?stwo"?
- Czy koniec wojny nie jest ju? zwyci?stwem?
- Ma pan racj?, Meier. Koniec wojny mo?e oznacza? tylko nasze zwyci?stwo.
Meier przyjrza? mu si? badawczo, zaci?gn?? si? papierosem i zmru?y? oczy podra?nione dymem.
- Gdyby nie to, ?e pana polubi?em przez te par? dni, Hans, got?w bym pomy?le?, ?e pan mnie...
- Sprawdza? Nie - roze?mia? si? szczerze. - Ludzi takich j.ak pan sprawdza ich dzie?o. Najlepsz? rekomendacj? pa?skiego oddania sprawie jest pa?ski czo?g.
- Naprawd?? - zapyta? ironicznie Meier. - A gdybym projektowa? ci?gniki rolnicze, albo d?wigi portowe?
- Zaraz, zaraz, wi?c ?uraw portowy Meiera...
- Trzydziesty drugi rok! Jak to dawno! Interesowa? si? pan d?wigami portowymi?
- W czterdziestym pierwszym roku mia?em broni? pracy na politechnice w Gda?sku.
- Broni? pan cywilizacji europejskiej. - W jego g?osie zabrzmia?a teraz wyra?na drwina. Nagle spowa?nia?: -Czy m?g?bym pana o co? prosi?, Hans, czy m?g?by pan co? dla mnie zrobi??
- Postaram si?.
- Prosz? mi powiedzie? prawd?. Pan jest przecie? z Abwehry, wy wiecie, musicie wiedzie? znacznie wi?cej, ni? przedostaje si? do gazet. Co naprawd? by?o w Hamburgu? To dla mnie bardzo wa?ne: ?ona z dzieckiem i rodzice mieszkaj? w Hamburgu.
- Wczoraj — powiedzia? cedz?c s?owa Kloss — by? tam nalot. S?ysza?em o jakim? nalocie, nie znam szczeg???w, ale mamy przecie? w Hamburgu wspania?? artyleri? przeciwlotnicz?.
Boisz si?, nareszcie si? boisz — pomy?la? me bez satysfakcji. Twoja ?ona. Twoi rodzice... A co w trzydziestym dziewi?tym, kiedy bomby spada?y na Warszaw?, albo w czterdziestym, kiedy rujnowa?y Londyn? Tam te? by?y czyje? ?ony i czyi? rodzice, czy wtedy tak?e nie lubi?e? wojny, czy przesta?e? j? lubi? dopiero, gdy poczu?e? smak strachu?
Chcia?by mu powiedzie? o swoich krewnych, kt?rych mogi? nie b?dzie m?g? nawet odszuka?, mia? ochot? potrz?sn?? nim, postuka? palcem w t? przera?aj?co g?upi?, niemieck? g?ow?, cho? przecie? wie, ?e ta g?owa zrodzi?a wiele ?mia?ych technicznie projekt?w, ?e mog?aby s?u?y? pokojowi, tak jak teraz s?u?y wojnie. ?al mu by?o tego cz?owieka, uwik?anego w sie?, z kt?rej nie spos?b si? wydosta?, a jednocze?nie odczuwa? satysfakcj?, ?e teraz im, Niemcom, dane jest zasmakowa? strachu i niepokoju.
- Nie chce mi pan powiedzie? - przerwa? cisz? Meier. - Wi?c to musi by? prawda. Podoficer z naszej kantyny powiedzia? mi w sekrecie, on tak?e pochodzi z Hamburga. Dziewi?? godzin bezustannego nalotu... Zacz?li Anglicy noc?, sko?czyli Amerykanie w bia?y dzie?. Nasz dom jest niedaleko portu. Wczoraj ca?y dzie? telefon nie odpowiada?.
Co mu powiem? - my?la? Kloss. - Powinienem go pociesza?? Podoficer z kantyny ma dobre informacje, widocznie s?ucha zagranicznego radia. To trzeba zapami?ta? - taka informacja mo?e si? przyda?. Za s?uchanie Londynu podoficerowi z kantyny grozi front wschodni, a to na pewno nie jest marzeniem podoficera. Wiele got?w jest zrobi?, ?eby tego unikn??. Pochodzi z Hamburga - robotniczego miasta. Tam hitlerowcy zawsze przegrywali - hamburczycy g?osowali na socjaldemokrat?w i komunist?w. Kloss przegl?da? dzi? rano biuletyn, opatrzony nadrukiem „?ci?le tajne", i wie, ?e to, co by?o Hamburgiem, jest dzi? kup? gruz?w.
- Prawdopodobnie przerwana linia - powiedzia? g?o?no - ale to przecie? jeszcze nic nie znaczy. Prosz? mi poda? adres pa?skiego domu, imiona rodzic?w, ?ony i dziecka. Spr?buj? si? dodzwoni? przez wojskow? lini?.
Meier skre?li? kilka s??w na kartce, d?ugo w milczeniu ?ciska? d?o? porucznika.
To g?upie - my?la? Kloss -wsp??czuj? mu teraz, rozumiem jego trwog?. Ale przecie? dzi? o p??nocy na falach eteru pobiegnie m?j meldunek, kt?rego konsekwencj? b?dzie zburzenie tej fabryki, zniszczenie owoc?w wielomiesi?cznej pracy tego m??czyzny o wpadni?tych g??boko oczach, a mo?e nawet jego ?mier?.
- Przekl?ta wojna - powiedzia? Meier i odwr?ci? si? na pi?cie. Zacz?? porz?dkowa? papiery. Gdy Kloss by? ju? przy drzwiach, us?ysza? ?ami?cy si? g?os Meiera: - Musi pan powiedzie? mi prawd?! Musi pan!

6

Ch?opak p?aka? cicho, nie wstydz?c si? ?ez: - Zostan? tutaj - powiedzia?.
- Zostaniesz - powiedzia? Bartek. - Na razie zostaniesz, a potem co? si? wymy?li. Jedz - podsun?? mu talerz z paruj?c? zup?.
- Gdybym przylecia? od razu do sklepu, gdybym nie kluczy? ulicami, zd??yliby ostrzec Filipa, a tak...
- Musia?e? kluczy? - powiedzia? Bartek. - Dobrze, ?e uprzedzi?e? Zegarmistrza.
- Przy mnie wystawi? pajaca - powiedzia? ch?opak. -Ale co to pomo?e Filipowi?
- Przesta? si? maza? - uci?? Florian, ten sam k?dzierzawy m??czyzna, kt?ry odbiera? meldunek od ?lepca w pakamerze za sklepem. Jest szorstki i t? szorstko?ci? chce pom?c ch?opakowi, kt?ry musi ud?wign?? ci??ar zbyt wielki jak na jego szesnastoletnie barki.
Florian pomy?la? o ?mierci ?lepego. Dwa tygodnie temu Florian da? mu osobi?cie fiolk? z cyjankiem. Stary nudzi? go o t? fiolk? ju? od dawna.
- Boj? si? - m?wi? - ?e je?li dostan? mnie w swoje r?ce, mog? wygada?. Jestem cholernie wra?liwy na b?l. Musisz mi da? co?, co dzia?a natychmiast.
Da? mu ten cyjanek. I chocia? wie, ?e nie m?g? post?pi? inaczej, czuje si?, jakby i on mia? sw?j udzia? w ?mierci starego.
- Prze?pij si? - powiedzia? Bartek i rzuci? ma?emu ko?uch na drewnian? skrzyni?.
W s?siedniej izbie, najwi?kszej w tej le?nicz?wce, gdzie siedzieli ju? trzeci miesi?c, Anka-radiotelegrafistka szykowa?a si? do nadawania.
- Gdyby? nie mie?ci?a si? w czasie - powiedzia? Bartek - to przede wszystkim nadawaj te ostatnie informacje Filipa. Wiesz, te od J-23.
- Spr?buj? zd??y? wszystko, zaczynam. Nie przeszkadzajcie. -Jej palec zacz?? drga? na kluczu telegraficznym.
Bartek przez chwil? przygl?da? si? jej, jakby chcia? jeszcze co? powiedzie?, potem ostro?nie przysun?? dwa krzes?a do okna, siad? i wskaza? miejsce Florianowi.
- Zd??y? nas ostrzec - powiedzia?. - Chyba jego aresztowanie nie ma nic wsp?lnego z akcj?, kt?r? szykuj? tutaj. Bo przecie? wtedy... - urwa?.
- My?lisz o J-23? - zapyta? Florian. - Kto to w?a?ciwie jest?
Bartek przyjrza? mu si? badawczo. Czy?by Florian? Nie, to niemo?liwe. Ale meldunek Filipa m?wi? wyra?nie: „Niewykluczone, ?e wewn?trz oddzia?u znajduje si? informator gestapo". Ale Floriana skierowa? Filip. Pozostaj? ze sob? w kontakcie ponad rok. By?o wiele okazji, ?eby wsypa? grup? z radiostacji. Florian wiedzia? zawsze, gdzie s? zamelinowani. Co znaczy?o to ostrze?enie Filipa? Czy podejrzewa? kogo? specjalnie? Niestety, Filip ju? nic nie powie.
Florian zmiesza? si? pod uwa?nym spojrzeniem Bart-ka. Dobrze znanym Bartkowi gestem zmierzwi? kud?y na g?owie.
- Wybacz - powiedzia? - g?upio pytam. Nie wiadomo dlaczego, ten gest uspokoi? Bartka, zniweczy? jego podejrzenia.
- Najgorsze - powiedzia? Bartek - ?e jeszcze dzi? mia? przes?a? wiadomo?? o terminie zbombardowania fabryki. Ciotka Zuzanna b?dzie czeka?a na t? wiadomo??. Czy Filip te? ma cyjanek? - zapyta? szeptem.
- Nie my?lisz chyba, ?e to zrobi?
- Nie my?l?. Je?li ci w gestapo maj? cokolwiek oleju w g?owie, b?d? go oszcz?dza?. W tym ca?a nadzieja.
- My?lisz o odbiciu?
- O tym decyduje okr?g. Ale o tym nie mo?emy nawet marzy? bez cz?owieka, kt?ry spotyka? si? z Filipem. Bez J-23.
- O ile te? nie wpad? - zas?pi? si? Florian.
- Miejmy nadziej?. B?d? si? widzia? z kim? z okr?gu jeszcze dzisiaj. Jest odprawa. Dobra okazja, ?eby ostrzec ch?opak?w z innych oddzia??w o zamiarach SD. Do mego powrotu - wsta? i przeci?gn?? si? - ty obejmiesz dow?dztwo oddzia?u. W razie czego wiecie, gdzie pryska?. Wy?lij ubezpieczenie od strony toru.
- Tak jest - wypr??y? si? Florian. Anka sko?czy?a nadawanie, zamkn??a szaf?, podesz?a do Bartka.
- Co zrobi? o p??nocy? Mam czas nadawania. Ciotka Zuzanna upomina si?, ?eby poda? jej dzie? i godzin? nalotu.
- Zapowiesz cisz? - pog?aska? j? po policzku. - Odezwiemy si? po trzech dniach na rezerwowe) fali. Powiesz, ?e jest wielka wsypa, ?e aresztowano Filipa, a by? mo?e tak?e J-23. - Przytuli? j? gwa?townym ruchem i poca?owa? w usta.
- Mam nadziej? - powiedzia? ju? w drzwiach - ?e zastan? was tutaj...

7

- Janek, Janek! - wrzeszcza?a okutana w chustk? baba, wychylaj?c si? z okna przepe?nionej niemi?osiernie kolejki w?skotorowej. - On zostanie, ten g?upi, zostanie! - lamentowa?a.
Ma?a, ?mieszna lokomotywa drgn??a, poci?gn??a z wysi?kiem kilka wagonik?w. M?ody m??czyzna, bieg? chwil? obok poci?gu, uczepi? si? por?czy ostatniego wagonu, na par? sekund zawis?, bo lokomotywa nabra?a ju? szybko?ci, ale wreszcie uda?o mu si? przycupn?? na stopniu.
- W porz?dku - powiedzia? Kloss. - Zd??y? wsi???.
Baba podzi?kowa?a mu wzrokiem i, powodowana wida? wdzi?czno?ci?, przesun??a nieco tob??, kt?ry przygniata? mu nog?.
Dobrze mu, mimo t?oku. W stroju, kt?ry przyodzia?, wsi?k? w okupacyjn? rzeczywisto??. Dystyngowany Rhode otworzy?by pewnie usta ze zdziwienia, gdyby zobaczy? go w tej cywilnej kurtce z barankiem, w bryczesach i butach z cholewami, w cyklist?wce niedbale zsuni?tej na ucho. Kloss bardzo rzadko zmienia si? w cywila. To zbyt niebezpieczne. Chocia? paradowanie w mundurze Wehrmachtu po ulicach miast Generalnej Guberni tak?e nie nale?y do rzeczy bezpiecznych. Na wszelki wypadek zapewni? sobie alibi. Zadzwoni? do Rhodego i powiedzia? o podejrzeniach gestapo, ?e w okolicznych lasach dzia?a partyzancka radiostacja. Szkoda, ?e Geibel j? zlikwiduje, a nie Abwehra. Rhode chwyci? przyn?t?. A wtedy Kloss zaproponowa? mu, ?e sam spr?buje dotrze? do radiostacji. Rhode ucieszy? si?, ale na wszelki wypadek ostrzeg? Klossa, ?e idzie na w?asn? odpowiedzialno??. C??, jutro trzeba mu b?dzie zameldowa?, ?e niestety nie uda?o si? radiostacji znale??, skrzywi si? zapewne, powie, ?e przecie? od pocz?tku nie wierzy? w powodzenie tego przedsi?wzi?cia, mo?e - je?li b?dzie w dobrym humorze -pochwali Klossa za odwag?. Ale Kloss dotrze do radiostacji. Musi do niej dotrze? w?a?nie dzi? przed noc?, poniewa? wie, ?e o godzinie zero radiostacja ma ostatni termin nadawania. Ostatni, ?eby informacja o dniu wyjazdu in?yniera Meiera wraz z prototypami jego czo?g?w dotar?a, zd??y?a dotrze? tam, sk?d mo?na wys?a? eskadr? bombowc?w, kt?ra uniemo?liwi wyjazd.
W zdobyciu dok?adnej daty wyjazdu pom?g? mu przypadek. Zadzwoni? do Meiera w p?? godziny po wyje?dzie z fabryki, ?eby mu powiedzie?, ?e wojskowa linia do Hamburga jest tak przeci??ona, ?e dopiero ko?o pi?tku b?dzie m?g? zasi?gn?? informacji o losie jego rodziny.
- Niestety, za p??no - powiedzia? Meier. - W czwartek o ?wicie wyje?d?amy. - Nie m?g? wiedzie?, ?e tym jednym zdaniem zamienia fabryk? wraz ze z?o?onymi w niej prototypami w kup? dymi?cych zgliszcz.
W?a?nie dlatego, ?eby to si? mog?o sta?, Kloss musia? przebra? si? w cywilne ciuchy, kt?re upodobni?y go do zwyk?ego, m?odego cz?owieka wiosny czterdziestego trzeciego roku, zajmuj?cego si? prawdopodobnie konspiracj? albo przynajmniej szmuglem.
Oczywi?cie wyjazd do lasu to ostateczno??. Zdecydowa? si? na ni? dopiero wtedy, gdy w drodze do Filipa jak zwykle zatrzyma? si? przed wystaw? Zegarmistrza, aby sprawdzi? punktualno?? swego zegarka. Chodzi? dobrze. Ale dok?adny czas w oknie sklepu Zegarmistrza wskazywa? nie brzydki zegar dwuwahad?owy, lecz r?w- nie? szpetny pajac z cyferblatem umieszczonym na brzu- chu. Nie ogl?daj?c si?, min?? bram? domu numer 32. Zatrzyma? przeje?d?aj?c? riksz? i kaza? si? wie?? na Zatorze. Pierwsz? rzecz?, kt?r? powinien zrobi?, to ostrzec Filipa. Ale w dzielnicy ma?ych, jednorodzinnych domk?w, gdzie u ciotki mieszka? Filip, dostrzeg? czarnego Opla o numerze rejestracyjnym znanym mu na pami??. Tym Oplem zwyk? je?dzi? Brunner. Hojnie wynagrodziwszy rikszarza, kt?ry si? pewnie musia? okropnie dziwi?, dlaczego oficerowi Wehrmachtu zachcia?o si? nagle przeja?d?ki, wr?ci? do ?r?dmie?cia. Z pierwszej napotkanej apteki zadzwoni? pod trzycyfrowy numer. Us?ysza?, ?e pan Kozio? wyjecha? w zwi?zku z chorob? babki i nie wiadomo, kiedy wr?ci. To by?o has?o oznaczaj?ce alarm.
Czy Filipowi uda?o si? zwia?? - zastanawia? si?. - Kt?re ogniwo ?a?cucha zosta?o przerwane? Czy by? to strza? na ?lepo, czy fragment dobrze rozpracowanej akcji? Du?o by da?, ?eby zna? odpowied? na te pytania. Gdyby wiedzia? przynajmniej, ?e punkt u Zegarmistrza jest czysty. Fakt, ?e Zegarmistrz zd??y? wystawi? pajaca, o niczym nie ?wiadczy. Je?li gestapo rozpracowa?o sie? ??czno?ci, mog? mie? tak?e Zegarmistrza i w pokoiku za sklepem oczekiwa? na klient?w. Nie, nie mia? innego wyj?cia - rozwa?a?. Musia? zaryzykowa? t? podr?? i spotkanie z Bartkiem, poniewa? tylko w ten spos?b zdo?a przekaza? na czas informacj?, od kt?rej mo?e zale?e? tak wiele. I spr?bowa? powi?zania na nowo porwanych nitek siatki. Ale ryzyko jest wielkie. Szczeg?lnie po rannej konferencji u Geibla. Kloss nie bardzo wierzy? w przechwa?ki Geibla. Ludzie z grupy os?aniaj?cej radiostacj? s? dobierani szczeg?lnie starannie, a Bartek jest zbyt ostro?ny, ?eby trzyma? u siebie kogo?, kto budzi?by cie? podejrzenia. A jednak ta pewno?? siebie Geibla. Co? musia? wiedzie?. Chyba nie bluffowa?. A mo?e - przerazi? si? nagle — ca?a ta konferencja by?a zorganizowana dla niego? Mo?e Geibel zna ju? jego rol? i teraz starannie wymierzonymi ciosami rozbija jego siatk?, aby zobaczy?, jak on post?pi? Niemo?liwe! Nie dlatego niemo?liwe, ?eby odmawia? Geiblowi talentu w policyjnej robocie, tylko ?e w wypadku zdemaskowania, zacz?liby od niego. To zbyt du?a gratka dla Geibla przyszpili? oficera Abwehry jako polskiego agenta. Nie darowa?by sobie tej satysfakcji...
- Prosz?. - Baba podsun??a mu jab?ko. - Niech pan spr?buje - oderwa?a go od jego my?li. - Pan te? do Trokiszek?
Burkn?? co? niewyra?nie, babina zrozumia?a to jako niech?? do rozmowy i nie nalega?a. W wagonie by?o cicho, nikomu z tych ?ci?ni?tych jak sardynki w puszce ludzi nie chcia?o si? gada?. Pomalowana na niebiesko lampa u sufitu, nadaj?c twarzom jaki? odcie? fioletowawy, czyni?a wra?enie do?? niesamowite.
Wyci?gn?? papierosa, zapali? i stwierdzi?, ?e w paczce zosta?o mu tylko par?. Widocznie Kurt musia? si? podzieli? jego paczk?. Strasznie du?o pali? i nieraz ju? podkrada? Klossowi po par? papieros?w, nie starcza?y mu jego przydzia?y. Kloss przymyka? na to oczy. Na Kurcie, zdaje si?, mo?e polega?. Spotka? go na schodach, kiedy wychodzi? ju? w tym cywilnym przebraniu.
- Wygl?da pan jak prawdziwy partyzant - u?miechn?? si? Kurt. - Dobrze panu w tym stroju, panie oberleut-nant, mo?e nawet lepiej ni? w Feldgrau...
Czy to by?a aluzja, cz??? spisku, czy?by Kurt odgrywa? tu jak?? role? Odrzuci? od siebie t? my?l. Po prostu powiedzia? to, co mu si? nasun??o na pierwszy rzut oka. Kurt niezbyt starannie ukrywa? przed Klossem sw? niech?? do koloru Feldgrau.
Kloss przypomnia? sobie wczorajszy ranek. Jecha? ma?ym, terenowym samochodem-amfibi? na poligon, gdzie przestrzeliwano nowy, prototypowy pancerz czo?gu Meiera. Na skraju poligonu, obok zaro?li, kaza? Kurtowi zatrzyma? w?z pod pozorem pilnej potrzeby. Potrzebowa? dw?ch minut, by wyj?? z klamry pasa aparat fotograficzny i trzykrotnie raz za razem nacisn?? spust. Kiedy wyszed? na drog?, udaj?c, ?e dopina mundur, Kurt ?mia? si?: „Pan oberleutnant wszed? za krzaki, ?eby skry? si? przede mn?; a tam - pokaza? zbli?aj?c? si? do czo?gu grup? ludzi - m?g? pana podziwia? ca?y sztab z genera?em na czele. Sam bym to ch?tnie zrobi?...". „Co?" - nie zrozumia? Kloss. „Wypi?? si? na genera?a" - odpar? Kurt patrz?c mu bezczelnie w oczy. Kloss musia? go przywo?a? do porz?dku. Ale Kurt nie przej?? si? ruga. Wiedzia?, ?e gdyby oberleutnant Kloss chcia? mu zrobi? krzywd?, m?g?by to uczyni? dawno.
Rok temu trafi?a do Klossa sprawa paru ?o?nierzy niemieckich, u kt?rych znaleziono humorystyczny tygodnik, wydawany przez polskie podziemie w j?zyku niemieckim. Wszyscy udawali zdziwienie, twierdzili, ?e pierwszy raz widz? na oczy „to ?wi?stwo". Ale w aktach Kurta, ch?opaka z Bytomia, znalaz? Kloss kilka rzeczy interesuj?cych: jaki? areszt za opowiadanie dowcip?w, nagan? z wnioskiem o skierowanie na front wschodni za rozmowy po polsku. Wynika?oby z tego, ?e Kurt nie pa?a mi?o?ci? do Rzeszy Adolfa Hitlera. Kiedy Klossowi uda?o si? jako? zatuszowa? spraw?, postara? si?, ?eby Kurta zrobi? swym ordynansem. Przedtem pokaza? Kurtowi ca?y materia? przeciw niemu. Najmniejsz? kar?, jaka mog?aby spotka? Kurta, by?by karny batalion na wschodzie. Kurt zrozumia?. Jest ordynansem dyskretnym, inteligentnym, nie zadaj?cym nigdy zb?dnych pyta?. Wytworzy?o si? mi?dzy nimi co? w rodzaju kole?e?stwa i Kurt wysoko to sobie ceni?. Nie, Kurt nie da?by si? wci?gn?? w ?adn? gr? przeciwko niemu, nie potrafi?by gra?. Kloss sprawdzi? to niejednokrotnie.
Poci?g dygota? wspinaj?c si? pod g?r?, jecha? teraz bardzo powoli, strzelaj?c w niebo pomara?czowymi iskrami. Kloss, przyci?ni?ty do okna, wpatrywa? si? w g?stniej?c? ciemno??. Wolno przesuwa?y si? pnie brz?z. I wtedy u?wiadomi? sobie, ?e wszystkie pr?by odsuwania my?li o najgorszym s? oszukiwaniem samego siebie. W jednej chwili dostrzeg? to, co stara? si? odp?dzi?, przywo?uj?c inne my?li i inne wspomnienia. Filip musia? wpa??. Jeszcze nie wiedzia? dlaczego, nie mia? poj?cia, czy aresztowanie nie by?o przypadkiem, g?upim figlem losu. Polubi? Filipa, ceni? jego spok?j i opanowanie, refleks i zdolno?? podejmowania decyzji w jednej chwili.
Kiedy? w melinie u ciotki siedzieli razem do p??nocy. Filip spojrza? na zegarek i powiedzia?: „No, jeszcze jeden dzie? mamy darowany".
Kloss uprzytomni? sobie w?wczas, ?e Filip ?yje ze ?wiadomo?ci? sta?ego zagro?enia, jakby oczekiwania na najgorsze. Kloss by tak nie potrafi?. Raz uwierzy? w swoj? szcz??liw? gwiazd?, postanowi?, ?e po wojnie sko?czy politechnik? w polskim Gda?sku i z niezachwian? pewno?ci? czeka? na realizacj? swojego zamierzenia. Natychmiast po naradzie u Geibla pobieg? do Filipa, ?eby go ostrzec przed niebezpiecze?stwem, jakie zawis?o nad oddzia?em. Powiedzia? tak?e, ?e da zna?, gdy si? dowie o terminie zako?czenia pr?b nowego czo?gu. „Przeka??" _ powiedzia? dentysta. - Potem kaza? mu krzykn??, a widz?c jego zdumione spojrzenie, wyja?ni?: - „Ci w poczekalni zdziwiliby si?, gdyby? nie wrzasn?? w fotelu dentysty".
Taki jest Filip, nie zapomina o ?adnym drobiazgu. Ju? kiedy Kloss szykowa? si? do wyj?cia, powiedzia?: „A swoj? drog? powiniene? kiedy? przyj?? do mnie w charakterze pacjenta. G?rna tr?jka zaczyna ci si? naprawd? psu?". Wtedy Kloss powiedzia? mu bez u?miechu: „Nic z tego, cholernie boj? si? dentysty...".
Kto? stoj?cy na stopniu wagonu zacz?? otwiera? drzwi, Kloss zachwia? si?, musia? uchwyci? si? p??ki, ?eby nie wypa??. Do wagonu wcisn?? si? ten ch?opak, kt?ry w ostatniej chwili wskoczy? na stopnie ruszaj?cej kolejki.
-Janek - powiedzia?a kobieta w chustce - ty pokrako, omal nie zostawi?e? mnie z baga?ami.
- W Trokiszkach czekaj? ?andarmi - powiedzia? Janek ci??ko dysz?c.
- Ob?awa! - krzykn?? kto? histerycznie. - Hamulec, trzeba poci?gn?? za hamulec!
- Cicho - uspokoi? ich Janek - zaraz zaczyna si? puszcza, tam zatrzymamy.
W wagonie rozpocz??a si? gor?czkowa krz?tanina. Tobo?y, ?ci?gane z p??ek, spada?y na g?owy podr??nych, pot?guj?c zamieszanie i harmider.
Kloss wyskoczy? ze wszystkimi, przeszed? tor, zostawiaj?c podr??nych, kt?rzy z tobo?ami ci?gn?li przez las w stron? miasteczka. Rozejrza? si? - nikt za nim nie szed?. Min?? szerok? przesiek?, ukryty w g?szczu, wyci?gn?? map? i kompas. Przy?wieci? sobie latark?, potem wybra? kierunek i ruszy? przez bezdro?e.

8

Ostre, o?lepiaj?ce ?wiat?o uderzy?o go wprost w twarz Filip zmru?y? oczy.
- Chod? - powiedzia? gestapowiec.
Podpieraj?c si? r?kami o ?ciany ciasnej i ciemnej klitki, usi?owa? wsta?. Nogi mia? jak z waty, ?okcie zsuwa?y mu si? po ?liskiej, wymalowanej olejno ?cianie. Brutalne szarpni?cie gestapowca, kt?ry chwyci? go za klap? marynarki, sta?o si? prawdziw? pomoc?. Wsta?, zrobi? jeden krok, potem drugi. Dotkn?? obola?ej, wilgotnej twarzy. Zachwia? si?.
- Szybciej! - warkn?? Niemiec wypychaj?c go na korytarz.
Gdzie? z ty?u trzasn??y drzwi celi, z drugiej strony korytarza dw?ch gestapowc?w ci?gn??o.j?cz?cego m??czyzn?. Jego g?owa podskakiwa?a na nier?wno?ciach cementowej pod?ogi. Teraz schody. W?skie, brudne, bez por?czy. Filip wspina? si? z wysi?kiem, usi?uj?c liczy? stopnie - siedemna?cie, osiemna?cie, dziewi?tna?cie... Gestapowiec zatrzyma? si?, zapuka?, otworzy? jakie? drzwi, popchn?? Filipa do wn?trza.
Najpierw zauwa?y?, ?e nie s?yszy swoich krok?w -mi?kki dywan t?umi? wszelkie odg?osy. Podni?s? wzrok. G??bokie sk?rzane fotele, przy?mione ?wiat?o, fornirowane meble, pod wielkim portretem Hitlera ma?e biurko.
- Prosz? usi??? - us?ysza? cichy g?os.
Dopiero teraz dostrzeg?, ?e przy biurku siedzi m??czyzna w czarnym mundurze. Pad? na fotel.
S?dz?c z opisu, to powinien by? sam Geibel - pomy?la? leniwie.
M??czyzna podni?s? si? znad biurka, podszed?, przyjrza? si? pokiereszowanej twarzy Filipa. Dopiero teraz Filip dostrzeg? du?e, brunatne plamy na swym kitlu.
- Brunner! - krzykn?? Geibel.
Zza kotary, cicho jak duch w teatrze, wysun?? si? Brunner.
- Co pan z nim zrobi?? - zapyta? Geibel. - Dlaczego jest pan takim t?pym bydl?ciem, kt?re potrafi tylko bi?? Prosz? teraz wyj??, jeszcze porozmawiamy... Przepraszam - powiedzia? pochylaj?c si? nad Filipem - bardzo pana przepraszam.
- Co? - zapyta? Filip, kt?remu wydawa?o si?, ?e nie dos?ysza?.
- Przepraszam pana - powt?rzy? Geibel. - Niestety, nie dobieramy sobie wsp??pracownik?w sami, mamy takich, jakich nam przy?l?. Zapali pan? Chcia?em z panem porozmawia?. A mo?e jest pan zbyt zm?czony, mo?e woli pan, ?eby?my od?o?yli nasz? rozmow? do jutra? - Poda? denty?cie ogie? i dopiero potem przypali? sobie. - Nie lubi? bicia - ci?gn?? - i nie chcia?bym odda? pana znowu w r?ce mego wsp??pracownika. Jestem zwolennikiem rozm?w. Rozs?dnych rozm?w prowadzonych przez rozs?dnych ?udzi. Czy mog? pana uwa?a? za osob? rozs?dn?, doktorze?
- Tak — powiedzia? Filip i zaci?gn?? si? papierosem.
- Ciesz? si? - powiedzia? Geibel. - Pa?skie nazwisko?
- Sokolnicki, Jan Sokolnicki - odpowiedzia? z wysi?kiem Filip. M?wi? z trudem, ka?dy ruch szcz?k przyprawia? go o cierpienie.
- Pyta?em o pa?skie prawdziwe nazwisko - u?miechn?? si? Geibel, a kiedy milczenie Filipa przed?u?a?o si?, doda?: - Wi?c jednak nie chce pan by? rozs?dny. Ale nie trac? nadziei, ci?gle nie trac? nadziei. - Podszed? do biurka i otworzy? le??c? tam teczk?. - Pan nas nie docenia -powiedzia? - panie Sokolnicki, przepraszam, panie Fili-piak... - Spojrza? w oczy wt?oczonego w fotel m??czyzny i kiedy nie dostrzeg? w nich cienia zainteresowania, zacz?? czyta?: „J?zef Filipiak, urodzony 9 maja 1900 roku w ?odzi, w roku 1924 skazany za dzia?alno?? komunistyczn? na cztery lata, w 1929 roku na pi?? lat, nast?pny wyrok w 1936 roku - osiem lat. Pseudonim partyjny -towarzysz Filip". Zgadza si??
- Nazywam si? Jan Sokolnicki - powiedzia? z wysi?kiem.
- Obaj wiemy, ?e ?aden Sokolnicki nie istnieje, a pa?ska kennkarta jest fa?szywa. Po ci si? upiera?? Ja osobi?cie ?ywi? szacunek dla pokonanych wrog?w, o ile zrozumiej?, ?e zostali pokonani. Wiemy wszystko lub prawie wszystko. Pa?skie uczciwe zeznanie mo?e tylko potwierdzi? pa?sk? lojalno??. Rzeczy znalezione podczas rewizji w gabinecie dentystycznym s? wystarczaj?cym materia?em dowodowym.
- Nic nie wiem - powiedzia? Filip. - Wynajmowa?em ten gabinet tylko na kilka godzin dziennie.
- Nie b?d?my dzie?mi, panie Filipiak. Je?li poda nam pan nazwiska swoich informator?w i wsp??pracownik?w, damy panu szans?. Oczywi?cie nie uwolnimy pana, spiskowa? pan przecie? przeciw pa?stwu niemieckiemu, ale otrzyma pan szans?. Gdzie radiostacja?
- Nie wiem.
- Kto przekazywa? informacje o ruchach naszych wojsk?
- Nie wiem — powt?rzy? Filip.
- Kto to jest Janek?
Dentysta milcza? uparcie. Geibel przygl?da? mu si? przez chwil?, potem nacisn?? guzik dzwonka. Kiedy gestapowiec stan?? w drzwiach, got?w wyprowadzi? Filipa, Geibel powiedzia?:
- Prosz? si? dobrze namy?le?. Daj? panu czas do jutra. Brunner wyszed? zza kotary, gdy tylko zamkn??y si? drzwi za Filipem.
- Tak?e nic - powiedzia? Geibel. - Nic z niego nie wycisn??em.
- Gdyby pozwoli? pan moim ch?opakom przycisn?? peda? do dechy... - przysun?? sobie krzes?o do biurka szefa, wyci?gn?? sk?rzan? papiero?nic? z monogramem, podsun?? Geiblowi cygaro.
- Musia?em zawiadomi? gruppenfuehrera - powiedzia? Geibel.
- Powinien zrozumie?, ?e nie mieli?my innego wyj?cia.
- Na pa?skim miejscu - powiedzia? Geibel - nie bardzo bym na to liczy?. Po pierwszym raporcie o zwerbowaniu Wolfa du?o sobie obiecywa?. Na szcz??cie Wolf nie jest spalony.
- Roz?miesza mnie - powiedzia? Brunner - kryptonim tego faceta. Wilk! Trzeba przyzna?, szefie, ?e potrafi pan by? dowcipny.
- Boj? si?, ?e gruppenfuehrer mo?e nie mie? poczucia humoru. Wolf zrobi? swoj? robot?, trzeba mu przyzna?, dobrze.
- Stary praktyk - powiedzia? Brunner. - Pracowa? w polskiej defensywie.
- To my?my pokpili spraw?. Gdyby?my przyjrzeli si? z daleka temu gabinetowi dentystycznemu, mogliby?my z?apa? co? wi?cej. Zdejmowa? punkt po parogodzinnej obserwacji to nie jest dobra robota, Brunner. Nie potrzebuj? panu tego m?wi?.
- Nikt wi?cej nie wpad?? - zapyta? Brunner bez nadziei w g?osie. Geibel potrz?sn?? przecz?co g?ow?.-Wi?c ten Wolf musi jeszcze pow?szy?.
- Zaczyna? wszystko od pocz?tku? Nie ?ud?my si?, Brunner. Na zlokalizowanie tego Filipiaka potrzebowa? czterech miesi?cy, a teraz b?d? czujniejsi. Aha, jeszcze jedno. Wolf twierdzi, ?e do tego gabinetu dentystycznego przychodzili niekiedy niemieccy oficerowie. Interesuj?ce, co?
- Mo?e tak, mo?e nie. Ja sam wstawi?em sobie z?by w getcie. Ten ?ydowski dentysta by? geniuszem w swoim fachu. Ciekawe, komu teraz wstawia z?by. Ale oczywi?cie, mo?na by zatrudni? przy tym naszego przyjaciela Klossa - u?miechn?? si? Brunner.
- W?a?nie o czym? takim my?la?em - Geibel rozsiad? si? wygodnie w fotelu. - Gdyby?my wci?gn?li w t? kaba?? Abwehr?... Nie przypuszczam, ?eby?my musieli dzieli? si? z nimi sukcesami.
- A przyjemnie b?dzie podzieli? si? pora?k? - sko?czy? jego my?l Brunner. - Oczywi?cie spr?buj? jeszcze wycisn?? co? z tego dentysty.
- Tylko nie za mocno, prosz?, nie za mocno, nie do dechy. Niepotrzebny nam nieboszczyk, ani im w Warszawie. Gruppenfuehrer powiedzia?, ?e by? mo?e za??da przewiezienia Filipiaka do Warszawy - doda? tonem wyja?nienia. - Oni my?l?, ?e my tu na prowincji nie potrafimy pracowa? - u?miechn?? si? porozumiewawczo. A potem nagle przysz?a mu ochota, ?eby zrobi? Brun-nerowi przykro??.
- A je?li trzeba b?dzie go odes?a?, pan go dostarczy gruppenfuehrerowi. Sam pan przecie? powiedzia?, ?e gruppenfuehrer powinien pana zrozumie?. Pan mu najlepiej wy?o?y, dlaczego akcja mia?a taki w?a?nie przebieg. Nikt nie zrobi tego lepiej, Brunner...
Tymczasem Filipa wprowadzono do celi. Rzuci? si? na twarde pos?anie. Zanim zapad? w nerwowy p??sen, dotkn?? pieszczotliwie szwu marynarki. Wyczu? palcami okr?g?? ob?o?? fiolki. Podzia?a?o to na niego uspokajaj?co.
Co z Jankiem? -pomy?la?, zanim straci? ?wiadomo??. - Sk?d znaj? ten kryptonim?

9

Dwie godziny b??ka? si? po lesie, zanim zatrzyma? go okrzyk:
- St?j! Kto idzie?
?wiat?o kieszonkowej latarki smagn??o go po twarzy. Wymieni? has?o. Milcz?cy partyzant powiedzia?:
- P?jdzie pan za mn? - i szli prawie p?? godziny, nim z mroku zacz??y si? wy?ania? kontury le?nicz?wki.
W najwi?kszej izbie Florian prowadzi? odpraw?. Otrzyma? w?a?nie wiadomo??, ?e na stacji Trokiszki ?andarmi urz?dzili ob?aw?. Nie wiedzia?, czy nie ma to przypadkiem zwi?zku z ostrze?eniem o koncentracji si? niemieckich. Zdecydowa?, ?e posterunki wysun?? nale?y jeszcze dalej na lini? Trokiszki - D?browa. Zarz?dzi? og?oszenie stanu alarmowego w pododdzia?ach i kaza? przygotowa? ludzi do zmiany miejsca postoju.
- Mam dwu rannych - powiedzia? Rudolf - z pi?tkowej kolej?wki, co z nimi zrobi??
- Przed noc? musisz ich zamelinowa? w Rudkach. Niewykluczone, ?e b?dziemy musieli przeprawi? si? przez Wis??. S? jakie? pytania? - zapyta? dla porz?dku, ale pyta? nie by?o i partyzanci zacz?li si? podnosi? do wyj?cia. Wtedy w?a?nie wszed? Kuba, prowadz?c przed sob? Klossa.
- Powiedzia? has?o, chcia? si? widzie? z dow?dc? — wypr??y? si? s?u?bi?cie.
- S?ucham? - zapyta? Florian. - Co mi pan ma do powiedzenia?
Kloss wskaza? wzrokiem obecnych i dopiero gdy partyzanci wyszli, siad? na zydlu podsuni?tym przez Floriana.
- Gdzie jest Bartek? Chc? m?wi? z Bartkiem.
- Zast?puj? Bartka, mo?e pan m?wi? ze mn?.
- Tak? Przychodz? z polecenia pana Kozio?a.
- W porz?dku - powiedzia? m??czyzna. - O tej sprawie mo?e pan m?wi? tylko z Bartkiem, powinien zaraz wr?ci?.
- Co to znaczy: zaraz? - Kloss spojrza? na zegarek. -Musz? si? z nim widzie? przed p??noc?.
- Rozumiem. Ale musi pan poczeka?. Chce pan co? zje??? Ale na zimno, nie palimy ognia. A mo?e si? pan prze?pi? - W drzwiach dostrzeg? g?ow? Anki. - Zabierz naszego go?cia na g?r?, mech si? prze?pi. Poznajcie si? — to jest Anka.
-Janek-powiedzia?Kloss ?ciskaj?c d?o? dziewczyny. - Gdyby Bartek nie przyszed? do p?? do dwunastej, prosz? mnie obudzi? mimo wszystko.
Florian zosta? sam. Chcia?by, ?eby Bartek by? ju? z powrotem. Nie lubi? odpowiedzialno?ci, ba? si?, ?e ma zbyt ma?e do?wiadczenie le?ne na wypadek jakiej? akcji Niemc?w. Jest wp?? do dziesi?tej. Czego ten facet chce od Bartka? Przedstawi? si? „Janek". Niekiedy Florian odbiera? od Filipa informacje z tym w?a?nie kryptonimem. Ale to nie musi by? ten, imi? jest do?? pospolite. Trzeba teraz - pomy?la? - ?eby Anka spali?a wszystkie niepotrzebne papiery, zanim st?d ruszymy.
W p??otwartych drzwiach pojawi? si? nie znany Florianowi facet w pumpach.
- Czego? - zapyta?.
- Panie dow?dco, pozw?l mi pan i??.
- Gdzie pan dojdzie o tej porze? Godzina policyjna to pies? P?jdzie pan rano, je?li dow?dca pana zwolni - odpowiedzia? i jednocze?nie usi?owa? sobie przypomnie?, jak nazywa si? ten skaml?cy szmugler, kt?rego Bartek przed wyj?ciem zabroni? zwalnia?.
- Patriota jestem, panie dow?dco, ka?dy to mo?e za?wiadczy?. Ten le?niczy Rudzi?ski musia? co? panom na mnie nagada?, ?e mnie nie puszczacie, ale to m?j szwagier, on ma na mnie z?o??. A z godzin? policyjn? jako? sobie poradz?. Nie mog? czeka?, a? mi si? towar za?mierdzi.
- Do??, panie Zaj?c - przypomnia? sobie wreszcie to nazwisko. - Dow?dca powiedzia?: nie wypuszcza? niko-?o, wi?c nikogo nie wypuszcz?.
Po wyj?ciu Zaj?ca zdrzemn?? si? chyba na moment, bo nie zauwa?y? wej?cia Anki i ch?opaka.
- Co si? sta?o? - zapyta? p??przytomny - przyszed? Bartek?
- Ma?y ma przywidzenia - powiedzia?a Anka. - Porozmawiaj z nim.
-Jak Boga kocham, nie myl? si? - powiedzia? Ma?y. -Uwierz mi Florian, wiesz, ?e nie bujam.
- Nie twierdz?, ?e bujasz - powiedzia?a Anka. - Mog?o ci si? pomyli?.
- O co chodzi? Wykrztu?cie wreszcie. Powiedz po kolei - zdenerwowa? si? Florian.
Wi?c ch?opak zacz?? opowiada? o tym, jak par? dni temu na ulicy G??wnej granatowy goni? handlark? pieczywa, jak bieg? roztr?caj?c ludzi, popchn?? nawet starego, a potem o?lepiony po?cigiem wpad? na niemieckiego oficera i jak ten niemiecki oficer mu wygarn??, co o nim my?li.
- Co z tego? - nie rozumie Florian.
- On twierdzi - powiedzia?a Anka - ?e ten niemiecki oficer i Janek, kt?rego po?o?y?am na g?rze, to ta sama osoba.
- Przyjrza?em mu si?, kiedy spa? - powiedzia? ch?opak. - Sta?em pi?? metr?w od niego, kiedy obta?cowy-wa? tego granatowego.
Tego jeszcze mi brakowa?o — pomy?la? Florian. — Dlaczego Bartek tak d?ugo nie wraca? Chcia? si? z nim widzie?, zna? has?o, poda? kryptonim „Janek", ale z drugiej strony jest wsypa, nie wiadomo, co trafi?o w r?ce Niemc?w.
- Niech to szlag! - zakl??. - Zawo?ajcie Franka i jeszcze paru ch?opak?w. Porozmawiam z nim.
- Co si? sta?o? — zapyta? Kloss, przebudziwszy si? natychmiast, gdy dziewczyna dotkn??a jego ramienia. -Jest Bartek? - Dostrzeg? co? w jej spojrzeniu i nagle zobaczy?, ?e partyzanci trzymaj? bro? w r?kach.
- Bartka jeszcze nie ma - powiedzia? Florian. - Chcia?bym z panem porozmawia?.
- To on, to ten Niemiec, poznaj? go - powiedzia? ch?opak.
- Dokumenty - rzuci? Florian.
- Czekam na Bartka, to powinno wam wystarczy?.
- We?miemy sami — powiedzia? partyzant z dziobami na twarzy. Si?gn?? do kieszeni Klossa; trafi? r?k? na rewolwer. Wyci?gn?? go, rzuci? na st??. Ma?y podbieg? do broni.
- Dla mnie!
- Zostaw - powiedzia? Florian. - Czy poka?e pan dokumenty dobrowolnie?
- Czekam na Bartka - powiedzia? Kloss. -I wam tak?e radzi?bym czeka?. - Rozsadza?a go w?ciek?o??. Nie mo?e im nic powiedzie?, me powinien tak?e dopu?ci?, ?eby papiery, kt?re zabra? na wypadek spotkania Niemc?w, wpad?y w ich r?ce. Ale ju? go trzymaj?, ju? ch?opak zwinny jak piskorz obmacuje mu kurtk?, wyci?ga kolejno legitymacj? oficersk?, notes i za?wiadczenie w ok?adce z folii. Kloss wie, co za chwil? przeczyta Florian, kt?ry pochyli? si? w?a?nie nad karbid?wk?: „Wszystkie niemieckie w?adze cywilne, policyjne i wojskowe maj? obowi?zek udzieli? oberleutnantowi Hansowi Klossowi wszelkiej pomocy, jakiej za??da podczas wykonywania akcji specjalnej. Podpisano - Rhode, pu?kownik".
- Co masz do powiedzenia? - Florian mimo woli przeszed? na ty.
-To, co powiedzia?em: musz? si? widzie? z Bartkiem.
- Co to jest akcja specjalna?
Kloss milcza?. Przecie? nie mo?e mu powiedzie?, ?e jest Jankiem, agentem J-23, kt?ry dostarcza ich radiostacji najcenniejszych informacji. Przecie? oni, ten malutki oddzia? partyzancki, ma za zadanie ochrania? jego prac?, radiostacj?, przekazuj?c? meldunki. Nie m?g?by tego powiedzie? nawet w zwyk?ych warunkach, tym bardziej teraz, kiedy wie, ?e w oddziale mo?e by? zdrajca, agent gestapo. Je?li jest - my?li trze?wo - b?dzie stara? si? mi pom?c. Nie pozwoli przecie?, ?eby partyzanci rozstrzelali niemieckiego oficera na jego oczach. Geibel by mu tego nigdy nie zapomnia?. A je?li nie ma tu agenta, je?li w sytuacji zagro?enia, w jakiej oddzia? si? znajduje, zdecyduj? si? na likwidacj? osobnika co najmniej podejrzanego? Trzeba mie? cholernego pecha, ?eby w?a?nie tu trafi? na kogo?, kto widzia? Klossa w mundurze.
Ale nie, uspokoi? si?, nie powinni nic zrobi? przed powrotem Bartka. A je?li Bartek nie wr?ci do rana? Je?li trzeba, b?dzie zmieni? miejsce postoju? Przecie? nie b?d? go ci?gn?li ze sob??
- Wszystko jasne - powiedzia? dziobaty partyzant. -Trzeba wykopa? d??.
- Odprowad? go do piwnicy - powiedzia? Florian. -Dobrze go pilnuj i ani si? wa? bez rozkazu...
-Jak chcesz - skrzywi? si? partyzant - ale ja na twoim miejscu... - Luf? popchn?? Klossa w stron? drzwi.
- Masz racj? - odpowiedzia?a Anka na pytaj?ce spojrzenie Floriana - musimy poczeka? na Bartka.
- Co? mi w tym nie gra - powiedzia? Florian. - To zbyt ?atwe, ?eby mog?o by? prawdziwe. Przecie? w Abwehrze nie siedz? idioci. Gdyby posy?ali agenta, potrafiliby go zaopatrzy? w sto najlepszych dokument?w.
- Chcia? si? widzie? z Bartkiem przed p??noc? - przypomnia?a sobie dziewczyna. - Czy?by on... - nie sko?czy?a zdania, ale Florian i tak zrozumia?.
- Nie znale?li przy nim ?adnego meldunku.
Gajowy Rudzi?ski wszed? bez pukania, mrukliwy jak zwykle i jaki? niezadowolony. Postawi? przed nimi kubki z paruj?cym mlekiem.
- Pijcie, p?ki ciep?e — powiedzia?. A po chwili doda?: — Pan komendant Bartek b?dzie w?ciek?y, ?e go pan zwolni?.
- Kogo? - zapyta? nie rozumiej?c Florian. My?lami by? ci?gle przy Hansie Klossie, kt?rego ksi??eczk? oficersk? trzyma? w d?oni.
- Tego pioru?skiego szwagra, Zaj?ca, znaczy si?.
- Tego szmug?era? Sk?d?e, mia? siedzie?.
- Nie ma go — powiedzia? Rudzi?ski. — Jake?cie z?apali tego szwaba, to ch?opaki posz?y na g?r?, ?eby pos?ucha?, jak pan z nim gada i on wida? przez ten czas... Ale tobo?y zostawi?.
- Co jest w tych tobo?ach? Trzeba sprawdzi?.
- R?banka, zwyczajnie - odpar? flegmatycznie Rudzi?-ski. - Ale poka? mi pan drugiego takiego szmuglera, kt?ry zostawia towar i pryska.
-Pa?ski szwagier?
- Ano - odpowiedzia? stary - nie ja wybiera?em. Prawd? powiedziawszy: ?mie? nie szwagier. Przed wojn? kuma? si? z granatowymi, ludzie gadali r??ne rzeczy, ale czy to wiadomo, co ludzie gadaj?...
Florian odsun?? Rudzi?skiego, wyskoczy? do sieni.
- O ucieczce tego szmuglera jeszcze pogadamy, to was nie minie. Teraz idziemy go szuka?. Obstawicie doj?cia do szosy, pewnie uciek? w tamt? stron?. Ty dok?d? - zawo?a? do Anki. - Wracaj na miejsce! Przygotuj si? do nadawania, za p?? godziny tw?j czas. Og?osisz cisz?, przej?cie na nowe godziny i nowy szyfr. Jasne? - Wybieg?, nim dziewczyna zd??y?a odpowiedzie?.

10

Poczekali, a? z drzwi Kobasowej wyszli ostatni pijani oficerowie niemieccy. Po chwili gruba s?u??ca pocz?apa?a pi?tro wy?ej, gdzie, jak sprawdzili wcze?niej, mia?a s?u?bowy pokoik. Dopiero wtedy wyszli na schody i zadzwonili. Kobasowa by?a ju? w szlafroczku, na twarzy mia?a resztki zmywanego makija?u. W jednej chwili dostrzeg?a bro? w r?kach wchodz?cych. Usi?owa?a zamkn?? drzwi, ale kt?ry? z m?odych m??czyzn popchn?? je i wsun?? nog? w szpar?. Wtargn?li do wn?trza. By?a tak przera?ona, ?e nawet nie krzykn??a.
— Ja... ja... — zacz??a be?kota? — ja me mam ?adnych pieni?dzy...
— Sama w domu?
— Tak... ale ja naprawd?...
— Nie potrzebujemy pani pieni?dzy — powiedzia? jeden z m?odych m??czyzn i zobaczy? przera?enie na jej twarzy, kt?rej ?ciekaj?cy makija? nadawa? wygl?d tragiczny i groteskowy jednocze?nie.
- Wi?c chcecie - powiedzia?a szeptem - nie... ja nie zrobi?am nic z?ego, prowadz? tylko interesy... Ja pomagam ludziom... Nie mo?ecie tego zrobi?... nie mo?ecie mnie...
- Mo?emy - powiedzia? wysoki, kt?ry wetkn?? nog? w szpar? drzwi. — Mo?emy, ale me chcemy, przynajmniej na razie. Chcemy porozmawia? o interesach i o pomocy ludziom. Nie zaprosi nas pani do pokoju?
- Ale? prosz?, prosz? bardzo - powiedzia?a, z trudem odzyskuj?c r?wnowag?. Zrozumia?a, ?e nie przyszli jej zabi?, przynajmniej od razu. - Przepraszam za ba?agan.
Rzeczywi?cie salonik wygl?da? tak, jakby przeszed? t?dy niedawno tajfun.
- Sami panowie widzicie, jak oni si? zachowuj?, jak ?winie - powiedzia?a pani Kobas i zacz??a p?aka?. ?zy ??obi?y sobie kr?te korytarzyki w warstwie pudru. Ni?szy z m??czyzn podszed? do kredensu, wzi?? nie dopit? butelk? koniaku, poszuka? wzrokiem kieliszk?w. Nie znalaz?szy czystych, podni?s? butelk? do ust, poci?gn?? t?go, odda? wysokiemu.
- Kim panowie s?? - zapyta?a przez ?zy.
- Widzi pani nasze wizyt?wki - wysoki wskaza? rewolwery. - Nic wi?cej nie musi pani wiedzie?. Mamy do pani interes. Nasz przyjaciel, Jan Borecki, poszed? kiedy? do dentysty. Trzeba trafu, ?e dentysta zosta? aresztowany. Razem z nim wzi?to pacjent?w, mi?dzy innymi naszego przyjaciela. On musi wyj??.
- Rozumiem — powiedzia?a pani Kobas. — Ale nie wiem, czy b?d? mog?a. Schowajcie to, prosz? - uspokoi?a si? ju?. Przyszli porozmawia? o interesach. W gruncie rzeczy sympatyczni ch?opcy, ale nap?dzili jej strachu. - Koszty s? wysokie: pi??dziesi?t do stu tysi?cy. Ale tylko cz??? w „m?ynarkach", reszta w dolarach albo funtach. Inaczej nie chc? w og?le gada?. Mo?e by? z?oto, na przyk?ad stara bi?uteria, ale w niekt?rych sprawach i to nie pomaga.
- Zap?aci im pani, ile zechc?. Dla pani uspokojenia mog? doda?, ?e nasz przyjaciel nie ma nic wsp?lnego ze spraw? tego dentysty. Na tej kartce ma pani wszystkie dane. Miejsce urodzenia, miejsce pracy i tak dalej.
-Macie fors?? -przyj??a podany jej szarmancko ogie?, zaci?gn??a si? papierosem.
- Pani ma - odpowiedzia? ten ni?szy. - Zap?aci im pani ze swoich.
- Chcecie, ?ebym wyk?ada?a swoje oszcz?dno?ci? -roze?mia?a si? g?o?no. -Nie ma g?upich, panowie. To nie w dzisiejszych czasach. Nie b?d? szuka?a potem wiatru w polu.
- Pani nas nie zrozumia?a - wysoki uk?oni? si? jej uprzejmie. - Pani zap?aci ze swoich i nikt nie odda pani pieni?dzy.
- Chcecie mnie zrujnowa?, biedn?, samotn? kobiet?? Wy?cie mi to dali? W?asn? prac? to wszystko - zatoczy?a r?k? ?uk, wskazuj?c na meble i obrazy.
- Nie przesadzajmy - powiedzia? ten ni?szy. - Nie tylko prac? i nie tylko w?asn?. Od maj?tku zdobytego sposobami nie zawsze godnymi Polki...
- Czego ode mnie chcecie? - przerwa?a.
- ...zap?aci pani podatek - sko?czy?. - Damy pokwitowanie, przyda si? po wojnie.
- Postaram si?, ale nie wiem, czy b?d? mog?a.
-Takie rozmowy jak dzisiaj -u?miechn?? si? ten ni?szy - zaczynamy zwykle od zgolenia g?owy delikwentce. Ze wzgl?du na dobro sprawy, wyj?tkowo odst?pujemy od zwyczaju. Nie m?wi?c ju? o takich drobiazgach, ?e w razie potrzeby potrafimy tak?e spali? na przyk?ad czyj? sklep. Z pewno?ci? zna pani takie wypadki. Niekiedy - wyci?gn?? z kieszeni bro?, podrzuci? do g?ry i z?apa? w locie - zmuszeni jeste?my ucieka? si? do ostateczno?ci.
- Postaram si? - powiedzia?a pani Kobas - zrobi? naprawd? wszystko, co w mojej mocy.
-Wiedzia?em, ?e dojdziemy do porozumienia. -Wysoki wsta?. - Jest pani rozs?dn? kobiet?. Nie musimy pani m?wi?, ?e sprawa jest pilna. - Skierowa? si? ku drzwiom. - Aha, jeszcze jedno - odwr?ci? si?. - Gdyby przysz?a pani do g?owy my?l, ?e mo?na by o naszej dzisiejszej rozmowie zawiadomi? sturmbannfuehrera Geibla albo innego z pani przyjaci??, to radz? czym pr?dzej pozby? si? tej my?li. Szkoda by by?o nie doczeka? ko?ca wojny, prawda?
- Za kogo mnie pan ma! - zawo?a?a z oburzeniem. -Przecie? jestem Polk?! W jaki spos?b b?d? mog?a pan?w zawiadomi??
- Zg?osimy si? sami - przes?a? jej uk?on od drzwi. -Prosz? nas nie odprowadza?, znamy drog?.
Pani Kobas zosta?a w przedpokoju sama. Dotkn??a d?oni? czo?a, szczelniej otuli?a si? szlafrokiem. Mia?a dreszcze. Zamkn??a kolejno wszystkie trzy zamki, a na ko?cu zaci?gn??a jeszcze ?a?cuch.

11

Siedzia? w rogu mrocznej piwnicy na jakiej? skrzynce, kt?r? Franek - takie by?o pseudo dziobatego partyzanta - podsun?? mu kopni?ciem. Machinalnie podrzuca? na d?oni du?y kartofel, kt?ry podni?s? ze sterty le??cej za ustawion? z desek zagrod?. Nie s?ucha?, a raczej udawa?, ?e nie s?yszy monologu partyzanta, kt?ry od godziny jeszcze ani na chwil? nie zamilk?.
Dyskretnie spojrza? na zegarek, tylko kwadrans dzieli? go od p??nocy.
- My?lisz, szwabi?, ?e ci to ujdzie na sucho? - monologowa? partyzant. - Nie licz na to. P?jdziesz do diab?a jeszcze dzisiaj. Z tego rozpylacza ci? wyko?cz?. A wiesz, sk?d ten rozpylacz? Jeden taki dra?, ?andarm z Hucisk, po pijanemu do dzieciak?w jak do wr?bli... Ju? gryzie piach. Pomog?em mu w tym, dlatego dosta?em t? rur?.
Kloss zdecydowa?. Wsta?, partyzant zamilk?, wyprostowa? si?, czujnie ?ledzi? ruchy Klossa, wodz?c za nim automatem.
- Zawo?aj dow?dc?, chc? mu co? powiedzie?.
- Mog?e? z nim rozmawia? wtedy, kiedy on chcia?, teraz sied?, jak ci dobrze. Zreszt? jego nie ma.
Niedobrze - pomy?la? Kloss. -Je?li dow?dca rzeczywi?cie gdzie? odszed?, nie b?dzie m?g? zrobi? tego, co postanowi?, nie b?dzie m?g? mu powiedzie?: „Jestem J-23". A Bartek jeszcze nie wr?ci?, to pewne. Nie siedzia?by wtedy w piwnicy, skazany na towarzystwo tego gadu?y i jego rozpylacza. Zrezygnowany siad? na swojej skrzynce, si?gn?? do kieszeni, wyci?gn?? papierosy i zapa?ki. Partyzant z lubo?ci? wci?gn?? w p?uca dym.
- Popal sobie - mruczy - pewno to tw?j ostatni. Powinienem ci w?a?ciwie zabra? te papierosy. Gdybym ja tak siedzia? na twoim miejscu, a ty na moim, draniu...
Kloss ponownie si?gn?? do kieszeni, wyci?gn?? papierosy, rzuci? partyzantowi. Partyzant chwyci? je w locie. W?o?y? papierosa w usta i zacz?? poklepywa? si? po kieszeniach w poszukiwaniu zapa?ek. Automat trzyma? mi?dzy zaci?ni?tymi kolanami. Kloss znowu musia? si?gn?? do kieszeni. Wyci?gn?? zapa?ki i raptownie zerwa? si? z miejsca. Nim Franek zd??y? uczyni? ruch, przygnieciony zosta? ci??arem cia?a Klossa.
Tylko jednego kopni?cia potrzeba, ?eby wytr?ci? partyzantowi bro?, parali?uj?cym chwytem ?cisn?? go za gard?o. Franek otworzy? usta jak do krzyku, Kloss, jakby tylko na to czeka?, wepchn?? mu do ust du?y kartofel. W?asnym szalikiem zwi?za? partyzantowi r?ce, rozejrza? si?, jakby szuka? sposobu na unieruchomienie mu n?g. Znalaz?! Wyci?gn?? desk? z zagrody otaczaj?cej kup? kartofli. Posypa?y si? na brzuch i nogi partyzanta zwi?zanego i unieruchomionego. Kloss podn?s? bro?, otrzepa? j?, popatrzy? w rozw?cieczone oczy partyzanta. Walka go prawie nie zm?czy?a, cho? Franek nie nale?a? do u?omk?w. Sze?? miesi?cy ?wiczy? judo pod okiem japo?skiego instruktora. Nareszcie mu si? na co? przyda?o. Chocia? jego sko?nooki instruktor nigdy nie uczy?, ?e kartofel mo?e by? kneblem.
Zaskoczy?a go cisza w sieni. Delikatnie uchyli? drzwi izby, w kt?rej powinna by? radiostacja. Ju? kiedy pierwszy raz rozmawia? z Florianem, zauwa?y? wychodz?cy z szafy zielony przew?d. W szparze uchylonych drzwi dostrzeg?, ?e dziewczyna, zatopiona w my?lach, siedzi na ???ku. Na pierwszym planie by? st??, na kt?rym le?a?y jego dokumenty i rewolwer. Czy zd??y podbiec? Kopn?? drzwi i skierowa? luf? peemu w jej stron?. Skoczy?a, jak przewidywa?, w kierunku sto?u. Ale on by? szybszy. Schowa? bro? i papiery, luf? peemu wskaza? jej, ?eby podesz?a do szafy.
- Strzelaj - powiedzia?a Anka. - Dlaczego nie strzelasz, ty... - zatrzyma?a si?, jakby szuka?a mocnego okre?lenia.
- Szkoda czasu - powiedzia? Kloss. - Za trzy minuty musi pani nadawa?. Prosz? wzi?? o??wek, zanotowa? co m?wi?, i zaszyfrowa?. Zaczynam: „Od J-23..."
- Od J-23... - powt?rzy?a dziewczyna i roze?mia?a si?. - A my?my my?leli...
- Nie ma czasu; prosz? pisa?: „Obiekt wspomniany w poprzednim meldunku musi zosta? zbombardowany najp??niej noc? ze ?rody na czwartek. Bezwzgl?dnie konieczne. Serwis fotograficzny, dotycz?cy sprawy ,M' w drodze."
Musz?, do diab?a, komu? wierzy? - my?la?, gdy dziewczyna szyfrowa?a. - Zreszt? ona chyba nie wchodzi w rachub?, jest w tej radiostacji od kilku miesi?cy.
- Sko?czy?a pani? - zapyta? g?o?no.
Kiwn??a g?ow?. Podesz?a do szafy, na?o?y?a s?uchawki na uszy. Jej palce zacz??y uderza? rytmicznie w przycisk klucza.
— W porz?dku — powiedzia?a. — Ciotka Zuzanna potwierdzi?a odbi?r.
— Prosz? zameldowa? Bartkowi, ?e jutro czekam na niego w punkcie trzy. B?dzie wiedzia? - odwr?ci? si? w stron? drzwi, sk?d dobieg? go jaki? szmer, ale natychmiast opu?ci? wymierzon? w tamt? stron? bro?. W drzwiach sta? Bartek.
— Jasne, ?e b?d? - powiedzia?. - Martwi?em si? o ciebie. Ba?em si?, ?e je?li Filip...
—Wi?c Filip jednak wpad?. - Kloss usiad? na ???ku i zapali? papierosa.
Filip - pomy?la?. - Trzeba ratowa? Filipa.
Zapomnia? o wszystkim, co go tu spotka?o, zapomnia? ju? o meldunku, kt?ry go tu przyprowadzi?. Zosta? nadany, a wi?c sprawa jest sko?czona. Teraz jest nowa sprawa: Filip.
Bartek rozmawia? chwil? szeptem z Ank?, potem przysiad? obok Klossa.
— Zmyjemy si? jeszcze dzisiaj — powiedzia?. — Ludzi, kt?rzy ci? widzieli, przerzuc? gdzie? dalej. Dowiedz si? czego? o Filipie. Okr?g zdecydowa?, ?e je?li zdarzy si? okazja odbicia, powinni?my p?j?? na to ryzyko. Odprowadzi? go a? do szosy.
- Nie wiem, co si? da zrobi? - powiedzia? mu Kloss na po?egnanie — ale na wszelki wypadek potrzebuj? w mie?cie trzech, czterech ostrych ch?opak?w. Je?li to mo?liwe, z niemieckim. Gdyby przewozili Filipa, co jest prawdopodobne, je?li wiedz?, z kim maj? do czynienia, dam zna?. I pami?taj o ??czno?ci ze mn?. Drugi raz nie chcia?bym ci? szuka? w lesie.
Rozstali si? przy przesiece. Kiedy Kloss dotar? wreszcie do stacji kolejki w Trokiszkach, zaczyna?o w?a?nie ?wita?. Nadje?d?a? pierwszy poci?g.
Nie budzi? Kurta, kt?ry spa? w kuchni; nawet przez zamkni?te drzwi s?ycha? by?o jego pochrapywanie. Na stoliku przy ???ku zasta? przygotowane jedzenie i kartk?, ?e dzwoni? sturmfuehrer Brunner, kt?ry prosi, aby pan oberleutnant si? z nim skontaktowa?. Ale dopiero wieczorem Kloss znalaz? czas, ?eby zadzwoni? do gestapo. Przedtem musia? zda? Rhodemu dok?adne sprawozdanie z nieudanej - jak si? wyrazi? - wyprawy do lasu. Wed?ug jego oceny o ?adnym du?ym zgrupowaniu partyzanckim w tym rejonie nie mo?e by? mowy. Nie trafi? tak?e na ?lad ?adnej radiostacji. Rhode, widz?c, ?e ledwo si? trzyma na nogach, wys?a? go do ???ka.
- Kiedy si? pan obudzi, prosz? zadzwoni? do Geibla -powiedzia?. - Ma do pana jak?? spraw?, ale najpierw prosz? si? przespa?. Niech ci panowie nie przyzwyczajaj? si?, ?e oficerowie Abwehry s? na ka?de ich zawo?anie. Zda mi pan potem sprawozdanie z tej rozmowy.
Wi?c Kloss przespa? si? najpierw, potem nie spiesz?c si?, wzi?? k?piel i zjad? obiad.
Geibel by? nastawiony wojowniczo.
- Chcia?em panu powiedzie?, Kloss, ?e agenci sowieccy pracuj? diabli wiedz? od jakiego czasu pod nosem Abwehry.
- Tak?e pod nosem gestapo. Ma pan co? ciekawego?
- Sam pan oceni. Stary dzia?acz komunistyczny, prawdopodobnie ma powi?zania z t? bandyck? radiostacj? w lesie.
- Przyzna? si??
- Nie zna ich pan? Oni przecz?, wszystkiemu przecz?, nawet oczywistym faktom.
- Mam nadziej? — powiedzia? Kloss — ?e zdj?? pan ca?? siatk?, nie jednego agenta?
- Niestety, nikt wi?cej tam nie wpad?. Ich system ostrzegawczy musi dzia?a? sprawnie.
- Mo?e zbyt wcze?nie pan go zdj???
- Mia?em czeka?, a? pry?nie? Wydusimy z niego wszystko. A je?li nam si? nie uda, to wydusz? z niego w Warszawie. Odsy?amy go wkr?tce. Pomy?la?em, ?e mo?e pan b?dzie chcia? z nim porozmawia?.
-Jak pan trafi? na ?lad? - zapyta? Kloss. - Przypadkiem?
- Nie ma przypadk?w. Mam lepsz? agentur? ni? Abwehra. M?j najlepszy agent, Wolf, od paru miesi?cy szuka? ?lad?w. Ten facet, ukrywaj?cy si? oczywi?cie pod fa?szywym nazwiskiem, by? dentyst?. Podobno leczyli si? u niego tak?e niemieccy oficerowie. Jeste?my z Brun-nerem zdania, ?e mo?na z tego wyci?gn?? interesuj?ce wnioski.
- Ten pa?ski Wolf, czy jak mu tam, wie tylko o denty?cie, czy co? o tych niemieckich oficerach?
- Wie sporo - wycedzi? Geibel. - A pan powinien zainteresowa? si? tymi oficerami.
Brunner wszed? bez pukania, wpychaj?c kogo? przed sob?. Dopiero po kitlu lekarskim, brunatnym od plam, Kloss pozna?, ?e to Filip.
- Gdzie? si? podziewa?, Hans? - zawo?a? weso?o Brunner.
- Zwiedza?em okoliczne lasy- powiedzia?. Dostrzeg? w spojrzeniu Filipa jaki? blask. - Powiedzia? co?? - zapyta?.
- To fanatyk - odpar? Geibel. - Niepotrzebnie si? pan broni, Filipiak - zwr?ci? si? do dentysty. - My wiemy ju? wszystko. Ten Janek, kt?rego pan tak ukrywa, wysypa? ci?. Nie wierzysz? Mam ci pokaza? Janka? Ale b?dzie wtedy za p??no, stracisz ostatni? szans?. Chcesz, ?ebym go przyprowadzi??
Zmaltretowany cz?owiek zacz?? nagle jako? dziwnie drga?. Dopiero po chwili Kloss zorientowa? si?, ?e Filip si? ?mieje.
- Przyprowad? go, przyprowad? - wybe?kota?. Wybili mu pewnie z?by.
Ten nieoczekiwany atak ?miechu sprawi?, ?e Geibel wr?s? w pod?og? na ?rodku swego gabinetu, jakby nie wiedzia?, co zrobi?. Wyr?czy? go Brunner. Otworzy? szeroko drzwi i wypchn?? Filipa.
- Odprowadzi?! - wrzasn??.

12

To wszystko sta?o si? tak nagle, ?e Kloss zanie-pokoi? si?, czy zd??y na um?wione spotkanie, kt?re Brunner wyznaczy? mu u pani Irminy Kobas. Tym razem pija?stwo mia?o by? kameralne; tylko oni dwaj i gospodyni. Brunner zaplanowa?, ?e b?d? pili a? do pi?tej, bo dopiero kiedy zacznie ?wita?, b?dzie m?g? wyruszy? do Warszawy. W ten spos?b Kloss dowiedzia? si?, ?e ostatnia, jaka istnieje, szansa uwolnienia Filipa mo?e zosta? podj?ta jutro o ?wicie. Niemal wybieg? z gmachu gestapo, z?apa? jak?? riksz? i kaza? si? wie?? w stron? mieszkania pani Kobas. Poczeka?, a? riksza odjedzie, min?? dom, w kt?rym mieszka?a pani Kobas, i wszed? do sklepu z napisem „Magle". Na szcz??cie by? Bartek. Okaza?o si? te?, ?e przyprowadzi? ze sob? z lasu czterech ch?opc?w, kt?rzy mieli przyj?? tu za dwie godziny.
Plan, jaki przedstawi? Kloss Bartkowi, by? na poz?r dziecinnie prosty. Postara si? jak najbardziej upi? Brun-nera, odprowadzi go do domu, a tam musz? ju? czeka? na niego, najlepiej w niemieckich mundurach. Zabra? Brunnerowi akt?wk?, z kt?r? si? nie rozstaje, oczywi?cie ozdobion? z?otym monogramem. Tam Brunner ma wszystkie papiery, a wi?c zapewne b?dzie mia? i rozkaz wyjazdu oraz pismo do naczelnika wi?zienia, polecaj?ce wydanie Filipa. Obezw?adni? Brunnera i czeka? na szofera, kt?ry zwykle przychodzi do mieszkania. Szofera tak?e dobrze zwi?za? i pr?bowa? szcz??cia w wi?zieniu.
Wi?c plan jest prosty, ale tylko pozornie, bo istnieje niebezpiecze?stwo, ?e w dy?urce wi?ziennej mo?e dy?urowa? kto?, kto osobi?cie zna Brunnera. To pierwsze. Drugie - znacznie powa?niejsze - polega na konwoju. Aresztowanych wozi si? samochodem osobowym na tylnym siedzeniu, mi?dzy dwoma gestapowcami. Ale w ?lad za samochodem osobowym pod??a p??ci??arowy Opel z szesnastoma SS-manami. Trzeba wi?c, niezale?nie od grupy wyznaczonej do porwania Filipa, wyznaczy? drug?, kt?ra zaatakuje konw?j i umo?liwi samochodowi osobowemu bezpieczn? ucieczk?. O drobnych niebezpiecze?stwach, takich na przyk?ad, jak to, ?e Brunner mieszka w domu zasiedlonym wy??cznie przez Niemc?w i wystarczy jeden krzyk jego lub szofera, aby ca?? robot? popsu?, Kloss nawet nie wspomina?. Bartek nie jest nowicjuszem w tej robocie i wie, na co si? porywa. Obaj wiedzieli, ?e takiej szansy nie wolno im zaprzepa?ci?. Ustalaj? na koniec, ?e b?d? czeka? w?a?nie tu, w tym sklepie, mieszcz?cym si? mniej wi?cej w po?owie drogi mi?dzy mieszkaniem pani Kobas a mieszkaniem Brunnera. W razie jakich? nieprzewidzianych komplikacji, Kloss zd??y ich zawiadomi?.
Zostawi? Bartka, kt?ry musi teraz w ci?gu kilku godzin zorganizowa? dwie niezale?ne akcje, tylnym wyj?ciem opu?ci? „Magle". By? pewien, ?e Brunner ju? siedzi u pani Kobas, a tymczasem przyszed? pierwszy. Nie ukrywa?a rado?ci na jego widok. Posadzi?a go na najmi?k-szym ze swych foteli, przynios?a kaw? i koniak. Od pi?tnastu minut me przesta?a szczebiota?.
- Dobrze si? sta?o, ?e przyszed? pan wcze?niej - us?ysza? nowy ton w jej g?osie. - Mam pewn? spraw? do pana, kt?r? wola?abym za?atwi? na osobno?ci.
- Je?li b?d? m?g?.
- Wiedzia?am, ?e pan porucznik nie odm?wi. Chcia?am pana prosi? o pomoc. Sprawa oczywi?cie jest delikatna, mog? pana zapewni?, ?e zostanie mi?dzy nami. S?ysza? pan - pochyli?a si? ku niemu - o aresztowaniu dentysty Sokolnickiego?
Prowokacja? - przemkn??o mu przez my?l. - Strasznie gruba. Dlaczego w?a?nie jemu zadaje to pytanie?
Czy?by ona by?a tym Wolfem Geibla? Chyba nie. Zbyt manifestacyjna jest ich za?y?o??. Czego wi?c od niego chce, do czego zmierza pani Kobas?
- S?ysza?em-odpar?. - C?? z tego?
- W poczekalni dentysty aresztowano mego krewnego, dalekiego krewnego, m??a mojej kuzynki. Nazywa si? Jan Borecki. To skromny, niewinny cz?owiek, nie miesza si? w ?adn? polityk?. Pracowa? jako urz?dnik, ma troje dzieci. Nie ma nic wsp?lnego ze sprawami tego dentysty, po prostu rozbola?y go z?by.
- Z?y adres - u?miechn?? si? rozbrajaj?co. - Pani wie z pewno?ci?, ?e tymi sprawami zajmuje si? gestapo. Powinna pani zwr?ci? si? z tym do Geibla albo Brunnera.
Czy uwa?a mnie za idiot?? — zastanowi? si?. — Sprytna jest. Nagle udaje, ?e dentysta Sokolnicki j? nie interesuje, ?e chodzi jej o jakiego? Boreckiego. Tej damulce trzeba si? b?dzie w przysz?o?ci dobrze przyjrze?.
- Geibel, Brunner - s?yszy jej g?os - to przecie? pa?scy przyjaciele. Pana wys?uchaj? ?atwiej. Gdyby szepn?? pan s??wko...
- Ich obu zna pani d?u?ej ni? mnie.
- Moja kuzynka dla uratowania m??a po?wi?ci?aby ca?y maj?tek.
- Rozumiem - powiedzia? surowo - pr?ba przekupstwa. Nie spodziewa?em si? tego po pani. Nie pozostaje mi nic innego, jak wyj?? i poinformowa? Geibla o naszej rozmowie. -Wsta?, jakby naprawd? chcia? wyj??.
- Panie poruczniku - Kobasowa by?a szczerze przera?ona. - Kt?? tu m?wi o przekupstwie? Nie my?la?am oczywi?cie o panu, ale ci z gestapo...
- Coraz lepiej - stwierdzi? zimno Kloss. - Sugeruje pani, ?e niemiecki aparat policyjny jest skorumpowany. - Coraz bardziej bawi?a go ta rozmowa.
- Bro? Bo?e, panie poruczniku, nic takiego nie mia?am na my?li! Jestem zdenerwowana, sama nie wiem, co m?wi?. Chcia?abym pom?c mojej kuzynce, a nie wiem jak. Prosz?, niech pan usi?dzie, przecie? um?wi? si? pan z Brunnerem. - Dzwonek do drzwi przyj??a jak wybawienie. - Nareszcie Brunner - powiedzia?a i b?agalnym gestem po?o?y?a palec na ustach.
Ale cz?owiekiem, kt?rego pani Kobas wprowadzi?a do saloniku, nie by? Brunner. W?a?nie Kloss zastanawia? si?, gdzie ju? widzia? tego cz?owieka, kiedy pani Kobas przedstawi?a go:
- Panowie si? nie znaj?, m?j znajomy, tak?e handlowiec, pan Zaj?c. A to porucznik Kloss. Poniewa? pan Zaj?c ma jaki? pilny interes do sturmfuehrera Brunnera, zaproponowa?am, ?eby poczeka?.
- Mi?o mi - powiedzia? - lubi? rozs?dnych Polak?w. -A r?wnocze?nie gor?czkowo usi?owa? sobie przypomnie?, gdzie widzia? tego cz?owieka. To nazwisko tak?e nie jest mu obce.
- Ciesz? si?, ?e uwa?a mnie pan za rozs?dnego - odpowiedzia? swobodnie Zaj?c.
- Cz?owiek, kt?ry ma interesy z Brunnerem, nie mo?e by? nierozs?dny. Odnosz? wra?enie, ?e gdzie? ju?...
- To zabawne - powiedzia? Zaj?c - mnie tak?e twarz pana porucznika wyda?a si? sk?d? znajoma. No c??, niewielkie miasto.
Zaj?c powoli s?czy? koniak. Pani Kobas posz?a robi? kaw?. S?u??ca mia?a dzisiaj wychodne.
- Ju? wiem, mamy wsp?lnych znajomych - powiedzia? Zaj?c. - Prosz? sobie wyobrazi? - kontynuowa? tonem swobodnej pogaw?dki - leczyli?my z?by u jednego dentysty.
- Naprawd?? - R?ka Klossa nie drgn??a. Podni?s? kieliszek i w tym momencie przypomnia? sobie; szmugler w le?nicz?wce. To musi by? on. -Nie przypominam sobie pana.
- Pan porucznik nie zwraca? uwagi na pacjent?w siedz?cych w poczekalni. A mo?e si? pomyli?em? – wycofa? si?, jakby nagle po?a?owa? swoich s??w. - Pan wybaczy, poruczniku, ale przypomnia?o mi si?, ?e mam jeszcze co? do za?atwienia.
- Przecie? mia? pan poczeka? na Brunnera - powiedzia?a Kobasowa. - A pan porucznik jest takim mi?ym cz?owiekiem i zapewniam pana, ?e osobi?cie nie ma nic przeciwko Polakom.
- Tak, domy?lam si?. - I to zdanie brzmi dla Klossa jak gro?ba. - A jednak musz? wyj??.
Na szcz??cie zadzwoni? Brunner. Kloss przesun?? kabur?, aby wygodniej by?o mu si?gn??.
Wi?c nast?pi to teraz - pomy?la?.
- Musz? z panem porozmawia? - powiedzia? Zaj?c, gdy tylko Brunner wtoczy? si? do saloniku. Sturmfueh-rer odp?dzi? go gestem. By? ju? lekko wstawiony.
- Daj?e spok?j, Wolf, te? sobie znalaz?e? por? na rozm?wki. Twoja sensacja mo?e poczeka? do jutra.
- Bardzo pana prosz? - powt?rzy? z uporem Zaj?c.
- Najpierw si? z nami napijesz, zas?u?y?e? na to. Jak my?lisz, Hans?
- Oczywi?cie, zawsze pan zd??y, panie Zaj?c - powiedzia?. I niemal przemoc? usadzi? Zaj?ca w fotelu.
-Musicie mi pom?c si? upi?, ch?opcy. Czeka mnie jutro rozmowa, jakiej wrogowi bym nie ?yczy?... - Brunner przysun?? sobie butelk?.
Pili w milczeniu, tylko Brunner by? wesolutki. Zaj?c siedzia? czujny, napi?ty, skupiony. Raz po raz przypomina? Brunnerowi, ?e ma mu co? do powiedzenia.
- Panie Zaj?c! - zawo?a? g?o?no Kloss. - Pan tylko udaje, pan nie pije razem z nami!
- Racja, Kloss - zawt?rowa? mu Brunner. - Pij, Zaj?c, pij, Wolf, Siegheill. Za. twoj? sensacj?. Irminko, muzyka! Kloss, przyjacielu, mam do ciebie pro?b?, zadzwo? do Ruggego, ?eby podjecha? tutaj, nie pod m?j dom. Albo nie, sam zadzwoni? - chwiej?c si? na nogach podszed?
do telefonu - Rugge, ty ba?wanie! - wrzasn?? w s?uchawk?. - Tutaj przy?lij samoch?d, przecie? ci m?wi?, ?e tutaj; wiesz, gdzie mieszka pani Irmina Kobas. Wle? na g?r?, to dostaniesz sznapsa.
-Ju? musz? p?j?? - zerwa? si? Zaj?c.
- Nigdzie nie p?jdziesz - powiedzia? Kloss. - Pij! -A kiedy tamten potrz?sn?? przecz?co g?ow?, si?? wla? mu w?dk? w gard?o. Potem nast?pny kieliszek, i jeszcze jeden. Pilnowa?, ?eby tamten, otrz?saj?c si? z obrzydzenia, wypi?.
- Panie Brunner! - krzykn?? Zaj?c. -Ja ju? naprawd? nie mog?!
- Pij! - krzykn?? Kloss podsuwaj?c mu szklank?.
- Pij! - zarechota? Brunner.
Kloss pochyli? si? i jednym szarpni?ciem wyrwa? przew?d telefonu z gniazdka. Zaj?c zbli?y? si? do Brunnera.
- Musz? do Geibla, niech mnie pan wyprowadzi. Ten Kloss... — urwa? nagle, bo Kloss stan?? naprzeciw mego z butelk?.
- Co: ten Kloss? - zapyta?. Przytkn?? szyjk? butelki do ust Zaj?ca. Zaj?c zakrztusi? si?, odtr?ci? butelk? rozpaczliwym gestem.
- On jest... - krzykn??, ale nie zdo?a? sko?czy?. Pi??? Klossa wyl?dowa?a na jego podbr?dku. Jeszcze dwa szybkie ciosy i Zaj?c upad?.
- Ta ?winia - powiedzia? tonem wyja?nienia - pochlapa?a mi mundur. Nie szanuje niemieckiego munduru.
Ale Brunner nie s?ucha?. Zataczaj?c si?, szed? w stron? ?azienki.
- Co mu pan zrobi?? - zapyta?a Kobasowa. - Co panu si? sta?o, panie poruczniku, pan by? zawsze taki spokojny?
Zn?w musz? zaryzykowa? - pomy?la? z rozpacz? i powiedzia? po polsku:
- Trzy domy st?d jest magiel. Prosz? zastuka? w szyb? trzykrotnie. P?jdzie pani tam natychmiast i odda t? kartk?.
Kobasowa zaniem?wi?a z wra?enia.
Wydar? kartk? z notesu i napisa?: „Wszystko przenie?? do mieszkania tej pani. Ona was przyprowadzi. Obezw?adnicie obu oficer?w niemieckich i poczekacie na szofera. Cywila trzeba zlikwidowa? - to agent gestapo o kryptonimie Wolf ".
Podpisa? kartk? inicja?em „J" i wr?czy? j? pani Kobas.
-Je?li pi?nie pani komukolwiek... - zacz?? i urwa?, bo dostrzeg?, ?e Kobasowa wszystko zrozumia?a.
Niemal wypchn?? j? za drzwi. Potem wla? sobie szklank? koniaku, prawie pe?n?. Czeka?.
Na szcz??cie nied?ugo.

13

Epilog tej historii rozegra? si? w dobre par? mie- si?cy p??niej w innym mie?cie. Kloss mia? spotka? si? z jakim? cz?owiekiem o nazwisku Stefa?ski i kiedy wszed? do um?wionego mieszkania, na jego widok wsta? od sto?u Filip.
D?ugo w milczeniu ?ciskali sobie r?ce. Kloss opowiedzia? mu wydarzenia tego wieczora, od kt?rych zawis? los ich wszystkich. Mieli szcz??cie. Wszystko si? uda?o. Brunner musia? oczywi?cie wys?ucha? nazajutrz paru gorzkich s??w od swego szefa, ale ten w ko?cu da? si? udobrucha? i wys?a?, gdzie trzeba, raport, ?e dentysta Filipiak zosta? zastrzelony w czasie pr?by ucieczki. Kloss opowiedzia? zreszt? w?wczas, jak to dzielnie zachowywa? si? sturmfu-ehrer Brunner, kt?ry z go?ymi pi??ciami rzuci? si? na uzbrojonych po z?by bandyt?w. Tylko po?piech i strach przed zaalarmowaniem Niemc?w uratowa?y im ?ycie - potwierdzi? Brunner podczas przes?uchania.
Najbardziej zarobi? na tym Geibel. Wszystkie co cenniejsze rzeczy z mieszkania pani Kobas, kt?r? uzna? za wsp?lniczk? bandyt?w, pow?drowa?y najpierw do depozytu gestapo, a potem pod prywatny adres ?ony Geibla w Magdeburgu.
- Niestety - sko?czy? sw? opowie?? Kloss - nie wiem, co si? z ni? sta?o. Du?o jej zawdzi?czamy. Gdyby w?wczas Kobasowa nie zanios?a tej kartki... lepiej nie my?le?.
- Zabra? j? wtedy Bartek do lasu. Ale by?a tam kr?tko. Dali?my jej nowe papiery i przerzucili?my do Warszawy. Za nasze pieni?dze uruchomi?a stragan na Kercelaku. Oficjalnie handluje u?ywan? odzie??, a nieoficjalnie skupuje dla nas bro? od W?och?w i Niemc?w. Zn?w si? dorobi?a maj?tku. Ta baba to geniusz do interes?w.

NOC W SZPITALU

1

Najgorsze s? te godziny, kiedy ju? nic nie mo?na zrobi?, pozostaje tylko czekanie, ukradkowe spojrzenia na wskaz?wki zegarka, posuwaj?ce si? zbyt wolno. Koniec akcji nast?pi wed?ug planu najp??niej o godzinie szesnastej. To znaczy o osiemnastej Ewa powinna by? z powrotem w mie?cie. No, powiedzmy, godzina rezerwy. O dziewi?tnastej mo?na p?j?? na Benedykty?sk?. Swoj? drog? fatalnie dobrany punkt kontaktowy. Ponura kamieniczka, w kt?rej nie ma ?adnego warsztatu, nie mieszka ?aden Niemiec. Dobrze chocia?, ?e wej?cie od podw?rza. A je?li go kto? zobaczy na klatce schodowej? Co mo?e robi? oficer niemiecki w kamieniczce przy Benedykty?skiej? Ubra? si? po cywilnemu? Jeszcze niebezpieczniej. Nale?y natychmiast po akcji zmieni? punkt kontaktowy. Ewa jest jednak nieostro?na. To jego wina — dziewczyna ma przecie? niewielkie do?wiadczenie.
Kloss spojrza? na zegarek. Dochodzi?a druga. Jeszcze pi?? godzin. Major von Rhode popatrzy? na Klossa z zainteresowaniem.
- Pan nie s?ucha, poruczniku - powiedzia?.
- Ale? s?ucham, panie majorze. Pan m?wi? o von Krucku.
- Tak, m?wi?em. - Tym razem Rhode spojrza? na zegarek. - Zapewne wyjecha? ju? z Kielc. Zobacz? si? z nim dzi? wieczorem. A pana prosi?em jeszcze o sprawdzenie teczek personalnych obs?ugi poligonu.
- Tak jest - powiedzia? Kloss. Z ulg? opuszcza? gabinet.
Wr?ci? do siebie, wyci?gn?? z szuflady teczki personalne, ale my?la? ci?gle o tamtym. Czy przewidzieli wszystko? Akcja by?a przygotowana do?? pospiesznie. Wczoraj rano Kloss dowiedzia? si?, ?e Kruck opu?ci Kielce dzi? oko?o drugiej po po?udniu. Mieli wi?c zaledwie dwadzie?cia cztery godziny na wszystko. Nale?a?o zdj?? Krucka po drodze, zanim zjawi si? na poligonie, bo to by?a jedyna szansa, p??niej ju? b?dzie zbyt trudno. Tylko von Kruck zna? wszystkie szczeg??y tajemniczej broni „X-8", tylko von Kruck wiedzia?, kiedy rozpoczn? si? pr?by. Oczywi?cie wiedzia? tak?e von Rhode, ale wycisn?? cokolwiek z Rhodego by?o r?wnie trudno, jak porwa? Krucka z poligonu, strze?onego dniem i noc? przez dwa bataliony SS. Musieli wi?c podj?? jedyn? decyzj?, kt?ra narzuca?a si? niejako sama. Droga z Kielc do Borzentowa na osiemnastym kilometrze bieg?a wzd?u? lasu i zbli?a?a si? do ich le?nicz?wki. Tu nale?a?o zatrzyma? samoch?d, zdj?? Krucka i doprowadzi? do le?nicz?wki ?ywego. Wykonanie: grupa z oddzia?u Lisa - dziesi?ciu ludzi plus Ewa. Dlaczego kaza? Ewie bra? udzia? w tej akcji? Po co to zrobi?? Musia? mie? kogo?, kto zamelduje natychmiast o wykonaniu zadania. Dzi? rano, zanim zjawi? si? w sztabie, wst?pi? na Benedykty?sk?. Lis ju? czeka?. M?ody ch?opak, jeden z tych, co tkwi? w lesie niemal od pocz?tku. Mia? du??, jasn? czupryn? i owaln? twarz dziecka.
- Zrobi si? - powiedzia?. - Nie takie rzeczy si? robi?o.
Kloss znowu spojrza? na zegarek. Dochodzi?a trzecia. Pomy?la?, ?e teraz zaczyna si? w?a?nie akcja. Pomy?la? znowu, ?e najp??niej o si?dmej Ewa powinna wr?ci? na Benedykty?sk?. Jeszcze cztery godziny. P?jdzie do kasyna, zje obiad, pogada z leutnantem Wolffem o niemieckich sukcesach nad Donem. Dochodz? do Stalingradu -pomy?la?. -Jak d?ugo to b?dzie trwa?o? Jak d?ugo mo?e to jeszcze trwa??

2

By?a godzina pi?tnasta zero pi??. Nad lasem wisia?y niskie, bia?e chmury, ale popo?udnie by?o jeszcze pi?kne, wrze?niowe, szosa wi?a si? mi?dzy wzg?rzami i ???tymi w s?o?cu pasmami p?l. Ch?opcy le?eli kilkana?cie metr?w od szosy na wzniesieniu pokrytym g?stymi krzakami. Tylko Lis i Borsuk, starszy m??czyzna, kt?rego przezywano te? „Dziadkiem", w niemieckich he?mach i w mundurach ?andarmerii, wyszli ju? na drog?. Ewa przy?o?y?a lornetk? do oczu. Od strony Kielc zbli?a? si? ma?y, czarny punkt. By? jeszcze daleko. Ewa podnios?a si? i pomacha?a r?k?. To powinien by? on. A je?li b?d? dwa samochody? A je?li Kruck otrzyma? wi?ksz?, ni? przypuszczali, obstaw? z SS? Obserwowa?a uwa?nie s?siednie wzg?rze. Nareszcie! Ga??? polnej gruszy poruszy?a si? w kierunku przeciwnym, ni? wia? wiatr. To posterunek wysuni?ty w stron? Kielc dawa? sygna? rozpocz?cia akcji. Oznacza? ten sygna?, ?e wszystko jest w porz?dku, ?e przejecha?o auto z von Kruckiem i ?e samoch?d jest tylko jeden. Borsuk i Lis poprawili pasy i wyszli na drog?. Ch?opiec le??cy obok Ewy szcz?kn?? zamkiem erkaemu. Przy?o?y? kolb? do ramienia. Jeszcze minuta- dwie...
Wojskowy w?z gwa?townie zahamowa?. Trzej SS-mani z obstawy, siedz?cy z ty?u, trzymali w r?kach gotowe do strza?u peemy.
- Was ist den loss? - Co si? sta?o? - zawo?a? jeden z SS-man?w do ?andarm?w stoj?cych teraz przy masce samochodu.
- Kt?ry z pan?w nazywa si? von Kruck? - zapyta? po niemiecku Lis. Zdanie to powtarza? przez ca?y ranek, nawet akcent by? niez?y. Wysoki m??czyzna w cywilnym p?aszczu, zajmuj?cy miejsce obok szofera, wsta?. Na to w?a?nie czekali. Zagra? erkaem. Rzekomi ?andarmi padli na ziemi?. Lis wypali? z pistoletu, ale by?o to ju? w?a?ciwie zbyteczne. SS-mam me zd??yli wyskoczy?, zostali w samochodzie. Tylko jeden z nich zwali? si? na szos? i przez chwil? usi?owa? pe?zn?? w kierunku rowu, potem zamar? z r?k? wysuni?t? przed siebie, jakby szukaj?c? oparcia. Borsuk strzeli? do szofera, kt?ry z nielich? przytomno?ci? umys?u usi?owa? w??czy? bieg, a Kruck, martwo blady, sta? nadal w szoferce, nie pr?buj?c nawet si?gn?? po pistolet. Ch?opcy zbiegali ju? ze wzg?rza, otoczyli samoch?d.
- Szybko, wiejemy - powiedzia?a Ewa. Szofer j?kn?? i otworzy? oczy.
- Dostrzeli? go - rozkaza? Lis, ale w tej chwili z daleka zobaczyli zbli?aj?cy si? samoch?d z kierunku Borzentowa.
- Do lasu! - krzykn?? Lis.
Dwaj ch?opcy wzi?li Krucka pod ramiona i wyprowadzili go z wozu. Ewa sz?a obok nich, nios?c ci??k? teczk? niemieckiego je?ca.
- Czego ode mnie chcecie? Czego ode mnie chcecie? - powtarza? Kruck, nie spuszczaj?c wzroku z Ewy. -Jestem tylko uczonym, niemieckim uczonym.
Nikt mu nie odpowiedzia?. Biegli przez las, a w?a?ciwie w?t?y lasek — w?skie sosnowe pasemko, a potem zaczyna?y si? ??ki, dwa kilometry ??k i p?l, dziel?cych ich od prawdziwego lasu. Biegli pochyleni, poganiaj?c Krucka, ods?oni?ci i z niepokojem obserwuj?cy teren, jak na z?o?? p?aski tu i pozbawiony wszelkich wybrzusze?. Od szosy dochodzi? ju? niemiecki krzyk, potem zaterkota? erkaem, serie niegro?ne jeszcze, strzelane na o?lep, dla postrachu. Nad lasem zawis?a czerwona rakieta i opada?a powoli na ziemi?. Po kilkunastu sekundach przysz?a odpowied?: bia?a rakieta z lewej strony, strzelona ni?ej, niemal nad ich g?owami. Dopiero wtedy zobaczyli tyralier?. Niemcy szli polem od Borzentowa, odcinaj?c ich od lasu. Widzieli ju?. Zagra?y peemy, rozszczeka? si? ci??ki karabin maszynowy, run?li na ziemi?, gdzie kto m?g?, wciskaj?c twarze w suchy piasek.
- Borsuk i Ewa ze szwabem do lasu! - krzykn?? Lis. -my postaramy si? ich zatrzyma?.
Strzelanina g?stnia?a. Niemcy te? zalegli, nie spieszyli si?. Trzymali ich pod ogniem, nie pozwalaj?c wychyli? g?owy, uniemo?liwiaj?c skok w ty?. Ch?opcy odpowiadali coraz rzadziej; oszcz?dzali naboje. Nad ??k?, pogr??on? teraz w cieniu, bo chmury przys?oni?y s?o?ce, wyskakiwa?y co chwila bia?e lub czerwone rakiety i gas?y powoli, jak wypalaj?ce si? ?ar?wki. Dochodzi?a godzina szesnasta.

3

O godzinie osiemnastej Kloss opu?ci? kasyno. Wolff opowiada? o swojej ciotce z Hamburga, kt?ra zapewne nied?ugo umrze i zostawi mu kamienic? przy Albert-prinzstrasse. Opisywa? t? kamienic? tak szczeg??owo i z tak? mi?o?ci?, ?e nie dostrzega? milczenia Klossa i m?wi?, ci?gle m?wi? o przyjemno?ciach mieszcza?skiego bytu, potem zaproponowa?, by wypi? za Niemcy, kt?re stworz? po wojnie wszystkim swym obywatelom ciep?y dostatek i spokojn? pewno?? spo?ywania owoc?w zwyci?stwa. Kloss wypi?, po?egna? si? i wyszed?. Porucznik Wolff by? kr?tkowidzem. Gdy zdejmowa? okulary, jego twarz zdawa?a si? zadziwiona i bezbronna.
Tacy jak ty - pomy?la? Kloss - tacy jak ty zap?ac? za to wszystko...
Najch?tniej poszed?by od razu na Benedykty?sk?, ale postanowi? jeszcze odczeka? godzin?; me chcia? tam wraca? dwukrotnie, wystarczy raz, potem ju? koniec. Musz? sobie znale?? jaki? sklepik, diabli zreszt? wiedz? co, w ka?dym razie co?, gdzie m?g?by bywa? niemiecki oficer.
Mieszka? na parterze niebrzydkiego domu zaj?tego przez Niemc?w. Jego s?siad, kapitan Eckel, wyjecha? akurat na urlop i by?a to okoliczno?? pomy?lna, albowiem Eckel przychodzi? wieczorami; nudzi? si?, wi?c poszukiwa? towarzystwa Klossa, przynosi? butelk? koniaku i szachy, a potem opowiada? o swojej c?rce, kt?ra robi?a w?a?nie karier? w BDM. Kloss po?o?y? si? na ???ku w swoim pokoju i patrzy? na sun?ce wolno wskaz?wki zegara. Pi?tna?cie po sz?stej, wp?? do si?dmej. Jego ordynans, Kurt, dosta? wolny czas do ?smej i Klossa cieszy?a tak?e jego nieobecno??; albowiem Kurt wykazywa? zbytni? troskliwo?? o swego porucznika; czasami wydawa?o si? Klosso-wi, ?e jednak czego? si? domy?la, mo?e nale?a?oby zast?pi? Kurta kim? innym, nie umiej?cym po polsku, ale szkoda tego ch?opca, kt?ry ju? si? przywi?za? i mo?e zas?uguje na zaufanie. „Nikomu nie nale?y ufa?" powtarzano to Klossowi do znudzenia, zanim pos?ano go na t? robot?.
Niczego bym nie dokona?, gdybym czasem nie zaufa? - pomy?la?.
Wyszed? przed si?dm?. Zapada? ju? mrok, zbli?a?a si? wczesna godzina policyjna. Min?? go patrol ?andarmerii, potem by? pusty chodnik, jaka? posta? przylepiona do muru znikn??a, zanim zd??y? j? dojrze?. Przystan?? na Benedykty?skiej, d?ugo obserwowa? ulic? i wreszcie wszed? na podw?rze. Na klatce schodowej by?o ciemno, trzeszcza?y drewniane schody, Kloss stan?? przed drzwiami i zapuka? w spos?b um?wiony. Zawsze go ?mieszy?o to um?wione stukanie, odczeka?, zapuka? po raz drugi. W mieszkaniu panowa?a cisza. Kloss nacisn?? klamk? -drzwi by?y zamkni?te. Przy ?wietle zapa?ki spojrza? na zegarek. Dochodzi?o ju? wp?? do ?smej... Je?li Ewa nie wr?ci?a...
Spacerowa? jeszcze kilkana?cie minut po chodniku ulicy Benedykty?skiej. Mo?e powinien wr?ci? do sztabu i zameldowa? si? u von Rhodego? Je?li Kruck nie przyjecha?, von Rhode sam go zapewne wezwie. Ale dlaczego nie ma Ewy? Co si? sta?o?
Us?ysza? miarowe uderzenia o bruk, szed? patrol ?andarmerii. Kloss ruszy? szybkim krokiem. Nie powinni go tu widzie?. Przyjdzie jeszcze za dwie godziny, chocia? nie powinien przychodzi?, bo je?li Ewa... Przeklina? teraz swoj? robot?, wola?by by? z nimi tam na szosie, a nie tutaj, pozbawiony mo?no?ci dzia?ania, skazany na czekanie. „Wojna jest czekaniem" - to znowu jedna z prawd sprawdzaj?cych si? co dzie?.
W kuchni Kurt pitrasi? kolacj?. Stan?? na baczno??, jego g?ba promienia?a u?miechem.
- By?y telefony? - zapyta? Kloss.
- Nie, panie poruczniku; ja wr?ci?em o ?smej, panie poruczniku.
Kloss wszed? do swego pokoju, rzuci? czapk? i p?aszcz na ???ko i podni?s? s?uchawk?. Za??da? po??czenia z von Rhodem, ale von Rhodego nie by?o, a dy?urny o?wiadczy?, ?e major nie pyta? o Klossa. Rhode powiedzia?, ?e spotka si? wieczorem z Kruckiem. Czy?by wi?c akcja spali?a na panewce?
Na progu stan?? Kurt z tac? w r?ku.
- Kolacja gotowa, panie oberleutnant.
- Zjedz sam - powiedzia? Kloss. Kurt nie ust?powa? tak ?atwo.
- Pan oberleutnant jad? tylko obiad w kasynie, a wiadomo, jak w kasynie karmi?. To oficerskie ?arcie nic nie jest warte.
-Wyno? si?!
Zosta? sam i m?g? tylko czeka?. Usiad? przy stole i roz?o?y? przed sob? „V?lkischer Beobachter". Nie mia? nawet niczego do czytania, nic nie wolno mu by?o trzyma? w domu, ani jednej polskiej ksi??czyny. Us?ysza? trza?niecie drzwiami, potem jakie? g?osy w kuchni. Kto? przyszed? do Kurta? Kurt nie mia? przyjaci??, stroni? raczej od ordynans?w innych oficer?w. Kloss od?o?y? gazet? i w tej chwili w drzwiach pojawi? si? Kurt.
- Panie oberleutnant - powiedzia? - przysz?a jaka? dziewczyna.
- Kto? - zapyta? machinalnie Kloss.
- Polka - powiedzia? Kurt. By? tak?e zdziwiony. Ober-leutnant Kloss rzadko przyjmowa? dziewcz?ta, a nigdy nie przychodzi?y do niego Polki.
Kloss s?ucha? nie rozumiej?c. Zrozumia? dopiero, gdy w drzwiach pojawi?a si? Ewa, a Kurt znikn?? w kuchni. By?a bardzo blada, opar?a si? o ?cian? i oddycha?a ci??ko. Kloss poczu? gwa?town? rado??, ?e dziewczyna jest, ?e ?yje, dopiero po chwili ogarn??a go z?o??.
- Po co tu przysz?a?? - powiedzia? przez zaci?ni?te z?by. - Jak mog?a? tu przyj??? Tyle razy powtarza?em. Czeka?em na punkcie... Macie go?
- Nikt nie ocala? - powiedzia?a z trudem Ewa. - By?a ob?awa. Nie doszli?my do le?nicz?wki.
Dopiero teraz dostrzeg?, ?e jest ranna. Osun??a si? na pod?og?, potem chcia?a wsta?, ale Kloss podni?s? j? lekko i zani?s? na ???ko. ?ci?gn?? kurtk?, sykn??a z b?lu. Le?a?a z zamkni?tymi oczyma. Klossowi wydawa?o si?, ?e ju? nie oddycha, poszuka? t?tna. Na prawym ramieniu mia?a prymitywny opatrunek. Banda? przesi?k? krwi?. Kloss podbieg? do szafy, znalaz? banda?, ale gdy chcia? j? podnie??, j?kn??a, a potem zobaczy?, ?e p?acze.
- Ja st?d p?jd? - szepn??a przez ?zy. - Dosta?am pod lasem. Zawi?zali mi we wsi... Janek, Janek, po co ja tu przysz?am?
Nigdy dot?d nie czu? si? tak bezradny. Min??a ju? godzina policyjna, nie by?o nikogo, do kogo m?g? si? zwr?ci?. Wszyscy zostali tam, pod lasem. Ile trzeba czasu na nawi?zanie ??czno?ci? Ile czasu mo?e przetrzyma? tu Ew?? Sk?d wzi?? lekarza?
W tej chwili us?ysza? g?os w kuchni. Ci??kie kroki zbli?aj?ce si? do drzwi.
- Czy oberleutnant Kloss jest u siebie? - to by? major von Rhode.
Klossa ogarn??a panika. Pomy?la?, ?e to koniec. Odbezpieczy? rewolwer. I natychmiast zrozumia?, ?e je?li nawet zastrzeli von Rhodego i ucieknie, b?dzie musia? zostawi? tu Ew?. Wtedy us?ysza? g?os Kurta.
- Pan porucznik jest u siebie. Ma dziewczyn?.
Kloss schowa? pistolet do kieszeni spodni; gwa?townie, szarpi?c guziki, ?ci?ga? mundur. Kurt by? jednak niezast?piony. Gdyby nie on...
- Dziewczyn? - powiedzia? von Rhode stoj?c na ?rodku kuchni. - Zdarza si?. - Wyci?gn?? papiero?nic?, zapali?, a jednego papierosa rzuci? na st??.
- Dzi?kuj?, panie majorze - powiedzia? Kurt.
- Polka? - zapyta? von Rhode.
- Nie wiem... - Klossowi zdawa?o si?, ?e s?yszy oddech Kurta. Czeka?. Powinien wej?? do kuchni ju? zupe?nie spokojny. - ?adna - doda? ordynans.
- Szeregowcy odpowiadaj? tylko na pytania. - Von Rhode wskaza? drzwi. — Zapukajcie.
Kloss odskoczy? od progu, potem rykn??:
- Co tam?
- Pan major von Rhode! - odkrzykn?? Kurt. Kloss odczeka? jeszcze kilka chwil i wytoczy? si? z pokoju. Zatrzasn?? za sob? drzwi.
- Heil Hitler, panie majorze. Pan major wybaczy, nie by?em przygotowany.
- Widz? - powiedzia? sucho von Rhode. - Musz? stwierdzi?, ?e znalaz? pan niezbyt odpowiedni czas na rozrywki mi?osne.
- Kurt, otw?rz ten koniaczek... Nie jeste?my mnichami, panie majorze. W tym przekl?tym kraju... Rhode przygl?da? mu si? uwa?nie.
- Nie lubi? tego tonu u moich oficer?w. Nie b?d? pi?.
- Panie majorze — szar?owa? dalej Kloss — proponuj? weso?y wiecz?r. Nale?y nam si? co? od ?ycia, do diab?a!
- Nie poznaj? pana, oberleutnant. - Rhode m?wi? cicho, w jego g?osie d?wi?cza?a jednak gro?ba. - B?dzie pan mia? sw?j weso?y wiecz?r.
Kloss natychmiast zmieni? ton:
- Co si? sta?o? - zapyta?.
- Ode?le pan zaraz t? dziewczyn?.
- Prosz? o godzin? czasu.
Rhode patrzy? na drzwi. Chcia? wej??. Nie zdecyduje si? wej??.
- Polka? - zapyta?.
Kloss zawaha? si?. K?amstwo mog?o by? zbyt kosztowne. W tym miasteczku by?o tylko par? Niemek.
- Tak - powiedzia? po chwili.
- Polka - powt?rzy? von Rhode. - Ostro?nie z Polkami, panie oberleutnant. I prosz? na drugi raz pami?ta?: nie lubi? ani wulgarno?ci, ani sentymentalizmu.
Zostali sami w kuchni. Kurt sta? na baczno?? i wydawa?o si? Klossowi, ?e czeka. Na wyja?nienie? Na podzi?kowanie? Kloss po?o?y? mu r?k? na ramieniu. Nie mia? na nic czasu. Musia? podj?? jak?? decyzj?. By?a tylko jedna szansa: miejscowy szpital.
- Nie wpuszczaj tu nikogo — powiedzia?. — Pod ?adnym pozorem me wpuszczaj. Wr?c? nied?ugo. Mundur zapina? ju? na schodach.

4

Szpital w Borzentowie mie?ci? si? par? ulic dalej. By? to d?ugi, parterowy budynek, otoczony ko?lawym murkiem. Przed wojn? chorych wo?ono najcz??ciej do Kielc albo do Radomia, nikt nie dba? o szpital w Borzentowie i nikt by nie uwierzy?, ?e mo?na w tym budyneczku pomie?ci? sze??dziesi?ciu chorych. ???ka sta?y na korytarzach, zlikwidowano dwa gabinety lekarskie, a kierownik szpitala i jednocze?nie jedyny lekarz urz?dowa? w niewielkiej dy?urce. Doktor Jan Kowalski, bo tak si? zwyczajnie nazywa?, uko?czy? medycyn? w trzydziestym ?smym roku i tu, do Borzentowa, skierowano go na praktyk?. Marzy?, ?e b?dzie pracowa? pod kierunkiem do?wiadczonych lekarzy, a tymczasem pracowa? zupe?nie sam od chwili, gdy doktora Fejersa wywieziono do getta w Kielcach. Stawia? diagnozy, wykonywa? proste zabiegi i ?l?cza? ca?ymi nocami nad ksi??k?, szukaj?c odpowiedzi na pytania, o kt?rych ksi??ki nie wspomina?y, poniewa? nikt nie przewidywa?, ?e m?ody sta?ysta mo?e w ci?gu dw?ch lat zosta? kierownikiem szpitala.
Ten wiecz?r sp?dza?, podobnie jak niemal wszystkie, w szpitalu. Siostra Klara podawa?a mu w?a?nie herbat?.
Siostra Klara mia?a najwy?ej dwadzie?cia lat, du?e oczy, warkocze splecione w tyle g?owy i zielonego poj?cia o medycynie.
- Prosz? si? napi? herbaty i i?? spa? - powiedzia?a siostra Klara. - To ju? druga noc, pan si? wyko?czy. Kowalski milcza?.
- Przygotuj? par? kanapek - ci?gn??a Klara. - Mama przywioz?a wczoraj schabik ze wsi.... Powinien pan dba? o siebie. Kto? powinien o pana koniecznie dba?.
- Jak si? czuje ten z tr?jki? - zapyta? Kowalski.
- Nieprzytomny - powiedzia?a Klara. - Chyba dzisiaj b?dzie koniec.
- Daj mu coramin?.
- M?wi? pan, ?e to beznadziejne.
- Daj - powt?rzy? Kowalski.
Kto? bez pukania otworzy? drzwi. Klara zobaczy?a niemieckiego oficera.
- O Bo?e! - szepn??a.
Kloss, bo to on by? w?a?nie, podszed? do lekarza, kt?ry powoli wstawa? z krzes?a.
- Pan jest lekarzem? - zapyta? po polsku.
-Tak.
- P?jdzie pan ze mn? - powiedzia? Kloss i zobaczy? przera?enie na twarzy Klary.
- Chcia?em pana uprzedzi? - rzek? spokojnie Kowalski - ?e jestem tu jedynym lekarzem.
- Wiem o tym - Kloss zwr?ci? si? do Klary: - Prosz? wyj?? - rozkaza? i gdy dziewczyna znikn??a za drzwiami, ci?gn?? dalej: - P?jdzie pan ze mn? do chorej. We?mie pan wszystko, co niezb?dne do opatrunku.
- Nie mam prawa leczy? Niemc?w.
- Pr?dzej, nie ma ani chwili do stracenia. Lekarz wzi?? torb? i ruszy? ku drzwiom.
- ?wietnie pan m?wi po polsku - powiedzia?.
Zanim zd??y? otworzy? drzwi, na progu stan??a siostra Krystyna. By?a starsza od Klary, bardziej w typie siostry szpitalnej. Czysta, schludna, troch? nijaka, o zaczesanych g?adko w?osach i bladych, zapewne rzadko szminkowanych, wargach.
- Panie doktorze - zameldowa?a - przywie?li nieprzytomnego m??czyzn?. Jaki? ch?op... - W tej chwili dostrzeg?a Klossa i urwa?a. — Prosz? m?wi? dalej — rzuci? Kloss.
- Powiedzia?am, ?e jest nieprzytomny.
- Po???cie go tymczasem na korytarzu - poleci? doktor Kowalski.
-Jest wolna separatka.
- Musimy j? zostawi? dla tego z tr?jki. Prosz? chwil? zaczeka? - lekarz zwr?ci? si? do Klossa. - Musz? go zobaczy?.
- Nie d?u?ej ni? pi?? minut - powiedzia? Kloss.' Chory nie pochodzi? na pewno ze wsi. Kowalski spojrza? na jego p?aszcz i marynark?, by?o co? charakterystycznego, mo?e obcego, w ich kroju, a potem jeszcze raz pochyli? si? nad chorym. Objawy wydawa?y si? typowe. Niemal jak w podr?czniku. Szara sk?ra, zapa??.
-To szok - rzek? zwracaj?c si? do siostry Krystyny. -Ten m??czyzna jest w stanie szoku. Tu, na przedramieniu, widzi siostra niewielkie dra?ni?cie. Trzeba zabanda?owa?.
Niedaleko nich sta? siwawy m??czyzna, mi?tosz?c czapk? w r?ku.
- Czy ja mog? ju? jecha?, panie doktorze? - zapyta?. Kowalski dopiero teraz go spostrzeg?.
- Niech pan jedzie. Gdzie pan go znalaz??
- Na polu, niedaleko le?nicz?wki. Tam by?a bitwa, potem Niemcy poszli, a on zosta? w rowie melioracyjnym. Nie spostrzegli go.
- M?wi? pan komu?
- Czy ja g?upi? - ch?op urwa? nagle zobaczywszy Klossa, wychodz?cego z dy?urki. Zmiesza? si?.
- Min??o pi?? minut - powiedzia? Kloss.
Doktor Kowalski wzi?? swoj? torb? i ruszy? w milczeniu ku drzwiom.
Gdy weszli do mieszkania Klossa, Kurt siedzia? w kuchni i jad? kolacj?, ale jaka istnia?a pewno??, ?e nie zagl?da? do pokoju? A ten lekarz? Czy mo?na ufa? przypadkowemu lekarzowi? Zorientuje si? natychmiast, ?e chodzi o ran? postrza?ow?. Co robi? potem z Ew?? Jak j? przerzuci? do lasu? Je?li Lis zgin??, na nawi?zanie kontaktu potrzeba paru dni. Kloss spojrza? na zegarek. Von Rho-de ju? czeka. Von Rhode jest punktualny i niebezpieczny. Czy co? spostrzeg?? Powiedzia?: „Ostro?nie z Polkami". Co to mia?o znaczy?? Zreszt? niech ich diabli... Najwa?niejsza jest Ewa.
- Prosz? mi da? jaki? pasek - powiedzia? doktor Kowalski.
Od?o?y? strzykawk? i przewi?zywa? teraz rami? Ewy. Dziewczyna otworzy?a oczy. Kloss pochyli? si? nad ni?.
-Janek-powiedzia?a cicho i dostrzeg?a Kowalskiego. - Kto to? - przestraszy?a si?.
- Lekarz - rzek? Kloss. - Nic nie m?w.
Kowalski banda?owa? rami?. Wydawa?o si?, ?e nie s?yszy ich rozmowy, albo udawa?, ?e nie s?yszy. Potem wsta? i zamkn?? swoj? torb?.
- Trzeba j? natychmiast przewie?? do szp?tala.
- To niemo?liwe! B?dzie j? pan leczy? tutaj.
Kowalski wzruszy? ramionami. Suchym tonem wyja?nia?, ?e stwierdzi? ran? w okolicy pachowej i naruszenie t?tnicy ramieniowej. T?tnic? trzeba zeszy? w ci?gu dw?ch godzin, bo je?li krwotok nie b?dzie powstrzymany...
- To powa?na operacja? - zapyta? Kloss.
- Operacja jest powa?na. Prosz? j? zawie?? do niemieckiego szpitala.
Czy ten lekarz udaje, czy nie rozumie?
- Podejmie si? pan tej operacji? - Kloss m?wi? niemal szeptem. Czu? na sobie uwa?ne spojrzenie Kowalskiego.
- Pan wie r?wnie dobrze jak ja, ?e o takich zabiegach musz? meldowa? niemieckim w?adzom.
- Bior? wszystko na siebie.
- Wola?bym wiedzie? wi?cej - rzek? Kowalski. -Ja ryzykuj?.
- Wie pan i tak dostatecznie du?o - Kloss czu?, ?e oddaje si? w jego r?ce, ale czy mia? inne wyj?cie? Czy istnia?o inne wyj?cie?
- Samoch?d? - zapyta? Kowalski.
- Nie mam samochodu. - Kloss zawo?a? Kurta. Ch?opak prze?uwa? jeszcze kolacj?, wydawa? si? oboj?tny i niczym nie zadziwiony. Kaza? mu znale?? doro?k? i potem odwie?? dziewczyn? do szpitala. Musia? i?? do von Rhodego. Oddawa? Ew? Kowalskiemu i Kurtowi. Nie mia? innego wyj?cia. Doro?ka w?a?nie podje?d?a?a, gdy wychodzi? z domu. Stary cz?owiek na ko?le by? przera?ony. Min??a ju? godzina policyjna, ale je?li pan ?o?nierz koniecznie chce...
Byle tylko nie spotkali patrolu - modli? si? Kloss. -Byle tylko nie spotkali patrolu...

5

W szpitalu siostra Krystyna nie odst?powa?a m??czyzny przywiezionego w stanie szoku. Zrobi?a mu ju? iniekcj?, teraz bada?a t?tno i czeka?a, a? chory otworzy oczy. Chcia?a, ?eby otworzy? oczy. Mia? interesuj?c? twarz, na pewno nie by? to ch?op ani nikt z miasteczka, przypomina? bardziej nauczyciela gimnazjalnego ni? kogo? z partyzantki. Przeszuka?a ju? kieszenie marynarki i p?aszcza. Nic, ?adnego papierka, tylko paczka niemieckich papieros?w, czysta chusteczka z wyszytym monogramem „A.K." i par? zmi?tych banknot?w markowych. Wzi??a jego d?o? i zobaczy?a z?ot? obr?czk?. Zawaha?a si?. W tej chwili dostrzeg?a Stefana. Sta? za ni? chyba ju? od paru chwil. R?wnie uwa?nie obserwowa? chorego.
- Kto to jest? - zapyta?.
- Nie wiem - powiedzia?a Krystyna. - Przywie?li go
ze wsi.
- To jego marynarka? - Stefan si?ga? ju? do kieszeni.
- Zostaw, nic nie znalaz?am. - I w tej chwili wybuch-n??a w niej gromadzona od wielu godzin z?o?? na Stefana. - Gdzie by?e? wczoraj?
Wzruszy? oboj?tnie ramionami.
- Nie pami?tam. My?lisz, ?e prowadz? pami?tnik? Chyba na popijawie.
- Nie ?artuj ze mn? - powiedzia?a cicho Krystyna.
- Gdzie?bym ?mia?! - roze?mia? si?, potem otoczy? j? ramieniem. - Nie z?o?? si?, dziewczyno!
- P?jdziesz dzisiaj ze mn?? - zapyta?a Krystyna.
- Si? zobaczy - mrukn??, ale Krystyna ju? nie s?ucha?a. Chory otwiera? w?a?nie oczy. Krystyna po?o?y?a mu d?o? na czole.
- Schwester- szepn?? chory - wo bin ich?
M?wi? po niemiecku. Rozumia? jednak albo Krystynie zdawa?o si?, ?e rozumie, gdy wyja?nia?a mu, ?e jest w szpitalu i ?e nied?ugo b?dzie zdrowy. Zamkn?? oczy i po chwili Krystyna us?ysza?a znowu jego g?os. Bredzi?. Rozumia?a tylko oderwane s?owa. Wald... Forsthaus... Potem co?, co oznacza?o chyba eksplozj? i wreszcie data. Dwukrotnie powt?rzy? t? dat?. 29 wrzesie?, czyli mniej wi?cej za tydzie?. Potem znowu straci? przytomno??.
Krystyna pozosta?a przy ???ku i przys?uchiwa?a si? zwyk?ym, szpitalnym odg?osom. J?cza?a kobieta pod dziewi?tk?. Kaszla? gru?lik spod pi?tki, kt?rego dawno powinni wypisa? ze szpitala. M?oda dziewczyna, chora na anemi?, przesz?a przez korytarz. Z operacyjnej dobiega?y g?osy Stefana i Wac?awa. Znowu si? k??cili. W tym trwaj?cym od wielu tygodni sporze Krystyna by?a raczej sk?onna przyzna? racj? Stefanowi. Nie tylko dlatego, ?e Stefan by? jej, ale tak?e, i? Wac?aw od pocz?tku, od chwili przybycia tutaj, wydawa? si? dziwny, nieufny, zbyt ostro?ny, jakby ci?gle si? czego? obawia? albo na ka?dym kroku wietrzy? pod?o?? godz?c? bezpo?rednio w niego. Krystyna nie s?ysza?a, o czym m?wi?, ale chwyci? j? nagle za gard?o l?k o Stefana, przypomnia?a sobie wczorajszy wiecz?r i to, o czym chcia?a my?le?, ale o czym ba?a si? my?le?...
Sala operacyjna, przerobiona z dawnego gabinetu lekarskiego, by?a bardzo ma?a. Stefan sko?czy? w?a?nie czyszczenie narz?dzi, kt?re Wac?aw uk?ada? starannie w szafie.
- Doktor Kowalski - powiedzia? Stefan - lubi, ?eby skalpele uk?ada? od ma?ego do du?ego. I posegreguj ig?y. Przynajmniej to powiniene? umie? robi?.
Wac?aw milcza?. By? to wysoki ch?opak o poci?g?ej twarzy, na kt?rej zastyg? wyraz niepokoju albo strachu. Stefan obserwowa? go uwa?nie.
- Boisz si?? - zapyta?.
-Czego?
-Jak d?ugo uda ci si? oszukiwa? naszego doktorka? Jemu mo?esz m?wi?, ?e by?e? na medycynie, a mnie nie uwa?aj za frajera.
- By?em - powiedzia? Wac?aw.
- Mo?e par? miesi?cy. Ale z prosektorium uciek?e? wcze?niej, je?li ci? tam w og?le wpu?cili. Przetrzyj strzykawk?..
Wac?aw pos?usznie wykona? polecenie.
- Powiedzia?by? przynajmniej, ?ebym si? od ciebie odczepi?.
- Odczep si? - rzek? Wac?aw.
Stefan podszed? do niego i po?o?y? mu d?o? na ramieniu.
- Imi? te? zmieni?e?? - zapyta? cicho. Wac?aw odskoczy?. Sta? pod drzwiami, lekko pochylony naprz?d, jakby gotowy do obrony, oczekuj?cy ciosu.
- Nie b?j si?, frajerze... Jeste? zbyt nerwowy jak dla mnie. Ja jestem sw?j ch?opak, mnie mo?esz ufa?. Strze? si? Kowalskiego i Klary.
- Zostaw w spokoju Klar?.
- Nareszcie m?skie s?owo - roze?mia? si? znowu Stefan.
Wac?aw wyszed? z operacyjnej trzaskaj?c drzwiami. Rozkaszla? si? chory z pi?tki. Sk?d? z daleka dobieg?a seria z peemu. Stefan odchyli? ostro?nie zas?on? i spojrza? w ciemno??. Nic nie zobaczy?. Tylko murek szpitalny, w?t?e sosenki i spokojne, wygwie?d?one niebo. Na progu operacyjnej stan??a Krystyna.
- K??cili?cie si? znowu? — zapyta?a. Stefan machn?? r?k?, podszed? do niej i przygarn?? j? czule.
- Krysta - powiedzia? - mam do ciebie pro?b?. Nie wolno mi wychodzi?, a nie chc? telefonowa?... Wiesz., jak to jest, handel nie czeka, a cz?owiek musi z czego? ?y?.
Milcza?a. Wiedzia?a, co nast?pi za chwil?, i ba?a si?, ?e w?a?nie to-musi nast?pi?. Twarz Stefana by?a pogodna, u?miecha? si? ?obuzersko.
- Czemu nic nie m?wisz? Potem przyjd? do ciebie. I wiesz co?
- Ja ju? nie mog?! - przerwa?a mu gwa?townie. I od razu chcia?a wyrzuci? z siebie wszystko, co nagromadzi?o si? w ci?gu ostatnich dni. - Ca?? noc my?la?am, najgorsze my?li mi do g?owy przychodzi?y. A potem mia?am straszny sen. Widzia?am ci? w kostnicy.
- Trudno, dziewczyno, jest wojna i nie ma nic darmo.
- Przesta?! - krzykn??a. - Chc? ci powiedzie?...
Ale Stefan ju? nie s?ucha?. Zapyta? o chorego z korytarza, kt?ry bredzi? po niemiecku, i potem m?wi? o Wac?awie, ?e mu si? ten Wac?aw coraz mniej podoba, ?e trzeba z nim ostro?nie, bo teraz nigdy nie wiadomo, kto i co... Krystyna s?ucha?a nie rozumiej?c i by?a nawet szcz??liwa, gdy wbieg?a Klara.
- Krysiu! - zawo?a?a - chod? pr?dko! Trzeba przygotowa? separatk?. Doktor przywi?z? chor?.
-Jak? znowu chor?? - zapyta? Stefan.
Ew? wnie?li na korytarz i po?o?yli na w?zku. Kurt zasalutowa? i wyszed?, a Ewa, teraz ju? przytomna, rozejrza?a si? po korytarzu, zobaczy?a Kowalskiego i Wac?awa, a potem wzrok jej pad? na ???ko, na kt?rym le?a? m??czyzna przywieziony z ??ki. Przymkn??a oczy i otworzy?a je znowu. Tak, to by? on, nie mog?a si? myli?... Ogarn?? j? strach, chcia?a co? powiedzie?, chcia?a prosi?, ?eby j? szybko st?d zabrali, ale poruszy?a tylko ustami. M??czyzna otworzy? tymczasem oczy. Zobaczy? Ew?, uni?s? si? nieco na ?okciach, a potem opad? na poduszki.
- Przewie?cie na operacyjn? - powiedzia? Kowalski. - Zaraz tam przyjd?. W?zek ruszy?.

6

Kloss sp??ni? si? o pi?tna?cie minut. Von Rhode oczywi?cie czeka? i oczywi?cie wyja?ni? Klossowi, ?e podstawow? zalet? oficera Abwehry powinna by? punktualno??.
- Pan nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji - powiedzia?.
Kloss milcza?. Wiedzia? oczywi?cie, ?e chodzi o Krucka i wiedzia? tak?e, ?e nie wolno o nic pyta?, bo von Rhode analizuje wszystko: s?owa i gesty, a je?li zacz?? podejrzewa? albo je?li nasun?? mu si? cie? podejrzenia, d?ugo o tym nie zapomni. Rhode chcia? tymczasem wiedzie?, co Kloss robi? po po?udniu, przyj?? do wiadomo?ci, ?e nie wychodzi? z domu, a potem doda?:
- Zaskoczy? mnie pan dzisiaj. Dotychczas s?dzi?em, ?e jest pan dobrze wychowany. A mo?e ta wulgarno?? by?a troch? na pokaz?
- Czu?em si? niezr?cznie - przyzna? Kloss i ta odpowied? wyda?a mu si? najlepsza.
- Rozumiem - rzek? von Rhode. - Ale to jeszcze nie pow?d, by zachowywa? si? jak t?py SS-man.
Mo?e atakowa?? — pomy?la? Kloss. — Mo?e zapyta?, czy mnie o co? podejrzewa?
Milcza? jednak. Milczenie nie dawa?o tamtemu ?adnych szans. Rhode musia? w ko?cu wyja?ni?, o co chodzi. Chodzi?o oczywi?cie o to. Suchym tonem, jakby odczytuj?c meldunek, Rhode o?wiadczy?, ?e dzi? pomi?dzy godzin? pi?tnast? a szesnast? bandyci zatrzymali samoch?d Krucka. Szef Abwehry posiada? dok?adne informacje. Okaza?o si?, ?e szofer samochodu prze?y? i z?o?y? zeznania. Nie by? to przypadk?w)' napad, Rhode nie mia? co do tego ?adnych w?tpliwo?ci. Bandyci czekali w?a?nie na Krucka. Dw?ch spo?r?d nich wyst?powa?o w mundurach ?andarmerii, a niemieckim naukowcem zaj??a si? jaka? dziewczyna.
Kloss ci?gle nie zadawa? pyta?. Czu? na sobie wzrok Rhodego; major zachowywa? si? tak, jakby oczekiwa? uzupe?nienia, lub dodatkowych informacji.
- Bandyci wpadli w zasadzk? - powiedzia?.
- A Kruck? - zapyta? wreszcie Kloss. W jego g?osie brzmia? autentyczny niepok?j.
- Nie znaleziono go - stwierdzi? von Rhode. - Nie z?apano tak?e dziewczyny. -I doda? po chwili: - Nie przypuszczam, by zlikwidowali go wcze?niej. Wiedzia? przecie? wszystko o „X-8" i zna? termin pr?by. A jak pan s?dzi?
- By? dla nich zbyt cenny - o?wiadczy? Kloss.
- Pr?ba „X-8" - stwierdzi? von Rhode - musi odby? si? z Kruckiem albo bez Krucka i to w wyznaczonym terminie.
- Kiedy? - zapyta? Kloss i od razu zrozumia?, ?e to pytanie by?o zbyteczne.
- W wyznaczonym terminie, panie oberleutnant - powt?rzy? von Rhode.
- Czy przeszukano teren w okolicach le?nicz?wki? -Kloss chcia? jak najszybciej zmieni? temat.
- Przeszukano - odpowiedzia? major. Potem doda?: - By? mo?e przeszukano zbyt p??no. W ka?dym razie wiemy du?o. Mamy zeznania kierowcy samochodu Krucka, kt?ry odzyska? przytomno?? przed ?mierci?. Widzia? tych partyzant?w i to on poinformowa? nas o dziewczynie. Nasze podstawowe zadanie, Kloss, to odnale?? Krucka. Musz? go mie? za wszelk? cen?... I musz? tak?e mie? t? dziewczyn?. By? mo?e jest ranna.
- Jakie pan ma dla mnie polecenia? - zapyta? Kloss.
- Pracujemy nie od dzisiaj razem. Niech pan pomy?li, kto m?g? poinformowa? partyzant?w o terminie wyjazdu Krucka z Kielc? W Borzentowie wiedzieli?my o tym tylko my dwaj.
- Rozumiem - powiedzia? Kloss. Jego g?os by? zupe?nie spokojny. - Trzeba b?dzie zainteresowa? si? lud?mi w Kielcach. Mo?e kto? z batalionu samochodowego. Albo z tamtejszego hotelu oficerskiego.
- To tak?e sprawdzimy - stwierdzi? von Rhode. - Prosz? dzwoni? do mnie co par? godzin. Aha, i jeszcze jedno. O szpital mo?e pan by? spokojny. Dzia?a tam m?j agent, M-l 8. Je?li przywioz? kogo? podejrzanego, b?d? wiedzia?.
- Dlaczego wspomnia? pan o szpitalu? - Kloss z ogromnym wysi?kiem zachowywa? oboj?tno??.
- Bo tak? mo?liwo?? - powiedzia? von Rhode - te? musia? pan wzi?? pod uwag?.
W szpitalu dzia?a wi?c agent Abwehry. Nie, tego nie mo?na, by?o przewidzie?. M-l8. Kloss powtarza? ten kryptonim id?c szybko ciemnymi ulicami w kierunku szpitala. M-18 ju? wie. Ewa jest ju? w szpitalu. Czy zd?-?y? poinformowa? von Rhodego? Je?li nie zd??y?, jak ustali?, kim jest M-l8? Mo?e to doktor Kowalski? Je?li on, Kloss jest spalony, a Ewa... Co stanie si? z Ew?? A mo?e to jedna z si?str? Kto jeszcze pracuje w szpitalu? Trzeba to natychmiast ustali?. Kloss rozejrza? si?. Ulica by?a ciemna, pusta. A mo?e von Rhode kaza? go ju? ?ledzi?? Idzie do szpitala, chocia? szef Abwehry w?a?nie szpital wy??czy? z jego terenu obserwacyjnego. Co powinien zrobi?? Szuka? kontaktu z oddzia?em Lisa? Odbi? Ew? ze szpitala i uciec do lasu? Ile czasu trzeba na przygotowanie takiej akcji? I co si? sta?o z von Kruckiem? Jest jeszcze tak?e Kurt. Kurt wie dostatecznie du?o, by Rhode domy?li? si? reszty. Kloss zwolni? kroku i zapali? papierosa. Przede wszystkim musi si? opanowa?, przede wszystkim ?adnych pochopnych decyzji. Mo?e istnieje jeszcze jaka? szansa? Gdyby von Rhode co? wiedzia?, rozmawia?by z nim inaczej. Nie poinformowa?by go o agencie w szpitalu. M-18 nie mo?e zapewne korzysta? ze szpitalnego telefonu. Musi mie? troch? czasu na z?o?enie donosu, a w takim razie Kloss ma tak?e troch? czasu. Czas decyduje teraz o wszystkim.
Doktor Kowalski rozpoczyna? operacj?. Spieszy? si?. Krystyna przynios?a do operacyjnej wygotowane narz?dzia, Kowalski my? r?ce, a potem starannie naci?ga? na d?onie gumowe r?kawiczki.
- W trzydziestym ?smym roku, zaraz po studiach -m?wi? - asystowa?em docentowi Rutkowskiemu przy takim zabiegu. Nie przypuszcza?em, ?e b?d? to musia? robi? sam i w takich warunkach.
- Trudne? - zapyta?a oboj?tnie Krystyna.
- Tak. Naruszona t?tnica.
- Kula karabinowa? - Krystyna spokojnie rozk?ada?a narz?dzia. - Ta ma?a nie chcia?aby chyba d?ugo le?e? w szpitalu?
Doktor skin?? g?ow? i mia? ju? co? powiedzie?, gdy Wac?aw wtoczy? do operacyjnej w?zek, na kt?rym le?a?a Ewa. Pom?g? przenie?? j? na st??. My?la? zapewne, ?e lekarz pozwoli mu zosta?, najcz??ciej uczestniczy? przy wszystkich powa?niejszych zabiegach, ale tym razem si? zawi?d?. Kowalski poleci? mu wr?ci? do dy?urki. Bez s?owa opu?ci? sal?; w dy?urce otworzy? ksi??k? chorych. Stefan wszed? tak cicho, ?e dostrzeg? go dopiero w?wczas, gdy tamten stan?? przy biurku. Wac?aw zamkn?? ksi??k? i wyci?gn?? pude?ko papieros?w.
- Zapalisz? - zapyta?, straj?c si? ukry? zaskoczenie.
-Jaki jeste? mi?y, a? przyjemnie popatrze?. Daj. W?a?nie zabrak?o mi papieros?w. - Otworzy? ksi??k? chorych. - Co, zanotowa?e? te dwa przypadki?
-Jakie? - zapyta? Wac?aw.
- Nie udawaj durnia. Ta dziewczyna i m??czyzna. Wac?aw milcza?.
- Chyba nie wszystko powiniene? notowa?. - Stefan m?wi? bardzo cicho. - A mo?e ty zbyt lubisz notatki?
- Odczep si?.
- Kto asystuje Kowalskiemu? - Stefan zaci?gn?? si? g??boko papierosem. - Ma studenta medycyny i nie korzysta z jego us?ug?
- Zbyteczna z?o?liwo?? - powiedzia? Wac?aw. - Wykwalifikowane siostry radz? sobie na og?? lepiej.
- A dziewczyna wy?yje?
- Zapytaj Kowalskiego i nie przeszkadzaj mi, pracuj?.
-Tak jest, panie doktorze - roze?mia? si? Stefan. Wyszed? z dy?urki trzaskaj?c drzwiami.
Wac?aw zosta? sam. Wr?ci? do ksi??ki chorych, potem wsta? i podszed? do stolika, na kt?rym mie?ci? si? telefon. By? to du?y, staro?wiecki aparat z r?czk? jak przy m?ynku do kawy. Wac?aw zdj?? s?uchawk? z wide?ek, bawi? si? ni? przez chwil?. Nie zauwa?y? Klossa, kt?ry cicho wszed? do dy?urki i od kilku chwil sta? w drzwiach.
- Dobry wiecz?r - powiedzia? Kloss.
Wac?aw rzuci? s?uchawk?, odwr?ci? si? i uk?oni?. Kloss zapyta? o doktora Kowalskiego. Wac?aw wyja?ni?, ?e w?a?nie operuje, i natychmiast udzieli? dodatkowych informacji. To trudna operacja, szew t?tniczy.
- Kim pan jest? - Kloss usiad? przy biurku i otworzy? ksi?g? chorych.
- Felczerem.
- Nazwisko?
- Wac?aw Stokowski. Jestem studentem medycyny. -G?os Wac?awa dr?a? nieco.
- I udziela pan ch?tnie informacji oficerom niemieckim. Dzi?kuj?. - Chcia? jeszcze zapyta? Wac?awa, kogo operuj?, i wiedzia?, ?e je?li felczer powie o Ewie, b?dzie na pewno tym, kogo szuka, ale nie zd??y?, bo w drzwiach stan?? doktor Kowalski. ?ci?ga? gumowe r?kawiczki.
- Pom?? przewie?? chor? do separatki - zwr?ci? si? do Wac?awa. Wydawa? si? nie dostrzega? Klossa. Wac?aw znikn??, a Kloss podszed? do lekarza.
- Co z ni??
- W porz?dku... Prosz? mi da? papierosa. Jest jeszcze zm?czona zabiegiem.
- Kiedy b?dzie mog?a wyj???
- Ani dzi?, ani jutro.
- Kiedy j? zobacz??
- Nied?ugo - powiedzia? Kowalski.
Mo?e to on? Ma oko?o trzydziestki. Na jakich zasadach m?g? go zwerbowa? von Rhode? Strach, szanta?? Nie, raczej chyba felczer... Zachowywa? si? dziwacznie. Dlaczego m?wi? nie pytany?
- Doktorze - powiedzia? Kloss - chcia?bym przejrze? list? pracownik?w szpitala.
Kowalski patrzy? na niego ze zdziwieniem.
-Jako przedstawiciel w?adz okupacyjnych? - W jego g?osie brzmia?a ironia.
- Ilu pan ma pracownik?w?
- To ma?y szpital. Dwie siostry, felczer, sanitariusz, portier, no i oczywi?cie - ja. By? jeszcze kierownik szpitala, ?yd... W tej chwili wszyscy s? na miejscu. Za godzin? pozostanie na dy?urze siostra i sanitariusz. A oto lista. - Kowalski poda? Klossowi arkusz papieru.
Nic mu, oczywi?cie, nie m?wi?y te nazwiska. Wac?awa Stokowskiego ju? widzia?. Sanitariusz nazywa? si? Stefan Welmarz. Ale agentem von Rhodego mog?a by? r?wnie dobrze kobieta... kt?ra? z si?str.
- Prosz? mi co? powiedzie? o sanitariuszu - za??da? Kloss.
- Tutejszy. - Lekarz najwidoczniej nie nale?a? do rozmownych.
- Od kiedy pracuje?
- Od trzech miesi?cy. Siedzia? w waszym... niemieckim wi?zieniu i wyszed? w nienajlepszym stanie.
- A co pan mo?e powiedzie? o siostrach?
- Nic - odrzek? Kowalski. - Nic nie mog? powiedzie?, dop?ki nie b?d? wiedzia?, w jakim celu pan pyta.
Kloss pomy?la?, ?e ten cz?owiek ma nad nim przewag? i ?e daje mu to pozna?. Czy istnieje jaka? szansa? Opar? si? o stolik z telefonem. Po?o?y? d?o? na s?uchawce. Wac?aw Stokowski sta? w?a?nie w tym miejscu, gdy on -Kloss wszed? do dy?urki. Czy telefonowa?? A mo?e Rhode ju? wie? Kloss podszed? do okna i uchyli? zas?on?. Za oknem panowa?a nieprzenikniona ciemno??.
Stefan porz?dkowa? tymczasem salk? operacyjn?. By? szybki i sprawny. Uk?ada? narz?dzia, zebra? z pod?ogi banda?e i kawa?ki ligniny. Nie lubi? tej roboty, brzydzi? si? ni?. Po wojnie nie b?dzie pracowa? w szpitalu. - O, na po wojnie ma zupe?nie inne plany... Ogarn?? go nagle l?k,
mo?e dlatego, ?e pomy?la? o czasie tak odleg?ym, i podszed? do stoj?cego w k?cie wieszaka. Kowalski ju? dawno poleci? wynie?? ten wieszak z operacyjnej, ale w dy?urce te? by?o ma?o miejsca. Stefan zanurzy? d?o? w kieszeni swojego p?aszcza i odskoczy? natychmiast na ?rodek pokoju, gdy otworzy?y si? drzwi. Wesz?a Krystyna.
- Sko?czy?a? ju? dy?ur? - zapyta?.
- Tak. - I potem doda?a: - B?agam ci?, nie r?b tego.
-Jeste? ostanio przewra?liwiona - powiedzia? Stefan. M?wi? teraz powa?nie, bez cwaniackiego tonu. - B?dziemy chyba musieli si? rozsta?.
- Powiedz zwyczajnie, ?e masz mnie do??.
- ?artujesz. To ty... Kobieta, kt?ra gotowa jest po?wi?ci? swego ch?opca, bo...
Krystyna przerwa?a mu gwa?townie:
- K?amiesz! Zawsze traktowa?e? mnie jak... A ja robi?am wszystko, s?yszysz, wszystko...
- Uspok?j si?. Zobacz lepiej, czy ten oficer jest jeszcze w dy?urce i czy gada z Kowalskim.
- Dobrze - powiedzia?a Krystyna.
Stefan zosta? sam w operacyjnej. Usiad? na bia?ym, wysokim sto?ku i ukry? twarz w d?oniach. By? zm?czony, a czeka? go jeszcze nocny dy?ur.
W szpitalu panowa?a cisza. O tej godzinie ko?czy si? codzienna har?wka; siostry wykona?y wieczorne polecenia lekarza, mierz? jeszcze temperatur? i zagl?daj? do ci??ej chorych. W zat?oczonych salach zgaszono ?wiat?o, pal? si? tylko s?abe ?ar?wki na korytarzu.
Stefan zna? na pami?? rytm szpitalnego ?ycia. B?dzie m?g? nied?ugo pozwoli? sobie na par? godzin snu. Za chwil? doktor Kowalski powinien zjawi? si? w operacyjnej i wyda? ostatnie polecenia na noc. Ale doktor Kowalski nie zamierza? jeszcze opuszcza? szpitala; ta noc by?a inna ni? zwykle i wymaga?a obecno?ci lekarza. Chory z tr?jki umiera?, m??czyzna le??cy na korytarzu znowu straci? przytomno??, stan dziewczyny po operacji budzi? jeszcze niepok?j. Kowalski rozpocz?? wi?c nie przewidywany w planie zaj?? obch?d. Na korytarzu Wac?aw Stokowski siedzia? przy ???ku m??czyzny przywiezionego ze wsi. W dy?urce porucznik Kloss czeka? na powr?t lekarza i g?owi? si? nad znalezieniem sposobu unieszkodliwienia agenta von Rhodego. Kto nim jest? Jak uniemo?liwi? mu kontakt z Abwehr?? Sk?adanym no?em Kloss przeci?? druty telefoniczne, jedyne, co m?g? zrobi?.
Nie wyklucza? zreszt?, ?e szpital jest ju? obstawiony, a von Rhode bawi si? nim, Klossem, jak kot mysz?. Je?li na przyk?ad kryptonim M-18 nosi doktor Kowalski... Kloss m?g? tylko czeka?. Siad? przy biurku i otworzy? ksi?g? chorych. W tej chwili rozleg? si? strza? rewolwerowy. Potem tupot n?g i krzyk. Kloss zerwa? si? z krzes?a i wybieg? na korytarz... My?la? tylko o Ewie.

7

W swoim gabinecie von Rhode rozmawia? z ordynan- sem Klossa. Kurt by? zdziwiony, ale nie okazywa? niepokoju. Mo?na by nawet powiedzie?, ?e si? u?miecha? i to w?a?nie wyprowadza?o majora z r?wnowagi.
- K?amiesz - rzek? von Rhode. - Mo?esz spokojnie m?wi? prawd?. O naszej rozmowie nikt si? nie dowie.
- M?wi? prawd?, panie majorze.
Mo?e istotnie m?wi? prawd?? Von Rhode nie by? ju? pewny, czy nie pope?ni? b??du wzywaj?c tego ordynansa. Ostatecznie nie mia? nic przeciwko Klossowi. Dobry, oddany oficer, na og?? bezb??dnie wywi?zuj?cy si? ze wszystkich zada?. Dopiero dzi? wieczorem zachowanie Klossa wzbudzi?o w majorze niepok?j. Nie, w?a?ciwie nic okre?lonego, mc, na czym mo?na by oprze? podejrzenia. Tylko ta Polka w mieszkaniu porucznika. Von Rhode wiedzia?, ?e Kloss unika? na og?? kobiet. Wi?c sk?d Polka? W?a?nie dzisiaj, w dwie, trzy godziny po napadzie na von Krucka. A mo?e ?le zna Klossa? Von Rhode ufa? swojej intuicji; rzadko go zawodzi?a. W Borzento-wie tylko oni dwaj znali termin przyjazdu Krucka. Je?li jednak podejrzewa Klossa nies?usznie... Ten ordynans mo?e by? papl?. Nie, von Rhode jest w porz?dku. Mia? obowi?zek sprawdzi?.
- K?amiesz niezr?cznie - powt?rzy?. - K?amstwo wymaga inteligencji, ty jej nie posiadasz.
- Nasz fuehrer - odpowiedzia? Kurt - zawsze m?wi? prawd?, a za granic? mu nie wierzyli. Von Rhode roze?mia? si?.
- Sprytnie. Wi?c jak to by?o z t? Polk??
-Ju? m?wi?em, panie majorze, zabawiali si?.
- Przysz?a sama czy leutnant j? przyprowadzi?? Up?yn??o par? chwil, zanim Kurt zdecydowa? si? na odpowied?.
- Nie wiem dok?adnie, panie majorze, akurat by?em w kasynie.
-A potem?
- Oberleutnant j? odprowadzi?.
-Jak mia?a na imi??
- Nie pyta?em si?. - Kurt spowa?nia?. Czu? na sobie ci?g?e uwa?ny wzrok majora.
- Nie wezwa?em ci? tu po to - powiedzia? von Rhode - aby? udawa? idiot?. Wpad?e?. Oberleutnant opowiedzia? mi wszystko. Obaj postanowili?my sprawdzi? twoj? lojalno?? wobec Niemiec... No, co powiesz teraz?
Kurt milcza?. Wierzy? swojemu porucznikowi, ale przecie? nie by? pewny... Je?li von Rhode m?wi prawd?? Nie, on, Kurt, ju? si? nie cofnie. Przed wojn? przes?uchiwano go w Bytomiu. Potem przes?uchiwano go we Wroc?awiu. Gestapowcy bili i straszyli, a ka?dy z nich twierdzi?, ?e wie wszystko. Potem okazywa?o si?, ?e nic nie wiedzieli. Kurt w?wczas milcza?. B?dzie zapewne milcza? i teraz. Patrzy? na eleganckiego majora, kt?ry otworzy? w?a?nie papiero?nic? i wzi?? jednego papierosa. Nie pocz?stowa? oczywi?cie Kurta. Kurtowi chcia?o si? pali?; czeka?... Je?li Kloss jest taki sam jak oni wszyscy, je?li jest taki sam...

8

W salce operacyjnej na pod?odze le?a? trup sanitariusza Stefana Welmarza.
- ?mier? nast?pi?a natychmiast - powiedzia? doktor Kowalski. - Strza? w okolic? serca z bardzo bliskiej odleg?o?ci.
W drzwiach t?oczyli si? pozostali. Kloss widzia? twarze Krystyny i Klary, a w g??bi przera?on?, spocon? twarz Wac?awa Stokowskiego. Pochyli? si? nad zmar?ym, szybko i sprawnie przejrza? jego kieszenie. Nic w nich nie by?o: kilkadziesi?t z?otych, kenkarta i za?wiadczenie o pracy w szpitalu. Kto zabi? tego ch?opca? Kloss s?dzi?, ?e istnieje tylko jedna mo?liwa odpowied?. Welmarza zabi? agent von Rhodego, obawiaj?c si? z jakich? powod?w zdemaskowania. Tylko M-18 m?g? mie? bro?. Nawet je?li kt?ry? z pracownik?w szpitala jest w konspiracji, ma?o prawdopodobne, by pozwolono mu nosi? bro? ze sob?.
Kloss znakomicie wiedzia?, co powinien zrobi? teraz oficer Abwehry: zameldowa? von Rhodemu, przekaza? spraw? Abwehrze i gestapo. Ale on nie m?g? tego uczyni?. W szpitalu by?a Ewa. Ewie grozi?o ?miertelne niebezpiecze?stwo. Prowadzenie ?ledztwa na w?asn? r?k? dawa?o jedn? mo?liwo?? na sto, ?e wykryje morderc? i jednocze?nie agenta von Rhodego. Musia? jednak dzia?a? bardzo szybko; je?li M-18 poczuje si? zagro?ony, ucieknie i p?jdzie do Abwehry. Nie mia? jednak wyboru.
- Nikomu nie wolno opuszcza? szpitala - powiedzia? i zwr?ci? si? do Kowalskiego: - Prosz? wyda? odpowiednie zarz?dzenia portierowi. B?d? przes?uchiwa? po kolei wszystkich.
Najpierw nale?a?o ustali? przebieg zdarze?. Kloss pomy?la?, ?e morderca mia? niewiele czasu, by ukry? pistolet. Trudno jednak przypu?ci?, ?eby trzyma? nadal bro? przy sobie... Chocia?... M-18 nie wie albo przynajmniej nie powinien wiedzie? o zwi?zku mi?dzy Ew? a Klossem, wi?c nie obawia si? Klossa. Przeciwnie - nie zna ?adnych powod?w, by nie ufa? niemieckiemu oficerowi. Chyba ?e agentem jest doktor Kowalski i to on zastrzeli? Welmarza.
Kloss poleci? wszystkim wej?? do operacyjnej. Mia? ich teraz w komplecie: dwie siostry, felczera i lekarza. Pozostawa? tylko portier, ale portiera nale?a?oby chyba wy??czy?; by? to stary cz?owiek, kt?ry nie opuszcza? swej dy?urki.
- Chc? ustali? - powiedzia? Kloss - gdzie ka?de z was znajdowa?o si? w momencie strza?u... - Czy nie demaskowa? si? przed M-18, prowadz?c w ten spos?b ?ledztwo? Wystarczy, ?eby szpicel powt?rzy? von Rhodemu to pytanie.
Odpowiadali po kolei. Siostra Klara o?wiadczy?a, ?e by?a w magazynie po koce dla tr?jki, siostra Krystyna przygotowywa?a zastrzyk dla chorej po operacji i przebywa?a w male?kiej salce opatrunkowej. Doktor Kowalski by? w ?azience. Tylko Wac?aw Stokowski przyzna?, ?e w chwili, gdy pad? strza?, znajdowa? si? na korytarzu, przy ???ku chorego, tego m??czyzny przywiezionego ze wsi. ?adne z nich nie mia?o ?wiadk?w; Wac?aw twierdzi?, ?e chory si? obudzi? i chyba b?dzie pami?ta?, ?e go widzia? w?a?nie w momencie, gdy rozleg? si? huk wystrza?u. By?o to kiepskie alibi.
Klossowi Wac?aw wydawa? si? od pierwszej chwili najbardziej podejrzany; podobnie jak inni, m?g? stan?? na progu operacyjnej i strzeli?, ale tylko on jeden by? na korytarzu i je?li nie zabi?, musia? widzie? cz?owieka wybiegaj?cego z salki bezpo?rednio po strzale. Ten felczer nie wydawa? si? zreszt? cz?owiekiem, kt?ry umia?by milcze?.
- B?d? was wzywa? kolejno do dy?urki - powiedzia? Kloss — a teraz prosz? wr?ci? do swoich zaj??. Doktor Kowalski zostanie tutaj.
Milczeli. Kowalski zapali? papierosa, potem podszed? do umywalki, my? r?ce.
- Odnios?em wra?enie - powiedzia? Kloss - ?e ta ?mier? pana nie zaskoczy?a.
- Morderstwo sta?o si? do?? powszednie. Kiedy pan zawiadomi ?andarmeri?? - zapyta? Kowalski.
- Kiedy ona opu?ci szpital? Lekarz wzruszy? ramionami.
- Nie wiem, musi tu pozosta? par? dni.
Kloss obserwowa? go uwa?nie. Nie umia? rozgry?? tego cz?owieka. Chwilami mu ufa?, chwilami wydawa? mu si? szczeg?lnie podejrzany.
- Panu chyba zale?y na wykryciu mordercy Welmarza? Lekarz odpowiedzia? nie od razu.
- Trzeba st?d zabra? cia?o - mrukn??. - A je?li chodzi o sprawc?... Nie zastanawia?em si?, panie poruczniku...
Pozwoli? mu odwiedzi? Ew?. Czy agent von Rhodego, je?li nie jest nim oczywi?cie Kowalski, bo on wie wszystko, dostrzeg? zainteresowanie Klossa t? dziewczyn?? Jak t?umaczy sobie obecno?? oficera niemieckiego i jego zachowanie? Zastrzeli? Welmarza, bo ba? si? zdemaskowania. A mo?e zastrzeli? dlatego, ?e w?a?nie obecno?? Klossa gwarantowa?a mu bezpiecze?stwo? Gdyby chcia?, m?g?by oczywi?cie uciec... Zarz?dzenia, wydane przez Kowalskiego, stanowi?y bardzo mizern? przeszkod?. Kloss sam si? o tym przekona? odwiedzaj?c portierni?. Starszy cz?owiek, siedz?cy w male?kim pomieszczeniu przy lampie naftowej, o?wiadczy? od razu, ?e on oczywi?cie nikogo nie wypu?ci, bo pan doktor tak kaza?, ale murek szpitalny nie jest tak wysoki, ?eby go nie mo?na by?o przeskoczy?. Patrzy? przy tym na Klossa z tak? pogard? i nienawi?ci?, ?e gdyby porucznik by? naprawd? oficerem niemieckim....
Co m?g? wi?c zrobi?? Trzyma? ich wszystkich w zasi?gu broni? Nonsens. Sytuacja by?a niezwykle trudna, a rozmowa z Ew? ujawni?a istnienie jeszcze jednej, zupe?nie nieprzewidzianej komplikacji. Dziewczyna le?a?a w separatce, z r?k? na temblaku, oparta o wysoko podniesion? poduszk?. Gdy Kloss zamkn?? drzwi za sob? i pochyli? si? nad ni?, powiedzia?a od razu:
-Widzia?e? tego na korytarzu?
- On le?y w g??bi - rzek? Kloss - nie zwr?ci?em na niego uwagi, nie podchodzi?em zreszt? do niego.
-To on!
- Kto? - zapyta? Kloss.
- On - powt?rzy?a Ewa. - Ten Niemiec z samochodu. In?ynier Kruck.
Gdy przycisn?li ich do ziemi - opowiada?a szybko -ona z Kruckiem mieli wycofa? si? do le?nicz?wki. Nie zd??yli. Spod lasu wyskoczy?o paru SS-man?w. Jeden z nich rzuci? granat. Wybuch? tak blisko, ?e my?la?a, ?e Kruck nie ?yje. Potem Lis zlikwidowa? SS-man?w celn? seri?, a ona dopad?a lasu. A okaza?o si?, ?e Kruck prze?y?. Znalaz? go ten ch?op i przywi?z? tutaj.
- Co si? sta?o z dokumentami Krucka? - zapyta? Kloss.
- Nie wiem - powiedzia?a. - Ten Niemiec mnie pozna?.
Kloss poczu?, jak bardzo jest zm?czony. Przez chwil? wydawa?o mu si?, ?e z tej sytuacji nie znajdzie ju? wyj?cia. Wszystko, dos?ownie wszystko sprzysi?g?o si? przeciwko nim.

9

Von Kruck odzyska? znowu przytomno??. Zobaczy? nad sob? lekarza, wiedzia? na pewno, ?e to jest lekarz, m?ody m??czyzna, kt?rego ju? pami?ta?, a w?a?ciwie zdawa?o mu si?, ?e pami?ta. M?wi? z trudem, ka?dy ruch sprawia? mu b?l. Chcia? si? podnie?? i natychmiast opad? bezw?adnie na poduszk?.
- Nazywam si? Johann Kruck - szepta?. - Prosz? zawiadomi? w?adze niemieckie...
Kowalski s?ucha? uwa?nie. Zbada? puls chorego, potem po?o?y? mu d?o? na czole.
- Prosz? zawiadomi? w?adze niemieckie - powt?rzy? Kruck. - Czy pan rozumie, co m?wi??
- Rozumiem - odpowiedzia? Kowalski. -Jutro zawiadomi?. - Zna? niemiecki, ale rzadko pos?ugiwa? si? tym j?zykiem.
- Zawiadomi? trzeba szybko - m?wi Kruck. - Je?li pan tego nie zrobi... To obowi?zek. Ta dziewczyna... -doda?.
-Jaka dziewczyna? - zapyta? Kowalski.
- Pan jest lekarzem - szepta? Kruck. - W tym mie?cie s? Niemcy. Prawda? Niemcy?
- Tak - powiedzia? Kowalski. Kruck odetchn?? z ulg?.
-Wieziono j? korytarzem. By?a ranna... Kowalski milcza?.
- By?a ranna - powt?rzy? Kruck. -Ja wiem. - Zamkn?? oczy, ale Kowalski wiedzia?, ?e nie ?pi. Na korytarzu trwa?a cisza. Potem pod pi?tk? znowu rozkaszla? si? chory, a z operacyjnej dobieg?y przyciszone g?osy rozmowy. Kowalski wsta? ? wyszed? na dziedziniec. By?o ciemno i pusto. Tylko z dy?urki przez niedok?adnie zamkni?te okno przebija?o w?skie pasmo ?wiat?a. Kowalski stan?? w bramie. Ulic? przechodzi? patrol ?andarmerii. Co dzie? o tej godzinie t?dy przechodzili. Kowalski odwr?ci? si? i zobaczy? w drzwiach szpitala sylwetk? kobiec?. Krystyna? Klara? Klara - pomy?la?. - Krystyna jest ni?sza. Siostra sta?a chwil? na progu; dostrzeg?a go mo?e w bramie? Gdy portier wytoczy? si? ze swej dy?urki, ju? jej nie by?o.
Kowalski nie myli? si?. To by?a Klara. Wr?ci?a na korytarz, przystan??a przed drzwiami dy?urki, w kt?rej Kloss rozpocz?? ju? zapewne przes?uchania, i po chwili wesz?a do operacyjnej. Cia?a Welmarza ju? tu nie by?o, wynie?li je do kostnicy.
Przy oknie sta? Wac?aw. Odwr?ci? si? gwa?townie, gdy zamyka?a drzwi za sob?.
- To ty - powiedzia? z ulg?. I potem doda?: - On mnie pewno zaraz wezwie.
Ba? si?. Klara popatrzy?a na niego z lito?ci?, podesz?a bli?ej.
- Uspok?j si? - powiedzia?a.
- S?uchaj - szepta? - czy ten Niemiec naprawd? chce prowadzi? ?ledztwo? Dlaczego robi to sam? On przecie? nie jest z gestapo ani z ?andarmerii?
- S?dzisz, ?e ich interesuje ?mier? Polaka? Mog? nas wszystkich rozstrzela?... albo kogokolwiek uzna? winnym.
- Jednak zacz?? przes?uchania - powiedzia? Wac?aw.
- Bawi go to. - Klara usiad?a na ma?ym sto?ku i patrzy?a w g?r? na twarz Wac?awa. - By?e? na korytarzu - szepta?a. -Wiesz, kto zastrzeli? Stefana?
Chwil? trwa?o milczenie.
- Nie wiem - powiedzia? wreszcie.
- Wydawa?o mi si?, ?e niezbyt go lubi?e?. Nie zaprzeczy?. Patrzy? na ni? jak zwierz? z?apane w potrzask.
- Nie b?j si? - szepn??a - ja te? go niezbyt lubi?am. Milczeli. Wac?aw pochyli? si? nad ni?, wyci?gn?? r?ce, jakby chcia? j? obj??.
- Zostaw - powiedzia?a Klara.
- Klaro, ty wiesz przecie?, ?e ju? dawno...
- Nie chc? o niczym s?ysze?...
- Nie wiadomo, co b?dzie z nami jutro - szepta? Wac?aw. - Mo?e zosta?a nam tylko ta jedna noc.
- Nie boj? si? o siebie - powiedzia?a Klara. Wac?aw odszed? do okna.
-Wiem, o kogo si? boisz. Boisz si? o niego, o Kowalskiego.
- Tak - potwierdzi?a. Odwr?ci? si? gwa?townie.
- Ten doktorek... - zaszepta?. - Dla tego doktorka mog?aby? nawet zabi?...
W drzwiach sta?a siostra Krystyna.
-Wac?aw, wzywa ci? ten niemiecki oficer - powiedzia?a. - B?d? ostro?ny.

10

Krucka nale?a?o zlikwidowa?, nie istnia?o inne W wyj?cie. Czy agent von Rhodego wie ju?, kogo przywieziono do szpitala? Zastanawiaj?ce by?o jednak, ?e M-18 nie podj?? dot?d ?adnych pr?b zawiadomienia von Rhodego. A nie podj?? na pewno, bo gdyby von Rhode wiedzia? cokolwiek o Krucku i Ewie, zjawi?by si? natychmiast w szpitalu. M-18, kimkolwiek by?, zachowywa? si? dziwnie bezczynnie.
A mo?e Welmarz by? szpiclem Rhodego? Kloss postawi? sobie to pytanie i po zastanowieniu odpowiedzia? negatywnie. Nikt z podziemia nie likwidowa? bez wyroku; trzeba by?o zreszt? szale?ca, ?eby wyko?czy? agenta niemieckiego niemal w obecno?ci niemieckiego oficera. A gdyby w?a?nie szaleniec? Niemo?liwe. Wszyscy zachowywali si? normalnie, nawet zbyt spokojnie i oboj?tnie, jakby ?mier? Welmarza nikogo z nich nie dotkn??a. Czy naprawd? nikogo?
Jakie stosunki ??czy?y na przyk?ad zabitego z Wac?awem Stokowskim? Razem pracowali, musieli o sobie sporo wiedzie?... Ten Wac?aw wydaje si? jednak podejrzany. Kloss spojrza? na jego r?ce, dr?a?y, i felczer ukry? je natychmiast w kieszeniach. Odpowiada? na pytania powoli, Kloss oczywi?cie rozumia?, ?e je?li ten m?ody cz?owiek jest uczciwy, nie powie nic istotnego oficerowi niemieckiemu. Nie wierzy? natomiast, by M-18 umia? w rozmowie w cztery oczy ukry? sw? wsp??prac? z Niemcami. Tylko jeden cz?owiek nie powiedzia?by Klossowi, ?e jest agentem von Rhodego; tym cz?owiekiem by? doktor Kowalski.
- W momencie strza?u - powtarza? po raz drugi Kloss - by? pan na korytarzu?
-Tak.
- Co pan robi?, gdy pad? strza??
- Siedzia?em przy chorym.
- Musia? pan si? odwr?ci?, to przecie? instynktowne, i zobaczy?, kto wybiega z operacyjnej...
- Nie odwr?ci?em si? - powiedzia? Wac?aw. Kloss wybuchn?? ?miechem.
-I pan s?dzi, ?e ktokolwiek w to uwierzy? My?li pan, ?e z Niemc?w mo?na robi? idiot?w? Istniej? tylko dwie mo?liwo?ci - Kloss nie spuszcza? wzroku z twarzy Wac?awa - albo pan zabi?, albo wie pan, kto zabi?.
Wac?aw milcza?.
Wie, musi wiedzie? - pomy?la? Kloss. - Kogo os?ania? Je?li kogokolwiek os?ania przed oficerem niemieckim, jest uczciwym ch?opem. Nie mo?e przypuszcza?, ?e broni niemieckiego szpicla.
- Wsta?! - krzykn??.
Wac?aw podni?s? si? z trudem. Kloss obszuka? mu kieszenie, nie znalaz? nic opr?cz kenkarty.
- Pan zabi? - powiedzia?.
- Nie! - krzykn?? Wac?aw.
- Prosz? siada?. Prosz? mi teraz powiedzie?, kto pierwszy pojawi? si? na korytarzu po strzale?
-Wszyscy jednocze?nie - szepn?? Wac?aw.
- Kto? by? jednak pierwszy? Niech pan sobie dobrze przypomni.
- Chyba doktor Kowalski - szepn??.
- A potem?
- Siostra Klara i pan niemal jednocze?nie.
- Wi?c ostatnia by?a siostra Krystyna, tak?
- Tak - powiedzia? Wac?aw.
To ju? by?o co?. Ten ch?opak zacz?? wreszcie m?wi?. Kloss chcia? teraz wiedzie?, jakie stosunki ??czy?y Stefana z Klar? i Krystyn?. Uchwyci? szczeg?lne dr?enie g?osu, gdy Stokowski m?wi? o Klarze. Potem student medycyny powiedzia?, ?e Krystyna by?a kochank? Stefana. ?yli ze sob? - tak powiedzia?.
Informuje jednak oficer?w niemieckich - my?la? Kloss. Pocz?stowa? go papierosem i zdoby? si? nawet na u?miech.
- To wszystko - o?wiadczy?. - Przes?ucha pana jeszcze major von Rhode. - I doda?: - M 18.
Kryptonim M-18 nie uczyni? na Wac?awie ?adnego wra?enia. Wsta? i zapyta?:
- Mog? ju? i???
Nast?pn? by?a Krystyna. Kloss zna? ten typ kobiet: potulnych i przywi?zanych na og?? przez ca?e ?ycie do jednego m??czyzny. Krystyna mia?a zniszczone d?onie, w?osy g?adko uczesane, ani ?ladu makija?u na twarzy.
Ta kobieta - pomy?la? Kloss - nie mia?a chyba du?ych szans na utrzymanie przy sobie Welmarza.
- By?am jego kochank? - powiedzia?a wprost i Kloss poczu? si? nagle bardzo ?le w swojej roli. ?al mu by?o tej dziewczyny. A przecie? ona tak?e mo?e by? agentem niemieckim. Zadawa? pytania, ws?uchuj?c si? bardziej w tonacj? g?osu Krystyny ni? rozwa?aj?c odpowiedzi. Dziewczyna m?wi?a zreszt? niewiele i niech?tnie. Tak, zna?a. Welmarza dwa lata, siedzia? w wi?zieniu. Za co? Niech pan oficer zapyta o to u siebie. Ona nic nie wie, a to, co wie, nie ma ?adnego znaczenia dla w?adzy. Potem wyprostowa?a si? i o?wiadczy?a nagle:
- Prosz? zostawi? mnie w spokoju. Kloss musia? ostro zareagowa?. Musia? reagowa? przynajmniej po to, ?eby nie wzbudzi? podejrze?.
- M?wi pani z oficerem niemieckim! - krzykn??.
-Ja si? nie boj? - powiedzia?a Krystyna - mnie i tak wszystko jedno. Wiem, jak przes?uchujecie. Mo?ecie mnie przes?uchiwa?.
By?o to do?? nieoczekiwane. Nie spodziewa? si?, ?eby ta potulna kobiecina mog?a si? zdoby? na tak? stanowczo??. Powiedzia?: „major von Rhode i M-18", nie dziwi?c si? ju?, gdy nie zareagowa?a. Nie, ona chyba nie by?a agentem niemieckim.
Jak? zreszt? m?g? mie? pewno??? B??dzi? ci?gle w ciemno?ciach, traci? czas, a ka?da minuta by?a na wag? z?ota; nawet je?li mu si? uda, b?dzie musia? znale?? jakie? prawdopodobne wyja?nienie dla Rhodego. Co wie Rhode? Czy ju? co? wie? - to n?ka?o go najbardziej.
Przes?uchanie siostry Klary nie wnios?o r?wnie? nic nowego. Klara powtarza?a, ?e gdy pad? strza?, znajdowa?a si? w magazynie. Kloss zastosowa? inn? metod?.
- Kogo pani zobaczy?a wychodz?c z magazynu na korytarz? - zapyta?.
- Wszystkich - powiedzia?a natychmiast.
-Siostr? Krystyn? tak?e?
-Tak.
K?ama?a. Stokowski twierdzi?, ?e Krystyna zjawi?a si? na korytarzu ostatnia. Klara nie mog?a wi?c jej zobaczy?.
- Pani k?amie — powiedzia?. Milcza?a.
- My?la?em, ?e pomo?e mi pani w wykryciu mordercy. Na twarzy dziewczyny pojawi? si? u?miech.
- Mordercy — szepn??a — s? na wolno?ci.
Kloss poczu?, ?e ciep?a fala przep?ywa mu do serca. Trzeba mie? nie lada odwag?, ?eby powiedzie? co? takiego niemieckiemu oficerowi. Ta dziewczyna jest jednak zbyt nieostro?na.
- To pani zabi?a Welmarza - wrzasn??.
- Nie, nie zabi?am - powiedzia?a spokojnie.
- To si? jeszcze oka?e. Co pani wie o stosunkach ??cz?cych Welmarza i siostr? Krystyn??
-Nic.
- By?a jego kochank??
- Nie wiem.
- A Stokowski? Przyja?nili si? z Welmarzem?
- Mo?liwe - powiedzia?a Klara.
Stanowczo obra? z?? metod?. Po raz pierwszy w ci?gu tej nocy zrozumia?, ?e graj?c rol? niemieckiego oficera, nic z tych ludzi nie wyci?nie. B?d? milczeli albo k?amali. Tylko jeden, tylko M-18 zachowywa?by si? inaczej^to nim jest? Mo?e jednak Stokowski? Mo?e... Ba? si? pomy?le?, ale to chyba wydawa?o si? najprawdopodobmej-sze: doktor Kowalski. Zaryzykowa?.
- Je?li nie pani - powiedzia? - pozostaje mi jako jedyny podejrzany o morderstwo doktor Kowalski. Dopiero teraz dostrzeg? w jej oczach strach.
- Nie! - krzykn??a. - Nie! - i doda?a: - Je?li pan tak s?dzi, prosz? mnie aresztowa?.
Nie m?g? si? nawet u?miechn??.
Kocha tego lekarza - pomy?la?.
Wymieni? nazwisko von Rhodego i kryptonim M-18, nie dziwi?c si?, gdy powiedzia?a po prostu: - Nie rozumiem.
By?a raczej zaskoczona, ?e pozwoli? jej odej??, a on, patrz?c z przera?eniem na zegarek, pr?bowa? teraz uporz?dkowa? fakty i stworzy? jak?? koncepcj?, przynajmniej jak?? pr?b? wyja?nienia, ale czu?, ?e jest r?wnie daleki od rozwi?zania, jak przed dwiema godzinami. Portier, ostatni pracownik szpitala, nie zareagowa? oczywi?cie r?wnie? na kryptonim M-18. Zna? Welmarza, uwa?a? go za fajnego ch?opca, ale nie powiedzia? nawet o stosunkach ??cz?cych zamordowanego z Krystyn?. Tylko Stokowski poinformowa? o tym niemieckiego oficera. Wi?c albo Stokowski, albo lekarz - doktor Kowalski. Czy istnieje inna mo?liwo??? Kloss narysowa? na kartce plan szpitala, zanotowa? kolejno?? pojawiania si? pracownik?w na korytarzu. Jedno wydawa?o mu si? do?? pewne: Krystyna nie by?a ostatnia. Krystyn? zobaczy? ju? na korytarzu, gdy sam wybieg? z dy?urki. Dlaczego wi?c Stokowski k?ama?? Kloss pomy?la? nagle o pewnej mo?liwo?ci, kt?r? jeszcze niedawno stanowczo odrzuci?. Ale je?li tak, nie powinien znale?? mordercy... Powinien morderc? os?oni?.
Wezwa? jeszcze raz Krystyn?. Zachowywa?a si? r?wnie spokojnie jak poprzednio.
- Chc? pani zada? tylko jedno pytanie - powiedzia?. -Kogo zobaczy?a pani na korytarzu wychodz?c z salki opatrunkowej, gdy pad? strza??
Spor? chwil? trwa?o milczenie.
- Nikogo - powiedzia?a wreszcie Krystyna.
- A Stokowskiego?
- Nie pami?tam.
- Stokowski twierdzi, ?e by? ca?y czas na korytarzu.
-Je?li tak twierdzi, to by? - powiedzia?a Krystyna.
Chcia? krzykn??: Pani k?amie, prosz? m?wi? prawd?, ale milcza?. Kaza? jej odej??. Opu?ci?a dy?urk? nie odwracaj?c si?, widzia? tylko jej lekko zgarbione plecy.
Pozostawa? wi?c doktor Kowalski. Pozostawa? tak?e le??cy na korytarzu Niemiec, von Kruck. Przecie? von Kruck posiada informacje, na kt?re czeka centrala... Kilku ludzi straci?o ju? ?ycie, by je zdoby?. I to zadanie nie zostanie wykonane; Kruck musi umrze?, a on, Kloss, nie zd??y zapewne dowiedzie? si? od niego czegokolwiek przedtem. Nawet ustali? daty eksperymentu.
W drzwiach dy?urki stan?? doktor Kowalski. Czeka?a go teraz rozmowa najtrudniejsza.
- Przes?ucha? pan wszystkich? - Lekarz usiad? na krze?le i wyci?gn?? nogi przed siebie. Wydawa? si? zm?czony.
- Tak - powiedzia? Kloss.
- Zapewne teraz moja kolej? - W g?osie Kowalskiego trudno by?o nie us?ysze? ironii. - Nie bardzo pojmuj?, po co pan prowadzi? to ?ledztwo.
- By?o bardzo potrzebne. - Kloss umilk? i przygl?da? si? chwil? twarzy lekarza. Nic z niej nie m?g? wyczyta?.
- Wyobra?my sobie - powiedzia? - ?e chodzi?o o co? innego ni? znalezienie mordercy.
- Tak przypuszcza?em. — Lekarz wsta? i podszed? do aparatu telefonicznego. Bawi? si? drutem, kt?ry Kloss przeci??. - Ba? si? pan, ?e w szpitalu jest kto?, kto mo?e wezwa?... Niemc?w.
Czy to prowokacja? Ale przecie? ten Kowalski i tak wie dostatecznie du?o.
- Dziewczyna operowana dzisiaj - m?wi? powoli Kloss
- bra?a udzia? w walce. Zosta?a rozpoznana. Kowalski nie wydawa? si? zaskoczony.
- Wiem — o?wiadczy?. — Wiem nawet, ?e raniono j? niedaleko le?nicz?wki...
- Tym lepiej. - Kloss m?wi? teraz ostrzej. - Wie pan od niego, tak?
- Tak.
- Gdzie on le?y?
- Kaza?em go przenie?? do opatrunkowej. -I po chwili:
- Co pan zamierza?
Teraz nale?a?o odkry? karty; nie by?o innego wyj?cia.
- Nie mamy wyboru - powiedzia? Kloss. - Obaj nie mamy wyboru. Jutro albo jeszcze dzisiaj mo?e si? tu zjawi? gestapo. Rozumie pan, co oznaczaj? zeznania tego Niemca?
- Kim pan jest?
-To niewa?ne... Doktorze, pragn?, ?eby pan zrozumia?, chc? panu wierzy?. Wiem, ?e to trudna sprawa, ale tego Niemca, Krucka, musimy zlikwidowa?.
Kowalski patrzy? na Klossa, jakby nie rozumiej?c.
- Dlaczego pan milczy? - Kloss podni?s? g?os: - Widzi pan inne wyj?cie?
- Jestem tylko lekarzem - powiedzia? Kowalski. - Nie uczono mnie zabijania pacjent?w.
- A ja jestem jednym z wielu, kt?rzy musz? zabija?... - Kloss z trudem panowa? nad sob?. - Chodzi o tw?rc? ?mierciono?nej broni, o cz?owieka, kt?ry nie zawaha si? jutro odda? pana w r?ce gestapo.
- Jest pod moj? opiek? - szepn?? Kowalski. -Ja nic nie wiem... Nie wiem nawet, czy mog? panu ufa?.
- Wie pan dostatecznie du?o.
Kowalski podszed? do Klossa. Stali teraz naprzeciwko siebie obaj bardzo czujni i napi?ci.
- Nie mog? tego zrobi? - powiedzia? lekarz. – Musi pan znale?? inne wyj?cie.
-Jakie? Pan jest naiwny albo...
-Albo co?
-Nie mog? wykluczy?, ?e jest pan agentem Abwehry, kryptonim M-18.
Teraz wszystkie karty zosta?y rzucone. Jak zareaguje Kowalski? Lekarz roze?mia? si?.
- W szpitalu dzia?a agent niemiecki.
-I pan s?dzi, ?e to m?g?bym by? ja? - zapyta? lekarz.

11

Major von Rhode nie pr??nowa?. Dwukrotnie ju? rozmawia? z Berlinem obiecuj?c, ?e w ci?gu paru godzin odnajdzie Krucka. Wiedzia?, ?e stawk? w tej sprawie jest jego kariera. Kaza? obstawi? miasto. Agenci Abwehry i gestapo przeszukiwali s?siednie wsie. Specjalne oddzia?y SS rozpocz?? mia?y nad ranem przetrz?sanie okolicznych las?w. Rhode dwoi? si? i troi?, ale z ka?d? godzin? traci? nadziej?. Wiedzia?, ?e w tej rozgrywce czas decyduje o wszystkim. Na polu walki nie znaleziono Krucka, Kruck musia? by? jeszcze gdzie? w pobli?u. Wyniki akcji by?y jednak mizerne. Dopiero p??nym wieczorem patrol ?andarmerii zatrzyma? na drodze z Bo-rzentowa do le?nicz?wki ch?opa jad?cego pust? fur? wymoszczon? sianem. Na sianie odkryto plamy krwi. Rho-de postanowi? sam przes?ucha? tego wie?niaka. By? to starszy m??czyzna., bardzo przestraszony; powtarza? w k??ko to samo, ?e jak co tydzie? przyje?d?a? do miasta, ?e by? w miejscowej knajpie, ?e jak zobaczy? pan?w ?andarm?w, zl?k? si? i zacz?? ucieka?. Ale on nic nie wie, on nic z?ego nie zrobi?, panowie mog? spyta? miejscowego posterunkowego, ?e by? zawsze w porz?dku i na czas oddawa? kontyngenty.
- Nie udawaj durnia! - rycza? SS-man, kt?remu von Rhode zezwoli? na zastosowanie metod zmuszaj?cych -to by? najlepszy specjalista miejscowej SD — do m?wienia. On sam me lubi? tych metod i nie uczestniczy? w takich przes?uchaniach, korzysta? tylko z rezultat?w.
Czeka? cierpliwie, po godzinie kaza? wezwa? specjalist? z SD.
- Powiedzia?? - zapyta?.
- Niewiele. Potem ju? tylko bredzi?. O?wiadczy?, ?e znalaz? kogo? na drodze, tak przynajmniej wynika?o z tych bredze?, i zawi?z? do szpitala.
- Kogo?
- Nie wiem - powiedzia? specjalista z SD. - Nawet ten szpital to m?j domys?, bo to by?y raczej zbitki s??w i sylab. Pan wie, jak oni m?wi?.
- Pytajcie go dalej.
Specjalista z SD u?miechn?? si?:
- Pan major wybaczy - powiedzia?. - Pan major chyba rozumie, ?e ju? nigdy o nic go nie zapytamy.
Rhode chcia? wyja?ni? temu m?odziakowi w czarnym mundurze, co my?li o jego metodach, ale spojrza? na twarz cz?owieka z SD i zrezygnowa?.
- Sam osobi?cie sprawdz? w szpitalu - powiedzia? tylko. - Sam osobi?cie sprawdz?.

12

Co robi? teraz? Trzeba przynajmniej dw?ch dni czasu, ?eby nawi?za? kontakt z lasem i wywie?? Ew? ze szpitala. A Kruck? Czy powinien zastrzeli? Kruc-ka, zastrzeli? le??cego w ???ku chorego cz?owieka? Mo?e istnieje jaka? szansa odtransportowania go r?wnie? do lasu? Tak, taka szansa mog?aby istnie?, gdyby wiedzia? na pewno, kto jest agentem Rhodego. Ale on si? ci?gle tylko domy?la. Ani cienia dowodu, nic poza w?asn? wersj? wydarze?. Czy mo?na wierzy? Kowalskiemu? Znowu to samo pytanie. Musi wierzy?, bo w przeciwnym wypadku nie ma w?a?ciwie ?adnej szansy. Wszyscy pozostali k?ami?, ka?dego mo?na chwyci? na k?amstwie i nie wolno wyci?ga? z tego ?adnych wniosk?w. Krystyna twierdzi?a, ?e bezpo?rednio przed strza?em przygotowywa?a zastrzyk dla Ewy. Ale okaza?o si?, ?e Ewa otrzyma?a zastrzyk znacznie wcze?niej, wi?c i w tej sprawie Krystyna nie chcia?a m?wi? prawdy, i mo?e w?a?nie dlatego...
Kloss kr??y? po dy?urce i nie m?g? ci?gle podj?? ?adnej decyzji. Brakowa?o mu jeszcze jednego ogniwa, musia? wiedzie?, czy M-18 zdo?a? zawiadomi? Rhodego...
Wtedy w?a?nie w dy?urce szpitala pojawi? si? jego or-dynans, Kurt. Sta? na baczno?? na progu, z tak? sam? oboj?tn? g?b? jak zwykle, gdy pojawia? si? w jego pokoju.
- Melduj? pos?usznie panie oberleutnant, ?e by?em przes?uchiwany przez majora von Rhode.
Kloss podszed? do niego i d?ugo, w milczeniu przygl?da? si? temu ch?opcu, kt?rego zna? od roku, wybawiwszy go przedtem z nielichych tarapat?w.
- Chodzi?o o dziewczyn? - powiedzia? Kurt.
- Co powiedzia?e??
- Dlaczego pan oberleutnant pyta? To, co trzeba, panie oberleutnant... A potem przyprowadzili do sztabu jakiego? ch?opa, kt?rego z?apali z furmank?. Sam go widzia?em.
- Dzi?kuj?, Kurt. Mo?esz i??, Kurt.
- Nie przydam si??
- Nie - powiedzia? Kloss. - Tu si? ju? nie przydasz.
Usi?owa? rozwa?a? sytuacj? ch?odno i trze?wo. Co m?g? zezna? ch?op, kt?ry znalaz? Krucka pod lasem? Tylko tyle, ?e przywi?z? jakiego? m??czyzn? z pola walki. A mo?e na furmance pozosta? jaki? ?lad? To tak?e trzeba wzi?? pod uwag?. Rhode mo?e podejrzewa?, ?e to w?a?nie Kruck jest w szpitalu. Czeka? na meldunek od M-18, a nie otrzymawszy go, powinien zjawi? si? wkr?tce tutaj. Jak on, Kloss, uzasadni swoj? obecno?? w szpitalu? Rhode ka?e przeszuka? sal?, znajd? Ew?, znajd? Krucka, reszta jest oczywista... Broni? si? w szpitalu? Nonsens!
Kloss pomy?la?, ?e to chyba koniec... Par? lat trudnej roboty... Oczywi?cie ?ywego go nie wezm?. Wsadzi? r?k? do kieszeni, ampu?ka le?a?a na swoim miejscu. Zapasow? mia? w portfelu... Da? j? Ewie? Powinien da? j? Ewie, bo dziewczyna nie ma ju? ?adnej szansy.
Kloss nie nale?a? do ludzi, kt?rzy ?atwo rezygnuj?. Je?li istnieje jakakolwiek szansa, jedna na sto, na tysi?c nawet, musi j? sprawdzi?... Powiedzmy, ?e ma jeszcze dziesi?? minut czasu... Dziesi?? minut to bardzo du?o. Kowalski nie chcia? zlikwidowa? Krucka, ale nie pozostaje nic innego jak zaufa? temu lekarzowi... Ostatecznie M-18 jest jeden, reszta pracownik?w szpitala to porz?dni ludzie. Klossowi nie wolno si? demaskowa?, ale czasami istnieje tylko jedno wyj?cie: gra w otwarte karty...
Kowalski by? u Ewy. Siedzia? obok niej na ???ku i zmienia? opatrunek. Ewa u?miechn??a si? blado na widok Klossa.
- Za chwil? b?d? tu Niemcy - powiedzia? Kloss siadaj?c obok lekarza. Wyj?? z wewn?trznej kieszeni munduru portfel i poda? Ewie male?k? ampu?k?. - Po?kniesz to w ostatniej chwili. Pami?taj... w ostatniej chwili...
Kowalski patrzy? na nich szeroko otwartymi oczyma.
-W stosunku do siebie nie mamy takich skrupu??w -powiedzia? Kloss. - Pa?ski pacjent, Kruck, prze?yje...
Na twarzy lekarza malowa?a si? niepewno??. Wsta?, potem wyprostowa? si? jak ?o?nierz.
-Jestem do pana dyspozycji - powiedzia?. - Mo?e mi pan wierzy?.
- Obawiam si?, ?e to ju? za p??no - o?wiadczy? Kloss.
- Nic nie wiedzia?em! - wybuchn?? nagle Kowalski. -Ostatecznie nic pan nie powiedzia?. Do ostatniej chwili nie by?em pewien, czy to nie jest prowokacja.
- Teraz to ju? nie ma znaczenia. Je?li zginiemy, a panu uda si? prze?y?, opowie pan po wojnie o spotkaniu z porucznikiem Klossem i Ew? Wodnick?, tak brzmi jej prawdziwe nazwisko. To wszystko.
- Nic ju? nie mo?emy zrobi??
Kloss czeka? na to pytanie. Wiedzia?, jak trudno czasem sk?oni? ludzi do podj?cia najwy?szego ryzyka. Je?li nie myli? si? w ocenie Kowalskiego, m?g? ju? na niego liczy?.
- Mo?emy pr?bowa? - powiedzia? powoli. Spojrza? na zegarek. - Do kogo ze swoich pracownik?w ma pan najwi?cej zaufania?
- Do Klary - rzek? bez wahania Kowalski. I potem doda?: - Ona jest w konspiracji. - Znowu wybuchn??: -Powinien pan mi zaufa? od pierwszej chwili...
- Nie mog?em. Czy s?dzi pan, ?e kt?re? z nich, Sto-kowski albo Krystyna, pracuje dla Niemc?w?
- Stanowczo nie. Stokowski pochodzi z Warszawy, jego rodzice zostali aresztowani, a on zmieni? nazwisko. To tch?rz, ale uczciwy ch?opak. Ba? si? Welmarza, bo Welmarz co? o nim wiedzia?.
- Kto, pana zdaniem, zabi? Welmarza?
- Nie wiem - Kowalski wzruszy? ramionami. - Czy to teraz wa?ne?
- Najwa?niejsze. - Kloss spacerowa? du?ymi krokami po pokoju. - Je?li pan tego nie zrobi?, istnieje tylko jedna mo?liwo??. A ta mo?liwo?? jest dla nas pomy?lna...
- Kto?
- Wola?bym tego nie m?wi?. Wola?bym nigdy nie powiedzie?. - Kloss usiad? znowu obok Ewy i g?aska? jej d?onie. - Mam zupe?nie szale?czy pomys?, doktorze... Wariacki pomys?... Istnieje niewielka szansa powodzenia, ale je?li Rhode da si? przekona?... Czy sta? pana na ryzyko?
- Sta? mnie na ryzyko -w g?osie Kowalskiego brzmia?a stanowczo??.
- Oceniam realistycznie mo?liwo?ci. Rhode jest niebezpiecznym przeciwnikiem. To inteligentny oficer, nie da si? ?atwo wyprowadzi? w pole... Ogromn? rol? gra tak?e przypadek. - Kloss wyja?nia?, a oni s?uchali z ogromnym napi?ciem. - Mamy sporo roboty - m?wi? - a bardzo niewiele czasu. Musi pan wykorzysta? tak?e Stokowskiego...
- A Krystyn??
- Nie, Krystyny prosz? nie wytajemnicza?. I prosz? pami?ta?: je?li si? nie uda, b?d? strzela?. B?d? si? broni?... Wtedy dla was istnieje tylko jedna mo?liwo??: ucieczka. Oczywi?cie, je?li zd??ycie uciec, je?li Rhode nie obstawi przedtem szpitala...
- Ma pan jeszcze do mnie pretensje o Krucka? - zapyta? nagle Kowalski.
- Nie, nie mam pretensji - powiedzia? Kloss. -Jeste?my z innej gliny, by? mo?e mia? pan racj?. Teraz prosz? zawo?a? Klar?.
M?oda dziewczyna by?a rzetelnie zdziwiona, gdy zobaczy?a ich we tr?jk? w separatce Ewy: Kowalskiego spaceruj?cego po pokoju i Klossa g?aszcz?cego czule r?ce dziewczyny.
- Klaro - powiedzia? doktor Kowalski - musisz nam pom?c.
Nie rozumia?a.
- Musisz m i pom?c — powt?rzy?. Kloss wsta?.
- Panno Klaro - o?wiadczy?: - Jestem oficerem polskiego wywiadu. B?dzie pani musia?a zagra? rol? mojej kochanki i b?dzie pani musia?a t? rol? zagra? dobrze...

13

Przestawiali ???ka i wynosili chorych. Robili to szybko i sprawnie, a Klara co chwila wybiega?a na dziedziniec i wpatrywa?a si? w ciemno??. Gdy krzykn??a: jad?! - byli w?a?ciwie ju? gotowi. Przy stole w dy?urce siedzia? Kloss, bawi?c si? pistoletem, przed nim sta? doktor Kowalski, Klara siedzia?a na ma?ym krzese?ku pod oknem. Warkot motor?w ?widrowa? im w uszach, potem umilk? nagle. W korytarzu rozleg?y si? ci??kie kroki, na progu sta? major von Rhode. Jednym spojrzeniem ogarn?? dy?urk?. Na widok Klossa co? niby u?miech, niby skrzywienie pojawi?o si? na jego twarzy.
- Panie majorze - wsta? Kloss - melduje si? oberleut-nant Kloss...
- Ach tak... - Rhode przesun?? kabur? na brzuch. -By? pan szybszy, co?
- Dzi?kuj? za pochwa??... - powiedzia? Kloss.
- Pochwa??! Wszyscy precz - powiedzia? cicho. - Czeka? w korytarzu.
Zostali sami: Rhode i Kloss.
- Nooo, Kloss - von Rhode patrzy? na pistolet swego oficera - prosz? schowa? bro?.
-Tak jest, panie majorze - Kloss by? uosobieniem dyscypliny. - Pan pozwoli zameldowa?, panie majorze...
- Prosz? odpowiada? na pytania! Sk?d pan si? wzi?? w szpitalu?
Kloss zesztywnia?. W jego g?osie pojawi?y si? ostre tony.
- Pan jest moim zwierzchnikiem, majorze... ale nikomu nie pozwol?... - Wiedzia?, ?e najlepiej dzia?a krzyk. Ci ludzie przywykli do krzyku.
- Powiedzia?em panu, ?e szpital nale?y do mnie... -von Rhode odpi?? kabur?. - Pan rozumie, Kloss, co to znaczy?
- Pan mi nie pozwala m?wi?, panie majorze.
- Prosz?. Tylko szybko...
- Dzisiaj po po?udniu - teraz Kloss stara? si? by? spokojny i rzeczowy - zasta? mnie pan z dziewczyn?. Ta dziewczyna pracuje tutaj, w tym szpitalu...
-Ach tak...
Czy Rhode uwierzy? Czy istnieje szansa, ?eby uwierzy??
- Po rozmowie z panem — ci?gn?? Kloss — wr?ci?em do domu. Czeka?a na mnie Klara, to znaczy w?a?nie moja dziewczyna. Zameldowa?a, ?e w szpitalu pope?niono morderstwo...
- Co?
- Tak, morderstwo! Przybieg?em oczywi?cie tutaj. Chcia?em panu zameldowa? telefonicznie, ale kto? przeci?? druty - Kloss wskaza? telefon. - Uzna?em, ?e lepiej b?dzie, je?li pozostan? w szpitalu...
Rhode milcza?. Kloss czu? na sobie jego wzrok, by? to wzrok czujny i uwa?ny. Kloss rozumia?, ?e nie wolno mu pope?ni? najdrobniejszego b??du,
- Kogo zamordowano? - zapyta?.
- Pa?skiego agenta - powiedzia? Kloss. Twarz Rhodego spurpurowia?a.
- Welmarza? Sk?d pan wie, ?e by? moim agentem?
- Bo agent zameldowa?by si? u mnie, gdy przyby?em do szpitala. Poniewa? nikt si? nie zameldowa?...
- Kto go zabi??
- Przes?uchuj? pracownik?w.
- Ach, przes?uchuje pan... Ju? ja si? tym zajm?... -Otworzy? drzwi na korytarz. - Lekarz! - zawo?a?. Kowalski wszed? do dy?urki.
- Dzisiaj wieczorem - m?wi? powoli Rhode - przywieziono do szpitala cz?owieka ze wsi. Przywieziono?
- Tak - powiedzia? spokojnie Kowalski.
- Gdzie on jest? - krzykn?? Rhode.
- Umar?. - W g?osie Kowalskiego nie by?o cienia wahania. - Szok, w rezultacie atak serca. Jutro rano zameldowa?bym o tym w?adzom.
- Chc? go zobaczy?.
- Prosz?. Nie odniesiono go jeszcze do kostnicy. Rhode skierowa? si? ku drzwiom. Stan?? w progu.
- Ile os?b pracuje w szpitalu?
- Trzy siostry - o?wiadczy? Kowalski - sanitariusz i felczer. Sanitariusz nie ?yje.
-Wiem, ?e nie ?yje, do diab?a... - elegancki major von Rhode traci? jednak panowanie nad sob?. Otworzy? drzwi: - Przetrz?sn?? ten kurnik! - rozkaza?.
Zbli?a? si? moment krytyczny. ?andarmi wpadli do sal, pochylali si? nad chorymi. W tr?jce le?a? na ???ku starszy m??czyzna.
- Umar? przed trzydziestoma minutami - powiedzia? Kowalski. -Jego w?a?nie przywieziono ze wsi. Mo?na by powiedzie?, ?e umar? ze strachu. Znaleziono go na terenie walki. Tak przynajmniej powiedzia? mi ten wie?niak.
Rhode pochyli? si? nad cia?em.
- To nie jest von Kruck - stwierdzi?.
- A pan s?dzi? - zdumia? si? Kloss - ?e znajdzie pan tu Krucka?
Rhode nie odpowiedzia?. Ci??kim krokiem wyszed? na korytarz. Otworzy? drzwi pi?tki i zobaczy? siedz?c? nad ???kiem chorej siostr? w narzuconym na plecy bia?ym fartuchu. Kloss wsadzi? r?k? do kieszeni i poczu? pod palcami zimny metal. Je?li Rhode spostrze?e, ?e „siostra" ma r?k? na temblaku, Kloss b?dzie strzela?. A potem niech si? dzieje, co chce... Rhode sta? chwil? na progu, wreszcie zatrzasn?? drzwi... Zajrza? jeszcze do kostnicy... dwa cia?a le?a?y na noszach, przykryte bia?ymi prze?cierad?ami.
- Chce pan zobaczy? Welmarza? - zapyta? Kloss. Serce uderzy?o mocno. Chyba Kruckowi dali jaki? solidny ?rodek nasenny, chyba Kruck si? nie obudzi.
Rhode machn?? r?k? i wr?ci? do dy?urki. Siad? przy stoliku - teraz on po?o?y? przed sob? pistolet.
- Pan mnie nie docenia, Kloss - powiedzia?. - Mamy w tym szpitalu jeszcze par? rzeczy do zrobienia. Prosz? zawo?a? t? swoj? dziewczyn?.
Klara sta?a na progu. Kloss z niepokojem ?ledzi? jej ruchy. Czy dobrze zagra swoj? rol?, czy zechce dobrze zagra??
- Zbli? si? - powiedzia? von Rhode. - Niez?a - mrukn??. - Gust ma pan jednak dobry... Mam nadziej? - stwierdzi? cynicznie - ?e dziewcz?ta sypiaj?ce z niemieckimi oficerami pomagaj? ch?tnie niemieckim w?adzom.
Klara milcza?a. Podesz?a do stolika i przygl?da?a si? uwa?nie majorowi. Potem u?miechn??a si?...
- Dawno znasz porucznika? - zapyta?.
- Par? dni - odpowiedzia?a.
- Kr?tka znajomo??. ..A? kim sypia?a? przedtem?
-Jestem porz?dn? dziewczyn?! - zawo?a?a Klara.
-No... no... Powiedz, jak by?o? Klara dobrze jednak gra?a swoj? rol?.
- Us?ysza?am strza? - powiedzia?a - i wszyscy pobiegli do operacyjnej, a ja pomy?la?am sobie, ?e trzeba zaraz zawiadomi? Hansa, bo on powiedzia?, ?e gdyby co? si? sta?o, to nale?y mu powiedzie?...
- Nie ba?a? si? godziny policyjnej?
- Mam przepustk?, panie oficerze. Jak wszyscy pracownicy szpitala, wi?c pobieg?am...
- To ju? s?ysza?em. Kto zabi? Welmarza?
- Nie wiem, panie majorze...
- Nie wiesz! A jak my?lisz? Klara wzruszy?a ramionami.
- Ja nie my?l?... panie majorze.
- Ma?o wiesz - rzek? Rhode. - A by?oby dla ciebie znacznie lepiej, gdyby? wiedzia?a wi?cej. Zawo?am ci? leszcze, a teraz popro? lekarza.
Rhode zapali? papierosa, zawaha? si?, pocz?stowa? Klossa.
-Mo?e ta dziewczyna mog?aby zast?pi? Welmarza? -powiedzia?. I potem doda? zaraz: - Ale chyba nie zast?pi. Nie pyta pan, dlaczego nie chc? jej wykorzysta?? Nie pyta pan?
Kloss milcza?. Na progu stan?? doktor Kowalski.
Rhode patrzy? teraz na Kowalskiego.
- M?g?bym oczywi?cie prowadzi? ?ledztwo - powiedzia? - i mo?e nawet zgromadzi? dowody rzeczowe. Ale ja nie mam na to czasu, Kloss. I mnie to nie bawi. - Wyj?? zegarek. -Je?li w ci?gu pi?ciu minut nie zg?osi si? morderca Welmarza, ka?? rozstrzela? ca?y personel szpitala. Czy pan zrozumia?, doktorze? M?j zast?pca, oberleutnant Kloss, jest zbyt elegancki, a ja post?puj? tak, jak nale?y post?powa? na wojnie. Wi?c pi?? minut, dobrze? Aha, i szpital jest otoczony, prosz? nie pr?bowa? ucieczki. - Potem zwr?ci? si? do Klossa: - ?al panu tej Klary? A mo?e chce pan prosi?, ?ebym j? oszcz?dzi??
Kloss milcza?. Znowu poczu? pod palcami ch?odny metal. Wi?c jednak si? nie uda?o, nale?a?o w?a?ciwie przewidywa?, ?e Rhode post?pi tak, a nie inaczej. Nie rzuca s??w na wiatr.
Major tymczasem z zainteresowaniem przygl?da? si? Klossowi.
- Nie s?dz?, ?eby to by?a wielka mi?o?? - powiedzia?. -Taka sobie drobna mi?ostka, poruczniku, prawda?
Nagle otworzy?y si? gwa?townie drzwi. Na progu stan??a Krystyna. Widocznie pods?uchiwa?a; wzrok mia?a nieprzytomny, w r?ku trzyma?a bro?. Patrzy?a tylko na Rhodego.
- R?ce na kark! - krzykn??a. - Wszyscy! Nie rusza? si?!
Rhode spojrza? na pistolet le??cy ci?gle na stole, potem podni?s? r?ce. Kloss uczyni? to samo.
Krystyna cofn??a si? tymczasem w kierunku okna.
- To ja zabi?am waszego agenta... - krzykn??a.-Ja... sama... Zrobili?cie z niego szmat?. Kocha?am go...
Nie spuszczaj?c z nich wzroku, otwiera?a okno. Czy naprawd? mia?a nadziej? uciec, czy mia?a jak?kolwiek szans? ucieczki? SS-man stoj?cy na dziedzi?cu pod ?cian? odda? seri? z peemu, niemal nie celuj?c. Rhode chwyci? pistolet i strzeli? ju? do le??cej.
Gdyby tego nie zrobi?a - my?la? Kloss - zgin?liby wszyscy. Wiedzia?, ?e b?dzie do ko?ca ?ycia pami?ta? piel?gniark? Krystyn?, nie znan? mu nawet z nazwiska, kt?ra by?a przecie? zupe?nie nijaka i zwyczajna jak tysi?ce szpitalnych si?str.
Noc mija?a. Niemcy opu?cili szpital, Rhode wr?ci? do swego gabinetu, otworzy? butelk? koniaku i zameldowa? Berlinowi, ?e dot?d nie znaleziono Krucka. Kloss rozpocz?? ?mudne poszukiwanie kontaktu, bo mia? znowu ma?o czasu. Nale?a?o przecie? odstawi? Ew? i Krucka do lasu, przekaza? meldunek centrali i przyst?pi? do wykonania nast?pnego zadania.
A 29 wrze?nia 1942 roku, gdy pod Borzentowem rozpocz??y si? pr?by „X8", na poligon spad?y ci??kie bomby lotnicze...

?CI?LE TAJNE

1

In?ynier Erwin Reil pochodzi? z Hamburga. Wr??ono mu ?wietn? przysz?o?? naukow?, profesor Lubbich proponowa? m?odemu absolwentowi politechniki stanowisko asystenta w swym laboratorium, ale Reil wola? produkcj?. Lubi? wielkie zak?ady, rozmach, sprawno??, organizacj?; powtarza? s??wko „nowoczesno??" i w jego ustach brzmia?o ono jak zawo?anie bojowe. W trzydziestym ?smym roku zacz?? interesowa? si? problemami silnik?w odrzutowych; natrafi? na opory, by? w ko?cu m?odym, ma?o znanym in?ynierem... Umia? jednak dotrze? do kogo trzeba, a ?e dana mu by?a cnota cierpliwo?ci - czeka? na sw?j dzie?, wierzy?, ?e musi nadej?? i gdy mu wreszcie zaproponowano kierownictwo nowych zak?ad?w specjalnych w GG, zrozumia?, ?e trafi? na swoj? wielk? szans?.
Umia? pracowa?; ca?ymi dniami i nocami nie opuszcza? fabryki mieszcz?cej si? na przedmie?ciu sporego, polskiego miasta. Nie dostrzega? tego miasta i mieszkaj?cych tu ludzi; chcia? tylko zd??y? dotrzyma? terminu. Nie my?la? w?a?ciwie ani o wojnie, ani o wielko?ci Trzeciej Rzeszy. My?la? o silnikach i o sobie.
Pojawi?y si? jednak trudno?ci, pierwsze do?wiadczenia wypad?y ?le i wtedy Reil przypomnia? sobie doktora Pu?kowskiego. S?ysza? o nim jeszcze przed wojn?. Wymieni? to nazwisko w rozmowie z wysokim funkcjonariuszem gestapo zaraz po obj?ciu dyrekcji zak?ad?w. Tamten zapisa? sobie co? w notesie i po trzech miesi?cach zatelefonowa?. Mieli Pu?kowskiego u siebie ju? od paru tygodni...
In?ynier Erwin Reil powiedzia? natychmiast, co o tym my?li.
- Nale?a?o przys?a? go do mojej dyspozycji - wrzeszcza? do s?uchawki.
- Musieli?my go przygotowa? - us?ysza? i by?o to powiedziane takim tonem, ?e Reil zrezygnowa? z dyskusji. Funkcjonariusz gestapo poinformowa? go po prostu, kiedy dostarcz? Pu?kowskiego. Powiedzia? „dostarcz?", jak m?wi si? o partii towaru albo przesy?ce pocztowej.
Reil spojrza? na zegarek. Powinni nied?ugo ju? by?. Od?o?y? rysunki techniczne i z przyjemno?ci? zanurzy? si? w mi?kkim fotelu. Gabinet urz?dzony by? wygodnie, w stylu nieco surowym, ale bez przesady. Prosta lampa na biurku, proste krzes?a i ten fotel, kt?rego por?cz Reil g?adzi? w?a?nie delikatnie. Lubi? meble, kt?re sam projektowa? w wolnych od pracy chwilach - funkcjonalne i ?adne.
Fr?ulein Krepke, starszawa Niemka z Besarabii, wesz?a do gabinetu i, poruszaj?c si? niemal na palcach, postawi?a na biurku fili?ank? kawy. Reil nie powiedzia? „dzi?kuj?", nie spojrza? nawet na swoj? sekretark?. Nie cierpia? jej. Porusza?a si? wolno, by?a t?pa i niesamodzielna. By?a tak?e brzydka. Reil przymkn?? oczy i pomy?la? o Dance. ?wietna dziewczyna! Gdy wyje?d?a? z Hamburga, powiedziano mu, ?e Polki patrz? niech?tnie nawet na Niemc?w po cywilnemu, a te, kt?re mo?na mie?...
Dank? pozna? przed paroma dniami: wyje?d?a? z zak?ad?w po jeszcze jednym nieudanym do?wiadczeniu i zobaczy? j? przed bram? fabryki. By?a ?adna i dobrze ubrana, znacznie lepiej ni? inne dziewcz?ta w tym mie?cie. Zatrzyma? samoch?d. M?wi?a dobrze po niemiecku; wyja?ni?a, ?e Arbeitsamt skierowa? j? tu do pracy. Lekkie skrzywienie ust... Wi?c przysz?a, bo niby co innego mog?a zrobi?. Zaproponowa?, ?e j? odwiezie. My?la?, ?e si? nie zgodzi, ale zgodzi?a si? natychmiast. O nie, nie by?a fanatyczk?. Zaprosi?a go do siebie; mieszka?a ?adnie. Reil lubi? takie mieszkanka, nie prze?adowane drobiazgami, oszcz?dnie umeblowane, ?wiadcz?ce o dobrym gu?cie.
Nast?pnego dnia przyszed? po raz drugi.
Przyni?s? kwiaty i butelk? koniaku. Kwiaty postawi?a w wysmuk?ym wazoniku pod oknem, koniak pili siedz?c na kanapie.
-Jeste? inna ni? wszystkie polskie dziewcz?ta - powiedzia? Reil. -Ja rozumiem, dlaczego wy tak niech?tnie przyjmujecie Niemc?w... Ale to polityka, ja nie zajmuj? si? polityk?. Ty te? nie, prawda?
Potwierdzi?a. Potem ta?czyli i Reil, przytulaj?c j? do siebie, pomy?la?, ?e dobrze by mie? tak? sekretark?. Volkslist? jako? by za?atwi?. Mo?e ma?a ma babk? Niemk?, cokolwiek, dziesi?t? wod? po kisielu...
Teraz my?la? tylko o tym, jak pozby? si? starej Fr?ulein Krepke. Wesz?a w?a?nie znowu do gabinetu.
- Przyszli ci z gestapo - o?wiadczy?a, nie zamykaj?c drzwi za sob?.
- M?wi?em pani, Fr?ulein Krepke, ?e nale?y zamyka? drzwi wchodz?c do mego gabinetu. To po pierwsze. Po drugie: melduj?c nale?y podawa? nazwiska. Prosi?!
Gestapowiec w stopniu sturmfuehrera wprowadzi? Pu?kowskiego. Polski uczony wyda? si? Reilowi bardzo stary; twarz mia? pooran? bruzdami, na policzku ?wie?? szram?, ubranie wisia?o na nim jak worek. Ba? si?. Reil pomy?la?, ?e Pu?kowski bierze go zapewne za urz?dnika gestapo i postanowi?, ?e potraktuje polskiego uczonego z ca?? atencj?. Je?li oczywi?cie zas?u?y...
- Prosz? poczeka? w sekretariacie, sturmfuehrer - powiedzia? pogardliwie. - Teraz nie b?dzie mi pan potrzebny. - I wskaza? Pu?kowskiemu krzes?o.
Pu?kowski usiad? sztywno. Nie bardzo wiedzia?, co robi? z r?kami. Po?o?y? je na kolanach i przygl?da? si? brudnemu banda?owi na lewej d?oni.
- Kawy, kieliszek koniaku? - zapyta? Reil. Pu?kowski milcza?.
- Wi?c kieliszek koniaku i cygaro - Reil roze?mia? si? ha?a?liwie i dobrodusznie. -Takich cygar dawno pan nie pali?.
Krz?ta? si?, rozlewa? alkohol, a jednocze?nie nie przestawa? m?wi?. Stwierdzi? oczywi?cie, ?e ci z gestapo to prawdziwe os?y, t?pi biurokraci; on, Reil, nale?y do tego samego gatunku, co jego go??, gatunku ludzi zajmuj?cych si? nauk? i technik?, i nie cierpi polityki. Na pewno dogadaliby si? ze sob? bez trudu. I zapewne dogadaj? si?.
Pu?kowski wypi? koniak, potem zaci?gn?? si? cygarem. Nie przestawa? czujnie obserwowa? Reila, ale siedzia? ju? nieco swobodniej, mniej sztywno.
- O co panu chodzi? - zapyta?.
- Ile pan ma lat, panie doktorze?
- Czterdzie?ci osiem — odpowiedzia? Pu?kowski i Reil pomy?la?, ?e ten cz?owiek wygl?da co najmniej na sze??dziesi?t.
-Jestem in?ynierem - wyja?nia? - i interesuj? mnie te same problemy, kt?re pan pr?bowa? rozwi?zywa?. O pa?skich pracach s?ysza?em jeszcze przed wojn?... -Urwa?, ale Pu?kowski milcza?, ci?gn?? wi?c dalej: — Mianowano mnie dyrektorem tych zak?ad?w, rozumie pan... — Otworzy? szuflad? biurka i wyci?gn?? stamt?d przygotowan? teczk?. — Tu jest par? rysunk?w technicznych. Wi??? si? z pa?skimi pracami przedwojennymi. Prosz? przejrze?. Pami?ta pan sw?j wynalazek opatentowany w trzydziestym si?dmym we W?oszech? Chodzi o to...
Pu?kowski rzuci? okiem na rysunki, potem odsun?? je zdecydowanym gestem od siebie.
- Ja panu nie pomog?. .
- Co? - Reil wybuchn?? ha?a?liwym ?miechem. - Ja wszystko wiem! Ten w?oski patent dotyczy? silnika odrzutowego!
- Nie - powiedzia? Pu?kowski.
- Niech pan milczy! - krzykn?? Reil. Jednak straci? cierpliwo??. - Stworz? panu znakomite warunki do pracy. B?d? pana traktowa? jak przyjaciela, dba? o pana zdrowie...
- O moje zdrowie - powiedzia? Pu?kowski - zatroszczyli si? pa?scy koledzy z gestapo...
- Trzeba o tym zapomnie?. - Reil uspokaja? si? z trudem. - My przecie? jeste?my z innej gliny... - Pu?kowski milcza?, a Reil doda? natychmiast. — Pa?ska ?ona, panie Pu?kowski, jest nadal w wi?zieniu gestapo.
Twarz Polaka zszarza?a. Podni?s? kieliszek, koniak rozla? si? na pod?og?.
- Nie szkodzi - powiedzia? Reil. - Prosz? si? zastanowi?. Dam panu troch? czasu. Tymczasem zostanie pan tutaj, na terenie zak?ad?w...
W tej chwili pot??ny wybuch targn?? powietrzem. Us?yszeli brz?k t?uczonego szk?a; podmuch wdar? si? do pokoju, ?wiat?o zgas?o i ogarn??a ich ciemno??. Za oknem wystrzeli? w g?r? s?up ognia.
- Wyrzutnie! — krzykn?? Reil. — Moje wyrzutnie!

2

Oberleutnant Hans Kloss w galowym mundurze stan?? przed wej?ciem do pa?acyku gauleitera. Przez ?elazn? bram? co chwila wje?d?a?y samochody i wartownicy z SS wypr??ali si? jak struny.
Kloss spojrza? na zegarek; nie by? pewien, czy nie przychodzi zbyt wcze?nie. Nie wiedzia?, czemu zawdzi?cza to zaproszenie. By? przecie? ma?o znanym pracownikiem miejscowego Abwehrstelle i nigdy nie zetkn?? si? bezpo?rednio z gauleiterem.
Wi?c jednak jego ?ona? Tej suchej Niemce pozuj?cej na podlotka przedstawi? go Brunner podczas koncertu w Soldatenheim. Pili potem kaw? i ?ona gauleitera u?miecha?a si? kokieteryjnie. Kloss odwi?z? j? do domu. Gdy ?egnali si?, powiedzia?a: „Mam nadziej?, ?e pana jeszcze zobacz?, poruczniku". I teraz to zaproszenie.
Oczywi?cie musia? skorzysta?, mia? nawet nadziej?, ?e dowie si? czego? wi?cej o reakcji Niemc?w na dywersj? w zak?adach Reila. Jego szef milcza? jak zakl?ty, a Brunner, kt?ry prowadzi? t? spraw? z ramienia gestapo, powtarza? tylko: „B?dziemy ich mieli".
Kloss by? niespokojny. Wybuch zniszczy? co prawda magazyny i jedn? wyrzutni?, ale zak?ady pracowa?y nadal i o prowadzonych w nich do?wiadczeniach posiadali nader sk?pe informacje. Powiedzia? Edwardowi: „Ch?opcy spisali si? dobrze, ale to dopiero pocz?tek roboty. Niemcy zwi?ksz? czujno??".
Edward by? znakomitym wsp??pracownikiem, ale post?powa? czasem zbyt pochopnie, nie m?g? ci?gle zrozumie?, ?e informacja jest niekiedy wa?niejsza od dzia?ania. Z zawodu nauczyciel, swoich podw?adnych traktowa? troch? jak uczni?w. „Kazik spisa? si? na pi?tk?" - o?wiadczy?.
Ale informacje Kazika, kt?rego zreszt? Kloss nigdy nie widzia? - wyklucza?y to zasady konspiracji - by?y w gruncie rzeczy nieprecyzyjne. Nie mieli nawet dok?adniejszego planu zak?ad?w Reila, nie wiedzieli, gdzie Niemcy trzymaj? Pu?kowskiego.
W?a?nie Pu?kowski. Ka?dy radiogram z centrali powtarza? to nazwisko. Nale?y odbi? go Niemcom albo... O tym „albo" Kloss nie chcia? nawet my?le?. Czy Pu?kowski co? powiedzia?? Edward by? zdania, ?e to cz?owiek z charakterem, ?e nic nie powie, ale Kloss lepiej od niego zna? metody stosowane w gestapo. Nie mia? z?udze?, nie wolno mu by?o mie? z?udze?. Musz? wiedzie? wszystko o Pu?kowskim, a je?li Dance si? nie uda...
Pomy?la? jeszcze raz o Dance wchodz?c na schody wiod?ce do pa?acyku. Ta dziewczyna mia?a ?elazne nerwy; nigdy nie m?wi?a o sobie, chocia? znali si? ju? par? miesi?cy. Kloss nie wiedzia? nawet, jak si? naprawd? nazywa i jakie nosi imi?. Ona te? zreszt?...
Spojrza? w lustra wisz?ce w hallu; nauczy? si? ju? panowa? nad mi??niami twarzy, ale czu? zawsze potrzeb? kontroli, jak aktor przed wej?ciem na scen?. Musia? znale?? u?miech odpowiedni dla ?ony gauleitera, gdy powita go na progu. Wiedzia?, ?e zdradzi? mo?e czasem najdrobniejszy gest, nieodpowiednio u?yte s?owo; wiedzia?, jak trudno jest ukrywa? nienawi??.
Pochyli? si? nad jej d?oni?, potem u?cisn?? mi?kk? r?k? gauleitera. W salonie by?o pe?no: mundury wojskowe i partyjne, panie w wieczorowych toaletach. Kloss stan?? niedaleko drzwi, zjawi? si? natychmiast kelner z tac?. Wzi?? kieliszek i zacz?? szuka? wzrokiem znajomych. Brunner rozmawia? z jego szefem, majorem Horschem, a na progu stan?? w?a?nie in?ynier Puschke w partyjnym mundurze. Puschke interesowa? Klossa, by? zast?pc? Reila. Gruby jegomo?? o zawsze niespokojnych oczach wita? si? w?a?nie z ?on? gauleitera.
- A gdzie? to in?ynier Reil? - zapyta?a.
- Dyrektor powinien zaraz przyj?? - us?ysza? Kloss odpowied? Puschkego. - Dyrektor lubi si? sp??nia?.
Do gauleitera podszed? wysoki, przystojny m??czyzna w ?rednim wieku, ubrany po cywilnemu, bardzo elegancko, mo?e nawet nieco wyzywaj?co. Kloss nie widzia? go nigdy, ale wystarczy?o spojrze? na ?on? gospodarza, by zrozumie?, ?e ten go?? b?dzie w?a?nie g??wn? atrakcj? wieczoru.
Wita?a go radosnym u?miechem, a jednocze?nie wydawa?a si? nieco sp?oszona.
-Jak?e si? ciesz?, panie Rioletto... Ju? si? ba?am... Rioletto! - pomy?la? Kloss - c?? to za nazwisko!
- Jak?e m?g?bym nie przyj??! Ju? dawno nie otrzyma?em przyjemniejszego rozkazu.
- To nie by? rozkaz, to by?a pro?ba - odpowiedzia?a natychmiast.
Obok gauleitera sta? ci?gle Puschke, patrzy? na nowego go?cia i Klossowi wydawa?o si?, ?e zobaczy? w oczach in?yniera zaskoczenie i strach. Pomy?la?, ?e dobrze by?oby wiedzie?, czego si? boi Puschke, je?li naprawd? czego? si? boi; postanowi? poprosi? central? o informacje o tym cz?owieku. Mo?e co? maj?? Ma?o prawdopodobne... Znacznie wa?niejszy by? zreszt? Reil, ale o nim te? niewiele wiedzieli. In?ynier z Rzeszy, bez przesz?o?ci... Ile czasu trzeba, ?eby zdoby? najdrobniejsz? informacj?. My?la? ci?gle o Reilu, gdy zobaczy? go nareszcie w drzwiach. Mia? szcz??cie. ?ona gauleitera podchodzi?a do niego w towarzystwie dyrektora zak?ad?w.
- Panowie si? nie znaj?? In?ynier Reil... Oberleutnant Kloss. Prosz? pami?ta? - zwr?ci?a si? do Klossa - ?e po kolacji ta?czymy.
Zostawi?a ich samych. Reil rozejrza? si? po sali.
- Ma?o ?adnych kobiet - powiedzia?. - Gauleiter nie dba o samotnych m??czyzn.
Zapanowa?a nagle cisza. Gauleiter stan?? po?rodku salonu, obok niego Rioletto.
- Drodzy pa?stwo - powiedzia? gauleiter – go?cimy u nas znakomitego specjalist? w zakresie wiedzy okultystycznej, pana profesora Rioletto, kt?rego wyst?py w Berlinie ogl?da? sam fuehrer. - M?wi? potem do?? d?ugo o znaczeniu owej wiedzy tajemnej, kt?ra ods?oni?
mo?e przysz?o??, i o mistycyzmie w?a?ciwym narodowi niemieckiemu.
- Pan Rioletto - zako?czy? - przeprowadzi par? drobnych do?wiadcze?.
- Szarlataneria - powiedzia? Reil, zwracaj?c si? do Klossa, ale tak g?o?no, ?e Rioletto musia? us?ysze?.
- To prawdziwa wiedza - szepn?? Puschke. Zjawi? si? akurat obok nich.
- A, Puschke - g?os Reila brzmia? nieco pogardliwie. - Typowy wschodni Prusak. Zabobonny jak Murzyn.
Rioletto rozpocz?? tymczasem do?wiadczenia. By?y to sztuczki, kt?re Kloss ju? widywa?, ale przyzna? musia?, ?e prestidigitator wykonywa? je szczeg?lnie zr?cznie, z wdzi?kiem i bez wysi?ku. Zapali? cygaro, otworzy? okno, a potem wyrzuci? pal?ce si? cygaro na ulic?. Wszyscy widzieli ten gest. Rioletto, ju? bez cygara, podszed? do pana Puschkego, kt?ry cofn?? si? instynktownie, zanurzy? d?o? w wewn?trznej kieszeni jego marynarki i wydoby? stamt?d tl?ce si? ci?gle cygaro. Rozleg? si? szmer podziwu, potem wybuch?y oklaski.
-Jak pan to zrobi?? - zawo?a?a ?ona gauleitera. - Przecie? cygaro wyrzuci? pan na ulic?!
Reil wybuchn?? ?miechem, tylko Puschke by? naprawd? przera?ony. Wypi? jednym haustem kieliszek koniaku, potem usiad? na fotelu i nie spuszcza? wzroku z prestidigitatora. Kloss by? ju? teraz pewien, ?e ci ludzie si? znaj?.
Rioletto wykonywa? tymczasem dalsze do?wiadczenia. Nast?pi?y sztuczki z kartami, znajdywanie ukrytych przedmiot?w i odczytywanie my?li. Kloss patrzy? na tych oficer?w i gestapowc?w, przeciskaj?cych si? do sztukmistrza, wykrzykuj?cych pytania i staraj?cych si? us?ysze? odpowiedzi. Rioletto panowa? nad nimi, fascynowa? ich. Tylko on i Reil stali na boku; Kloss poczu? na sobie uwa?ne spojrzenie prestidigitatora. Pomy?la?, ?e jest chyba nieostro?ny, ?e powinien by? r?wnie? tam, w t?umie otaczaj?cym Rioletta.
- To s? oczywi?cie proste i nietrudne zabawy - m?wi? tymczasem prestidigitator. - Okultyzm zajmuje si? problemami znacznie powa?niejszymi.
Przez t?um przeciska? si? sturmbannfuehrer Brunner.
- Panie Rioletto - powiedzia? - przed paroma dniami bandyci pod?o?yli bomb? pod wa?ne obiekty wojskowe. Gdyby pan zechcia?...
- W?a?nie... - podchwyci? gauleiter.
- Musia?bym - stwierdzi? Rioletto - mie? jaki? przedmiot albo spotka? si? z osob?, kt?ra by?a na miejscu wypadku.
- Dam panu - powiedzia? Brunner - co? takiego. Legitymacj? zabitego SS-mana. - Poda? mu kopert?.
Teraz Kloss przecisn?? si? nieco bli?ej; to ju? przestawa?o by? zabaw?. Nie wierzy? co prawda w mo?liwo?ci pana Rioletta, poczu? jednak co? w rodzaju niepokoju.
Rioletto wzi?? do r?ki niewielk? ksi??eczk?. Przymkn?? oczy, odprawia? teraz sw?j ceremonia?, nawet nieco zbyt ostentacyjnie i mo?e zbyt d?ugo, ale to w?a?nie fascynowa?o zebranych. Wreszcie odda? legitymacj? Brunnerowi.
- Co? mi przeszkadza - powiedzia? cicho. Rozleg? si? szmer, potem znowu nast?pi?a cisza.
- Nie rozumiem — odezwa? si? gauleiter.
- Powiem wyra?niej - o?wiadczy? Rioletto. - Kto? mi przeszkadza. Tu, na tej sali - ci?gn?? - jest cz?owiek, kt?ry bra? udzia? w napadzie. Albo organizowa? napad...
Klossowi zdawa?o si?, ?e cisza trwa bardzo d?ugo. Wiele minut. Przywo?a? na twarz u?miech i zobaczy? tak?e u?miech na twarzy Reila. Potem spojrza? na Puschkego; gruby Niemiec ba? si? i nie umia? nawet ukry? strachu. Ale dlaczego on? Kloss przecie? wiedzia? najlepiej, ?e pan Puschke nie m?g? mie? nic wsp?lnego z dywersj? w fabryce.
- Kto to jest? - zawo?a? wreszcie Brunner.
- Nie wiem - odpowiedzia? Rioletto - jeszcze nie wiem.
Potem zacz?li pi?; takie przyj?cia ko?czy?y si? zwykle pija?stwem, czasami wychodzili na ulic? i zaczyna?o si? polowanie, dzikie, straszne, bez?adne... Strzelali do ludzi przemykaj?cych si? pod murami dom?w, do okien, w kt?rych ujrzeli cie? ?wiat?a...
Kloss pi? z Brunnerem, ta?czy? z ?on? gauleitera i chwyta? strz?py rozm?w, przecie? po to tu by?, ?eby s?ysze? i pami?ta?. Brunner rozmawia? z gauleiterem.
Obiecywa? mu, ?e wyci?nie z Rioletta ca?? jego wiedz? tajemn? czy nie tajemn?, ale gauleiter by? trze?wy i twardy.
- Pana Riolett? - o?wiadczy? - mo?na co najwy?ej poprosi? o pomoc. I to grzecznie poprosi?.
Kloss to zapami?ta?. Zapami?ta? r?wnie? twarz m?odego Glaubla, gestapowca przydzielonego do dyspozycji Reila, a raczej do ochrony Reila.
- Mam pewien pomys? - powiedzia? Glaubel do gauleitera.
Kloss nie s?ysza? mc wi?cej, ale wiedzia?, ?e z tym cz?owiekiem trzeba si? liczy?. By? niebezpieczniejszy od Brunnera.
Kloss rozmawia? tego wieczoru jeszcze z Reilem; by?a to trudna rozmowa. Wydawa?o si?, ?e dyrektora zak?ad?w interesuj? tylko kobiety. M?wi? o nich du?o i ch?tnie, wspomina? czasy studenckie, potem o?wiadczy?, ?e nie znosi koniaku i uda? si? na poszukiwanie w?dki. Kloss widzia? go przeciskaj?cego si? przez t?um go?ci, chwiej?cego si? ju? nieco na nogach. Jakie? pary ta?czy?y, nikt chyba nie s?ysza? muzyki, czasem kilka g?o?niejszych ton?w i znowu gwar rozm?w, i znowu g?os gauleitera, g?ruj?cy przez chwil? nad sal?. ?ona gauleitera, te? ju? nieco pijana, uj??a Klossa pod rami?.
- Idziemy do naszego mistrza - szepn??a mu do ucha. Poczu? na szyi jej gor?cy oddech.
- Mi?o mi pana pozna? - powiedzia? Rioletto. By? zupe?nie trze?wy. - Pan przecie? nie wierzy w nauki tajemne.
-Mistrz wie wszystko - o?wiadczy?a ?ona gauleitera.
- Z pewno?ci? - odpowiedzia? Kloss. - Ale w?tpliwo?ci mia? in?ynier Reil, kt?ry wyra?a? je zbyt g?o?no. -By? jednak niespokojny. Niemka ?ciska?a mocno jego rami?, a Rioletto ?widrowa? go wzrokiem. Kloss wypi? tego wieczoru du?o, pozbawia?o go to zwyk?ej pewno?ci siebie, musia? by? czujny, musia? kontrolowa? ka?dy sw?j gest.
- Pan nie wierzy - powt?rzy? Rioletto.
- Niech mu pan co? powie, niech go pan przekona -zaszczebiota?a Niemka.
- Nie lubi? by? przekonywany - rzek? sucho Kloss.
- Bo?e, co za powaga! - roze?mia?a si?. - Niech pan jednak m?wi! Chc? s?ysze?!
Rioletto wy?owi? z kieszeni marynarki niewielk? szklan? kul? owini?t? chusteczk?. Po?o?y? j? na stoliku.
- Pan si? nazywa Hans. Hans Kloss - m?wi?. - Pan jest zbyt trze?wy. Pi? pan niewiele; pan znakomicie panuje nad sob?.
- O tak! - zawo?a?a ?ona gauleitera. - O Bo?e! - krzykn??a. - In?ynier Reil ju? wychodzi! - Pobieg?a ku drzwiom, oni zostali sami.
- Pan nie chce, ?ebym m?wi? - stwierdzi? Rioletto.
-Je?li pan ma co? do powiedzenia... - Mierzyli si? wzrokiem. Rioletto spu?ci? oczy. Nic nie wie, z ca?? pewno?ci? nic nie wie, pomy?la? Kloss i ogarn?? go nareszcie ch?odny spok?j. Wsta? z krzes?a. - Moje ?ycie, panie Rioletto - powiedzia? - jest tak proste, ?e nic pan w nim ciekawego nie znajdzie...
- By? mo?e - odrzek? prestidigitator - by? mo?e... - I w tej chwili dostrzeg? pana Puschkego, kt?ry przechodzi? w?a?nie obok nich. - Prosz? do nas! - zawo?a?. -Mo?e panu zdo?am powiedzie? co? ciekawego...
- O nie! - krzykn?? Puschke. - W ?adnym wypadku! I ruszy? pospiesznie ku drzwiom.

3

By?o bardzo p??no, gdy Kloss opuszcza? pa?acyk gauleitera. Wyszed?, kiedy Rioletto ?egna? si? z gospodyni?. Nie dostrzeg?a Klossa, by?a ju? zreszt? pijana i mia? nadziej?, ?e zapomni... Powinien z ni? oczywi?cie jeszcze zata?czy? parokrotnie, to by?a cenna znajomo??, ale jemu nie starcza?o ju? si?, szczebiot Niemki wydawa? si? nie do zniesienia. Brunner stercza? przy oknie; Kloss zobaczy? jego twarz, gdy znalaz? si? na ulicy.
Noc by?a ch?odna, jak to w pocz?tkach maja; Kloss wsadzi? r?ce do kieszeni, odszed? kilkadziesi?t metr?w i stan?? za rogiem, w miejscu, z kt?rego doskonale widzia? wej?cie do pa?acyku gauleitera. Czy Rioletto przyjecha? wozem? Je?li tak, nic oczywi?cie nie da si? zrobi?... Czeka?.
Zobaczy? wreszcie wysok? posta? prestidigitatora. Rioletto szed? szybkim krokiem, nie obejrza? si? ani razu. Kloss ruszy? ostro?nie za nim. Na pustej ulicy pojawi? si? patrol; zatrzymali Rioletta g?o?nym: halt! Potem oddali mu legitymacj? i stukn?li obcasami. Kloss zasalutowa? niedbale, gdy go mijali... Szed? ci?gle bardzo ostro?nie, ale widocznie prestidigitator nie podejrzewa? nawet, ?e mo?e by? ?ledzony. Skr?ci? w jedn? z przecznic g??wnej ulicy; po paru minutach znale?li si? w dzielnicy willowej, zamieszka?ej przez Niemc?w. Kloss by? zdziwiony, s?dzi?, ?e Rioletto zatrzyma? si? w hotelu...
Prestidigitator przystan?? przed jednym z domk?w, odczyta? numer, podszed? do drzwi i zadzwoni?. Kloss obserwowa? go z daleka. Rioletto czeka? do?? d?ugo, wreszcie drzwi si? otworzy?y i Kloss zobaczy? na progu, w ?wietle padaj?cym z wn?trza, pana Puschkego. Nie m?g? si? myli?! Puschke sta? w drzwiach i min??a spora chwila, zanim on i Rioletto znikn?li w willi.
Co ??czy?o tych ludzi? Puschke si? przestraszy? albo wydawa? si? przestraszony, gdy zobaczy? Rioletta u gauleitera, ale przecie? w ich zachowaniu nie by?o nic, co wskazywa?oby na star? znajomo?? i to tak?, kt?ra uprawnia do sk?adania nocnych wizyt. Czy ta informacja mo?e si? na co? przyda?? Dlaczego Rioletto powiedzia?: „Cz?owiek, kt?ry bra? udzia? w napadzie na fabryk?, jest tutaj"? Kogo mia? na my?li? Co wie i co mo?e powiedzie? Brunnerowi?
Kloss zadawa? sobie te pytania wracaj?c do ?r?dmie?cia. Edward mieszka? przy ulicy Wa?owej pod numerem pi?tnastym, w starej kamienicy na drugim pi?trze. Spa? ju?, gdy Kloss zastuka? do drzwi.
- Oszala?e?? - powiedzia?. - Co si? sta?o?
Kloss usiad? na ???ku i zapali? papierosa. Odpoczywa?. Patrzy? na Edwarda krz?taj?cego si? po pokoju; nauczyciel nastawi? wod?, przygotowa? namiastk? herbaty. Rozlewa? do szklanek m?tny nap?j.
- Co si? sta?o? - powt?rzy?, gdy wreszcie usiad?.
- Mam do ciebie par? spraw - o?wiadczy? Kloss.
- Mo?e po prostu nerwy ci? zawodz?? - stwierdzi? Edward. — Gdzie by?e??
- Na przyj?ciu u gauleitera. S? nowe zadania.
- O co chodzi?
- Niejaki Rioletto, ciemna figura, prawdopodobnie agent gestapo. Spr?buj si? czego? dowiedzie?. I zast?pca Reila, Puschke...
-Spr?buj?...
- Najlepiej niech Puschkem zajmie si? Danka.
- Znowu Danka - powiedzia? Edward - ?al mi tej dziewczyny.
- Skar?y?a si??
- Ona si? nigdy nie skar?y. Od wczoraj jest sekretark? Reila. To znaczy zast?puje sekretark?, kt?r? ten Niemiec wys?a? na urlop do Rzeszy.
- Bardzo dobrze - powiedzia? Kloss. Edward d?ugo milcza?.
- Bardzo dobrze - powt?rzy? wreszcie. - My?la?e? kiedy o cenie, jak? ona musi p?aci??
Kloss przechadza? si? szybkimi krokami po pokoju.
- Nigdy nie zastanawiam si? nad cen? - o?wiadczy?. Wiedzia?, ?e k?amie; od wielu dni my?la? o Dance i zawsze, gdy o niej my?la?, przeklina? swoj? robot?. - Powinna nam dostarczy? dok?adny plan zak?ad?w Reila.
- Nie od razu, nie od razu - o?wiadczy? Edward. - Nie wolno jej teraz robi? nic, co mog?oby wzbudzi? podejrzenia. Zupe?nie wystarczy, je?li uda si? jej nawi?za? kontakt z Pu?kowsk?m.
- A kto wykona plan?
- Zleci?em to Kazikowi - powiedzia? Edward. - Znakomity ch?opak. Na pewno sobie poradzi.
- Wszyscy twoi ch?opcy s? znakomici - mrukn?? Kloss. - Jeste? ci?gle nauczycielem, kt?ry lubi stawia? dobre stopnie.

4

Kazik pracowa? w warsztatach kolejowych, mieszcz?cych si? naprzeciwko zak?ad?w Reila. Z okien swojego biura, ponurej klitki w baraku, widzia? tory kolejowe, parowozowni? i w g??bi wysoki mur, oddzielaj?cy torowiska od fabryki. Przychodzi? do pracy wcze?nie, zawsze par? minut przed ?sm?, ale szef, Herr Luebke, wysoki Niemiec w brunatnej koszuli, zjawia? si? zwykle przed nim. Oczekiwa? Kazika w drzwiach swego pokoju, spogl?da? na zegarek i wyznacza? mu robot?. Roboty by?o co prawda niewiele, przepisywanie listy p?acy, wykaz?w robotnik?w, ale Niemiec przywi?zywa? ogromn? wag? do dok?adno?ci, wystarczy?a najdrobniejsza pomy?ka, by kaza? przepisywa? wszystko od nowa. Po godzinie zostawia? Kazika samego i szed? na dworzec spotka? si? z kolegami, odwiedzi? zawiadowc? stacji i wypi? halb? piwa przy bufecie. Na to w?a?nie Kazik liczy?. W gabinecie szefa sta?a kasa pancerna, a w niej le?a?y ostemplowane przepustki do zak?ad?w Reila, wydawane kolejarzom udaj?cym si? tam do pracy w fabrycznej bocznicy.
- Wr?c? za godzin? - powiedzia? jak zwykle szef.
Kazik sta? przy oknie i gdy Niemiec znikn?? za budynkami magazyn?w, wszed? do jego gabinetu. Klucze do kasy pancernej le?a?y, jak zwykle, w szufladzie biurka. Kazik otworzy? j? wytrychem. D?ugo, d?u?ej ni? przypuszcza?, mocowa? si? z kas? pancern?. Wreszcie drzwi ust?pi?y. Znalaz? kartoniki opatrzone napisem „Passierschein". Wybra? jeden; by?a to przepustka wystawiona na nazwisko Hansa Molkego. Schowa? j? do kieszeni i wybieg? z baraku.
Serce t?uk?o mu mocno w piersiach, gdy podchodzi? do bramy; wok?? by?o pusto, wartownik w mundurze SS, oparty o drewnian? budk?, przygl?da? si? Kazikowi. Ch?opak poda? mu przepustk?; zna? niemiecki, nawet do?? dobrze, ale ba? si?, ?e zdradzi go akcent. C?? tam zreszt? akcent: ma?o to volksdeutsch?w! Wartownik obejrza? kartonik, a potem szybkimi i sprawnymi ruchami obmaca? Kazika.
- Teraz rewidujemy wszystkich — o?wiadczy?. — I volks-deutsch?w, i reichsdeutsch?w te?.
- Wystarczy?oby Polak?w - odpowiedzia? Kazik.
- W porz?dku - o?wiadczy? wartownik i ch?opak poczu? ogromn? ulg?. W tej chwili min?? ich wychodz?cy z zak?ad?w elegancki m??czyzna. Wartownik stan?? na baczno??, a Rioletto - bo to on by? w?a?nie - przyjrza? si? uwa?nie Kazikowi.
- Jaka? szyszka z Berlina- o?wiadczy? wartownik. Kazik ruszy? przed siebie. Szeroka, asfaltowa droga prowadzi?a wzd?u? hal produkcyjnych, rozrzuconych po ca?ym terenie, do widocznego z daleka poka?nego budynku, zapewne budynku administracji. Wsz?dzie panowa? ruch, przetaczano wagoniki po szynach, terkota?y motory, ludzie w kombinezonach robotniczych mijali Kazika oboj?tnie, nikt nie zwraca? na niego uwagi. Ch?opak skr?ci? w boczn? alejk?, zamierza? obej?? ca?e zak?ady, staraj?c si? i?? wzd?u? okalaj?cego je muru. Wiedzia?, ?e powinna by? jeszcze jedna brama, zawsze zamkni?ta, a otwierana wy??cznie w?wczas, gdy do fabryki przychodzi?y wi?ksze transporty. Mia? dok?adnie ustali? odleg?o?ci: od hal fabrycznych do tej bramy, nast?pnie za? okre?li? po?o?enie budynku administracyjnego.
Szed? teraz w?sk? dr??k? wzd?u? chaotycznie porozrzucanych budynk?w fabrycznych, magazyn?w i drewnianych bud. W g??bi, ukryta mi?dzy drzewami, widnia?a ?adna willa. Zajmowa? j? zapewne in?ynier Reil, a Edward przypuszcza? tak?e, ?e trzymano w niej doktora Pu?kowskiego. Kazik znalaz? dobry punkt obserwacyjny i, oparty o ?lep? ?cian? drewnianego baraku, si?gn?? po kartk? papieru i szybkimi, sprawnymi poci?gni?ciami o??wka wykonywa? szkic. Droga od bramy do willi, odleg?o?ci, usytuowanie hal fabrycznych i budynku administracji. Wzd?u? muru przechadza? si? wartownik, ale nie wydawa? si? gro?ny, bo nie interesowa?o go w og?le wn?trze zak?ad?w. Zaabsorbowany swym szkicem Kazik nie dostrzeg?, ?e od paru chwil obserwuje go m?ody cz?owiek w brunatnym mundurze. Podobnie jak Kazik, przywar? do ?lepej ?ciany baraku, a potem skrada? si? cicho i powoli, a? stan?? za Kazikiem; wyszarpn?? z kabury pistolet i dotkn?? luf? plec?w ch?opca.
Kazik odwr?ci? si? gwa?townie. Mia? par? sekund na podj?cie decyzji: rzuci? si? na hitlerowca? Ale tamten odskoczy? kilka krok?w i sta? na szeroko rozstawionych nogach, z palcem na spu?cie. Wartownik szed? spokojnie wzd?u? muru. Kazik podni?s? r?ce do g?ry.
- Mam ci? - powiedzia? Niemiec. - Nie ruszaj si?. Dokumenty i ta kartka. Szybko!
Sytuacja wydawa?a si? beznadziejna. Kazik poda? hitlerowcowi przepustk? i szkic.
- Hans Molke - przeczyta? tamten. - Daj ausweis! -warkn??.
Kazik zawaha? si?. Czy wartownik ich dostrzeg?? Byli ci?gle w polu jego widzenia. Ch?opak poczu? na twarzy krople potu; nie mia? ?adnej szansy. Wr?czy? Niemcowi kenkart?.
- Kazimierz Truchanowicz - roze?mia? si? hitlerowiec. Ukrad?e? przepustk?, co? Pracujesz na dworcu prze?adunkowym?

5

U Reila pracowa?o si? ca?y dzie?: od ?smej do trzeciej i od pi?tej do p??nego wieczora. Danka mia?a tylko dwie godziny w ci?gu dnia wolne, ale rzadko udawa?o jej si? opuszcza? zak?ady. Reil chcia?, ?eby przebywa?a ca?y czas w fabryce, siedzia?a w sekretariacie, kiedy on jest w gabinecie, jad?a z nim obiad i sz?a z nim na kolacj?. By? nieust?pliwy i wymagaj?cy, musia?a mu sk?ada? sprawozdania z ka?dej godziny sp?dzonej w mie?cie, a najdrobniejsze sp??nienie wywo?ywa?o ataki furii.
Danka mia?a tego dosy?, marzy?a o powrocie do oddzia?u, obiecano jej przecie? powr?t do oddzia?u, gdy wykona to zadanie, ale zadanie z ka?dym dniem wydawa?o si? trudniejsze. Przepisywa?a sporo dokument?w; rozmawia?a z lud?mi, kt?rzy czekali na Reila, ale ani razu nie uda?o si? jej zobaczy? Pu?kowskiego. Nie wiedzia?a nawet, czy jest w gestapo, czy Reil trzyma go ci?gle na terenie zak?ad?w..
Tego samego dnia, kiedy to Kazik spotka? Glaubla, Danka wraca?a do zak?ad?w przed pi?t?; uda?o jej si? wyj?? o trzeciej, bo Reila wezwano na jak?? konferencj?. Wst?pi?a do Edwarda; zawsze trwa?o to do?? d?ugo, bo zanim posz?a na Wa?ow?, kluczy?a troch? po mie?cie, przesiada?a si? z rikszy do rikszy, musia?a mie? pewno??, ?e nie jest ?ledzona. Nauczyciel poleci? jej dowiedzie? si? czego? o zast?pcy Reila i kaza? przyj?? nast?pnego dnia o pierwszej. Mia?a si? spotka? z Jankiem.
Biegn?c teraz ulic?, my?la?a ju?, co powiedzie? Reilo-wi, ?eby pozwoli? jej wyj?? przed po?udniem. Najlepiej oczywi?cie fryzjer. Reil chcia?, ?eby wygl?da?a ?adnie, napisa? nawet do przyjaciela przebywaj?cego w Pary?u, ?eby przys?a? francuskie kosmetyki i materia?y na suknie. Spojrza?a na zegarek; na pewno si? sp??ni, zbli?a?a si? ju? pi?ta, a do fabryki mia?a jeszcze spory kawa?ek drogi. Rozejrza?a si?; ani jednej rikszy. W tej chwili zobaczy?a otwarty samoch?d hamuj?cy przy chodniku. Elegancki m??czyzna, kt?rego twarz wyda?a jej si? od razu znajoma, u?miecha? si? do niej.
- Podwie?? do fabryki? - zapyta?. M?wi? po niemiecku z lekkim obcym akcentem.
- Sk?d pan wie? - zawo?a?a zdziwiona.
- Nazywam si? Rioletto - powiedzia? - by?em dzisiaj u pana Puschkego i widzia?em pani? w sekretariacie. Zaj??a miejsce obok niego.
- Musz? si? przyzna? - m?wi?, zr?cznie wyprzedzaj?c furmank? - ?e to spotkanie nie by?o zupe?nie przypadkowe...
Danka spojrza?a na niego z niepokojem.
- ?ledzi? mnie pan? - Od razu zrozumia?a, ?e to by?o niepotrzebne pytanie. Rioletto roze?mia? si?.
- Ach, m?j Bo?e, widzia?em pani? minut?, mo?e nawet trzydzie?ci sekund... ale wywar?a pani na mnie kolosalne wra?enie... Kolosalne - powt?rzy?.
- Pan wybaczy, panie Rioletto.
- Nie, nie, prosz? si? nie gniewa? — terkota? — mo?e m?j spos?b m?wienia wydaje si? pani nieco przesadny, ale to taki styl, w ko?cu jestem W?ochem... Wie pani, czytam w my?lach ludzkich, to m?j zaw?d...
- Pi?kny zaw?d - powiedzia?a Danka i poczu?a, ?e ma suche wargi.
-Panno Danko...
- Sk?d pan zna moje imi??
- Czytam w my?lach... Nie, przepraszam, zapyta?em wo?nego. Wiem ju?, ?e pani jest now? sekretark? Reila i nie jest pani Niemk?. Czy ma pani dzi? wolny wiecz?r?
- Niech pan sam odpowie sobie na to pytanie. Podje?d?ali do bramy zak?ad?w. Rioletto zahamowa? gwa?townie i u?miechn?? si? smutno.
- Nie mam szcz??cia w tym kraju - powiedzia?. - Czy mog? mie? przynajmniej nadziej??
Danka u?miechn??a si?. Ten W?och nie by? jednak zupe?nie pozbawiony wdzi?ku.
Gdy wesz?a do sekretariatu, by?o ju? trzy minuty po pi?tej, Reil sta? w drzwiach gabinetu, czeka? na ni?.
- Sp??ni?a? si? - powiedzia?. I ostrzejszym tonem:
- Gdzie by?a??
- Jad?am obiad z Krysi? - odpowiedzia?a bez wahania.
- Krysia to moja najlepsza przyjaci??ka. W ko?cu musz? j? widywa? od czasu do czasu.
- Tak si? zawsze m?wi - warkn??.
Usiad?a przy swoim biurku i wyj??a z torebki puderniczk?. Poprawi?a wargi. Reil przygl?da? si? jej w milczeniu.
- Za chwil? przyprowadz? tu starego cz?owieka - powiedzia?. - To polski uczony. Niech poczeka w moim gabinecie. Zaparz kaw?, ja zaraz wr?c?.
Danka z trudem ukrywa?a rado??; ?eby tylko nie wr?ci? zbyt szybko, ?eby tylko zd??y?a powiedzie? Pu?kow-skiemu par? s??w.
Pu?kowskiego wprowadzi? SS-man; zosta? w sekretariacie, a Danka wesz?a z uczonym do gabinetu. Mia?a liczone sekundy, wiedzia?a, ?e dos?ownie liczone sekundy. Drzwi prowadz?ce do sekretariatu zostawi?a zreszt? p??otwarte, nie mog?a ich zamyka?, nie chc?c budzi? podejrze? SS-mana.
- In?ynier Reil zaraz wr?ci - powiedzia?a g?o?no po niemiecku. - Napije si? pan kawy?
- Tak - odrzek? Pu?kowski.
Poda?a mu fili?ank? i pochyli?a si? nad nim.
- Panie doktorze - szepn??a po polsku - uwolnimy pana, jeszcze par? dni, prosz? si? trzyma?. Gdzie pan jest wi?ziony?
Patrzy? na ni? z ogromnym zdziwieniem.
- Kim pani jest? - zapyta?.
- To niewa?ne.
- W piwnicy, w s?siednim gmachu - szepta?. - Ale nic nie nale?y robi?. Musz? si? zgodzi?, bo moja ?ona, rozumie pani - g?os mu si? za?ama? - moja ?ona...
Us?ysza?a energiczne kroki w sekretariacie.
- Kawa jest mocna, panie doktorze - powiedzia?a po niemiecku. - Czy lubi pan bardzo s?odk?? Na progu gabinetu sta? in?ynier Reil.

6

Edward kaza? mu przyj?? na godzin? dwunast?. Kazik stan?? przed bram? pod numerem pi?tnastym i spojrza? w g?r?. Na parapecie okna na drugim pi?trze dostrzeg? doniczk? z kwiatami. Zas?ona by?a lekko uchylona. Oznacza?o to: wszystko w porz?dku. Kazik rozejrza? si? jeszcze, ale nie zobaczy? nic podejrzanego. O tej porze na ulicy Wa?owej ruch by? niewielki, przyjecha?a jaka? riksza, par? kobiet sta?o przed sklepem, dzieci bawi?y si? na jezdni. Jak zwykle.
Kazik by? w dobrym nastroju i po wczorajszych wydarzeniach w fabryce Reila uwierzy? w swoje szcz??cie. Mia? naprawd? szcz??cie, bo przecie? na dobr? spraw? powinien by? w gestapo, pozbawiony wszelkich szans. Tymczasem by? wolny i m?g? zanie?? Edwardowi interesuj?cy meldunek.
Mo?e gdyby rozejrza? si? nieco uwa?niej, dostrzeg?by dw?ch m??czyzn, stoj?cych w s?siedniej bramie i jednego na rogu Polnej przy kiosku z gazetami. Wszystko jednak wygl?da?o tak zwyczajnie, ?e Kazik wszed? energicznie do bramy i znikn?? w klatce schodowej.
Edward powita? go na progu.
- Sp??ni?e? si? o osiem minut — powiedzia? — mamy ma?o czasu.
Radosny nastr?j Kazika prysn?? momentalnie; zawsze tak by?o podczas spotka? z Edwardem.
Weszli do pokoju.
- Siadaj - powiedzia? Edward. - Masz szkic?
- Mam, ale mam te? co? znacznie lepszego - doda? natychmiast.
- Poczekaj. - Edward zachowywa? si? w?a?nie tak, jak nauczyciel w klasie, gdy egzaminuje niezbyt dobrze przygotowanego ucznia. -To jest brama... - studiowa? uwa?nie szkic. - Co ile minut przechodzi obok niej wartownik?
- Chodzi wzd?u? muru - rzek? niepewnie Kazik.
- Co ile minut? - powt?rzy? pytanie Edward.
Musia? przyzna?, ?e dok?adnie nie wie. Edward stwierdzi? oczywi?cie, ?e rozpoznanie jest niepe?ne. Maj? cztery dni na przygotowanie akcji, a w?a?ciwie ci?gle niewiele wiedz?. Kazik u?miechn?? si? promiennie.
- W?a?nie chcia?em ci zameldowa? - o?wiadczy? -o sukcesie. Uda?o mi si? zwerbowa? Niemca od Reila.
- Co? W ci?gu dw?ch dni? - zawo?a? Edward. - Referuj dok?adnie. Masz pi?tna?cie minut.
Kazik spojrza? na zegarek. By?o wp?? do pierwszej.
O wp?? do pierwszej Kloss siedzia? w kawiarni na Polnej. Od spotkania z Edwardem dzieli?o go jeszcze p?? godziny, wyszed? troch? wcze?niej z biura, spacerowa? po mie?cie, a potem przyszed? tu na kaw?, bowiem okna kawiarni wychodzi?y na Wa?ow? i m?g? obserwowa? ulic?. By? niespokojny. Nie zdarzy?o si? w?a?ciwie nic, co ?wiadczy?oby o istnieniu zagro?enia, ale Kloss czu? intuicyjnie, ?e zbli?a si? niebezpiecze?stwo. Poprzedniego dnia spotka? si? z Brunnerem, tym razem nie s?u?bowo, ale wieczorem w kasynie. Brunner by? podniecony, pi? du?o, wi?cej ni? zwykle. O?wiadczy?, ?e s? na tropie. Nie chcia? poda? ?adnych szczeg???w.
-Wy te? zajmujecie si? troch? t? spraw? - powiedzia? - ale dla nas to b?dzie nied?ugo historia.
- Macie ju? tych ludzi? - zapyta? Kloss.
-Twoje zdrowie, Hans - roze?mia? si? Brunner. - B?dziemy ich mieli. G?aubel to ?wietny ch?opak.
- Co ma z tym wsp?lnego G?aubel? - zapyta? Kloss.
- Chcia?by? wiedzie?, Hans? - Brunner znowu nape?ni? kieliszki. - To m?j osobisty sukces, m?j drogi, i nie mam ochoty dzieli? si? nim z nikim.
- Pi?knie - o?wiadczy? Kloss. - A je?li ja co? b?d? wiedzia??
- To mi na pewno powiesz - wybuchn?? ?miechem Brunner. - B?dzie jaki? towar do wymiany.
Jakie informacje posiada Brunner? Mo?e po prostu bluffuje? Siatka Edwarda jest przecie? czysta. Ludzie s? wielokrotnie sprawdzani; nikogo nie aresztowano, nic si? dot?d nie zdarzy?o, co mog?oby budzi? niepok?j. A jednak? Mo?e Danka by?a nieostro?na? Centrala znowu ??da informacji w sprawie Pu?kowskiego. Dano im cztery dni. Jak wykona? to zadanie?
Kelnerka przynios?a kaw?, Kloss skosztowa?, by?a ch?odna i tylko z nazwy mia?a co? wsp?lnego z kaw?. Odstawi? fili?ank? i w tym momencie zobaczy? w drzwiach kawiarni pana Riolett?.
Czy?bym co? przeoczy?? - pomy?la?. - Czy?by ten W?och mnie ?ledzi??
Rioletto szed? do jego stolika.
- Dzie? dobry, panie poruczniku - powiedzia?. -Je?li pan na nikogo nie czeka...
- Nie czekam - odrzek? sucho Kloss. - Prosz?, niech pan siada.
Rioletto rzuci? na st?? paczk? gitan?w i skin?? na kelnerk?. Po chwili postawi?a przed nim fili?ank? czekolady.
- Pij? zawsze czekolad? - wyja?ni?. - ?atwiej j? dosta? w tym kraju ni? w Berlinie. Kloss milcza?.
-W?a?ciwie, panie poruczniku - ci?gn?? Rioletto - rad jestem przypadkowi, kt?ry nas tu zetkn??.
- Bardzo lubi? przypadkowe spotkania - powiedzia? Kloss, akcentuj?c s?owo „przypadkowe".
Rioletto roze?mia? si?.
- Pan jest zbyt nieufny. Pracuje pan w Abwehrze, prawda?
- Dlaczego pan o to pyta?
- Nie pytam, stwierdzam. Pan przecie? nie wierzy w moje mo?liwo?ci nadprzyrodzone.
-Nie.
- Brunner ma na ten temat inne zdanie.
- M?j przyjaciel Hermann i ja cz?sto r??nimy si? w pogl?dach - o?wiadczy? Kloss. - Tak bywa. Ja lubi? konkrety i fakty.
- Prowadzicie - Rioletto m?wi? jakby z pewnym wahaniem - t? sam? spraw?.
- Co pan ma na my?li?
- Dywersj? w zak?adach Reila. Powiedzia?em ju? Brunnerowi, ?e jestem got?w pom?c.
Kloss przygl?da? mu si? z napi?t? uwag?. Czego naprawd? chce ten W?och? Czy pracuje dla Brunnera? Czy Brunner kaza? mu ?ledzi? Klossa?
- To samo chcia?by pan powt?rzy? mnie? - zapyta?.
- Mo?e - odpowiedzia? W?och.
- Po co, panie Rioletto? Je?li pracuje pan dla nas...
- Tego bym nie powiedzia? - Rioletto spokojnie pi? czekolad?. -Ja lubi? inny styl rozmowy, panie poruczniku, a je?li czasami pomagam... to wcale nie znaczy... -? natychmiast zmieni? temat. -Jak?e si? czuje pi?kna ma??onka gauleitera?
Kloss spojrza? na zegarek. Zbli?a?a si? za kwadrans pierwsza.
W mieszkaniu przy ulicy Wa?owej 15 Edward r?wnie? spojrza? na zegarek.
- Musisz ju? i?? - powiedzia?. - Pope?ni?e? b??d, bardzo powa?ny b??d. Jeste? zdekonspirowany i nie wolno ci by?o tu przychodzi?.
- Co mia?em robi??
- Znikn?? i odczeka?. Wiesz dobrze, ?e nie wolno podejmowa? ?adnych krok?w bez mojego pozwolenia.
- Ten Niemiec jest uczciwy.
- To trzeba jeszcze sprawdzi?. Id? i czekaj na dalsze rozkazy.
W tej chwili rozleg? si? dzwonek. Edward podni?s? si? powoli z krzes?a, szybkim spojrzeniem omi?t? pok?j. Szkic Kazika wrzuci? do skrytki.
- Bro?? - zapyta? Kazik.
Edward zanurzy? d?o? w kieszeni i podszed? do drzwi.
- Kto tam?! - krzykn??.
- Hydraulik - us?ysza?. - Woda przecieka na pierwszym pi?trze.
Edward otworzy? i odskoczy? od drzwi. Nie zd??y?. Do przedpokoju wdar?o si? trzech m??czyzn po cywilnemu, w d?oniach trzymali pistolety. Jeden z nich, to by? w?a?nie Glaubel, rzuci? Edwarda na pod?og?, dw?ch pozosta?ych dosi?g?o Kazika, gdy bieg? ju? do okna. Walka trwa?a kr?tko. Gestapowiec uderzy? ch?opca kolb? po g?owie. Kazik zwali? si? na pod?og?. Do mieszkania wszed?, r?wnie? po cywilnemu, Brunner.
- Ocuci? - powiedzia?, wskazuj?c na Kazika.
Po chwili siedzieli na krzes?ach, trzymaj?c r?ce na stole. Gestapowiec z broni? w r?ku nie spuszcza? ich z oczu, a Brunner i Glaubel przetrz?sali mieszkanie. Wyrzucali z szafy bielizn?, otwierali szuflady, obmacywali ?ciany. Na stoliku nocnym przy ???ku sta? blaszany budzik. Edward wiedzia?, ?e spieszy si? o dwie minuty. Wskaz?wki budzika zbli?a?y si? do pierwszej, a Janek by? zawsze punktualny. Jeszcze cztery minuty. Ogarn?? go strach, a potem wr?ci? ch?odny spok?j. Jak przestrzec Janka? Na parapecie okna sta?a doniczka z kwiatami, zas?ona by?a lekko uchylona. Jeszcze trzy minuty.
- Pomieszkamy tu troch? razem - powiedzia? Brunner. - Mam nadziej?, ?e sami podacie nazwiska i adresy wsp?lnik?w, ale wolimy spotka? si? z nimi tutaj, to ?wietne miejsce. - Patrzy? uwa?nie na Edwarda. - Niecierpliwisz si?, prawda? Oczekujesz wizyty? To bardzo dobrze.
- Nikogo nie oczekuj? i nic nie rozumiem. - odrzek? Edward. - Panowie, tu nast?pi?a jaka? pomy?ka. Glaubel wybuchn?? ?miechem i podszed? do okna.
- Pomy?ka! - wykrzykn??. - Zapytaj tego ch?opaka -wskaza? na Kazika. -Jeszcze wczoraj opowiada? mi takie pi?kne rzeczy. - Opar? d?o? na doniczce i wyjrza? przez okno.
- Odejd? od okna - rozkaza? Brunner - i niczego nie ruszaj. Wszystko mo?e by? wa?ne.
Edward z rozpacz? patrzy? na tarcz? budzika. S?ysza? powolne cykanie zegara. Dwaj gestapowcy rewidowali w?a?nie kuchni?. Brunner ?ci?gn?? po?ciel z ???ka, a Glaubel opukiwa? framugi.
Edward podj?? b?yskawiczn? decyzj?; od okna dzieli?o go par? krok?w... Mo?e zd??y skoczy?, zanim tamten wystrzeli, ?eby tylko zd??y? skoczy?. Wbi? mocno nogi w pod?og?, pochyli? si? ca?ym cia?em naprz?d, a potem r?ce wspar? o por?cze krzes?a...
Kloss podchodzi? w?a?nie do kamienicy numer pi?tna?cie. W?ocha zostawi? w kawiarni, waha? si? jeszcze chwil?, czy i?? na spotkanie, ale postanowi? ryzykowa?, chocia? mo?e powinien...
My?la? ci?gle o terminie czterech dni, kt?re da?a im centrala i rozwa?a? rozmaite koncepcje akcji w fabryce... Chcia? ju? skr?ci? do bramy, gdy nagle us?ysza? krzyk i brz?k t?uczonego szk?a.
Z drugiego pi?tra spad?a doniczka, uderzy?a o p?yty chodnika.
Kloss, nie patrz?c w g?r?, przyspieszy? kroku. Widzia? przed sob? pusty chodnik; nic wi?cej, tylko pusty chodnik. Leciutkim, niedostrzegalnym niemal ruchem przesun?? kabur? pistoletu na brzuch. Wiedzia? ju?, co si? sta?o.
Nie my?la? teraz o sobie, my?la? o nich, o Edwardzie, kt?ry zd??y? wypchn?? doniczk? na ulic? i zapewne za to zap?aci, bardzo drogo zap?aci.
Ulica Wa?owa by?a d?uga, na tym odcinku niemal bez przecznic. Odrapane kamieniczki, w?skie chodniki, korytarz, kt?ry trzeba przeby?. Kloss szed? coraz szybciej, my?la? teraz o Dance. Z jakiego kierunku nadejdzie? Je?li od strony Polnej, b?dzie zgubiona. Je?li od parku, powinien spotka? j? po drodze.
Cisz? rozdar? warkot motor?w. Na Wa?owej pojawi?y si? ci??ar?wki z ?andarmami.
Obstawiaj? ulic? - pomy?la? Kloss. - Brunner musia? doj?? do wniosku, ?e ten, kt?ry mia? zjawi? si? u Edwarda, nie zd??y? odej?? daleko.
Par? metr?w przed nim zatrzyma? si? r?wnie? samoch?d, wyskoczyli ?andarmi, kordon zamkn?? ulic?; ci, kt?rzy nie zd??yli schowa? si? do bram, wpa?? na podw?rze, w?drowali teraz do ci??ar?wek. ?andarmi wpychali ludzi do bud, rzucaj?c na ziemi? kenkarty. Rozleg? si? krzyk kobiet, krzyk, kt?ry Kloss zna? dobrze... Min?? spokojnie ?andarm?w, zasalutowali, on podni?s? niedbale r?k? do g?ry i jeszcze przez chwil? przygl?da? si? ?apance.
Zatrzyma? si? na rogu Wa?owej i niewielkiego placyku, przed wystaw? sklepu z zabawkami. Postanowi? tu poczeka? pi?tna?cie minut. Mo?e Danka jednak nadejdzie. Zobaczy? j? z daleka; pewna siebie, dobrze ubrana, sz?a od strony parku. Dostrzeg?a go, gdy by? ju? przy niej.
- Edward spalony - szepn??. - Za dziesi?? minut w parku.
Zawr?ci?a i znikn??a w t?umie przechodni?w. Kloss zapali? papierosa i ruszy? powoli w tym samym kierunku.
W parku dzieci bawi?y si? nad jeziorkiem. Kloss przeszed? powoli obok kawiarenki przy oran?erii i zanurzy? si? w wysadzanej drzewami g??wnej alei. Zobaczy? Dank?. Siedzia?a na ?awce z puderniczk? w r?ku. Rozejrza? si? jeszcze czujnie i podszed? do niej:
- Pozwoli pani, Fr?ulein?
- Oczywi?cie - odpowiedzia?a Danka.
Pocz?stowa? j? papierosem. Nie spotykali si? dot?d nigdy w dzie? i nigdy w miejscu publicznym. Teraz nie mieli innego wyj?cia. Danka u?miechn??a si? zalotnie - ?wietnie gra?a rol? dziewczyny ??dnej przyg?d - i odsun??a si? nieco od niego.
-Jak to si? mog?o sta?? - zapyta?a cicho, nie przestaj?c si? u?miecha?.
- Nie wiem. Niewykluczone, ?e jeste?my spaleni.
- Edward b?dzie milcza? - powiedzia?a Danka i przyst?pi?a natychmiast do sk?adania relacji. Uda?o si? jej ustali?, ?e Reil i Pu?kowski wyje?d?aj? za trzy dni na poligon.
- Pu?kowski si? zgodzi?? - zapyta? Kloss.
-Jest za?amany- powiedzia?a Danka. - Chodzi o jego ?on?.
- Widzia?a? Kazika?
-Nie.
- Trzeba jeszcze dzisiaj ustali? — m?wi? Kloss — co si? z nim sta?o. Nale?y poinformowa? reszt?, ale najwa?niejszy jest Kazik.
- P?jd? do niego dzisiaj wieczorem. Zastanawia? si? spor? chwil?.
- Nie wiem, czy powinna?, ale nie ma chyba innego wyj?cia. B?d? ci? os?ania?. - Potem wyznaczy? jej miejsce spotka?. Mieli taki zapasowy punkt, kt?ry wydawa? si? bardzo bezpieczny; stary warsztat na przedmie?ciu, zamkni?ty od czasu wybuchu wojny.
- Musz? ustali? - m?wi? - jak dowiedzieli si? adresu Edwarda. - Nie mia? jeszcze poj?cia, jak to zrobi. Brunner zapewne nic nie powie, zreszt? Kloss nie mia? w tej chwili ?adnej pewno?ci, czy sam nie jest przedmiotem ?ledztwa.
Danka wzruszy?a ramionami.
- Lepiej nie pytaj - powiedzia?a. - S?dz?, Janek, ?e to moja ostatnia akcja.
- Dobrze. Ode?l? ci? potem do oddzia?u.
- Dzi?kuj?.
Kloss chcia? ju? wsta?, gdy nagle twarz mu st??a?a. Alejk? parku szed? w ich kierunku prestidigitator Rioletto. ?ledzi? go przez ca?y czas? Czy naprawd? by? tak zr?czny?
- Ja go znam - powiedzia?a dziewczyna. - To niejaki Rioletto. Pr?bowa? mnie uwodzi?.
- To dobrze - powiedzia? Kloss. Przyszed? mu nagle do g?owy pewien pomys?. By? bardzo ryzykowny, ale w ko?cu wszystko by?o ryzykowne.
- Pos?uchaj, Danka - szepn?? - ja odejd?, ty z nim tu zostaniesz i zaprosisz go do siebie na jutro wiecz?r, powiedzmy, na ?sm?. Potem ci wyt?umacz?, co masz robi?...
Rioletto podchodzi? w?a?nie do nich.
- M?j Bo?e! - zawo?a?, znakomicie udaj?c zaskoczenie - znowu si? spotykamy! Nie wiedzia?em, ?e oberleut-nant Kloss zna wszystkie interesuj?ce kobiety w tym mie?cie.
- Po prostu mam szcz??cie - u?miechn?? si? Kloss.
- A ja skar?? si? w?a?nie na brak szcz??cia - odpowiedzia? Rioletto.
Kloss spojrza? na zegarek i wsta?.
- Niestety, na mnie pora.
- Od dzisiaj - stwierdzi? Rioletto - przestan? si? skar?y? na brak szcz??cia. Czy wolno mi zosta?? Danka u?miechn??a si?.

7

W tej grze by?o coraz wi?cej niewiadomych; areszto- wanie Edwarda stawia?o pod znakiem zapytania powodzenie ca?ej akcji. Kloss wierzy?, ?e Edward wytrzyma, musia? w to wierzy?, ale przecie? kto? zdradzi? gestapo mieszkanie na Wa?owej, kto?, kto wiedzia? bardzo du?o, mo?e tak?e o nim. Powinien uciec do oddzia?u? Nie, zostanie tu do ko?ca, spr?buje rozegra? t? parti?.
Mo?e jednak przypadek? Nie wierzy? w takie przypadki, Brunner nigdy nie dzia?a? na ?lepo, musia? mie? dobre informacje. Kto? Rioletto? Puschke? A je?li Danka? Bzdura! Gdyby Danka zdradzi?a, mieliby ju? jego. Przypomnia? sobie twarz G?aubla; spotka? go przed godzin? i teraz by? pewien, ?e to spotkanie nie by?o przypadkowe.
Zadzwoni? telefon. Kloss podni?s? s?uchawk? i jednocze?nie zapali? lamp? na biurku. To m?g? by? albo jego szef, albo Brunner; ci dwa) wiedzieli, ?e Kloss lubi pracowa? wieczorami w swoim gabinecie w Abwe?irstelle, Us?ysza? g?os Brunnera, nieco zachrypni?ty, zapewne po wczorajsze) pijatyce.
- Heil Hitler, Hans. Sp?dzasz samotny wiecz?r w biurze?
- Pracuj?.
Brunner gada? o g?upstwach, wspomina? jak?? kelnerk? z kasyna, kt?ra podawa?a im wczoraj alkohol i mia?a niez?e nogi, a potem nagle zada? pytanie:
- Hans, ciebie interesuje nowa sekretarka Reila? Kloss mia? par? sekund na odpowiedz. Podj?? decyzj?, wiedz?c jednocze?nie, ze na tym terenie Brunner musi wygra?.
- Tak - o?wiadczy? - istotnie. A dlaczego o to pytasz, Hermann?
- ?adna dziewczyna - powiedzia? Brunner. – Chcesz j? odbi? Reilowi?
- Nie my?la?em o tym.
- A o czym my?la?e?, Hans? Kloss brn?? dalej;
- My?la?em - m?wi? - ?e mo?e nadszed? czas, by?my wymienili informacje.
- Mo?e —stwierdzi? Brunner. W jego g?osie Kloss us?ysza? wahanie.
Co wie? - my?la?. - Czego zd??y? si? dowiedzie?? Oczywi?cie Glaubel zameldowa? mu o spotkaniu na przedmie?ciu. To by? b??d, gruby b??d. Danka nie powinna by?a chodzi? do mieszkania Kazika. Brunner powiedzia?: „Dobranoc, jutro si? zobaczymy", a Kloss od?o?y? s?uchawk? i raz jeszcze rozwa?a? wydarzenia dzisiejszego wieczoru.
Przyszed? na przedmie?cie o sz?stej wieczorem, tak jak um?wili si? z Danka. Robotnicy wracali w?a?nie z dworca prze?adunkowego i z fabryki nale??cej do zak?ad?w Reila, w sklepie spo?ywczym ustawia?a si? d?uga kolejka, w furtkach, przed domami plotkowa?y kobiety czekaj?c na m???w.
Kazik mieszka? w niewielkim, parterowym domku na rogu Ogrodowej i ?liskiej; Kloss, oboj?tny i obcy w t?umie spiesz?cych si? przechodni?w, obserwowa? ten domek dobrych kilka minut, gdy zobaczy? wreszcie Dank? otwieraj?c? furtk?. Wesz?a do ?rodka; Kloss przesun?? kabur? na brzuch, czeka?. Wiedzia? ju?, ?e nie powinien tu przychodzi?, nale?a?o pos?a? kt?rego? z ch?opc?w od Bia?ego; zd??y? ju? nawi?za? kontakt z Bia?ym. Danka d?ugo nie wychodzi?a; zaczyna? si? niepokoi?, przecie? i tam m?g? by? kocio?, gdy nagle zobaczy? obok siebie G?aubla. Hitlerowiec r?wnie? obserwowa? domek Kazika Okonia.
Sta?o si? - pomy?la? Kloss i ow?adn?? nim ch?odny spok?j.
- Heil Hitler, Glaubel - powiedzia?. - Co pan robi w takim zakazanym miejscu?
- Spacer - odpar? Glaubel. - A pan?
-Ja - roze?mia? si? Kloss - mam ma?o czasu na spacery. Najcz??ciej pracuj?. A niekiedy lubi? zapolowa?.
- Polowanko - powt?rzy? Glaubel i spojrza? uwa?nie na Klossa. - To dziwne, ?e spotykamy si? w?a?nie w tym miejscu.
- Tak - odpar? Kloss tym samym tonem - dziwne.
Obaj patrzyli na furtk? prowadz?c? do domku Oko-ni?w.
Wi?c Kazik tak?e siedzi - my?la? Kloss. - Pilnuj? jego mieszkania, ale tam nie ma kot?a. Danka jeszcze wyjdzie. B?d? j? obserwowa?. Czy Glaubel jest sam?
Rozejrza? si?. Chyba jest sam. Nie mia?o to co prawda ?adnego znaczenia, ale umo?liwia?o spotkanie z Dank?. Wychodzi?a w?a?nie z domku; spokojna, oboj?tna min??a furtk?.
- Pi?kna Polka - powiedzia? Glaubel. - Czy pan si? ni? interesuje?
Kloss milcza?. Ju? w?wczas wiedzia?, ?e to pytanie musi mu zada? Brunner.
Pochyli? si? znowu nad papierami; powinien przygotowa? na jutro sprawozdanie dla Horscha; nigdy nie zaniedbywa? swych obowi?zk?w w Abwehrze, ale teraz nie m?g? pracowa?. Jak powinien zagra?? Domy?laj? si? oczywi?cie, ?e Danka mia?a co? wsp?lnego z Kazikiem, ale Brunner jest zbyt m?dry, by kaza? j? zaraz aresztowa?. Mo?e by wys?a? Dank? do oddzia?u? Kloss tak powinien post?pi?, ale nie mo?e zrezygnowa? z jej informacji, je?li akcja ma si? w og?le odby?. Musi ryzykowa?, ci?gle ryzykowa?, i to nie tylko w?asnym ?yciem. Musi by? szybszy ni? Brunner.
Powiedzia? Dance: „B?d? przygotowana na wszystko". Spotkali si? w starym warsztacie mniej wi?cej po godzinie. Danka kluczy?a po mie?cie i uda?o jej si? zgubi? Glau-bla. Przynios?a rzecz bezcenn?: odpis pisma Reila do Berlina. In?ynier meldowa?, ?e do?wiadczenia zaczynaj? si? 10 maja. Tego dnia rano Reil i Pu?kowski wyje?d?aj? na poligon. To by? ostatni termin. A ile jeszcze przedtem do zrobienia! Kloss poleci? Dance powiedzie? Reilowi, ?e odwiedzi?a swego starego koleg?, Kazika Okonia; niech Reil to powt?rzy Brunnerowi. Chodzi o czas, czas decyduje o wszystkim; mo?e Brunner uwierzy, ?e idzie fa?szywym tropem. Danka by?a bardzo zm?czona; zapyta?a jeszcze o pana Riolett?. Zaprosi?a go do siebie na nast?pny dzie?; powiedzia?a, ?e b?d? go?cie. Co Kloss chce w?a?ciwie wiedzie? o sztukmistrzu z Berlina?
Kloss otworzy? okno; wiecz?r by? ciep?y, na niebie krzy?owa?y si? ?wiat?a reflektor?w. Us?ysza? odleg?? seri? pe-emu, potem ?piew pijanych ?o?nierzy. Wr?ci? do biurka i znowu pochyli? si? nad papierami. Przerwa? mu podoficer. Stan?? wyprostowany w drzwiach i zameldowa?, ?e zg?osi? si? niejaki Herr Puschke, wicedyrektor Robert Puschke i pyta, czy pan oberleutnant go przyjmie.
Kloss by? zaskoczony. Najpierw telefon Brunnera, potem wizyta pana Puschkego. Czego m?g? od niego chcie? ten gruby Niemiec, przyjaciel sztukmistrza Rio-letta? Kaza? go wprowadzi?.
Zapali? g?rn? lamp? i w ostrym ?wietle zobaczy? twarz swego go?cia. Pokrywa?a j? szara blado??, oczy mia? pan Puschke podpuchni?te, r?ce mu dr?a?y. Usiad? na wskazanym krze?le i po?o?y? d?onie na biurku.
- Kieliszek koniaku, panie Puschke?
Skin?? g?ow?. Wypi?, potem zacz?? chwali? ten koniak, ?e taki wy?mienity, na pewno francuski, on, Puschke, by? w czterdziestym pierwszym we Francji, ale jego zapasy dawno si? sko?czy?y.
- Co pana tu sprowadza? - Kloss przerwa? ten wyw?d do?? bezceremonialnie.
Puschke zapali? cygaro, d?ugo delektowa? si? dymem, potem wyj?? z kieszeni zapiecz?towan? paczuszk? i po?o?y? na biurku. Nie ma co prawda koniaku, ale ma w?a?nie te cygara, je?li pan oberleutnant zechce przyj??... Pan oberleutnant mia? jednak dosy? tych wst?p?w.
- O co chodzi, panie Puschke?
- Sprawa jest bardzo trudna - zacz?? Niemiec - i niezwykle delikatna. - M?wi?, ?e przyszed? w?a?nie tutaj, bo wierzy, ?e oberleutnant Kloss i oczywi?cie Abwehra zrozumiej? jego szczeg?ln? sytuacj?, sytuacj? uczciwego Niemca, kt?ry wbrew w?asnej woli zosta? wpl?tany... tak, w?a?nie wpl?tany, w obrzydliw? afer?...
- Prosz? wyra?niej! - rozkaza?. Puschke wsta?.
- Panie oberleutnant - powiedzia? niemal patetycznie - przychodz? tutaj jako uczciwy Niemiec...
- Konkrety!
- Chcia?em zameldowa? - wykrztusi? wreszcie Puschke, ?e sztukmistrz Rioletto jest angielskim szpiegiem, pracuje od dawna przeciwko Rzeszy. - Odetchn?? z ulg? i usiad? na krze?le. Zaci?gn?? si? cygarem.
Nast?pi?a teraz cisza, twarz Klossa nawet nie drgn??a. Puschke nie domy?li si? nigdy, jak bardzo zaskoczy? ober-leutnanta. Kloss obserwowa? swego go?cia i my?la? jednocze?nie intensywnie:
Prowokacja? Najpierw zatelefonowa? Brunner, potem przyszed? Puschke... Nieprawdopodobne! Po co mieliby to robi?? Chcieli sprawdzi? raz jeszcze Klossa? Po dw?ch latach?
Puschke niecierpliwie kr?ci? si? na krze?le; oczekiwa? pyta?? A mo?e s?dzi?, ?e powiedz? „Dzi?kuj?" i puszcz? go do domu?
- Dlaczego nie poszed? pan z tym do Brunnera? - zapyta? Kloss. - A mo?e pan ju? by? u Brunnera?
- My?la?em, ?e w tych sprawach to wszystko jedno: Abwehra czy gestapo.
- A jednak wybra? pan Abwehr?. Przecie? pan zna Brunnera. A w waszych zak?adach dzia?a tak?e Glaubel.
- Powiem wszystko - westchn?? Puschke.
- O to w?a?nie chodzi.
- Z Brunnerem rozmawia?em wczoraj i przedwczoraj. Nie odwa?y?em si?. My?la?em, ?e z panem b?dzie mi ?atwiej...
K?amie - pomy?la? Kloss. - A je?li m?wi prawd?? Sprawdzimy.
- Puschke! - rykn??.
Wicedyrektor zerwa? si? natychmiast z krzes?a i stan?? na baczno??. Wygl?da?o to niemal komicznie, ale Klossa dawno ju? nie bawi?y typowo niemieckie reakcje. Zna? je i wykorzystywa?.
- Ze mn? nie b?dzie ?atwiej - m?wi?. - Jasne?
- Tak jest! - wykrzykn?? Puschke.
- By?e? agentem Rioletta? - zapyta? Kloss.
Puschke w jednej chwili sflacza?, zachwia? si?, ale Kloss nie pozwoli? mu usi???.
Nagle Puschke zacz?? p?aka?. By? to widok wr?cz niezno?ny: p?acz?cy, gruby Niemiec... Jego historyjka by?a zreszt? prosta i banalna. W trzydziestym dziewi?tym roku pewien berli?ski sklepikarz zacz?? mu po?ycza? pieni?dze. Najpierw drobne sumy, potem coraz wi?ksze, a gdy Puschke podpisa? weksel opiewaj?cy ju? na kilka tysi?cy marek, zjawi? si? Rioletto.
-Ja nic nie zrobi?em przeciwko Rzeszy - p?aka? Puschke. -Mia?em przyjaciela w SS, on zaj?? si? tym sklepikarzem, ale weksel zosta?, zabra? go Rioletto i Rioletto za??da?...
- Czego? - zapyta? sucho Kloss.
- Da?em mu tylko nazwiska in?ynier?w pracuj?cych u Lubbicha w Hamburgu... Potem wybuch?a wojna, straci? mnie z oczu, bo pojecha?em do Francji... i teraz znowu... On mnie zabije, panie oberleutnant - szepn?? nagle.-Ja si? boj?.
Ba? si? naprawd?. Kloss kaza? mu nareszcie usi??? i da? szklank? wody. Potem poleci? powt?rzy? sobie wszystko raz jeszcze; nie s?ucha? ju?, musia? podj?? decyzj?, sytuacja komplikowa?a si? coraz bardziej i ka?dy ruch stwarza? nowe niebezpiecze?stwa. Je?li Puschke m?wi? prawd?, nie m?g? przekaza? go Brunnerowi; nie m?g? nim zagra?, bo nara?a? ?ycie W?ocha. Je?li Puschke k?ama?. ..
Nale?a?o przede wszystkim sprawdzi?, kim by? naprawd? Rioletto. Je?li cz?owiekiem sojuszniczego wywiadu, skierowanyni tutaj w zwi?zku z do?wiadczeniami Reila, mogli t? akcj? przeprowadzi? wsp?lnie. Zgoda centrali? Nie by?o czasu na uzyskiwanie zgody, nale?a?o dzia?a? na w?asn? r?k?.
Ale jak zdoby? pewno???
Puschke podpisa? wszystko, co mu kazano. Kloss schowa? papiery do kieszeni i kaza? wicedyrektorowi i?? do domu. Niech milczy. Je?li zale?y mu na w?asnej sk?rze, b?dzie milcza?. Puschke by? nieco zaskoczony, ale wiedzia? przecie?, ?e Abwehra ma swoje metody.
- Niech si? pan nie spodziewa - powiedzia? mu Kloss na po?egnanie - ?e Rioletto zostanie aresztowany jeszcze tej nocy. My mamy czas. A je?li chodzi o pana... trzeba b?dzie oczywi?cie odpokutowa? za grzechy. A pokut? uzale?nimy od pa?skiego zachowania: milczenie i sam pan rozumie...
- Rozumiem - odpowiedzia? Puschke.
Kloss odprowadzi? go do drzwi. Gruby Niemiec stan?? na progu i podni?s? r?k? w hitlerowskim pozdrowieniu. Oberleutnant u?miechn?? si? ironicznie; ten cz?owiek wierzy? jeszcze, ?e prze?yje wojn?... Kloss wiedzia?, ?e Puschke nie ma ?adnych szans. I nie czu? lito?ci.

8

Dzie? zacz?? si? dla Reila ?le. Z samego rana Danka o?wiadczy?a, ?e chce mie? wolny wiecz?r. Stan??a na progu gabinetu i powiedzia?a to od razu; wygl?da?a ?licznie, mia?a na sobie zielon? sukienk?, kt?r? Reil szczeg?lnie lubi?. Chcia? krzykn??: „Z kim si? um?wi?a??", ale popatrzy? tylko na ni? i milcza?.
Zatrzasn?? drzwi; w gabinecie pozosta? zapach jej perfum. Kaza? wezwa? Puschkego i wys?ucha? meldunku o stanie przygotowa? na poligonie. Oczywi?cie wszystko by?o jeszcze w proszku. Puschke powiedzia?: „Prawie gotowy" i Reil wy?adowa? na nim w?ciek?o??.
- Za niedok?adno?? wysy?am na front wschodni! - krzycza?. - Dziesi?tego maja rano poligon musi by? przygotowany. Rozmawia? pan z Pu?kowskim?
-Tak. Chyba si? zgadza...
- ?adnych chyba! - wrzasn?? znowu Reil, ale ruganie zast?pcy nie przynios?o mu wcale ulgi. Puschke nie broni? si? zreszt?. Tkwi? w fotelu, oczy mia? podpuchni?te i wydawa?o si? Reilowi, ?e za chwil? wybuchnie p?aczem.
- Co si? z panem dzieje, Puschke.
- Nic, panie dyrektorze.
- Wygl?da pan jak stara baba.
Puschke zacz?? m?wi? co? o przem?czeniu, a potem, ?e ten kraj ?le na niego dzia?a; cz?owiek ?yje tutaj jak w klatce, boi si? wyj?? na miasto.
- To niech pan si? przestanie ba? - uci?? Reil - i we?mie do roboty. Mo?e pan ju? sobie i??. - Zatrzyma? go jednak jeszcze na progu i zapyta?, co robi? na terenie zak?ad?w prestidigitator Rioletto. Widzia? tego pana w sekretariacie.
Puschke poczerwienia?, potem zblad? i o?wiadczy?, ?e Rioletto wst?pi? na chwil?, by go przeprosi? za ten dowcip z cygarem.
Potem szepn??, ?e W?och przygl?da? si? Fr?ulein Dance z ogromnym, ale to naprawd? ogromnym zainteresowaniem. To wyprowadzi?o ju? Reila ostatecznie z r?wnowagi.
- Wyno? si? pan! - wrzasn??. -I nie opowiadaj mi plotek!
A je?li jeszcze raz zjawi si? ten sztukmistrz, ka?? go Glaubelowi zamkn?? na dwadzie?cia cztery godziny.
Zosta? sam w gabinecie, powiedzia? Dance, ?e nikogo nie przyjmie i nie b?dzie rozmawia? przez telefon, ale nie m?g? pracowa?. Osaczy?y go wszystkie mo?liwe niepokoje. Je?li do?wiadczenia si? nie udadz?, straci zaufanie fuehrera i mog? go nawet wys?a? na front.
Pomy?la?, ?e nie boi si? frontu, ale stan?? mu przed oczyma obraz widziany chyba w kinie: bia?a, r?wna p?aszczyzna, ?o?nierze na nartach i w g??bi pal?ce si? cha?upy. Ile jest kilometr?w od Berlina do Wo?gi? Nie, nie stoj? ju? przecie? na Wo?dze, czyta? znowu o skracaniu frontu, ale nie interesowa?y go w?a?ciwie nigdy komunikaty wojskowe. Ojciec Reila mia? map?, w kt?r? wbija? kolorowe chor?giewki, jego to nie bawi?o.
Zadzwoni? i gdy Danka stan??a w drzwiach, kaza? sobie przynie?? ostatni numer „V?lkischer Beobachter". Roz?o?y? gazet? i zobaczy? na pierwszej sronie zdj?cie fuehrera. Fuehrer spogl?da? powa?nie, ale te? z charakterystyczn? dla oficjalnych portret?w wielkiego wodza ?askawo?ci?; Reil zacz?? czyta? artyku?, ale dojecha? tylko do ko?ca pierwszego akapitu. W drzwiach stan?? Brunner.
Brunner wchodzi? bez meldowania, wydawa?o si?, ?e nie dostrzega? obecno?ci Danki w sekretariacie, nie akceptowa? jej istnienia. Reil podnosz?c si? zza biurka wiedzia?, ?e rozmowa nie b?dzie przyjemna. Dzie?, kt?ry tak si? zacz??, nie m?g? mu przynie?? nic radosnego. Wyci?gn?? koniak z szafy, a Brunner bez wst?p?w przyst?pi? do rzeczy. Chodzi?o najpierw o Pu?kowskiego. Sturmbannfuehrer chcia? wiedzie?, jak d?ugo ten Polak b?dzie Reilowi potrzebny. Dyrektor odpowiedzia?, ?e nie wie. Nie wiedzia? naprawd?, wszystko zale?a?o od wynik?w do?wiadcze?; chodzi?o zreszt?, do diab?a, o robot?, kt?ra si? nigdy nie ko?czy.
- Natomiast wiedza tego Polaka jest ograniczona -o?wiadczy? Brunner sucho. - Musi pan z niego wycisn?? wszystko, co trzeba, i koniec. Daj? panu, powiedzmy, trzy miesi?ce.
Reil pomy?la?, ?e ten gestapowiec jest bezczelny. Chcia? powo?a? si? na swoje szczeg?lne pe?nomocnictwa, ale zrezygnowa?. Zapyta? tylko, co maj? zamiar zrobi? z Pu?kowskim. Brunner u?miechn?? si? ch?odno i o?wiadczy? bez ogr?dek: zlikwidowa?. Zbyt du?o wie.
- A jego ?ona? - zapyta? jeszcze Re?l. Czu? sucho?? w gardle, nape?ni? sw?j kieliszek.
- Mnie pan te? mo?e nala? - odpowiedzia? Brunner. -Jego ?ona nie ?yje od paru tygodni.
Reil spojrza? na Brunnera, nie ukrywaj?c obrzydzenia. Wola?by o tym nie wiedzie?. U?wiadomi? sobie nagle, ?e jest sporo rzeczy, o kt?rych wola?by nie wiedzie?. Zreszt?, to jego nie dotyczy. Ma swoj? robot?, kt?r? wykonuje znakomicie. Na ?wiecie istnieje podzia? zada?, nie nale?y pcha? nosa w cudze sprawy. Taki jest porz?dek rzeczy.
My?la?, ?e rozmowa jest sko?czona, ale okaza?o si?, ?e najgorsze Brunner zachowa? sobie na deser.
- Gdzie pan pozna? swoj? sekretark?? - zapyta?.
- Prosz? j? zostawi? w spokoju! - wrzasn?? Reil. Teraz wyprowadzono go z r?wnowagi; nie zamierza? broni? Pu?kowskiego, ale Dank? uwa?a? ju? za swoj? w?asno??.
- Spokojnie, dyrektorze - Brunner ci?gle si? u?miecha?. - Prosz? odpowiedzie? na pytanie.
- Skierowana przez Arbeitsamt — odpowiedzia?. On, kt?ry nawet w gabinecie fuehrera nie straci? pewno?ci siebie, nie wyrzuci? za drzwi tego gestapowca. Poczu?, ?e si? boi i gdy to zrozumia?, strach opanowa? go naprawd?.
Pr?bowa? si? jeszcze broni?.
- Nie wykryli?cie nawet sprawc?w dywersji! -krzykn?? ni w pi??, ni w dziewi??.
- Ju? ich mamy - odpowiedzia? Brunner. - A pa?ska sekretarka kontaktowa?a si? z jednym z nich, z Kazimierzem Okoniem.
Przypomnia? sobie to nazwisko; Danka wymieni?a je poprzedniego wieczora przy kolacji. Powiedzia?a, ?e chcia?a odwiedzi? dawnego koleg?, ale nie zasta?a go w domu. Brunner wys?ucha? tej relacji i nie ukrywa? zaskoczenia.
- Istotnie - mrukn??.
Teraz Reil m?g? zaatakowa?.
- Czepiacie si? niewinnej dziewczyny! - krzykn??. - Gdyby rzeczywi?cie by?a wsp?lniczk? tego cz?owieka, nie poda?aby mi jego nazwiska! - Chcia? m?wi? dalej, ale ch?odne oczy Brunnera nakaza?y mu milczenie.
- Pan jest zbyt nerwowy - powiedzia? sturmfuehrer -a my nie lubimy zbyt nerwowych, takim nie mo?na ufa? - przeci?ga? sylaby. - Reichminister powtarza? to niejednokrotnie.
Wsta? i ruszy? ku drzwiom.
- Pana ??cz? z t? Polk? do?? bliskie stosunki, prawda? Prosz? do mnie zatelefonowa?, gdyby zdarzy?o si? co? ciekawego. Zrozumia? pan?
Reil nie odpowiedzia?. Nie m?g? sobie p??niej wybaczy? milczenia. Powinien zatelefonowa? do Berlina, powinien p?j?? do gauleitera i da? szko?? temu bezczelnemu g?upcowi. Rozla? znowu koniak do kieliszk?w i zawo?a? Dank?.
- Napijemy si? — powiedzia?.
Patrzy?a na niego ch?odno, nie rozumiej?c, ale podnios?a kieliszek do ust. Chcia? jej wyt?umaczy?, jak bardzo jest mu potrzebna, jak bardzo mu na niej zale?y, ale milcza?. Wypi? jeden kieliszek, potem drugi.
- Wszystko to ?wi?stwo - stwierdzi? - a to, co nie jest ?wi?stwem...

9

Rioletto przyszed? punktualnie. Stan?? na progu z ogromnym bukietem kwiat?w, spodziewa? si? zapewne, ?e w mieszkaniu zastanie ju? go?ci, o kt?rych m?wi?a Danka, ale by?a tylko ona, a na stole zobaczy? dwa kieliszki i dwie fili?anki do kawy.
- B?dziemy sami - powiedzia?a. - Zmartwi? si? pan?
- Nie, oczywi?cie nie - ale z trudem ukrywa? zdziwienie. - Pani nawet nie podejrzewa, jak? sprawia mi rado??.
- Najpierw czeka pana praca - u?miechn??a si? Danka. Otworzy?a szuflad? i rzuci?a na st?? tali? kart. - Chcia?abym co? us?ysze? o sobie.
Obserwowa?a go uwa?nie, gdy bawi? si? kartami. Nic nie podejrzewa?, na twarzy malowa?o si? skupienie. Kaza? jej wyci?gn?? kart?, by? to kr?l pik; Rioletto wyda? si? zaskoczony, a Dance kr?l pik skojarzy? si? natychmiast z Reilem. Dzisiaj wieczorem, gdy opuszcza?a biuro, Reil ju? nic nie powiedzia?; nie zapyta? nawet, dok?d idzie. Danka poczu?a co? w rodzaju lito?ci i natychmiast ogarn?? j? wstyd. Nie powinna si? nad nim litowa?.
- Kr?l pik - powiedzia? Rioletto. Odkry? par? kart i obok kr?la po?o?y? dam? trefl. - Pani jest interesuj?c? dziewczyn?, prowadzi pani trudn? gr?, chyba si? nie myl?, prawda? - Potem spojrza? w okno. - Niedok?adnie zaci?gni?te zas?ony - stwierdzi?. - Z ulicy wida? ?wiat?o. Nie boi si? pani?
Na to w?a?nie czeka?a, s?dzi?a, ?e zauwa?y wcze?niej. Podbieg?a do okna. Na ulicy panowa? ju? mrok, ale przez szczelin? w zas?onie dojrza?a trzech ch?opc?w stoj?cych na przeciwleg?ym rogu. Ju? s?!
- Teraz dobrze - powiedzia? Rioletto i dalej rozk?ada? karty -W?a?ciwie - m?wi? - zajmuj? si? tym raczej stare baby. Mnie wystarczy d?o?, oczy, czasami jaki? przedmiot.
-Jaki przedmiot?
- Co?, co pani lubi naprawd?, co jest dla pani cenne. W tej chwili rozleg? si? natarczywy dzwonek.
- Wi?c jednak - stwierdzi? Rioletto - nie b?dziemy sami.
Danka otworzy?a drzwi. Do pokoju wdar?o si? trzech m??czyzn. Zanim Rioletto zd??y? skoczy? pod ?cian? i wydoby? bro?, obalili go na pod?og?. Jeden by? w kraciastej cyklist?wce, drugi mia? czarn? opask? na oku, trzeci - szram? na policzku. Przypominali troch? aktor?w, kt?rym kazano ucharakteryzowa? si? tak, by mo?na ich ?atwo rozpozna?. Ten w cyklist?wce obezw?adni? Dan-k?, rzuci? j? na tapczan, a potem wi?za? i kneblowa? sprawnymi ruchami.
-Ty niemiecka dziwko - powiedzia?. Dw?ch pozosta?ych sterroryzowa?o Rioletta.
- P?jdziesz z nami - o?wiadczy? ten ze szram? i schowa? do kieszeni ma?ego Waltera, kt?ry Rioletto nosi? zawsze przy sobie.
- Ale?, panowie - t?umaczy? Rioletto - ja jestem W?ochem i okultyst?, nie mieszam si? do waszych spraw.
- Ale bro? nosisz, gestapowski szpiclu! - stwierdzi? ten z opask?.
Wypchn?li go z mieszkania. Prowadzili przez podw?rze, a potem kr?tymi, pustymi uliczkami przedmie?cia w kierunku szosy. Rioletto wiedzia?, ?e wystarczy przej?? szos?, by znale?? si? w lesie. M??czyzna w cyklist?wce, kt?ry sprawia? wra?enie dow?dcy, spogl?da? co chwila na zegarek.
- Szybciej! - powtarza?.
- Co chcecie ze mn? zrobi?? - zapyta? Rioletto.
- B?dziesz zlikwidowany za wsp??prac? z gestapo. Przyspieszyli kroku. Rioletto oci?ga? si?, pozostawa? w tyle. Ten ze szram? uderzy? go kolb? w plecy.
- Prosz? mnie nie bi?! - krzykn?? W?och. - Chc? rozmawia? z waszym dow?dc?.
- A co by? chcia? powiedzie? naszemu dow?dcy?
- Nie twoja sprawa.
- Nie pi?em z tob?, szpiclu, bruderszaftu — powiedzia? ten ze szram?.
Wyskoczyli na ??k?. W mroku b?ysn??a przed nimi bia?a wst??ka szosy. Ch?opak w cyklist?wce stan?? przy przydro?nym krzaku. Rioletto pomy?la?, ?e je?li chcieliby go zlikwidowa?, mogli byli uczyni? to wcze?niej albo wr?cz w mieszkaniu Danki. Teraz dzieli?o ich kilkana?cie metr?w od szosy, a oni na co? czekali, jakby wahali si? przeskoczy? drog?, kt?ra przecie? by?a pusta. Ch?opak ze szram? znowu spojrza? na zegarek.
- Idziemy - rozkaza?.
Byli ju? na poboczu szosy, gdy nagle Rioletto us?ysza? warkot motoru, a potem b?ysn??y ostre reflektory. Nadje?d?aj?cy samoch?d w??czy? d?ugie ?wiat?a; rozleg?y si? strza?y, ch?opcy zostawili W?ocha na szosie i znikn?li w ciemno?ci. Wszystko to trwa?o par? sekund. Rioletto z trudem podni?s? si?, samoch?d hamowa? gwa?townie. W?och zobaczy? wyskakuj?cych ?o?nierzy niemieckich. Potem us?ysza? g?os oberleutnanta Klossa:
- Mia? pan szcz??cie, panie Rioletto, zd??yli?my na czas.
- Co za cudowny przypadek - powiedzia?. - Co za cudowny przypadek - powt?rzy?. - Dzi?kuj? panu.
- Porozmawiamy u mnie - rzek? Kloss.
Wsiedli do samochodu, Kloss i Rioletto obok siebie na tylnych siedzeniach. Obaj milczeli i obaj rozumieli, ?e czeka ich trudna rozmowa. Czy Rioletto si? domy?la? Czy mo?na mu zaufa?? Czy istnieje szansa, ?e zagraj? wsp?lnie? Samoch?d stan?? przed biurem Abwehry; w korytarzu by?o pusto, w pokoju Klossa pali?a si? lampa na biurku, na ma?ym stoliczku sta?a butelka koniaku i dwa kieliszki.
- By?o tak - powiedzia? Kloss. - Fr?ulein Danka zatelefonowa?a do mnie i zameldowa?a o napadzie. Doszed?em do wniosku, ?e bandyci b?d? si? starali uprowadzi? pana do lasu. Postanowi?em przeci?? im drog?. To by?a jedyna szansa.
- Znakomity koniak - stwierdzi? W?och, zanurzaj?c si? g??boko w fotelu. Nic sobie jeszcze nie powiedzieli, obaj mieli podstawy do obaw i obaj nie byli pewni...
-Jak wygl?dali? - spyta? Kloss i si?gn?? po notatnik.
- Kto?
- Ci bandyci.
- Kilku m??czyzn - odpowiedzia? Rioletto.
- Ilu?
- Trudno to okre?li?, by?em p??przytomny.
- Twarze? Charakterystyczne szczeg??y?
- By?o ciemno - stwierdzi? W?och - i obawiam si?, ?e nic panu nie powiem. Czy musimy o tym m?wi??
- Musimy od czego? zacz??.
- Pannie Dance nic si?, oczywi?cie, nie sta?o?
- Nie - u?miechn?? si? Kloss.
- Tak przypuszcza?em. - Si?gn?? po cygaro. - Odkryjemy karty?
- Mo?e za wcze?nie - powiedzia? Kloss. Wsta?, podszed? do drzwi; otworzy? je gwa?townie i zamkn?? z powrotem. -Te cygara - rzek? wracaj?c na miejsce - nale?? do pana Puschkego. Otrzyma?em je od niego w prezencie.
- Ach tak - powiedzia? Rioletto.
- Pan Puschke - ci?gn?? Kloss - jest nies?ychanie interesuj?c? postaci?. To cz?owiek o bogatym ?yciorysie. Miewa tak?e znakomite pomys?y. - Si?gn?? do kieszeni i poda? W?ochowi starannie z?o?one arkusiki papieru. -Niech pan to przeczyta.
Rioletto przeczyta? uwa?nie zeznanie pana Puschkego, potem od?o?y? kartki na st?? i zaci?gn?? si? dymem.
- Co pan zamierza? - zapyta?.
- Zeznanie jest ?cis?e?
- Nie potwierdz? ani nie zaprzecz? - o?wiadczy? Rioletto. - Co pan zamierza?
- Wyobra?my sobie - m?wi? Kloss - ?e by?o inaczej. Stary agent wywiadu angielskiego, pan Puschke, usi?owa? zwerbowa? uczciwego W?ocha Rioletta do pracy przeciwko Rzeszy. Ale Rioletto si? nie zgodzi?, w?wczas Puschke nas?a? na niego bandyt?w i tylko dzi?ki czujno?ci oberleutnanta Klossa Rioletto wykaraska? si? z tarapat?w.
- Bardzo mi odpowiada ta opowie?? - u?miechn?? si? Rioletto. - Kim pan jest?
-To pytanie chyba nie ma sensu - odpowiedzia? Kloss. - Wystarczy, ?e jestem got?w ryzykowa?.
-Ja te?.
- Co pan my?li o Pu?kowskim? - Kloss nape?ni? znowu kieliszki koniakiem.
- To as atutowy - powiedzia? Rioletto. - A Puschke -doda? — to karta bita. Zagramy razem?
- Nie mamy innego wyboru - rzek? Kloss. - Warto wypi? za wsp??prac? aliant?w.
- Warto - u?miechn?? si? Rioletto.

10

Gra zbli?a?a, si? do punktu kulminacyjnego, karty W zosta?y ju? rozdane. Kloss wiedzia?, ?e je?li nawet uda?o mu si? wygra? dwa robry, trzeci b?dzie najtrudniejszy. Czy Brunner da si? wywie?? w pole? Czy uwierzy, ?e jego przeciwnikiem w tej grze by? gruby Niemiec, pan Puschke? Brunner posiada? atuty, kt?rych nie nale?a?o lekcewa?y?. Mia? w swoich ?apach Edwarda i Ka-zika. Kloss wiedzia?, ?e kocio? nadal istnieje. W mieszkaniu na Wa?owej nikt si? oczywi?cie nie zjawi?. Edward i Kazik milczeli, ale przecie? gestapo nie zacz??o jeszcze na dobre przes?uchiwa?. Kloss rozwa?a? rozmaite mo?liwo?ci, musia? jednak my?le? przede wszystkim o odbiciu Pu?kowskiego. Dziesi?tego maja rano Pu?kow-ski i Reil wyruszaj? na poligon; nale?a?o przygotowa? akcj? i jednocze?nie tego samego dnia zlikwidowa? spraw? pana Puschkego. Kloss ba? si? tak?e o Dank?; mia?a znikn?? dziewi?tego maja wieczorem, to znaczy w ostatniej chwili. Rioletto by? zdania, ?e powinna znikn?? wcze?niej. Ci?gle nie byli pewni, co naprawd? wie Brunner.
Dziewi?tego maja Kloss zadzwoni? do Brunnera. Us?ysza? jego ochryp?y g?os w s?uchawce i o?wiadczy? bez wst?p?w, ?e musz? si? zobaczy?. Ma co? nader wa?nego.
- Naprawd?, Hans? - powiedzia? Brunner. - Naprawd? chcesz zacz?? m?wi?? - Nie brzmia?o to zbyt zach?caj?co.
Gdy wszed? do gabinetu sturmbannfuehrera w gestapo, Brunner nie by? sam. Obok niego siedzia? Glaubel. Obaj patrzyli na Klossa z napi?t? uwag?.
- Wyk?adaj, co masz - powiedzia? Brunner.
- Powoli, powoli. Jak tam tw?j kocio??
- M?wi?em - wtr?ci? Glaubel - ?e nale?a?o jeszcze poczeka?. Ten Oko? sam by mi powiedzia?.
- Bzdura! - parskn?? Brunner. - Tam siedz? zawodowcy, cz?owieku. Schowali?my tego Okonia i kropka. Poczekamy jeszcze z dzie? i zdejmiemy dziewczyn?. -Brunner patrzy? uwa?nie na Klossa, ale nic nie wyczyta? z jego twarzy.
- Mo?ecie j? zdj?? - o?wiadczy? spokojnie Kloss. - To p?otka.
- P?otka! - skoczy? Brunner. - A gdzie s? grube ryby? Ty chodzi?e? z t? dziewczyn?, Hans, nie wypieraj si?. Co wiesz? Kloss si?gn?? po cygaro.
- Widzisz, Brunner - powiedzia? - chcia?bym mie? gwarancj?, ?e to b?dzie nie tylko tw?j sukces. :
- Chcesz zarobi? awans?
- Mo?e - odpar? Kloss.
- Chcia?bym ci? ostrzec - g?os Brunnera brzmia? twardo. - Nasz przyjaciel Glaubel ma pewn? koncepcj?, kt?ra mog?aby ci? szczeg?lnie zainteresowa?.
- ?arty - powiedzia? Kloss i poczu? jednak lekki niepok?j. Nie wolno nigdy sobie pozwala? na niedocenianie przeciwnik?w. - Co by? powiedzia? - ci?gn?? spokojnie - o niejakim panu Puschkem?
- Puschke? - zdziwi? si? Brunner i spojrza? na Glaubla. -Co ty na to?
Glaubel wzruszy? ramionami. Nigdy si? nim nie interesowa?.
- Mam ciekawe materia?y - m?wi? Kloss. - Nie ulega w?tpliwo?ci, ?e to Puschke dostarcza? obcemu wywiadowi informacji o zak?adach Reila. Wczoraj usi?owa? zwerbowa? pewnego W?ocha nazwiskiem Rioletto.
M?wi? i patrzy? na ich twarze. Obaj byli zaskoczeni i obaj czuli si? oszukani. Jak zareaguj?? Czy b?d? chcieli aresztowa? pana Puschkego natychmiast? Spojrza? na zegarek. Rioletto powinien zd??y?, wszystko obmy?lili precyzyjnie, ale ryzyko by?o ogromne.
- Aresztujesz Puschkego? - zapyta?.
- Pomy?l? - warkn?? Brunner. - Nie lubi? si? spieszy?.
Kloss wepchn?? r?ce do kieszeni, d?onie mia? wilgotne. Znowu spojrza? na zegar wisz?cy na ?cianie. Rioletto powinien by? teraz w mieszkaniu Puschkego. Zostawi tam par? kompromituj?cych dokument?w: meldunek o wyje?dzie Reila na poligon, plan sytuacyjny zak?ad?w. ..
- Radzi?bym ci zdj?? tego cz?owieka natychmiast -powiedzia?.
- Twoje rady s? zawsze bardzo cenne, Hans - u?miechn?? si? Brunner. - Nie zapomn?, ?e mi pomog?e?.
- Dzi?kuj? - o?wiadczy? Kloss. - Pozwolisz, ?e z?o?? tak?e meldunek swojemu szefowi?
Opu?ci? gmach gestapo wieczorem; czeka?o go jeszcze spotkanie z Dank?, a potem noc przed akcj?. Nie lubi? tych nocy. Przeklina? w?wczas swoj? robot?; gdyby mu wolno by?o wzi?? osobi?cie udzia? w akcji, gdyby mu wolno by?o po prostu walczy? z broni? w r?ku.
Na ulicy Basztowej zobaczy? Rioletta. W?och czeka? na niego przed wystaw? kwiaciarni.
- W porz?dku? - zapyta? Kloss.
- Obrzydliwa robota - odpowiedzia? tamten. - Puschke wr?ci? do domu o par? minut wcze?niej... Wola?bym, ?eby si? broni?, a on tylko krzycza?, przera?liwie krzycza?. To jednak trwa?o par? sekund...
- Obrzydliwa robota - potwierdzi? Kloss. - Niech pan si? przygotuje na rozmow? z Brunnerem. To nie b?dzie ?atwa rozmowa. - Rioletto skin?? g?ow?.
- Wiem. Jestem przyzwyczajony. Kiedy sko?czy si? nareszcie ta wojna?
- Kiedy? si? sko?czy - odpowiedzia? Kloss.
-Jestem w rzeczywisto?ci chemikiem - rzek? Rioletto - i chcia?bym znowu by? tylko chemikiem.
Mrok zapada? szybko. Na przedmie?ciu by?o pusto, nawet patrole zjawia?y si? tu rzadko. Kloss przyszed? do opuszczonego warsztatu par? minut za wcze?nie. Siad? na stercie ?elastwa i odpoczywa?. Jak to dobrze, ?e nadszed? ten ostatni wiecz?r. Danka wr?ci do oddzia?u... Jeszcze tylko jutrzejsza akcja, ale to musi si? uda?.
Przybieg?a zdyszana.
- My?la?am, ?e si? sp??ni? - m?wi?a - i ?e ci? ju? nie zastan?. Reil nie chcia? mnie pu?ci?, jakby domy?la? si?, ?e nigdy mnie wi?cej nie zobaczy.
- Nikt ci? nie ?ledzi?? - zapyta? Kloss.
- Nie - odpar?a Danka, ale nie brzmia?o to zbyt pewnie. Przypomnia?a sobie teraz, gdy skr?ca?a z Polnej w Ogrodow?, zobaczy?a za sob? sylwetk? m??czyzny, kt?ra wyda?a jej si? znajoma. Potem nikogo ju? nie dostrzeg?a, ale powinna pokluczy? troch? po mie?cie, je?li nie mia?a zupe?nej pewno?ci.
- P?jdziesz do Marcina - powiedzia? Kloss. - Prosto st?d p?jdziesz do Marcina i sprawdzisz jeszcze przygotowania do akcji. Masz podzi?kowanie z centrali.
- Dzi?kuj? - szepn??a Danka. - Co zrobicie z Reilem?
Kloss nie zd??y? odpowiedzie?. Us?ysza? szelest, a potem nieostro?nie tr?cone przez kogo? ?elastwo zwali?o si? na ziemi?. Odwr?ci? si? gwa?townie. Zobaczy? Glau-bla, kt?ry sta? z pistoletem gotowym do strza?u.
- R?ce do g?ry, Kloss! I ty te?! - podchodzi? do nich ostro?nie. - Wy?ej r?czki - m?wi? - wy?ej! Tak przypuszcza?em, ja si? nigdy nie myl?... Zdemaskowa?em ci?, Kloss.
Kloss rzuci? si? b?yskawicznie na ziemi?, padaj?c chwyci? jak?? desk? i cisn?? ni? w Glaubla. Gestapowiec strzeli?. Nie trafi?. Kloss wytr?ci? mu pistolet z d?oni, upadli na ziemi?. To trwa?o sekundy, ale Klossowi wydawa?o si?, ?e trwa wieczno??. Glaubel by? silny i zr?czny. Wyrwa? si? i skoczy? ku bramie. Kloss b?yskawicznie podni?s? pistolet, strzelili jednocze?nie - on i Danka. Glaubel powoli opada? na ziemi?...
- Id? ju? - rzek? Kloss - id? szybko do Marcina. Pami?taj, jutro dziewi?ta rano.

11

Wyjechali punktualnie. W otwartym wojskowym samochodzie pod os?on? ch?opc?w z SS. Dzie? by? pi?kny, szosa bieg?a przez las, potem wyskakiwa?a na wzg?rza, kt?re okala?y ??ki ju? zielone, pokryte lekk? mgie?k?. Pu?kowski siedzia? sztywno obok Reila; oddycha? g??boko. Dawno ju? nie widzia? lasu i ??k, przez wiele miesi?cy pozbawiono go przestrzeni i powietrza.
- W ci?gu trzech dni - powiedzia? Reil - wszystko sko?czymy.
- Czy wypuszczono moj? ?on?? - zapyta? Pu?kowski.
Reil milcza?. Powinien powiedzie? „Tak, oczywi?cie, wypuszcz? j? natychmiast po zako?czeniu do?wiadcze?", ale patrzy? na twarz polskiego uczonego i s?owa nie przechodzi?y mu przez gard?o. Przypomnia? sobie, ?e Danka nie przysz?a dzisiaj do biura, nawet si? z nim nie po?egna?a, i ogarn?? po niepok?j, ?e co? si? musia?o sta?. Mo?e j? aresztowali?
Samoch?d przyspieszy?, zbli?ali si? znowu do lasu, i nagle gwa?townie zahamowa?. Zobaczyli przed sob? szlaban. Dw?ch niemieckich ?andarm?w podchodzi?o do wozu.
- Dokumenty - powiedzia? jeden z nich.
- M?wi?em, ?eby nas nie zatrzymywano! - krzykn?? Reil.
Ci z ochrony SS ju? si? podnosili, jeden z nich wrzasn?? do ?andarma:
- Otw?rz szlaban, cz?owieku!
W tej chwili pad?y strza?y. ?andarmi rzucili si? na ziemi? i otworzyli ogie?. Ze wzg?rza przy szosie zaterkota? erkaem. SS-mani osuwali si? na ziemi?, ?aden z nich nie zd??y? wystrzeli?. Szofer opar? g?ow? o kierownic?, na skroni pojawi?a si? stru?ka krwi. Reil wyszarpn?? pistolet z kieszeni, ale gdy odci?gn?? bezpiecznik, zobaczy? nagle Dank?. Schodzi?a ze wzg?rza z pistoletem maszynowym w r?ku. Poczu? uderzenie, kt?re go wcale nie zabola?o, a potem us?ysza? jeszcze g?os Danki: „Nie strzela?!"
- Jest pan wolny, doktorze Pu?kowski - powiedzia?a Danka, podchodz?c do samochodu. Patrzy?a na Reila, kt?remu zastyg? na twarzy wyraz bezgranicznego zdumienia.
12 Dok?adnie o tej samej porze, o godzinie dziewi?tej trzydzie?ci, w mieszkaniu na drugim pi?trze przy ulicy Wa?owej 15 rozleg? si? dzwonek u drzwi. Dwaj gestapowcy, kt?rzy grali w karty przy stole, zerwali si? na r?wne nogi. Obaj wyszarpn?li pistolety z kieszeni.
- Tylko spokojnie - rzek? jeden z nich, zwracaj?c si? do Edwarda i Kazika. - Zastrzel?, je?li spr?bujecie jakich? sztuczek.
Edward z ogromnym niepokojem spogl?da? na drzwi. Kto? z jego ludzi? Niemo?liwe, wszyscy byli wida? ostrze?eni, wszyscy wiedzieli, nikt si? nie zjawi?. Wi?c kto? Gestapowiec uderzy? go kolb? w plecy i kaza? otwiera?. Edward powoli przekr?ca? klucz w zamku, potem, czuj?c ci?gle ucisk metalu na plecach, uchyli? drzwi. Na progu sta? listonosz.
- Czy tu mieszka pan Edward Kania? - zapyta?.
W tej chwili gestapowcy zatrzasn?li drzwi. Listonosz zobaczy? dw?ch uzbrojonych m??czyzn.
- Panowie, co si? sta?o?! - krzykn??. -Ja mam paczk? dla pana Kani.
- Dawaj j? tutaj - o?wiadczy? jeden z gestapowc?w. Listonosz poda? mu sporych rozmiar?w tekturowe pude?ko ze starannie wypisanym adresem.
- To ja ju? p?jd? - powiedzia?. - Prosz? mi tylko pokwitowa?.
- Zostaniesz tutaj - stwierdzi? gestapowiec.
- Panowie, ja mam listy.
- Poczekaj? - odpowiedzia? tamten. Wzi?? paczk?, po?o?y? j? na stole, zacz?? zrywa? sznurek, potem papier.
- Padnij! - szept listonosza zabrzmia? jak krzyk.
W tej chwili straszliwy huk wstrz?sn?? mieszkaniem. Zrobi?o si? czarno. Us?yszeli gruchot ?amanych mebli i brz?k t?uczonego szk?a: Kazik, Edward i listonosz, czarni i pokrwawieni, wybiegli na klatk? schodow?. Z mieszkania wydobywa?y si? k??by dymu.
W gabinecie oberleutnanta Klossa z Abwehry zadzwoni? telefon. Kloss podni?s? s?uchawk?.
- Ma pan d?ug? lini? ?ycia - us?ysza? g?os Rioletta. -Gratuluj?! Mam nadziej? zobaczy? nied?ugo pana porucznika. Spotka pan swych przyjaci??...
Kloss u?miechn?? si? i od?o?y? s?uchawk?. Podszed? do okna. Wygra? kolejn? rund?.

PRZEDOSTATNI SEANS

1

Ingrid podnios?a kieliszek i spojrza?a na Hansa Klossa. U?miecha?a si?; by? to przekorny u?miech rozpieszczonej dziewczyny, ?wiadomej, ?e dra?ni?c partnera, niczym nie ryzykuje. On nie odejdzie.
- Gniewa si? pan? - zapyta?a.
Pomy?la?, ?e jest diabelnie ?adna i ?e mu to przeszka
dza. Gdyby przynajmniej nie mia?a takich czystych oczu!
- Na pani? nie mo?na si? gniewa? - powiedzia?. - Zata?czymy?
- Nie. Przecie? marzy? pan podobno o samotno?ci we dwoje.
Tak, obieca?a, ?e sp?dz? ten wiecz?r razem, ale ona przyprowadzi?a do „Z?otego Smoka" Schultza i t? Bert?, nieustannie szczebiocz?c? i jakby zazdrosn? o Ingrid, bo nawet w?wczas, gdy ta?czyli razem, nie przestawa?a ich obserwowa?. Kloss czu? na sobie przez ca?y czas uwa?ny wzrok Berty. Czy?by ona te?? Wszystko nale?a?o bra? pod uwag?: od wczoraj, to znaczy od chwili, gdy otrzyma? to zadanie, najgorsze ze wszystkich, a mo?e raczej najobrzydliwsze ze wszystkich, wiedzia?, ?e rozpocz?? trudn? gr?.
- O czym pan my?li? - zapyta?a Ingrid. - Dlaczego pan nic nie m?wi?
- My?l? o pani - odpowiedzia?.
Dziewczyna na podium ?piewa?a sentymentalne tango. ?wiat?a przy?miono; wydawa?o si?, ?e t?um na parkiecie chwilami nieruchomieje, a potem ko?ysze si? w takt muzyki, by zastygn?? na nowo.
- Lubi? tego „Z?otego Smoka" - o?wiadczy?a Ingrid. - To najsympatyczniejszy lokal w Berlinie.
Pomy?la?, ?e w tym najsympatyczniejszym lokalu mo?na spotka? ca?? ?mietank? gestapo i SS. Wy?si oficerowie, przyje?d?aj?cy na par? dni urlopu, znajduj? tutaj, w w?skich uliczkach Charlottenburgu, alkohol i dziewcz?ta. Lubi? sentymentalne tanga i gr? kolorowych ?wiate?. Pomy?la?, ?e ich nienawidzi i z trudem przywo?a? na twarz u?miech. Spojrza? na Ingrid, a w?a?ciwie na jej kieliszek: by? ci?gle prawie pe?ny. Jeszcze si? waha?, ale ju? wiedzia?, ?e nie ma innego wyboru.
- O czym pan my?li, Hans? - powt?rzy?a. I potem, nie czekaj?c na odpowied?, powiedzia?a cicho, patrz?c na niego swymi ogromnymi oczyma: - By?am tu ostatni raz wczesn? wiosn?, z Heinim. W?wczas nie ta?czono, obowi?zywa?a ?a?oba po Stalingradzie. Siedzieli?my chyba przy tym samym stoliku i Heini, zupe?nie jak teraz pan — spojrza?a na Klossa ?agodniej - by? obra?ony, ?e wzi??am ze sob? Bert?.
- Kto to by? Heini? Wzrok Ingrid stwardnia?.
-Nast?pnego dnia wr?ci?am do Sztokholmu -powiedzia?a. -I nigdy ju? nie zobaczy?am Heiniego. Zgin?? w lipcu, przed trzema miesi?cami.
Muzyka umilk?a. Berta i kapitan Otto Schultz, kt?rego nazywano najelegantszym oficerem Abwehry, wr?cili do stolika. Berta przytuli?a si? do ramienia Ingrid.
- ?eby? wiedzia?a, jak ten Otto ta?czy - szczebiota?a. -Jest wspania?y... Nie wypi?a? jeszcze swojego kieliszka? Co wy?cie robili?
Kloss nie s?ucha? jej szczebiotu. My?la? o kieliszku Ingrid i o tym, ?e waha? si? niepotrzebnie. Okazja min??a.
- Zapomnij ju? o nim - dotar? do niego znowu g?os Berty. -Jeste? m?oda i pi?kna, ca?y ?wiat u twoich st?p. Nie zauwa?y?a?, jak na ciebie patrz? m??czy?ni... S?ysza?am rozmow? przy stolikach: „Ta ?wietna dziewczyna - m?wi? przystojny pu?kownik - to ?piewaczka szwedzka, Ingrid Kield". O tam, przy trzecim stoliku.
- Nie bawi mnie to - powiedzia?a Ingrid. Schultz powtarza? po raz drugi jaki? kawa?, potem Ingrid wsta?a i sama zaprosi?a Klossa do ta?ca.
- Nale?y pan do gatunku sentymentalnych nie?mia?ych - o?wiadczy?a, a gdy przytuli? j? mocniej, doda?a: -I jednak bezczelnych. Znamy si? dopiero od wczoraj.
- Mam po prostu bardzo ma?o czasu - szepn?? i tym razem nie sk?ama?.
- I naprawd? s?dzi pan, ?e zdo?a ten czas wykorzysta?? — wybuchn??a ?miechem, a on znowu pomy?la?, ?e Ingrid Kield, kt?rej dok?adny, a przecie? zbyt osch?y i rzeczowy rysopis otrzyma? poprzedniego dnia z centrali, podoba mu si? coraz bardziej. Jej twarz by?a blisko, m?g? zajrze? w jej oczy, ale odwr?ci? wzrok. T? dziewczyn?, kt?r? trzyma? w ramionach, musia? zabi?. Ma niewiele czasu, najwy?ej dwadzie?cia godzin.
-Wyje?d?am istotnie jutro rano - powiedzia?a - a w?a?ciwie pojutrze nad ranem. Mo?e spotkamy si? w Sztokholmie?
- Chyba po zwyci?stwie.
- Wierzy pan w zwyci?stwo?
-Jestem oficerem niemieckim.
- A ja - roze?mia?a si? - obywatelk? szwedzk? i mam prawo nie wierzy?. Ale pan si? znowu gniewa?
Gdyby nie zna? dowod?w jej winy, pomy?la?by, ?e centrala pope?ni?a b??d. B??dy si? przecie? zdarzaj?. Tym razem nie by?o jednak w?tpliwo?ci. Ta dziewczyna w pe?ni zas?u?y?a na ?mier? i musi umrze?, a w ca?ym Berlinie nie by?o nikogo opr?cz Klossa, kto m?g?by wykona? wyrok. Rozkaz otrzyma? poprzedniego dnia rano, gdy ju? wszystko by?o wiadomo. Polecenie przekaza? stary Arnold, jedyny berli?ski kontakt Klossa i jego jedyny wsp??pracownik. Cz?owiek absolutnie pewny, rozwa?ny i z ogromnym do?wiadczeniem, ale przecie? ju? niem?ody i schorowany. Powinien odpocz??, nikt nie zna? jednak Berlina tak dobrze jak on i nikt nie m?g? go zast?pi?.
Informacje centrali by?y sk?pe, ale wystarczaj?ce; Arnold uzupe?ni? je relacj? pewnego kolejarza, niegdy? cz?onka KPD. Ot?? Ingrid Kield, szwedzka ?piewaczka, od p??tora roku pracowa?a dla polskiego wywiadu. Zwerbowa? j? pewien emisariusz centrali, kt?ry kursowa? mi?dzy Berlinem i Sztokholmem, a pozna? pi?kn? Szwedk? w Pary?u. Odda?a znaczne us?ugi. Przewozi?a wa?ne informacje z Berlina do Sztokholmu. ??cznicy z Warszawy kontaktowali si? z ni? zawsze, gdy wyst?powa?a w Niemczech, a wyst?powa?a do?? cz?sto i mia?a przyjaci?? nawet w?r?d wysokich funkcjonariuszy Urz?du Bezpiecze?stwa Rzeszy. Sprawdzano j? te? wielokrotnie, ufano jej bez zastrze?e?. Okaza?o si? przecie?, ?e sprawdzano nie do?? cz?sto. Gdy Ingrid Kield zdradzi?a...
Trzyma? j? w ramionach. U?miecha?a si?, ale me patrzy?a na Klossa, jej wzrok b??dzi? gdzie? po sali. Pomy?la?, ?e gdyby wiedzia?a o nim cokolwiek... Jakie to szcz??cie, ?e nie otrzyma? wcze?niej polecenia nawi?zania kontaktu z Ingrid Kield. Ani on, ani Arnold...
- Tylu tu m?odych m??czyzn - powiedzia?a. - Ilu z nich...
- Wojna - o?wiadczy?. Musia? si? mocno trzyma? w gar?ci, ?eby nie ulec czarowi tej dziewczyny. Przypomnia? sobie raz jeszcze such? relacj? przekazan? przez central? i potwierdzon? przez tego kolejarza.
By?o tak: przed trzema dniami ??cznik z Warszawy przyjecha? wieczorem na Ostbahnhof. Na peronie oczekiwa? go mia?a Ingrid Kield. Ustalono, jak zwykle, znaki rozpoznawcze: ??cznik trzyma? mia? w prawej r?ce „Ber-liner Zeitung" i natychmiast po wyj?ciu z wagonu zapali? papierosa ma?? zapalniczk?. Ingrid powinna r?wnie? mie? „Berliner Zeitung" i trzy czerwone go?dziki.
Kloss znakomicie wyobra?a? sobie t? scen?. Widzia? j? teraz, gdy patrzy? na twarz Ingrid.
??cznik opu?ci? wagon jako jeden z ostatnich. Rozejrza? si? uwa?nie, by? przecie? do?wiadczonym kurierem, ale nie dostrzeg? nic podejrzanego. To znaczy: dostrzeg? zbyt p??no... Zobaczy? Ingrid Kield trzymaj?c? w r?ku czerwone go?dziki. U?miechn??a si? do niego, mo?e w?a?nie tak jak teraz do Klossa. ??cznik ruszy? w jej kierunku. I wtedy zauwa?y? jej drobny, niedostrzegalny niemal gest, mo?e ruch d?oni?, mo?e pochylenie g?owy. Par? krok?w z ty?u, za dziewczyn?, sta? cz?owiek w sk?rzanym p?aszczu. Dopiero po paru sekundach zobaczy? drugiego m??czyzn?, r?wnie? w sk?rzanym p?aszczu, stoj?cego ju? bli?ej schod?w prowadz?cych do hali dworcowej. Na schodach - jeszcze trzech. Rozpoznawa? ich bezb??dnie; wiedzia? ju?: zasadzka.
Ingrid u?miecha?a si? jeszcze, gdy m??czyzna skoczy? na tory. W tej chwili zarycza? megafon: Schnellzug Ber-lin-Prag... ??cznik przebieg? przed nadje?d?aj?cym parowozem, mia? szans?, w ka?dym razie m?g? s?dzi?, ?e ma szans?, je?li s?siedni peron nie by?by obstawiony. Niemcy precyzyjnie przygotowali jednak akcj?. Dw?ch, w czarnych p?aszczach i szarych kapeluszach, czeka?o ju? na niego. Zobaczy? pust?, betonow? p?aszczyzn? i gestapowc?w z broni? w r?ku. Wtedy si?gn?? po pistolet. Kloss wiedzia? dok?adnie, co my?la? ??cznik naciskaj?c po raz pierwszy cyngiel: my?la?, ile ma naboi w magazynku i ?e jeden musi zachowa? dla siebie, je?li tamci nie b?d? strzela? zbyt celnie. Nie mia? ?adnej szansy. Dw?ch gestapowc?w wpad?o na peron, trzeci nadbieg? z automatem. ??cznik wystrzeli? pi?? razy, zgryz? i prze?kn?? bibu?k?, kt?r? trzyma? w pasku od zegarka. Potem przy?o?y? luf? do skroni, ale w tej chwili trafi?a go seria. By?a celna. Kolejarz opowiada? jeszcze, ?e Ingrid i kieruj?cy zapewne akcj? gestapowiec podeszli do trupa.
Gestapowiec krzycza? na swoich ludzi; przeszukali kieszenie zmar?ego, a pi?kna dziewczyna rzuci?a trzy go?dziki na cia?o. Ten gest wyda? si? Klossowi szczeg?lnie wstr?tny.
Wi?c nie mog?o by? ?adnej w?tpliwo?ci: Ingrid Kield zdradzi?a. Zmuszona? Szanta?owana? Kloss nie bardzo w to wierzy?. Mog?a przecie? nie przyje?d?a? do Niemiec, by?a obywatelk? szwedzk?, nic jej nie grozi?o w jej kraju. Wsp??pracowa?a z gestapo najzupe?niej dobrowolnie. I to ju? przynajmniej od paru miesi?cy. Stwierdzono bowiem, ?e ??czniczka, z kt?r? kontaktowa?a si? Ingrid podczas swego poprzedniego pobytu w Berlinie, zosta?a aresztowana natychmiast po powrocie pi?knej Szwedki do Sztokholmu. Nie ustalono w?wczas okoliczno?ci tej wpadki, s?dzono, ?e to przypadek... Teraz wszystko sta?o si? jasne...
Dwadzie?cia godzin... Je?li Kloss nie zdo?a w tym czasie wykona? wyroku, zginie przynajmniej jeszcze jedna osoba. W radiogramie centrali, kt?ry odebra? Arnold, informowano, ?e ??czniczka, jad?ca z Pary?a do Warszawy, spotka si? jutro, a raczej pojutrze, bo o godzinie drugiej nad ranem, z Ingrid Kield na dworu berli?skim. O czwartej trzydzie?ci ?piewaczka ma poci?g do Sztokholmu; na dwie godziny przed opuszczeniem Berlina zamierza?a wi?c wyda? w r?ce gestapo jeszcze jedn? osob?. ??czniczki centrala nie mog?a ju? uprzedzi?: nie by?o kontaktu. Jej ?ycie zale?a?o wi?c wy??cznie od Klossa. Je?li nie zabije Ingrid... Nie rozpatrywa? nawet takiej mo?liwo?ci...
- Milcza? pan przez ca?y czas, Hans - powiedzia?a Ingrid, gdy wracali do stolika.
- Ta?czy?em z pani? - odpowiedzia?.
Kieliszek panny Kield sta? ci?gle pe?ny na swoim miejscu. Kloss wsun?? r?k? do kieszeni i wymaca? mikroskopijne pude?eczko otrzymane od Arnolda. Zawiera?o trucizn? dzia?aj?c? po trzech-czterech godzinach. Czy gestapo rozpocznie drobiazgowe ?ledztwo? Zapewne tak. Z tym nale?a?o si? liczy?, ale podobno obecno?? tej substancji do?? trudno stwierdzi? w organizmie, nawet podczas sekcji, a panna Kield ma mn?stwo znajomych, g??wnie w teatrze, wi?c mo?e tam szuka? b?d? mordercy, je?li dojd? do wniosku, ?e to morderstwo.
Okazja skorzystania z zawarto?ci pude?ka trafi?a si? nadspodziewanie szybko. Wysoki podporucznik stukn?? obcasami i poprosi? Ingrid, a Schultz natychmiast, jakby si? ba?, ?e Kloss go uprzedzi, porwa? Bert? na parkiet. Kloss zosta? nareszcie sam przy stoliku. Nikt go nie obserwowa?, tego przynajmniej by? pewien; wsypa? do kieliszka szczypt? bia?ego proszku, koniak nie zmieni? barwy. Zapali? papierosa i przymkn?? oczy; zadanie by?o w?a?ciwie wykonane. Czy ta trucizna dzia?a bezbole?nie? Czy dostatecznie szybko? Wola?by wiedzie?, ?e Ingrid Kield nie b?dzie umiera?a zbyt d?ugo... Grano znowu sentymentalne tango. Dziewczyna na podium mia?a chrapliwy, niski g?os.
- Spisz, czy marzysz o Ingrid? - us?ysza? g?os Schultza. Kapitan wr?ci? sam do stolika. Wyja?ni?, ?e panie opu?ci?y ich na par? minut i ?e to dobra okazja, by wypi? naprawd? co? solidnego. Wezwa? kelnera; jego ma?e, ruchliwe oczy ?widrowa?y Klossa.
- Zd??ysz? – zapyta? Klossowi przez chwil?, przez par? sekund, wydawa?o si?, ?e tamten wie. Patrzy? na niego me rozumiej?c.
Schultz roze?mia? si?:
- Masz niewiele czasu — wyja?nia?. — Zacz??e? wczoraj, a zdobycie Ingrid wymaga d?u?szego przygotowania artyleryjskiego. Od ?mierci Heiniego nikomu si? to nie
uda?o...
- Kto to by? Heini? - powt?rzy? pytanie, na kt?re nie otrzyma? odpowiedzi od Ingrid.
-Ty naprawd? nic nie wiesz? - Schultz wiedzia? wszystko. _ Heini - ci?gn?? - Heini Koetl, wielka mi?o?? naszej ?piewaczki. Przystojny ch?opaczyna, przed wojn? s?uchacz konserwatorium. Zgin??o mu si? przed paroma miesi?cami w Polsce. Zawsze m?wi?em, Warszawa to dia-belnie niebezpieczne miasto.
-Ach, tak...
- By? oficerem genera?a von Boldta. Stary go podobno nawet lubi?. Widzia?e? tego smarkacza, kt?ry zaprosi? Ingrid do ta?ca? To niejaki Stolp, adiutant i kolega Heiniego. Byli razem w Polsce.
Muzyka umilk?a i natychmiast wybuch? gwar g?os?w. Przy s?siednim stoliku dwaj oficerowie w czarnych mundurach ?piewali ochryp?ymi g?osami.
- Ona jest mu ci?gle wierna, temu Heiniemu - szepta? Schultz. - B?dziesz s?awny w Berlinie, je?li ci si? uda. Mieszka w jego dawnym mieszkaniu na Albertstrasse. I kolekcjonuje pami?tki po nim — wybuchn?? ?miechem. - Niewielkie szans?, Hans... Ale postaraj si?; mog? ci w tajemnicy powiedzie? - szepta? - ?e tw?j pobyt w Berlinie te? zbli?a si? ku ko?cowi... Sk?d wiem? Powiedzmy, ?e widzia?em projekt rozkazu na biurku starego. Stary s?dzi, ?e na froncie wi?cej z ciebie po?ytku ni? w centrali. Ty zreszt? sam m?wi?e?, ?e nie lubisz Berlina. Orygina? z ciebie.
Kloss milcza?. W Berlinie by? ju? dwa miesi?ce, przydzielono go do oddzia?u „Wsch?d", Wydzia?u III, kt?ry zajmowa? si? przede wszystkim sprawami personalnymi oficer?w Abwehry, dzia?aj?cych w Polsce i na froncie wschodnim. M?g? to traktowa? jako dow?d zaufania, ale mo?liwo?ci zdobywania warto?ciowych informacji by?y znacznie mniejsze, ni? przypuszcza?. Przez Arnolda przekaza? centrali do?? kompletny spis oficer?w Abwehry i ich charakterystyki - materia? na pewno cenny; uda?o mu si? te? zdoby? dane, co prawda niekompletne, dotycz?ce siatki niemieckiej w p??nocnej Polsce — ale to by?o w?a?ciwie wszystko.
W centrali Abwehry istnia?, nies?ychanie skrupulatnie przestrzegany, rozdzia? kompetencji. Admira? budowa? sw?j aparat na zasadzie tajemniczo?ci i wielostopniowej kontroli. Ka?da nieostro?no??, ka?de zbyteczne s?owo budzi?y natychmiast podejrzenia. A jednocze?nie skomplikowane intrygi, rozgrywki, konflikty z lud?mi Schellenberga i Kaltenbrunnera interesowa?y najmocniej podw?adnych Canarisa.
K?os s wielokrotnie meldowa? centrali o wewn?trznych zapasach i bojach niemieckiego wywiadu, o krwawych zemstach i nienawi?ciach, kt?rymi ?y?a ta sfora lepszych i gorszych agent?w Canarisa i Kaltenbrunnera, walcz?cych o wi?kszy k?s w?adzy, o dost?p do fuehrera, o podzia? ?upu.
Zna? wag? tych informacji, s?dzi? jednak, ?e bardziej przydatny jest na froncie, w sztabach bojowych, tam, gdzie decyduj? si? sprawy dotycz?ce operacji wojennych. Nie ukrywa? zreszt? przed sob?, ?e brak mu kontaktu z towarzyszami, z lud?mi walcz?cymi, ?e coraz mu ci??ej widzie? wok?? siebie tych, kt?rych nienawidzi i nie mie? ju? ?adnej szansy, opr?cz kr?tkich i rzadkich spotka? z Arnoldem, by cho? na chwil? zrzuci? mask?...
-Ty mnie nie s?uchasz - powiedzia? Schultz. Pracowa? w centrali od pocz?tku wojny i gra? jak?? rol? w intrygach Canarisa. Zaprzyja?nili si?, je?li oczywi?cie to s?owo mog?o mie? w tym wypadku jakikolwiek sens, ale elegancki kapitan nigdy, nawet po pijanemu, nie zdradza? swych tajemnic.
- Ale? s?ucham, s?ucham. - o?wiadczy? Kloss i w tej chwili wr?ci?y panie.
Ingrid, bardzo podniecona, si?gn??a natychmiast po kieliszek, Berta znowu szczebiota?a, Schultz wybuchn?? ?miechem, Kloss nie usi?owa? nawet zrozumie?, o co im chodzi. Nie spuszcza? wzroku z kieliszka Ingrid. Trzyma?a go ostro?nie, potem nios?a powoli do ust. Kloss podni?s? sw?j kieliszek.
- Za zwyci?stwo - powiedzia? g?osem nieco ochryp?ym.
- Za zwyci?stwo - powt?rzy? Schultz - i zdrowie naszych pa?.
Ingrid odstawi?a kieliszek.
-Wypij -prosi?a Berta. -To ?wietnie ci zrobi, natychmiast o wszystkim zapomnisz. Pami?tasz, jak ululali?my si? wtedy.
- Przesta?! - zawo?a?a Ingrid.
Za chwil? jednak wypije i b?dzie wreszcie po wszystkim. Kloss chcia?by, ?eby to ju? si? sta?o. Czu?, ?e opuszcza go odwaga - nigdy nie operowa? dot?d trucizn?.
Wola?by, je?li ju? nie istnia?o inne wyj?cie, zastrzeli? t? dziewczyn?.
Muzyka wybuch?a znowu i Ingrid zdecydowanym gestem si?gn??a po kieliszek. W tej chwili d?wi?ki fokstrota zag?uszy? ryk syreny alarmowej. Muzyka umilk?a, na ?rodku sali pojawi? si? starszy jegomo??, w smokingu.
- Prosz? wszystkich do schronu! - zawo?a?.
Pary z parkietu cisn??y si? ju? w drzwiach; us?yszeli g?uchy ?omot, potem huk wystrza??w. Artyleria przeciwlotnicza odpowiada?a szybkimi seriami. Zerwali si? z miejsc. Na stoliku pozosta? pe?ny kieliszek Ingrid. Kloss, wstaj?c, pchn?? st??, koniak sp?ywa? cienk? strug? na pod?og?.

2

Ulice by?y puste i ciemne. Kloss skr?ci? w Albert-strasse, zapali? papierosa i spojrza? na zegarek. Dochodzi?a jedenasta. Przed p??godzin? po?egna? si? z Ingrid; po nalocie odprowadzi? j? do domu, ale razem z Bert? i Schultzem, bo ta para ani na chwil? nie zostawi?a ich samych. Kloss mia? nadziej?, ?e Ingrid zaprosi go jednak do siebie. Wszed? z ni? do bramy, ale na usilne nalegania zgodzi?a si? tylko wyznaczy? mu randk? nast?pnego dnia.
Jutro ju? nie wyst?puj? - powiedzia?a - mo?e mnie pan zaprosi? do kina.
- Do kina! - nie ukrywa? rozczarowania. Roze?mia?a si?.
- Mog? panu po?wi?ci? dwie godziny, dok?adnie dwie godziny, a poniewa? pan i tak milczy, wi?c...
Um?wili si? o wp?? do si?dmej przed kinem „Roma".
Czy m?g? czeka? do jutra? Zbyt wielkie ryzyko... Postanowi? wykona? wyrok jeszcze tej nocy. Plan by? prosty. Ju? nie trucizna, do diab?a z pomys?ami Arnolda! Takie sprawy za?atwia najpr?dzej kula rewolwerowa. Pozwoli?, ?eby Berta i Schultz znikn?li za rogiem Kurfurstendamm, zyskiwa? w ten spos?b jakie? alibi, kiepskie co prawda, ale zawsze alibi, i wr?ci? tu, na Albertstrasse, pod dom Ingrid. Nie przypuszcza?, by m?g? znale?? si? w kr?gu podejrzanych. Gestapo dojdzie na pewno do wniosku (i b?dzie mia?o racj?!), ?e to sprawka polskiego wywiadu, a nikt przecie? nie pos?dza Klossa... Czy naprawd? nikt? Nale?y docenia? przeciwnika. Stary Arnold, kt?ry zna Berlin jak w?asn? kiesze?, a do?wiadczenie ma ogromne, powiedzia?:
- Od paru dni wydaje mi si?, ?e kto? za mn? chodzi... B?dziemy musieli zmieni? system kontaktowy.
Spotykali si? w mieszkaniu Arnolda, w male?kim pokoiku na poddaszu, niedaleko stacji ZOO. Arnold pracowa? w piwiarni przy Bismarckstrasse, ale tam zabroni? Klossowi przychodzi?, by? to bowiem lokal czwartorz?dny, odwiedzany przez robotnik?w, a nawet robotnik?w zagranicznych. Kloss raz tylko widzia? Arnolda przy pracy; starszy cz?owiek, ku?tykaj?c, stawia? kufle piwa na drewnianych sto?ach. Przy barze sta?o trzech ch?opc?w z liter? „P" naszyt? na marynarkach. M?wili po polsku!
Kloss chcia? podej??. Z trudem min?? ich oboj?tnie, ale poczu? na sobie ich spojrzenie, patrzyli z nienawi?ci? i pogard?, gdy w?a?ciciel k?ania? si? porucznikowi, a Polakom krzykn??: Raus!
- Jeste? zbyt sentymentalny- stwierdzi? w?wczas Arnold.
A dzisiaj, jakby nawi?zuj?c do tamtej rozmowy, o?wiadczy?:
- Ja nie jestem sentymentalny, jestem chory. Je?li znajd? moj? melin?, nie b?d? mia? si? ju? gdzie podzia?.
- Trzeba zmienia? miejsca nadawania - o?wiadczy? Kloss.
- Kto ma nosi? to pud?o? - wybuchn?? Arnold. Wbi? t?po wzrok w pod?og?. — Obrzydliwe zadanie — powiedzia? nagle: — Rozumiem. Ale pami?taj, ?e musisz to zrobi?. Nie szukaj dla siebie usprawiedliwie?. Panna Ingrid Kield nie cacka si? z nami... Gdyby cokolwiek o tobie albo o mnie wiedzia?a...
Czy naprawd? nic nie wie? Centrala uwa?a, ?e s? zupe?nie bezpieczni, nale?y wierzy? centrali, a on przecie? nie zdradzi? si? niczym...
Je?li kogokolwiek spotka w bramie domu Albertstrasse 21, nie b?dzie m?g? wykona? zadania. Wszystko zale?y od szcz??cia i przypadku. Kloss nie lubi? takich akcji. Lubi? precyzyjn?, dobrze przygotowan? robot?, ale tym razem nie mia? wyboru. Musia? dzia?a? sam, bez obstawy, w obcym, wrogim mie?cie.
W bramie by?o pusto, Kloss spojrza? na spis lokator?w i przeczyta?: Heinz Koetl, numer 46, czwarte pi?tro. Schody by?y szerokie, wy?o?one mi?kkim chodnikiem, jak to w przyzwoitych kamienicach mieszcza?skich. Na?o?y? t?umik na pistolet i wsun?? bro? do kieszeni p?aszcza. Strzeli i zbiegnie po tych schodach. Szale?czy pomys?! Mo?e jednak nale?a?o od?o?y? akcj? do jutra? I rzecie? nie zastrzeli jej ani w kinie, ani na ulicy! Sprokurowa? czekolad? z trucizn?? Nawet nie wie, czy In-grid jada czekolad?... Wojna skurczy?a si? nagle dla niego do wymiar?w kamienicy przy Albertstrasse. Pomy?la? o tych, kt?rych spotka?a dzi?ki Ingrid ?mier? i mocniej ?cisn?? kolb? broni. Musia? to zrobi?.
Nie przeprowadzi? nawet wst?pnego rozpoznania. Nie wiedzia?, czy panna Kield mieszka sama; zak?ada?, ?e tak... Schultz by powiedzia?, gdyby mia?a kogokolwiek. Na drzwiach wisia?a jeszcze wizyt?wka: Heinz Koetl. „Zgin?? w Polsce" - o?wiadczy? Schultz. Przed paroma miesi?cami. Przed paroma miesi?cami Ingrid zdradzi?a. Czy istnieje zwi?zek mi?dzy tymi dwoma faktami? Nawet je?li istnieje, nie ma to ju? ?adnego znaczenia. Kloss nie zamierza? zajmowa? si? psychologi?; zamierza? zabi?.
Nacisn?? dzwonek. D?ugo trwa?a cisza, wreszcie us?ysza? kroki, szcz?kn?? zamek. Kloss odbezpieczy? bro?, za chwil? wyszarpnie j? z kieszeni. Zdecydowa?: strzeli nie wchodz?c do mieszkania. Na progu sta?a starsza kobieta w szlafroku i czepku nocnym. G?os mia?a ostry, niemal m?ski.
- Pan do kogo? - zapyta?a.
Tego si? nie spodziewa?. Z trudem odzyskiwa? panowanie nad sob?, milcza?.
- To pewno do mnie, Frau Schuster - us?ysza? g?os Ingrid. By?a jeszcze w tej samej ciemnej sukience, w kt?rej widzia? j? w lokalu. Frau Schuster mrukn??a co? niezrozumia?ego i odst?pi?a od drzwi. Pozosta?a jednak w korytarzyku i Kloss czu? na sobie jej spojrzenie uwa?ne i niech?tne.
- To pan - powiedzia?a Ingrid - pan jest jednak zbyt ?mia?y. - W jej g?osie nie by?o gniewu, raczej rozbawienie zaprawione satysfakcj?.
Kloss zacz?? m?wi?, szybko i niezr?cznie. ?e musia? j? jeszcze zobaczy?, ?e bardzo tego pragn??.
- Pan si? pomyli? - przerwa?a zdecydowanie. - Um?wili?my si? jutro pod kinem, cho? w?a?ciwie powinnam si? gniewa? i ?atwo nie wybaczy?... - Skin??a mu g?ow?, nie podaj?c r?ki.
W bramie sta? dozorca i obejrza? Kloss a uwa?nie. Porucznik pomy?la?, ?e gdyby zastrzeli? Ingrid, gdyby si? uda?o, ten cz?owiek poda?by w gestapo jego dok?adny rysopis. ?le przygotowana akcja musi prowadzi? do katastrofy- ta elementarna zasada konspiracji sprawdza si? niemal zawsze.
Zadanie stawa?o si? jednak coraz trudniejsze; ta jaka? Frau Schuster, zapewne gospodyni albo krewna Heinza Koetla, b?dzie na pewno wiedzia?a o jutrzejszej randce Klossa z Ingrid. Co powinien zrobi?? Musi obmy?le? plan, kt?ry by go stawia? poza podejrzeniami. Nic nie przychodzi?o mu do g?owy... Szed? powoli Albertstrasse, potem znalaz? si? na szerokiej ulicy wysadzanej drzewami.
Z wyciem syreny przelecia? samoch?d policyjny. Kloss zobaczy? gmach odgrodzony od chodnika ?elazn? krat?. Przed bram? sta? wartownik w mundurze SS. Zna? ten budynek. Tu mie?ci?a si? berli?ska Geheimstadtpolizei. Kloss pami?ta? nazwiska i twarze wielu ludzi pracuj?cych w tym gmachu, widywa? ich czasem na odprawach u komandora.
Hauptsturmfuehrer Mueller... Zapewne w?a?nie on organizuje akcje, w kt?rych bierze udzia? Ingrid Kield. Zaufany Kaltenbrunnera, ch?odny i okrutny, stary pracownik kontrwywiadu o du?ym do?wiadczeniu. B??dem by?oby niedocenienie takiego przeciwnika. Kloss wiele da?by za to, ?eby ustali?, co wie i zamierza hauptsturmfuehrer Mueller. W berli?skim gestapo nie mieli jednak nikogo; by?a kiedy? Elzie, pami?ta? j?, m?oda blondynka o piegowatej twarzy. Wsp??pracowa?a z Arnoldem. Po?kn??a cyjanek, gdy Mueller znalaz? w jej torebce odpisy tajnych dokument?w.
Tak. Kloss mia? z tym gestapowcem w?asne rozrachunki. Min?? wartownika i spojrza? w ciemne, zakratowane okna. W gestapo urz?duje si? noc?; hauptsturmfuehrer zapewne jeszcze pracuje.

3

Ingrid Kield nie przysz?a. Czeka? przed kinem „Roma" p?? godziny. Od wp?? do si?dmej do si?dmej wieczorem. Stan?? w kolejce do kasy, potem zrezygnowa?. Spacerowa? przed wej?ciem, pal?c jednego papierosa po drugim. Przez ca?y dzie? trwa?a odprawa u komandora, nie uda?o mu si? nawet zadzwoni? do Ingrid, sprawdzi?, czy jest w domu i czy nie zmieni?a plan?w. Teraz pozosta?o mu par? godzin, a je?li ona jest ju? pod opiek? gestapo, nic nie zdo?a zrobi?... „Pami?taj, ?e ??czniczka z Pary?a przyje?d?a o drugiej nad ranem"—powtarza? Arnold. Tylko Kloss m?g? uratowa? t? kobiet?. A Ingrid nie przysz?a. Ulica przed kinem opustosza?a, zamkni?to drzwi, rozpocz?? si? seans. Kloss cisn?? niedopa?ek na chodnik i ruszy? w kierunku Albertstrasse. Pi?? minut drogi, mieszkanie Ingrid znajdowa?o si? niedaleko kina.
Wbieg? na schody, zadzwoni? do drzwi; otworzy?a mu znowu Frau Schuster.
- To pan! - powiedzia?a z ogromnym zdziwieniem. - A gdzie Ingrid?
- W?a?nie o to chcia?em zapyta?! - zawo?a?.
-Wysz?a przed wp?? do si?dmej. Powiedzia?a, ze idzie do „Romy", bo um?wi?a si? tam z panem.
- Nie przysz?a.
- Mo?e zmieni?a zdanie - powiedzia?a Frau Schuster z odrobin? satysfakcji, ale natychmiast na jej twarzy pojawi? si? wyraz niepokoju. - Ingrid nigdy si? nie sp??nia - szepn??a.
- Chcia?bym wiedzie?, dok?d w?a?ciwie posz?a.
-I ja chcia?abym wiedzie?! - wybuchn??a. - A t?umaczy?am jak komu dobremu! Nie przysz?a, to nie przysz?a - m?wi?a dalej. - Niech pan jej nie zawraca g?owy, niech pan j? zostawi w spokoju.
Tyle tylko uzyska?. Mo?e posz?a do teatru, mo?e w??czy si? z Bert? po mie?cie, mo?e hauptsturmfuehrer Mueller zdecydowa?, ?e przed akcj? najbezpieczniejsza b?dzie jednak w gestapo. „??czniczka z Pary?a, przyjedzie o drugiej nad ranem...". Co pozosta?o jeszcze do zrobienia? Nie p?jdzie przecie? do gmachu Geheimstadt-polizei i nie zastrzeli panny Kield w gabinecie Muellera.
Wyszed? na ulic?. W bramie sta? znowu dozorca i starannie czy?ci? fajk?; tym razem nie spojrza? nawet na Klossa.
- Nie zauwa?y? pan przypadkiem - zapyta? porucznik
- w kt?rym kierunku posz?a panna Kield, ta szwedzka ?piewaczka spod czterdziestki sz?stki?
Dozorca milcza? spor? chwil?; wzi?? papierosa, kt?rym go Kloss pocz?stowa?, i schowa? fajk? do kieszeni.
- A widzia?em, widzia?em - powiedzia?. - W kierunku Bismarckstrasse. Ale niedaleko usz?a, bo podjecha? czarny mercedes, wyskoczyli dwaj panowie i zaprosili panienk? do ?rodka.
- Byli w mundurach? Dozorca spojrza? podejrzliwie.
- Nie, panie poruczniku, po cywilnemu.
- Panna Kield czeka?a na samoch?d? - Pytanie by?o zbyteczne; dozorca wzruszy? tylko ramionami i o?wiadczy?, ?e on przecie? nic nie wie.
Kloss nie mia? ju? w?tpliwo?ci: gestapo! Mueller chce mie? pewno??, nie nale?y do ludzi lubi?cych ryzyko. Ingrid Kield sta?a si? nieosi?galna, rozkaz nie zosta? wykonany. Kloss nie zamierza? jednak zrezygnowa?: ??czniczka musi by? uratowana, trzeba znale?? jaki? spos?b.
To samo powt?rzy? Arnoldowi, gdy po kilkunastu minutach wszed? do jego mieszkania. Stary by? niespokojny: ku?tyka? po pokoju, otwiera? szuflady i ogl?da? jakie? papierki.
- Patrz?, czy nie ma nic podejrzanego - o?wiadczy?. -Co wiecz?r przegl?dam teraz swoje rzeczy. Radiostacji i tak nie znajd?, a je?li znajd?... - machn?? r?k?.
Kloss usiad? na ???ku.
- Twoje zdanie? - zapyta?. Arnold wzruszy? ramionami.
- Centrala powt?rzy?a dzisiaj rozkaz.
- Masz rysopis ??czniczki?
- Nie za??da?em - o?wiadczy? Arnold.
-Za??daj natychmiast.
- Mog? nadawa? najwcze?niej o czwartej nad ranem.
- Za p??no. Co zrobimy?
- Napijesz si? herbaty? Oczywi?cie ersatz - zapyta? Arnold. - Mog? ci? jeszcze pocz?stowa? plackami kartoflanymi. Nic wi?cej nie mam.
- Co zrobimy? - powt?rzy? Kloss. Arnold milcza?.
- Kield przyb?dzie na dworzec w towarzystwie gestapowc?w - rozwa?a? porucznik. - Mog? strzela? do niej albo w hali dworcowej, albo na schodach prowadz?cych na peron.
- Szale?stwo.
- Istniej? pewne niewielkie szans? ucieczki. Zjawi? si? po cywilnemu, strzela? b?d? z bliska, na pewniaka.
- Centrala nie zaakceptowa?aby tego planu.
- Kield musi by? zlikwidowana - powiedzia? Kloss twardo. - Chodzi nie tylko o ?ycie ??czniczki i o dokumenty, kt?re wiezie. Sam rozumiesz...
Arnold rzuca? placki na patelni?. Czyni? to zr?cznie i bardzo szybko. Postawi? na stole puszk? z marmolad?.
- Lubi? placki kartoflane na s?odko - o?wiadczy?. -W og?le bardzo lubi? s?odycze, tylko nie mog? na nie marnowa? kupon?w. Kloss wsta?.
- Co zamierzasz? - zaniepokoi? si? stary.
- To, co ci powiedzia?em. Nie widz? innego wyj?cia. Gdybym mia? pewno??, ?e Ingrid przed drug? wr?ci jeszcze do domu...
- Wtedy? - Arnold ju? jad?. Bardzo ?ar?ocznie. Pakowa? placki do ust palcami.
- Mam kilka dobrze przygotowanych zabawek z plastyku - stwierdzi? porucznik spokojnie. - Zostawi?bym w mieszkaniu Ingrid, nastawiaj?c bomb? na okre?lon? godzin?. Traktowa?em to jako ostateczno??, od pocz?tku, bo ?al mi by?o tej Frau Schuster, ale teraz...
- Zawsze by?e? sentymentalny - stwierdzi? Arnold.
Zbli?a?a si? ju? dziesi?ta, gdy Kloss zjawi? si? znowu w dzielnicy Charlottenburg. Wchodz?c do lokalu „Pod Z?otym Smokiem" zostawi? w szatni p?aszcz i niewielk?, ale do?? ci??k? teczk?. Przyszed? tutaj, bo istnia?a jednak szansa, ?e zastanie Ingrid (Mueller m?g? j? przecie? zaprosi? na kolacj?; nie ryzykowa? nawet dekonspiracji, bo panna Kield przestawa?a i poprzednio z wysokimi funkcjonariuszami SD) albo Bert? i Schultza, kt?rzy mogli co? wiedzie?. Ingrid na pewno zechce si? po?egna? z Bert?, je?li tego jeszcze nie uczyni?a. Na sali by?o t?oczno; ta sama ?piewaczka, to samo tango i oficerowie Wehrmachtu w swoich urlopowych, galowych mundurach. Od razu zobaczy? Schultza; siedzia? samotnie przy tym samym stoliku, co wczoraj.
-Jeste? sam? - zapyta?, gdy Kloss podszed? do niego.
-Sam.
- A Ingrid? - W jego g?osie d?wi?cza?a nie ukrywana ironia.
- Szukam jej - powiedzia? Kloss. - Nie wiesz, co mog?o si? z ni? sta??
- Siadaj i pij. Ten koniak jest ca?kiem niez?y i daj? go tylko po znajomo?ci. By?o tu gestapo, m?j drogi. Bardzo im jeste? potrzebny. Fritz Schabe, prawa r?ka naszego znakomitego hauptsturmruehrera Muellera, usilnie ci? poszukiwa?.
Kloss si?gn?? po kieliszek. Posiada? ju? w stopniu doskona?ym sztuk? panowania nad twarz?. Schultz, kt?ry obserwowa? go bacznie, nie dojrza? ani cienia niepokoju.
- Mnie? - powiedzia? porucznik oboj?tnie. - Czego chc?, u diab?a?
- Chcieliby wiedzie?, co si? sta?o z pann? Ingrid Kield - o?wiadczy? kapitan tym samym tonem. - I zapewne s?dz?, ?e masz co? do powiedzenia na ten temat.
- Tylko tyle, ?e nie przysz?a na randk?. - Koniak by? rzeczywi?cie dobry. Kloss d?ugo w?cha? aromatyczny nap?j. - Armagnac?
- Armagnac - potwierdzi? Schultz. - I nic wi?cej nie wiesz?
- Nie jestem Duchem ?wi?tym - powiedzia? Kloss ostro. - A czego oni chc? od Ingrid?
- Nie domy?lasz si??
- M?wisz samymi zagadkami. Jestem cz?owiekiem prostym i lubi? jasne sytuacje. Gadaj, co wiesz? Schultz u?miechn?? si?.
- Bardzo niewiele - rzek? powoli. -Tylko tyle, ?e Fritz Schabe przes?uchiwa? ju? dozorc? i niejak? Frau Schus-ter. Ogromnie im wida? panna Kield potrzebna.
- Panowie z gestapo cz?sto poszukuj? ludzi, kt?rych maj? u siebie.
- Odwa?nie - szepn?? Schultz. - Nie radz? ci tego m?wi? Schabemu. S?dz?, ?e istniej? naprawd? wa?ne powody.
- Schabe ci powiedzia?...
- Zachowywa? si? co najmniej tak, jakby Ingrid zosta?a zamordowana, a on prowadzi? ?ledztwo.
- Przecie? min??o zaledwie par? godzin od chwili, gdy opu?ci?a mieszkanie.
-W?a?nie. I twierdzisz, ?e nie przysz?a na randk? z tob?. A mo?e um?wi?a si? tak?e z kim? innym, na przyk?ad z Muellerem... I to wcale nie w sprawach m?sko-damskich.
- S?dzisz...
- Nic nie s?dz? - przerwa? szorstko Schultz. - A oto i Fritz Schabe...
Wysoki m??czyzna, w mundurze sturmbannfuehrera podchodzi? do ich stolika. Prawy policzek przecina?a mu szeroka szrama; binokle i spos?b czesania przywodzi?y na my?l Reichsfuehrera SS. Kloss spotka? go kiedy? na naradzie u komandora. Schabe podszed? w?wczas do niego, przedstawi? si? i powiedzia?: „Pan te? by? na froncie wschodnim. To dobrze. Tacy nam potrzebni w Berlinie". Teraz jego g?os brzmia? znacznie ostrzej.
- Szukam pana od godziny, poruczniku Kloss. Gdzie jest Ingrid Kield?
- R?wnie? chcia?bym to wiedzie?. - Podni?s? sw?j kieliszek i patrzy? na gestapowca. - Napije si? pan z nami? To Armagnac.
- My nie ?artujemy. - Twarz Schabego by?a nieruchoma. -To sprawa wagi pa?stwowej. Nasza rozmowa nosi charakter oficjalny. - Usiad?. Schultz skin?? na kelnera, kt?ry natychmiast poda? na tacy kieliszek. Gestapowiec nie tkn?? alkoholu.
- Nie rozumiem - Kloss doszed? do wniosku, ?e najlepsz? metod? obrony b?dzie pr?ba bagatelizowania pyta? Schabego. - Panna Kield wysz?a z domu oko?o wp?? do si?dmej, teraz jest par? minut po dziesi?tej. Mog?a p?j?? cho?by do kole?anki albo...
- Nie - przerwa? ostro Schabe. - Pan te? podejrzewa?, ?e co? si? sta?o... Wypytywa? pan dozorc?.
- Nie przysz?a na randk? - roze?mia? si? Kloss. - By?em troch? zazdrosny... Chcia?em wiedzie?, kogo wola?a ode mnie...
-I dlatego pyta? pan, czy ci ludzie w czarnym mercedesie byli po cywilnemu czy w mundurach?
- Dlatego.
- Co robi? pan potem?
- Nic. Spacerowa?em po ulicach, zajrza?em do paru kawiar?, wreszcie przyszed?em tutaj... Ci?gle jednak nie rozumiem...
- Nie grajmy w ciuciubabk?, panowie z Abwehry -powiedzia? ostro Schabe. - Ingrid Kield mia?a by? u siebie w domu najp??niej o dziewi?tej wieczorem...
- Czy?by um?wi?a si? r?wnie? z panem?
- Poruczniku Kloss, pan sobie za du?o pozwala. Ingrid Kield potrzebna jest nie mnie, ale Rzeszy. Wystarczy?
-Wystarczy - powiedzia? Kloss. -Trzeba by?o od tego zacz??, ?e jest waszym cz?owiekiem.
Schabe uderzy? pi??ci? w st??. Maska spokoju opad?a z jego himmlerowskiej g?by.
- Pogardzacie nami, co? A je?li sprz?tn?li?cie nam sprzed nosa t? dziewczyn?...
- Pan pozwoli, panie sturmbannfuehrer - szepn?? Schultz - ?e zamelduj? o tym podejrzeniu admira?owi...
- Mo?e pan meldowa?, komu pan chce!
- Daj spok?j, Schultz - wtr?ci? si? Kloss. - Je?li chodzi o mnie, got?w jestem panu pom?c...
- Wystarczy, ?e pan nie b?dzie przeszkadza? - odpowiedzia? niegrzecznie Schabe. - A mo?e ona jednak przysz?a pod kino?
Patrzyli na siebie. Kloss spokojnie zapali? papierosa, si?gn?? po kieliszek.
- Przy okazji wyja?ni? panu - rzek? - jak traktuj? ludzi, kt?rzy mnie obra?aj?. Czy s?dzi pan, ?e wysy?am po Ingrid dw?ch cwaniak?w w mercedesie, ?eby mi j? przywie?li na randk??
Schabe wsta?.
- Proponuj? panom nikomu nie powtarza? naszej rozmowy. Znajdziemy t? dziewczyn?, nawet je?li... - nie doko?czy?. - Panowie z Abwehry - stwierdzi? poprawiaj?c okulary gestem swego wodza - lubi? nocne lokale. I spotykaj? si? tu, oczywi?cie, zupe?nie przypadkowo...
Schultz wezwa? kelnera i zam?wi? jeszcze butelk? koniaku. Wydawa?o si?, ?e rozmowa ze Schabem nie uczyni?a na nim ?adnego wra?enia. Zanim sturmbannfuehrer znikn?? w drzwiach, kapitan m?wi? ju? o dw?ch dziewcz?tach siedz?cych samotnie przy stoliku pod oknem. Obie by?y niebrzydkie i podobne do siebie: puco?owate blondynki o niezbyt zgrabnych nogach. Proponowa? wsp?ln? zabaw?; godzina jest jeszcze wczesna, nie wr?c? przecie? do swych kawalerskich pokoik?w. P?ki s? w Berlinie, trzeba korzysta?, a spraw? Ingrid mo?na spokojnie zostawi? Schabemu. Niech si? martwi...
- Wezm? tw?j motocykl - powiedzia? Kloss.
- Po co? - G?os Schultza natychmiast stwardnia?, jego oczy spogl?da?y czujnie. Kloss przewidywa? tak? reakcj?; rozwa?aj?c rozmow? ze sturmbannfuehrerem, doszed? do wniosku, ?e gestapo istotnie nie wie, gdzie jest Ingrid. A Schultz co? wie. Czy?by rozgrywki mi?dzy Canarisem a gestapo? Nie zdarzy?o si? dot?d, przynajmniej on nie s?ysza? o takim wypadku, by ludzie Abwehry porywali agent?w Kaltenbrunnera. Jemu by?o zreszt? wszystko jedno, czy Ingrid Kield b?dzie pracowa?a dla aparatu admira?a, czy Himmlera. Nie mia? w Berlinie sprzymierze?c?w, mia? tylko wrog?w.
- Po co? - powt?rzy? Schultz. - Chcesz na w?asn? r?k? szuka? panny Kield?
- Powiedzmy.
- Pos?uchaj dobrze... Radz? ci tu zosta? i bawi? si? ze mn? przez ca?? noc... ?adna kobieta nie jest warta, by ryzykowa? dla niej karier?.
- A? karier?? Ty jednak co? wiesz. ?miech Schultza brzmia? sztucznie.
- Nie, przyjacielu, naprawd? nie wiem, gdzie si? po-dziewa w tej chwili panna Kield... ale gdziekolwiek by by?a, nie warto jej szuka?.
- Dasz mi ten motocykl?
- Jeste? niebezpiecznie uparty, Kloss. Dam ci motocykl, bo mam nadziej?, ?e poje?dzisz troch? po ulicach i p?jdziesz spa?. ?wie?e powietrze dobrze ci zreszt? zrobi. Zapomnij o Ingrid Kield. Raz na zawsze zapomnij...

4

Zatrzyma? motocykl na rogu Bismarckstrasse. Noc by?a jasna, ksi??yc wisia? nad Berlinem, o?wietlaj?c czarne bloki dom?w i ruiny, szkielety kamienic o fantastycznych konturach. Znalaz? sobie znakomity punkt obserwacyjny pod wystaw? sklepu z kapeluszami, sklepu o zabitych na g?ucho drzwiach i, sam niewidoczny, widzia? st?d wysoki korytarz Albertstrasse, kamienic?, w kt?rej mieszka?a Ingrid, samoch?d przed bram?, z kt?rego niedawno wysiad? Schabe w towarzystwie SS-man?w.
Pomy?la?, ?e mia? szcz??cie, bo gdyby przyjecha? par? minut wcze?niej i poszed?, jak to by? planowa?, do mieszkania Ingrid, zaskoczyliby go tam niechybnie. Rozmowa z Bert? przeci?gn??a si? jednak do?? d?ugo i da?a Klos-sowi sporo do my?lenia.
Berta okaza?a si? zreszt? znaczniej m?drzejsza i ciekawsza, ni? m?g? przypuszcza? na podstawie ich pierwszego spotkania. Zasta? j? jeszcze w teatrze i zaprosi? do male?kiej kawiarni, w kt?rej o tej porze przesiadywali tylko emeryci i zakochani. Nie musia? d?ugo wyja?nia?, o co mu chodzi?o, bo przes?uchiwa? j? ju? Schabe i Berta u?miechn??a si? leciutko m?wi?c „ten pan Schabe z gestapo, kt?ry chcia?by wygl?da? jak Himmler".
Kloss powiedzia?, ?e boi si? o Ingrid, ?e oczywi?cie nie wyst?puje oficjalnie, ale je?li ona co? wie, co mog?oby u?atwi? odnalezienie panny Kield... Nic nie wiedzia?a, w ka?dym razie nie zna?a ?adnych fakt?w mog?cych naprowadzi? na jaki? ?lad i to w?a?nie o?wiadczy?a panu Schabemu. Klossowi nie chodzi?o jednak o fakty; prosi?, aby m?wi?a o Ingrid, chcia? wiedzie? o niej jak najwi?cej.
Stara? si? zdoby? zaufanie panny Berty Waschke i chyba nie bez powodzenia, bo zacz??a opowiada?.
Ingrid, twierdzi?a, zmieni?a si? ogromnie w ci?gu ostatnich miesi?cy. W?a?nie po ?mierci Heiniego. By?a to zreszt? wielka mi?o??, mieli si? pobra? w tym roku, jesieni?, ustalono ju? dat? podczas ostatniego urlopu Koetla. Ingrid postanowi?a zamieszka? w Berlinie, cho? marzy?a o tym, ?eby zabra? swego ch?opca do Szwecji, wyrwa? go, jak m?wi?a, z pazur?w wojny. Heini by? muzykiem.
- Zna?am go od dawna - m?wi?a Berta - dawniej ni? Ingrid. Ucz?szcza? do konserwatorium i utrzymywa? si? z lekcji, bo zerwa? ze swym ojcem - spojrza?a na Klossa z odrobin? niepokoju - wysokim oficerem SD, a potem gauleiterem na zachodzie. Nie chcia? od niego bra? pieni?dzy; by? to zreszt? wspania?y ch?opak, naprawd? wspania?y. To nie znaczy, ?ebym si? z nim we wszystkim zgadza?a - doda?a szybko i Kloss pomy?la?, jak trudno b?dzie kiedykolwiek wyzwoli? tych ludzi z wi?z?w nieustannego l?ku i podejrzliwo?ci.
- Gdy przyje?d?a? z Polski na urlop - ci?gn??a dalej -opowiada? bardzo z?e rzeczy o Niemcach. Bardzo z?e. Teraz ju? wszystko jedno, mog? m?wi?: kiedy? przemy-?liwa? nawet o ucieczce do Szwecji. Potem stwardnia?, jakby si? zmieni?, milcza? i tylko w obecno?ci Ingrid by? dawnym Heinim. Wyjechali na par? dni w g?ry i wr?cili bardzo szcz??liwi; pami?tam powr?t Heiniego do Polski. By?am tak?e na dworcu, Ingrid p?aka?a, cho? ona nigdy nie p?acze, a potem, gdy poci?g ju? znikn??, wybuch-n??a nagle nieprzytomn? nienawi?ci?. M?wi?a tak g?o?no, ze ba?am si?, chcia?am ucieka?. „Nienawidz? waszych Niemc?w! - krzycza?a - Nienawidz? waszej wojny! Chcecie panowa? nad ?wiatem, a umiecie tylko zadawa? cierpienia. Innym, ale tak?e sobie. Niemcy b?d? zniszczone i im pr?dzej, tym lepiej!"
Po paru dniach otrzyma?y?my wiadomo??, ?e Heini poleg? na ulicach Warszawy. Zabili go Polacy. Nie poznawa?am Ingrid. ?piewa?a, ani na jeden dzie? nie przerwa?a wyst?p?w, ale istnia?a w?a?ciwie tylko w teatrze. Zamyka?a si? w pokoju Heiniego i nikogo nie dopuszcza?a do siebie. Potem wr?ci?a do Szwecji; gdy przyjecha?a znowu latem, nawet nie zatelefonowa?a do mnie. Spotka?am j? w takim lokalu, niedaleko ZOO, by?a w towarzystwie oficera SD, chyba tak?e pana Schabe. Pijana. Podbieg?a do mnie. „?mier? Heiniego musi by? pomszczona - powiedzia?a, zanim zd??y?y?my si? poca?owa?. - I ja j? pomszcz?. ?wiat jest pod?y i okrutny. Lepiej nie mie? z?udze?".
Kloss zapyta? jeszcze, czy cz?sto widywano Ingrid w towarzystwie pan?w z SD. Potwierdzi?a. Par? razy zaprosi? j? tak?e do siebie genera? von Boldt, dawny zwierzchnik Heiniego. A porucznik Stolp... by? poprzedniego dnia w teatrze.
- Pan musia? go zreszt? widzie? - powiedzia?a - bo zaprasza? Ingrid do ta?ca w „Z?otym Smoku".
Genera? von Boldt! Klossa od dawna interesowa? ten stary Prusak, kt?ry, jak twierdzono, nigdy nie darzy? Hitlera zbytni? sympati?, co mu zreszt? nie przeszkadza?o w wykonywaniu wszystkich rozkaz?w wodza. Boldt burzy? Warszaw?, Boldt dowodzi? armi? na froncie po?udniowym w Zwi?zku Radzieckim. Teraz, przeniesiony do Oberkommando der Wehrmacht, pe?ni? wa?ne funkcje sztabowe. By? pos?uszny i by? jednocze?nie, jak m?wi?y plotki, jednym z wodz?w wojskowej opozycji wobec Hitlera, opozycji karmionej przeczuciem kl?ski. Czy mog?a go interesowa? Ingrid? Wi?c Abwehra albo OKW... A mo?e istnia?a jeszcze jaka? mo?liwo??? Mo?e Ingrid Kield po prostu uciek?a? Wreszcie - gestapo. .. Mueller lubi? pos?ugiwa? si? prowokacj?. Trzeba bardzo uwa?a?, by nie wpa?? w zastawione sid?a.
Nie przestawa? obserwowa? kamienicy i wreszcie zobaczy? ich wychodz?cych. Przodem szed? Schabe, za nim - dw?ch SS-man?w prowadzi?o Frau Schuster. Starsza pani sz?a wyprostowana, nios?c przed sob? du?? torebk? niby gro?n? bro?. Po co Muellerowi to aresztowanie? Mo?e biedna Frau powiedzia?a po prostu co? niepotrzebnego? Nie mia? czasu o tym my?le?. Gdy w?z ruszy?, Kloss odczeka? par? chwil i w?lizn?? si? do bramy. Przypuszcza?, ?e gestapowcy nie wr?c?, a w ka?dym razie nie wr?c? natychmiast. Powinien mie? troch? czasu. Na klatce schodowej by?o pusto. Swoim wiesbade?skim wytrychem bez trudu otworzy? mieszkanie Heiniego Koetla.
W korytarzyku, w pokoju, w kuchni by?o jasno - gestapowcy nie zgasili ?wiate?. Wsz?dzie panowa? potworny nie?ad: w kuchni - rozbebeszone ???ko, na kt?rym spa?a zapewne Frau Schuster, otwarty kredens, naczynia, serwetki, puszki, sk?pe zapasy ?ywno?ci - na pod?odze. Podobnie w pokoju.
Pok?j urz?dzony by? zreszt? ?adnie, jako? inaczej ni? przeci?tne mieszcza?skie wn?trza, kt?re widywa? w Berlinie. Kolorowa gruba tkanina os?ania?a drzwi balkonowe; niski st??, tapczan, par? prostych krzese? i oczywi?cie na ?cianie ogromny portret m?odego ch?opca w narciarskim golfie. Zapewne - Heini Koetl. Pomy?la?, ?e w wi?kszo?ci niemieckich mieszka? widuje si? fotografie ch?opc?w w mundurach..
Rzeczy panny Kield le?a?y na pod?odze, wyrzucone z szuflad i walizek. Gestapowcy rozpruli zreszt? walizki, zerwali podszewk? p?aszcza, pot?ukli s?oiki i buteleczki z perfumami. Czego szukali u swojej agentki? Co spodziewali si? znale??? Nie ufali jej? Dostarczy?a im przecie? do?? du?o dowod?w swej lojalno?ci. Mo?e przypuszczali po prostu, ?e znajd? co?, co ujawni jakie? nie znane im dot?d kontakty Ingrid? Jakie by?y rezultaty rewizji? Oczywi?cie - nie wiedzia?.
Ukl?k? na pod?odze i przegl?da? raz jeszcze rzeczy panny Kield. Zna? instrukcje dawane ??czniczkom polskiego wywiadu i wiedzia?, jakie schowki u?ywane bywaj? najcz??ciej. Nie spojrza? nawet na suknie i drobiazgi toaletowe, zreszt? gestapowcy interesowali si? nimi najdok?adniej. Z walizki i szufladek powyci?ga? paski do sukienek, sweterk?w, potem ?ci?ga? klamerki i bada? je skrupulatnie, operuj?c scyzorykiem. Wreszcie znalaz? to, czego szuka?: posrebrzana klamerka by?a p?aska i w?ziutka, ale wewn?trz mia?a zr?cznie skryty schowek. U?miechn?? si?; gestapowcy nie wpadliby na ten pomys?. Odgi?? cieniutk? blaszk? i wydoby? starannie zwini?t? kartk?. Tekst by? zaszyfrowany, ale na odwrocie kartki zobaczy? jednak, dopisane zapewne r?k? Ingrid, nazwisko: Edmunt Kirsthoven. Zna? to nazwisko. Kirsthoven by? rezydentem ameryka?skiego wywiadu w Szwecji. Od kogo Ingrid otrzyma?a t? kartk?? Kto chcia? nawi?za? za jej po?rednictwem ??czno?? z ameryka?skim wywiadem?
Przez chwil? studiowa? szyfr, wyda? mu si? do?? prosty, ale oczywi?cie wymaga? czasu. Schowa? kartk? do zapalniczki, potem zgasi? ?wiat?o i wyszed? z pokoju. Nie zd??y? jednak opu?ci? mieszkania.
Gdy stan?? na korytarzu, us?ysza? szcz?k klucza w zamku. Ingrid? Gestapo? Kto m?g? mie? klucze od tego mieszkania? Uskoczy? do kuchni. Zobaczy? tego cz?owieka w otwartych drzwiach, w ?wietle padaj?cym z klatki schodowej. Pozna? go natychmiast. To by? porucznik Stolp, adiutant genera?a von Boldta.
Zachowywa? si? podobnie, jak niedawno Kloss. Zamkn?? za sob? drzwi, o?wietli? korytarz latark? elektryczn?, za chwil? zapali ?wiat?o i spenetruje mieszkanie.
Kloss b?yskawicznie podj?? decyzj?. Wyj?? z kabury bro?, odbezpieczy?; porusza? si? cicho, tak cicho, ?e tamten dowiedzia? si? o jego obecno?ci dopiero w?wczas, gdy poczu? zimne dotkni?cie metalu i us?ysza? g?os.
- Nie odwraca? si?! R?ce do g?ry! Stolp wykona? polecenie.
- Gadaj - szepn?? Kloss, trzymaj?c palec na cynglu i dotykaj?c luf? pistoletu jego karku. - Gdzie jest Ingrid Kield?
- Nie wiem.
- Masz jej klucze, nic ci? nie uratuje. Licz? do trzech i strzelam. Stolp milcza?.
- Zastan?w si? dobrze. Zrani? ci?, potem przy?l? tu gestapo - zabluffowa?. By? zreszt? pewien, ?e tamten tak?e boi si? Muellera. - Raz... dwa... - zacz?? i mocniej przycisn?? metal do jego sk?ry.
- Nie wiem - zacharcza? Stolp - wykonuj? rozkaz.
- Czyj? Nie czekam ani sekundy.
- Genera?a - powiedzia? z trudem tamten. Nie nale?a? jednak do zbyt odwa?nych.
Na miejscu Boldta kaza?bym go rozstrzela? - pomy?la? Kloss. Wiedzia? ju? teraz, kto chcia? wykorzysta? Ingrid dla uzyskania kontaktu z ameryka?skim wywiadem. Ale dlaczego panna Kield nie zameldowa?a Muelle-rowi? A mo?e zameldowa?a?
- Czego kazano ci tu szuka?? Milcza? dobr? chwil?.
-Gadaj!
- Listu - wyszepta? Stolp. Kloss wiedzia? ju? to, co chcia?.
- Nie ruszaj si? - rozkaza? i zacz?? wycofywa? si? powoli w kierunku drzwi. Stolp jednak skoczy?; zr?cznie, z refleksem, gdy tylko przesta? odczuwa? dotkni?cie metalu.
Kloss by? szybszy; pot??ne uderzenie, jedno z tych uderze?, kt?re trenowa? ca?ymi godzinami przez kilkana?cie tygodni, rzuci?o Stolpa na pod?og?. Kloss o?wietli? na chwil? jego twarz latark? i zamkn?? za sob? drzwi. Zbieg? ze schod?w. Teraz wiedzia? ju? wszystko, mia? nawet plan dzia?ania, tylko bardzo niewiele czasu...

5

Willa genera?a Boldta znajdowa?a si? daleko od ?r?dmie?cia, w dzielnicy, kt?ra powsta?a ju? w latach trzydziestych; trzeba by?o przeci?? Tiergarten i wyskoczy? na szerok? alej?, pn?c? si? nieco pod g?r?. Domki sta?y w ogrodach, odgrodzone od ulicy metalowymi siatkami, porz?dne i schludne, wszystkie doskonale jednakowe. Numer 58 powinien znajdowa? si? niedaleko. Kloss zwolni?, potem zeskoczy? z motoru; szed? pustym chodnikiem. Panowa?a cisza, rozlega?o si? tylko szczekanie ps?w.
Pomys? by? niezwykle ryzykowny, s?dzi? jednak, ?e nie mo?e post?powa? inaczej. Musia? mie? pewno??, ?e Ingrid Kield znajduje si? w r?kach von Boldta i ?e nie odzyska wolno?ci, je?li w og?le odzyska wolno??, wcze?niej ni? nast?pnego dnia. Wiedzia?, ?e rozmowa z genera?em nie b?dzie ?atwa, mia? jednak w r?ku niebagatelne atuty. Nie starczy?o co prawda czasu na odtworzenie tre?ci zaszyfrowanej notatki, ale Kloss by? pewien, ?e to w?a?nie von Boldt kontaktowa? si? z Kirsthovenem za po?rednictwem Ingrid. Stolp, powiedzmy, poprzedniego dnia, dor?czy? pannie Kield kartk? do rezydenta ameryka?skiego wywiadu, a nied?ugo potem genera? dowiedzia? si? (mo?e od Schultza, bo Schultz odgrywa? w tym jednak jak?? rol?), ?e Ingrid pracuje dla gestapo.
Przestraszy? si? dekonspiracji i postanowi? dzia?a? natychmiast.
Czy kaza? zlikwidowa? Ingrid?... Gdyby Kloss m?g? by? tego pewien! Zna? tych genera??w, kt?rzy po Stalingradzie zacz?li spiskowa? przeciwko fuehrerowi. Zerkali na zach?d, ale byli gotowi do ostatka walczy? ze wschodem. Nie m?g? nie bra? wi?c pod uwag? i takiej mo?liwo?ci, ?e Boldt dogada si? jednak z Ingrid, a mo?e nawet z Muellerem...
Tymczasem postanowi? wykorzysta? do ko?ca swoje atuty. Ze s? wa?kie, sprawdzi? to podczas telefonicznej rozmowy z von Boldtem. Pojecha? najpierw do sztabu
Oberkommando der Wehrmacht, gdzie urz?dowa? genera?. Oficer dy?urny przyj?? go ze zdziwieniem i o?wiadczy?, ?e von Boldta ju? nie ma, a do domu wolno telefonowa? tylko w wyj?tkowo wa?nych sprawach. Kloss przedstawi? si? i za??da? po??czenia.
-Nie przyjm? dzisiaj nikogo - us?ysza? g?os von Boldta, gdy zameldowa? si? s?u?bi?cie.
- Chodzi o zadanie, kt?re pan genera? zleci? porucznikowi Stolpowi - powiedzia? cicho i z naciskiem.
Po drugiej stronie przewodu trwa?o milczenie; stary Prusak zapewne zastanawia? si?.
- Prosz? przyjecha? — rzuci? wreszcie szorstko do s?uchawki.
Przy furtce sta? ?o?nierz Wehrmachtu. Gdy us?ysza? nazwisko Klossa, nacisn?? przycisk, drzwi odskoczy?y; na schodach prowadz?cych do willi czeka? ju? porucznik Stolp. By? bez czapki, g?ow? mia? obanda?owan?.
Nie powinien mnie pozna? - pomy?la? Kloss - stara?em si? zmienia? g?os... a je?li mnie pozna...
- Pan genera? czeka - powiedzia? sucho Stolp.
W przedpokoju zostawi? p?aszcz; waha? si? chwil?, ale czarn? teczk? wzi?? ze sob?. My?la? o tej zabawce wype?nionej plastykiem, kt?ra spoczywa?a sobie spokojnie mi?dzy papierami na dnie teczki. Je?li nie by?oby innego wyj?cia... Ogromny pok?j, ci??kie meble, biurko pod wielkim portretem Bismarcka. Na ?cianach jeszcze Hin-denburg i Clausewitz. W swoim prywatnym sanktuarium genera? von Boldt nie umie?ci? fotografii fuehrera. Siedzia? w g??bokim fotelu za biurkiem, czerstwy, ogorza?y, monokl wykrzywia? lekko twarz. Spogl?da? na Klossa tak, jak spogl?da si? na niezbyt zdyscyplinowanych podw?adnych, kt?rym starcza tupetu, by zak??ca? spok?j zwierzchnikom swymi b?ahymi k?opotami. Dewiz? genera?a by?o od dawna: „W zakresie mojej w?adzy nie mo?e si? zdarzy? nic nadzwyczajnego".
Nie poda? Klossowi r?ki, wskaza? rnu tylko krzes?o. Porucznik nie zamierza? wyk?ada? swoich kart, a przynajmniej nie zamierza? robi? tego od razu.
- Jestem przyjacielem panny Ingrid Kield - zacz?? i spojrza? na genera?a, ale twarz starego Prusaka pozosta?a nieruchoma. - Mam powody przypuszcza? - ci?gn?? dalej Kloss - ?e pan genera? rozporz?dza informacjami (s?dzi?, ?e zr?cznie to sformu?owa?) dotycz?cymi los?w tej m?odej osoby.
- Pan chyba oszala?! - powiedzia? genera?, a Kloss pomy?la?, ?e ka?dy pruski oficer straci?by reszt? odwagi na widok generalskiego gniewu. On jednak nie by? pruskim oficerem i nieruchoma twarz Boldta opr?cz nienawi?ci budzi?a w nim tylko nami?tno?? gracza.
- Oczywi?cie pan genera? mo?e zaprzeczy? - m?wi? spokojnie — dojd? w?wczas do wniosku, ?e to porucznik Stolp na w?asna r?k? i bez rozkazu zamierza? przeszuka? mieszkanie panny Kieid, pos?uguj?c si? jej w?asnymi kluczami...
- Moi oficerowie dzia?aj? tylko na rozkaz — o?wiadczy? genera? zapalaj?c cygaro.
Jest jednak w pewnym sensie lojalny - pomy?la? Kloss.
- Pozwoli pan zapali?, panie generale? - zapyta?.
- Tak - warkn?? von Boldt nie podaj?c mu cygara.
- Je?li wi?c - Kloss ju? niemal szepta? - Stolp nie dzia?a? z w?asnej inicjatywy, to to, czego szuka?, potrzebne by?o w?a?nie panu genera?owi. A klucze m?g? rnie? wy??cznie od Ingrid Kield, kt?ra znikn??a w tajemniczych okoliczno?ciach oko?o sz?stej trzydzie?ci wieczorem.
- Czego niby szuka? Stolp? - genera? wyj?? monokl i przygl?da? si? teraz Klossowi z pewnym zainteresowaniem.
" - Na to pan genera? znajdzie bez trudu odpowied? -odrzek? grzecznie porucznik.
- Bzdura! Nie cierpi? insynuacji, m?ody cz?owieku!
- S?dz? - gniew genera?a nie czyni? na Klossie ?adnego wra?enia - ?e Stolp ?le wykona? swoje zadanie.
Mierzyli si? wzrokiem; w ?yciu genera?a von Boldta nie zdarzy?o si? jeszcze ani razu, by jakiego? oberleut-nanta musia? traktowa? jak r?wnorz?dnego partnera.
- Czego pan w?a?ciwie chce? - warkn??. Kloss u?miechn?? si? leciutko; twarz genera?a nie by?a ju? doskonale nieruchoma.
- Niewiele, panie generale. Potwierdzenia - nie umia? przez chwil? znale?? w?a?ciwego s?owa - ?e Ingrid Kield znajduje si? w pa?skiej dyspozycji. I informacji, co pan zamierza z ni? zrobi?.
Genera? milcza?. Po chwili wahania poda? Klossowi cygaro. I srebrny no?yk.
- Sk?d pan wie o Stolpie? - zapyta?.
- Widzia?em go w mieszkaniu panny Kield.
- To pan go tak urz?dzi??
-Tak.
- Co pan jeszcze wie?
- Wystarczaj?co du?o - powiedzia? Kloss. Ci?gle nie zamierza? wyk?ada? swoich kart.
- Nic pan nie wie — stwierdzi? do?? nieoczekiwanie genera?. - Czy marzy?y si? panu laury w gestapo?
- Nie powiedzia?em, ?e zamierzam i?? do Muellera. On poszukuje panny Kield na w?asn? r?k?.
Spojrza? na genera?a i pomy?la?, ?e pope?ni? chyba jaki? b??d. Von Boldt si? u?miecha?. Po chwili twarz starego Prusaka stwardnia?a.
- Stolp naopowiada? panu bzdur. (Nie wierzy - pomy?la? Kloss - ?e znalaz?em t? kartk?, ale nie b?d? wyprowadza? go z b??du). Je?li pan jest uczciwym niemieckim oficerem, a ci?gle jeszcze tak pana traktuj? -brzmia?o to niemal patetycznie - powinien pan mie? do mnie zaufanie i rozumie?, ?e wszystko co robi?, robi? dla wielko?ci Niemiec. - Spojrza? na portret Bismarcka. - Honor oficerski nakazuje panu milczenie i pos?usze?stwo.
Stary cymba? - pomy?la? Kloss ze z?o?ci?. - Gdybym mu powiedzia?, ?e mam ten li?cik do Kirsthovena... -Spojrza? na swoj? teczk?, le??c? obok na pod?odze. — M?g?by mnie kaza? zlikwidowa?, chocia? oficer dy?urny wie, ?e do mego pojecha?em... Oficer dy?urny b?dzie milcze?.
Rozwa?a? to wszystko, gdy m?wi?:
- Wi?c pan genera? me zechce mi powiedzie? czegokolwiek o Ingrid Kield?
- Nic pan nie uzyska?. -I po chwili: - Mog? panu poradzi?, m?ody cz?owieku, ?eby pan o niej zapomnia?. To ju? bardzo du?o - pomy?la? Kloss.
- I ?eby pan zapomnia? o naszej rozmowie.
-Jak najch?tniej, panie generale - zabrzmia?o to jednak do?? poufale. -Jak najch?tniej - powt?rzy?. - Gdybym m?g? mie? tylko pewno??...
-Jak? pewno???
- Ze Ingrid Kield nie odjedzie rannym poci?giem do Sztokholmu.
Pomy?la?, ze powiedzia? jednak za du?o. Twarz genera?a wyra?a?a teraz zdziwienie. Wcisn?? monokl w oko i przygl?da? si? Klossowi z niek?amanym zainteresowaniem.
- Nie rozumiem.
- Czy m?g?bym mie? tak? pewno???
- Powiedzmy - rzek? genera? von Boldt.
- Wobec tego pan genera? pozwoli, ?e si? odmelduj?.
Obaj pope?nili?my b??dy - my?la?, zapinaj?c p?aszcz w korytarzu. - Stary Prusak nie pr?bowa? nawet wyci?gn?? ze mnie, co wiem naprawd?, a ja powiedzia?em odrobin? za du?o. Je?li Ingrid wyzna Boldtowi, jakie zadanie wyznaczy? jej dzisiejszej nocy Mueller, genera? mo?e domy?li? si?, o co chodzi i b?dzie mia? mnie w r?ku. Ale ja te? trzymam go w r?ku, wi?c z?apa? Kozak Tatarzyna...
Byle tylko nie wypu?ci? Ingrid! Ciekaw jestem, jaki b?dzie jego nast?pny ruch? Co zrobi?
Genera? von Boldt nakr?ci? pewien zastrze?ony numer i d?ugo czeka?, zanim us?ysza? znajomy g?os. Potem wezwa? Stolpa i kaza? przyprowadzi? do swego gabinetu Ingrid Kield.

6

Ingrid Kield, dziewczyna, kt?r? Hans Kloss od dwudziestu przesz?o godzin usi?owa? bezskutecznie zabi?, siedzia?a naprzeciwko generalskiego biurka.
- Pali pani? - zapyta? von Boldt.
- Mog? nie pali? i nie pi? - odpowiedzia?a, ka?dym gestem staraj?c si? da? wyraz swej oboj?tno?ci i pogardzie. Spogl?da?a na portret Bismarcka; twarz ?elaznego kanclerza wydawa?a si? sympatyczniejsza i bardziej ludzka ni? twarz w?a?ciciela gabinetu.
- Nie lubi? toczy? wojen z kobietami - o?wiadczy? von Boldt.
- Natomiast lubi pan wi?zi? kobiety w prywatnej piwnicy - odparowa?a natychmiast.
- Nie grajmy w ciuciubabk?, droga pani. - Stary Prusak wcisn?? monokl w oko i si?gn?? po cygaro. - Stawka jest bardzo wysoka. Nie my?l? oczywi?cie o mnie i moich podw?adnych, my?l? o Niemczech. Dobrowolnie zadeklarowa?a pani swoj? pomoc i zgodzi?a si? przekaza? otrzymany ode mnie list... - chrz?kn?? - w?a?ciwej osobie w Sztokholmie.
- Wykona?abym swoje zobowi?zanie.
- Pani raczy ?artowa? - powiedzia? grzecznie genera?. - Dzi? rano poinformowano mnie, ?e jest pani... -chrz?kn?? znowu - wsp??pracownic? Muellera z gestapo. Czy to prawda? - rzuci? ostro.
Waha?a si? niedostrzegalnie kr?tko.
- Tak, to prawda. Von Boldt westchn??.
- Nie chcia?em wierzy? - rzek? - gdy otrzyma?em ten meldunek. Nie pytam, dlaczego pani tak post?pi?a, ale ??dam teraz jasnych i szczerych odpowiedzi. Nie wiem, czy b?d? m?g? zwr?ci? pani wolno??, ale, ale nie wykluczam, ?e dam szans? prze?ycia. Prosz? m?wi?. Co wie Mueller?
- Nic - odpowiedzia?a Ingrid.
- K?amstwo. - Genera? nie podnosi? g?osu. - Gdzie jest m?j list?
-W moim mieszkaniu.
- Dok?adnie gdzie?
- Panie generale - Ingrid po raz pierwszy spojrza?a na niego - zwr?c? panu list, je?li zwr?ci mi pan wolno??. Przysi?gam, ?e nie powiedzia?am Muellerowi ani s?owa. Ja... - chcia?a mu teraz wyja?ni? najtrudniejsze, ale by?a pewna, ?e nie zrozumie.
Co mo?e wiedzie? pruski genera? o mi?o?ci? ?y?a wy??cznie dla Heiniego, my?la?a tylko o Heinim. „Mamy prawo nienawidzi?" - powiedzia? kiedy? Heini. Gdy zgin??, powtarza?a te s?owa, dodaj?c: „Mamy prawo do zemsty". Zemsta sta?a si? tre?ci? jej ?ycia. Wystawi?a rachunek mordercom swego ch?opca... Nie czu?a wyrzut?w sumienia ani lito?ci, gdy przekazywa?a Muellerowi kolejne ofiary. „?mier? Heiniego Koetla - stwierdzi? hauptsturmfuehrer - b?dzie ich drogo kosztowa?a. -I doda?: - Rozumiem i ceni? pani nienawi??. Ja te? nienawidz?".
Poczu?a, ?e genera? przygl?da si? jej uwa?nie.
-Ja... - powt?rzy?a. I doda?a bezbarwnie: - Pracuj? tylko przeciwko Polakom.
Genera? milcza? chwil?; jego nieruchoma twarz jakby z?agodnia?a.
- Gdybym m?g? w to uwierzy?... - wzruszy? ramionami. - Drobne i niezbyt zr?czne k?amstewka, droga pani. Szczero?? udowadnia si? inaczej.
- My?la?am - szepn??a cicho - ?e pan, dow?dca Heiniego, b?dzie mia? do mnie zaufanie. - W?a?ciwie by?o ju? jej niemal wszystko jedno, czy ten starszy pan raczy obdarzy? j? zaufaniem. Ba?a si? powrotu do Sztokholmu, ba?a si? samotno?ci. Kiedy? prosi?a Muellera, ?eby da? jej zadanie naprawd? ryzykowne; gotowa by?a cho?by pojecha? do Warszawy, kt?rej nigdy nie widzia?a, i zobaczy? ulice, gdzie zgin?? Heini, ludzi, kt?rzy patrzyli z okien na jego ?mier? i je?li nawet nie strzelali, cieszyli si? tym strza?em.
A Heini by? przecie? z nimi. Zabijaj?c go, zdradzili. Dlatego ona - zdradza?a.
- „Nic nie rozumiesz z tej wojny - mawia? Heini - jeste? g?upiutk? Szwedk?. Ale bardzo kochan?" - dodawa? natychmiast.
- Ja mam ufa? wsp??pracownikowi gestapo? - powiedzia? genera?. I zaraz potem pad?y te s?owa, kt?rych wola?aby nie us?ysze? nigdy. Zdawa?o si? Ingrid, ?e obudzono j? nagle ze snu i wprowadzono w rzeczywisto?? tak okrutn?, tak nag? i odart? z wszelkiego sensu, ?e wszystko, co mo?e sta? si? potem, b?dzie ju? tylko b?lem i rozpacz?.
- Ufa? kobiecie - powt?rzy? genera? - wsp??pracuj?cej z tym samym Muellerem, kt?ry zlikwidowa? najbli?szego jej cz?owieka.
- Co pan powiedzia??! - krzykn??a. - Heiniego zabili Polacy.
Genera? nie zna? lito?ci.
-To oficjalna wersja, droga pani - wyja?ni?. - Nie mam ju? powodu tego ukrywa?. Okaza?o si?, ?e porucznik Koetl zdradzi?, wsp??pracowa? z polsk? organizacj? podziemn?. Mueller zlikwidowa? go osobi?cie. Ja wola?bym naturalnie s?d polowy, ale metoda Muellera ma tak?e swoje dobre strony; krewni Koetla, a g??wnie jego ojciec, nie mieli ?adnych przykro?ci, a pani... My?la?em zreszt?, ?e Mueller wszystko pani wyt?umaczy?...
Milcza?a. Nie umia?a ju? p?aka?.
Zdawa?o si? jej, ?e s?yszy g?os Heiniego: „Jeste? tylko g?upiutk? Szwedk?"... Potem pomy?la?a o ludziach, kt?rych wyda?a w r?ce gestapo. Zobaczy?a twarz zabitego na dworcu. „Nie uda?o si?" - powiedzia? Mueller. Mueller wola? mordowa? osobi?cie.
- Powtarzam jeszcze raz pytanie - ci?gn?? genera? -gdzie jest m?j list?
Co j? teraz obchodzi genera? von Boldt albo list do Kristhovena? Milcza?a patrz?c na genera?a nienawistnymi oczyma.
- Nie chce pani m?wi?! - genera? traci? ju? cierpliwo??. — A mo?e zechce pani powiedzie?, kto to jest porucznik Kloss? Dlaczego go tak pani interesuje?
Kloss? Wydawa?o si? jej, ?e wiecz?r sp?dzony w „Z?otym Smoku" nale?y do niezmiernie odleg?ej przesz?o?ci., Kiedy to by?o?
- Klossowi zale?a?o na tym, ?eby nie pojecha?a pani rannym poci?giem do Sztokholmu. Dlaczego? S?yszy mnie pani?
- S?ysz? - powiedzia?a niech?tnie... Klossowi zale?a?o... Pomy?la?a, ?e Mueller poszukuje jej niecierpliwie i ?e jeszcze jeden cz?owiek, cz?owiek, kt?rego mia?a spotka? na dworcu, znajdzie si? nied?ugo w ?miertelnym niebezpiecze?stwie... - Niech pan mnie pu?ci -szepn??a.
- Najpierw wszystko pani powie. Prosz? si? zastanowi?. Daj? czas do rana.
Piwnica, do kt?rej j? zn?w przyprowadzono, by?a duszna i wilgotna. Wysoko, nad tward? ?awk?, znajdowa?o si? szczelnie zamkni?te, zakratowane okienko. Na kamiennej pod?odze ?o?nierz Wehrmachtu postawi? szklank? herbaty i talerz z chlebem posmarowanym margaryn? i powid?ami. Nie zamierzali jej g?odzi?.
- Nie b?d? jad?a - powiedzia?a Ingrid.
?o?nierz, m?ody ch?opak w he?mie i z automatem, ogl?da? j? z niemal ?ar?oczn? ciekawo?ci?... Mo?e widzia? j? na scenie? Mo?e nigdy nie mia? do czynienia z kobietami takimi jak ona, z kobietami z innego ?wiata.
_ Niech pani je, Fr?ulein - szepn?? ?agodnie. Potem rzuci? na ?awk? sw?j p?aszcz. - W nocy jest zimno.
Wyszed?, ostro?nie zamykaj?c drzwi za sob?. Us?ysza?a szcz?k klucza. W drzwiach znajdowa?o si? co? w rodzaju judasza, w?skie okienko, a w?a?ciwie szczelina, przez kt?r? zobaczy?a, ciemny korytarzyk i ?o?nierza tkwi?cego na sto?ku pod ?cian?. Automat postawi? obok siebie, zdj?? but, skarpetk? i masowa? sobie stop?. W domu panowa?a ju? zupe?na cisza. Ingrid kr??y?a na w?skiej przestrzeni mi?dzy drzwiami a ?aw?, liczy?a kroki, straj?c si? nie my?le?, nie czu?, nie pragn??. A jednak czu?a i pragn??a. Wiedzia?a, ?e musi st?d wyj??, ?e znowu ogarnia j? ??dza zemsty, a potem.., Wiedzia?a ju?, co b?dzie potem i me czu?a l?ku...
Po paru minutach mia?a ju? gotowy plan; ?al jej by?o troch? tego ?o?nierzyka, kt?ry rzuci? na ?awk? sw?j p?aszcz, ale nawet, gdyby musia?a zabi?, zabi?aby bez wahania.
Rozpi??a bluzk?, zacz??a, wali? do drzwi, potem krzykn??a. .. Szcz?kn?? zamek, sta? na progu, z automatem na ramieniu.
- Co si? sta?o, Fr?ulein?
- Duszno mi - krzykn??a. - Nie mam czym oddycha?. Prosz? otworzy? okno. Dla mnie za wysoko.
Spojrza? w g?r?, na zakratowan? szczelin?, stan?? na ?awce, przeszkadza? mu jednak automat, opar? go wi?c o ?cian?.
Wszystko przebiega?o tak, jak sobie wyobra?a?a. Mocowa? si? z tym oknem, bo by?o zawarte na g?ucho; wreszcie ust?pi?o. Ostro?nie schodzi? z ?awy i w?a?nie w tej chwili Ingrid chwyci?a automat i z ca?ej si?y uderzy?a go kolb? po g?owie. Stoczy? si? z ?awy, a w?a?ciwie usiad? na pod?odze i na jego twarzy zastyg? wyraz zdziwienia. Wybieg?a na korytarz.
Schody prowadzi?y do jakiej? sieni, obszernej i ciemnej. Ingrid wymaca?a drzwi, otworzy?a je ostro?nie, znalaz?a si? w kuchni. Zobaczy?a du?e okno i ksi??yc wisz?cy nad ogrodem. W ca?ym domu panowa?a cisza. By?a wolna. Za chwil? wyskoczy przez okno i sforsuje p?ot okalaj?cy will?. Znajdzie si? w odleg?ej, nie znanej sobie dzielnicy Berlina. Ruszy piechot? ku ?r?dmie?ciu.

7

W czasie, kiedy Ingrid Kield rozmawia?a z genera?em von Boldtem, Kloss szed? d?ugim, znakomicie o?wietlonym korytarzem gmachu Abwehry. Oficer dy?urny otworzy? drzwi; znale?li si? w pierwszym sekretariacie. Kapitan siedz?cy przy biurku spojrza? na Klossa i podni?s? s?uchawk? telefonu. Zameldowa?, poczeka? na odpowied? i wreszcie warkn??:
— Prosz? i?? dalej.
Ten ceremonia? zosta? powt?rzony jeszcze dwukrotnie. Przed ka?dymi drzwiami sta? podoficer Wehrmachtu, wyprostowany i oboj?tny, przypominaj?cy raczej pos?g ni? wartownika. Kloss by? kiedy? u admira?a, zna? ten ceremonia?, kt?ry w?wczas wydawa? mu si? bardziej ?mieszny ni? gro?ny. „Metoda wp?ywania na wyobra?ni?" - my?la? czekaj?c w ostatnim sekretariacie przed biurkiem ju? nie kapitana, ale podpu?kownika.
Gdy wjecha? na parking Abwehry, ?eby odstawi? motocykl, i zobaczy? Schultza, od razu zrozumia?, ?e genera? von Boldt zd??y? szybciej, ni? on by? przypuszcza?, wykona? nast?pny ruch.
- Sam stary chce ci? widzie? — powiedzia? Schultz. -Natychmiast!
Wi?c Boldt zatelefonowa? do admira?a! Czy?by to Canaris za po?rednictwem starych Prusak?w szuka? kontakt?w z ameryka?skim wywiadem? Kloss rozumia?, w jak bardzo niebezpiecznej znalaz? si? sytuacji. Admira? to nie Boldt! Wszystkie atuty, kt?re Kloss posiada, mog? si? natychmiast obr?ci? przeciwko niemu. Zamierzenia szefa niemieckiego wywiadu pozostan? tajemnic?, ten stary gracz nigdy niczego nie robi wprost, intrygi, kt?re mota, s? zawsze wielopi?trowe; mo?e rozgrywa Boldta przeciw Himmlerowi, a mo?e zamierza sprzeda? Boldta, zyskuj?c zaufanie fuehrera, bo to w?a?nie on, a nie Kaltenbrunner wpad? na ?lad spisku... Nie wiadomo zreszt?, co mu Boldt powiedzia?. Jak? wi?c przyj?? taktyk?? Kloss zdecydowa?, ?e istnieje tylko jedna szansa...
- Teczk? i bro? prosz? zostawi? w sekretariacie -o?wiadczy? podpu?kownik. Otworzy? szerokie drzwi.
Od progu do biurka umieszczonego w g??bi ogromnego pokoju — kilkana?cie krok?w. Kloss szed? jak na placu ?wicze?, a potem zastyg? patrz?c na admira?a, drobnego i niepozornego pod wielkim portretem fuehrera. Szef ogl?da? go z miernym zainteresowaniem znudzonego zwierzchnika. Jego twarz przypomina?a drapie?nego ptaka.
-Hans Kloss -powiedzia?-porucznik. Dla kogo pan pracuje?! - krzykn??.
Kloss wiedzia?, ?e odpowiedzi musz? by? udzielane natychmiast i bez namys?u. Wszystko zale?y od tego, czy ten specjalista od tajnej wojny uzna wiarygodno?? jego s??w.
- Pracuj? dla pana, panie admirale!
- Dlaczego interesuje pana Ingrid Kield?
- Zakocha?em si? w niej — odpowied? Klossa udzielona zosta?a bez sekundy wahania.
Admira? milcza?. Przygl?da? si? znowu Klossowi i rozwa?a? zapewne t? odpowied?. Mierzy? jej prawdopodobie?stwo.
- Pan jest chyba idiot?, Kloss! - warkn??.
- Tak jest, panie admirale - o?wiadczy? natychmiast porucznik. Mia? ci?gle nadziej?; by?oby to niez?e wyj?cie, gdyby Canaris uwierzy?, ?e Kloss jest postaci? raczej komediow?. Niezr?czny kochanek zapl?tany w rozgrywk?, kt?rej sensu nie jest w stanie zrozumie?.
- Wi?c to ju? ustalili?my - u?miechn?? si? nagle nieco ?agodniej admira?. - A teraz szybko, co pan wie!
Trzeba naprawd? m?wi? szybko, bez waha?, bez dobierania s??w. Admira? mo?e rozpozna? natychmiast ka?dy fa?szywy ton. Kloss opowiedzia? wi?c, ?e znikn??a Ingrid, on postanowi? jej szuka? na w?asn? r?k? i w tym celu uda? si? do jej mieszkania. Tam zaskoczy? Stolpa, adiutanta genera?a von Boldta, kt?ry mu wyzna?, ?e poszukuje z rozkazu swego zwierzchnika jakiego? listu.
- By?em pewien, panie admirale — m?wi? Kloss — ?e chodzi o listy mi?osne genera?a pisane do panny Kield. Panna Kield nie chcia?a mu ich zapewne zwr?ci?, a genera? obawia? si? kompromitacji. Podejrzewa?em, ?e genera? usi?owa? pertraktowa? z pann? Kield i ?e znajduje si? ona u niego w mieszkaniu. Przyznaj?, dzia?a?em pod wp?ywem zazdro?ci i l?ku o moj? dziewczyn?...
Czy uwierzy? Czy istnieje jakakolwiek szansa, ?eby prze?kn?? t? bajeczk??
- Szanta?owa? pan genera?a?
- S?dz?, panie admirale, ?e to okre?lenie nie jest w?a?ciwe.
Admira? znowu rozwa?a? odpowied?. Przymkn?? nawet oczy; by? pewno bardzo zm?czony, jego twarz wydawa?a si? niemal szara.
- Pan k?amie, Kloss - powiedzia? wreszcie cicho. -Do?? umiej?tnie, ale k?amie. Pan nie jest takim idiot?, jakiego chcia?by zagra? w moim gabinecie.
- Jestem szczery, panie admirale! - zawo?a? porucznik. Czu? jednak, ?e od przeci?gni?cia struny dzieli go tylko krok.
- Szczero??! - skrzywi? si? admira? - W naszej s?u?bie! S?ysza?em co? nieco? o panu. Dobrze... jestem got?w prze?kn?? t? wersj? - jego g?os zabrzmia? ironicznie. - Zak?adam, ?e nie chce pan sprawia? zwierzchnikowi k?opot?w... g?upstwami. Bo to g?upstwa, prawda? -Pojawi?y si? w?adcze tony. -Je?li obaj co? wiemy, to znaczy, je?li pan s?dzi, ?e ja wiem r?wnie?, jest to tylko przypuszczenie. Rozumiemy si??
- Tak jest - odpowiedzia? Kloss.
- Nale?y wi?c milcze?. Pan ju? o wszystkim zapomnia?.
I przypomni sobie tylko na wyra?ny m?j rozkaz. Je?li taki rozkaz wydam, w?wczas pa?ska pami?? ulegnie od ?wie?eniu. A gdyby chcia? pan popracowa? dla kogo innego, znajd? pana cho?by pod ziemi?. Cz?owiek Muellera rozmawia? z panem i Schultzem przed paroma godzinami, tak?
- Tak jest.
- Ich interesuje ta sprawa. S?dz?, ?e wersja, jakoby genera? von Boldt mia? mie? cokolwiek wsp?lnego z Ingrid Kield, jest wy??cznie produktem pa?skiej fantazji. Mo?e si? panu przy?ni?a.
-Takjest!
Admira? u?miechn?? si? cierpko.
- Pa?skie stany emocjonalne nic mnie nie obchodz?, Kloss, ale o Ingrid Kield niech pan zapomni. Na zawsze.
Kloss wzi?? z sekretariatu p?aszcz i teczk?. Chyba nie zagl?dali do teczki! Gdyby zagl?dali, mia?by niewielkie szans? opuszczenia tego gmachu. Wymaca? przez cienk? sk?r? kszta?ty swej zabawki z plastyku. Jest!
Ruszy? powoli szerokim korytarzem, mijaj?c wartownik?w przy drzwiach. Te ?ywe pos?gi wydawa?y si? go nie dostrzega?. Odetchn?? pe?n? piersi? dopiero w?wczas, gdy znalaz? si? na ulicy. Nie ?ywi? jednak ?adnych z?udze?; to nie by? koniec, ta noc przyniesie mu zapewne jeszcze niejedn? niespodziank?. Przecie? Mueller i jego ludzie szukaj? Ingrid Kield po ca?ym Berlinie; czy haupt-sturmfuehrer kaza? go obserwowa?? Je?li nawet tak, Kloss s?dzi?, ?e uda?o mu si? zgubi? pieski gestapo na drodze ze sztabu do Boldta. Nie by? jednak pewien. Postanowi? i?? do domu i oczekiwa? wezwania Muellera; nie w?tpi?, ?e nast?pi.
Najgorsze jest to - my?la? - ?e znalaz?em si? mi?dzy Canarisem i Kaltenbrunnerem. Ma to jednak tak?e dobre strony. Informacja o intrygach Abwehry i pr?bach nawi?zania kontaktu z Amerykanami przyda, si? centrali. Trzeba patrze? na r?ce sprzymierze?c?w! A spisek oficerski?
Mimo woli wyd?? pogardliwie wargi; nie ufa? im oczywi?cie, tym panom w mundurach, spe?niaj?cym wszystkie rozkazy fuehrera na wschodzie i na zachodzie. By? got?w ich ratowa? przed gestapo, je?li to oka?e si? mo?liwe, ale nic wi?cej. Tak czy inaczej, pan hauptsturmfuehrer Mueller wiele si? od niego nie dowie.
Zaproszenie do gestapo nast?pi?o jednak znacznie wcze?niej, ni? by? przypuszcza?. Zanim dotar? na Kurfurstendamm, przy kraw??niku przyhamowa? czarny samoch?d. Wyskoczy? ze? Fritz Schabe i w miar? grzecznie zaprosi? Klossa do wn?trza. Siedz?c mi?dzy SS-manami o twarzach r?wnie nieruchomych jak wartownicy u Canarisa, porucznik rozwa?a? dwie sprawy, kt?re wydawa?y mu si? teraz najistotniejsze: czy Mueller wie, o jego wizycie u Boldta i co robi? z czarn? teczk?? Je?li potraktuj? go jak aresztowanego, odbior? teczk?. A w?wczas... Poczu? gorycz w ustach. Koniec, a on nie ma przy sobie cyjanku. Czy wytrzyma? Nale?y stara? si? doprowadzi? gestapowc?w do pasji; istnieje w?wczas szansa, ?e zastrzel? dostatecznie wcze?nie.
W gabinecie Muellera pali?o si? jaskrawe ?wiat?o. Kloss siedzia? na krze?le po?rodku pokoju. Teczk? trzyma? na kolanach. Powinien zd??y? si?gn?? r?k? do wn?trza; ta ?wiadomo?? dzia?a?a uspokajaj?co. Powraca?a do? powoli pasja gracza, nami?tno?? pokerzysty, kt?rej si? czasem wstydzi?, a kt?ra przecie? pomaga?a w najtrudniejszych chwilach.
- Gadaj, gdzie jest Ingrid Kield?! - rycza? Mueller. Kloss milcza?.
- Gadaj! - wrzasn?? gestapowiec. Metody tego specjalisty by?y jednak do?? prymitywne.
- Chcia?bym ci przypomnie? - powiedzia? Kloss - ?e rozmawiasz z niemieckim oficerem.
Przez chwil? my?la?, ?e Mueller go uderzy; widzia? jego twarz bardzo blisko: wytrzeszczone oczy i lataj?c? grdyk?. Gestapowiec opanowa? si? jednak.
- Nie chce pan m?wi? - wycedzi?. Akcentowa? s?owo „pan". - My?my mieli do czynienia z rozmaitymi niemieckimi oficerami.
- Nie wiem - o?wiadczy? spokojnie Kloss. - Niestety, nie uda?o mi si? ustali?, gdzie jest Kield.
Jego ch??d i poprawno?? wyprowadza?y Niemc?w z r?wnowagi.
- Czego dotyczy?a konferencja z admira?em? - rzuci? pytanie Mueller.
Wi?c to wiedz? - pomy?la? Kloss.
- Prosz? zatelefonowa? do admira?a - odpowiedzia? natychmiast.
- Pan z nas kpi! - wrzasn?? Mueller - Pan chyba nie mia? nigdy do czynienia z gestapo. Sk?d pan wie, czy pan w og?le st?d wyjdzie... Ja... - zach?ysn?? si? w?asnymi gro?bami.
Teraz - pomy?la? Kloss. Zerwa? si? z krzes?a. Jego wrzask nie ust?powa? w niczym wrzaskowi Muellera.
-Wstyd mi za was! - rycza? Kloss. - Zachowujecie si? jak pro?ci SS-mani! Jak traktujecie oficera, kt?ry chce z wami wsp??pracowa?! Jak wroga!
- Pan chce z nami wsp??pracowa?? - powt?rzy? Mueller. Na jego twarzy odmalowa?o si? zdziwienie. - Mo?e papierosa, oberleutnant?
Krzyk dzia?a na nich jednak bez pud?a - pomy?la? Kloss.
- Ch?tnie zapal? — powiedzia?.
-Wi?c porozmawiajmy rozs?dnie. Niech?e pan siada. Czy rozmowa z admira?em dotyczy?a Ingrid Kield?
Kloss zaci?gn?? si? papierosem. Czu? si? w?a?nie jak pokerzysta, kt?ry ma dwie pary i nie mo?e dopu?ci? do sprawdzenia. Przeciwnik posiada? przynajmniej fula.
- I tak, i nie - o?wiadczy?.
Na twarz Muellera powr?ci?a nieufno??.
- Co to znaczy? - warkn??.
- Admira? - m?wi? powoli Kloss - chcia?by bardzo wiedzie?, dlaczego interesuje was Ingrid Kield. Zruga? nas, to znaczy mnie i Schultza, za to, ?e wypu?cili?my j? z r?k. Uwa?a, ?e by?a do wykorzystania.
- Ach, tak! - trudno by?o pozna?, czy Mueller wierzy.
- Wi?c s?dzi pan, ?e admira? nie wie, gdzie jest ta Kield?
- Nie wie - rzek? Kloss. My?la? jednocze?nie, ?e nie jest wcale wykluczone, ?e Canaris zechce go kt?rego? dnia sprzeda?; nie da?by grosza za lojalno?? szefa niemieckiego wywiadu, teraz nie m?g? jednak gra? inaczej.
-Przypuszczali?my—m?wi? Mueller — ?e jednak abweh-rowcy maczali w tym palce. Sprz?tn?li nam znakomit? agentk? —wrzasn??, me panuj?c znowu nad sob? - bo zazdroszcz? mi sukces?w. Canaris chcia?by dowie?? fuehrerowi, ?e tylko jego aparat si? liczy. Ale to mu si? nie uda.
- Panie standartenfuehrer — powiedzia? Kloss i znowu poczu? powiew wielkiej gry - wczoraj wieczorem by?em z Ingrid w „Z?otym Smoku". Widzia?em, jak w barku rozmawia?a z jakim? m?odym cz?owiekiem po cywilnemu...
- Obaj gestapowcy s?uchali z ogromn? uwag?, a Kloss snu? dalej sw?j fantastyczny w?tek. - Nie przywi?zywa?em do tego oczywi?cie wagi, zapomnia?em nawet o tym, dopiero dzisiaj p??nym wieczorem skojarzy?em jako? ten fakt ze znikni?ciem... (Je?li jednak Boldt wypu?ci Ingrid, b?d? pi?knie wygl?da? - my?la?. Nie wierzy? ju?, po rozmowie z admira?em, by to by?o mo?liwe). Ot??...
- Jak wygl?da? ten m??czyzna?! -wrzasn?? Mueller.
-Wysoki. Twarz szczup?a, poci?g?a. Charakterystyczna szrama na policzku, podobnie jak u pana Schabego...
Urwa?. Muller spojrza? podejrzliwie na swego pomocnika.
- Nie s?ysza?em, niestety, rozmowy, ale gdy ich mija?em, par? s??w utkwi?o mi w pami?ci: jutro w Poczdamie.
- Dlaczego pan nic nie m?wi??
- By?em zazdrosny o Ingrid. S?dzi?em, ?e chodzi o jak?? randk?. W nocy obje?dzi?em Poczdam...
- Ach, wi?c by? pan motocyklem w Poczdamie?
- Tak - powiedzia? Kloss.
- Schabe! - zawo?a? Mueller. - Rezerwa i do Poczdamu! Chce pan jecha? z nami?
- Nie. Wol? ju? wr?ci? do domu - o?wiadczy?. - My?l?, ?e mam dosy? na dzisiaj.

8

Tego si? jednak nie spodziewa?. Gdy weszli do gara?u w g??bi jakiego? podw?rka i gdy spojrza? na ich twarze, ch?odne, zdecydowane, zrozumia?, ?e najtrudniejsze ma jeszcze przed sob?. Czekali na niego niedaleko gmachu gestapo. Wychyn?li z cienia i uj?li go pod ramiona... Schultz i Stolp: elegancki Schultz i toporny adiutant Boldta z g?ow? przewi?zan? banda?em.
- Oszaleli?cie! - powiedzia?.
Wprowadzili go, ci?gle milcz?cy, do tego gara?u i tam obaj wyci?gn?li bro?. Pistolet Klossa Schultz schowa? do kieszeni p?aszcza.
- Hans - rzek? - Hans, frajerze... my?la?e?, ?e nas nabierzesz. M?wi?em ci: nie opuszczaj „Z?otego Smoka". Wdepn??e? w paskudn? histori?, ch?opcze.
- Pracujecie razem - stwierdzi? Kloss. - Domy?la?em si? tego.
- Nie cackaj si? z nim! - warkn?? Stolp: - To on mnie tak za?atwi?. - Przejecha? r?k? po czole. - Gadaj! - zwr?ci? si? do Klossa - co powiedzia?e? Muellerowi?
Kloss parskn?? nagle ?miechem. Wyj?tkowo idiotyczna sytuacja! Co za k??bowisko! Patrzyli na niego j?kn? wariata...
- Gadaj! - rykn?? Stolp.
- G?upku - rzek? Kloss - gdybym cokolwiek im powiedzia?, nie udawaliby?cie tutaj bohater?w. Zreszt?: sprawd?cie to za godzin?: Mueller nie przyjdzie do Boldta i nie znajdzie panny Kield.
- To ju? nie ma przecie? znaczenia. — powiedzia? Schultz. - Ta dziewczyna uciek?a.
Tym razem uda?o mu si? wyprowadzi? Klossa z r?wnowagi. Wi?c wszystko na pr??no. Ca?a misterna konstrukcja rozsypa?a si? jak domek z kart. Ingrid Kield jest znowu na wolno?ci! ?miertelna gro?ba zawis?a nie tylko nad ??czniczk?! Nad nim tak?e.
- Idioci! - wybuchn??. - Jak mogli?cie pozwoli? jej uciec! Niech was... - wola?by kl?? po polsku. Niemieckie wi?zanki nie mia?y tej soczysto?ci.
Obaj oficerowie patrzyli na mego z ogromnym zdumieniem. Ten wybuch by? na pewno szczery; nie mogli w to w?tpi?.
- Wi?c ty nie pomog?e? jej uciec? Oni my?leli, ?e to on! No, oczywi?cie, mieli podstawy, by tak my?le?. Teraz nic nie rozumiej?.
- Nie b?d? ukrywa? - powiedzia? Schultz - ?e jeste?my w kiepskiej sytuacji. Ingrid Kield wie zbyt du?o. Ty te? wiesz du?o...
- Ale ciebie tu mamy - doko?czy? Stolp i odbezpieczy? bro?.
- Przykro mi, Hans. - Schultz r?wnie? odbezpieczy? pistolet.
- Schowajcie te pukawki. - W g?osie Klossa nie by?o l?ku. Tylko w?ciek?o??. -Jeste?cie durnie, przekl?te durnie! Ca?a wasza oficerska konspiracja to dziecinna zabawka, cukierek dla gestapo... Zachowujecie si? jak pajace. .. Co ty my?lisz, Schultz, ?e nie umia?em si? zabezpieczy?? W razie mojej ?mierci list do Kirsthovena trafi we w?a?ciwe r?ce - teraz wyk?ada? swoje atuty. Musia? je wy?o?y?! A ?e nieco bluffowa?...
- Ty wiesz! - krzykn?? Schultz.
- Wiem... I jeszcze wi?cej. Chc? was uratowa?, idioci, jeszcze tym razem chc? was uratowa?... Schowajcie nareszcie te pukawki!... Chocia? po?ytek z was, na dobr? spraw?, ?aden... Nic nie jeste?cie warci, panowie oficerowie...
Schultz wepchn?? pistolet do kabury. Stolp po chwili wahania uczyni? to samo.
- Chcia?bym ci?, Hans, traktowa? jak sprzymierze?ca - rzek?.
- Traktuj, jak chcesz - Kloss wzruszy? ramionami.
Potem b?dzie rozpl?tywa? t? spraw? i rozegra j? do ko?ca. Teraz interesowa?o go co innego:
o kt?rej uciek?a Ingrid, w jaki spos?b, ile jeszcze maj? czasu. W?a?nie to: ile zosta?o jeszcze czasu.
Q Wchodzi? na schody domu przy Albertstrasse. Rozu-x mowa? tak: Ingrid mo?e post?pi? dwojako: albo wr?ci do domu i od siebie zadzwoni do Muellera, albo z willi Boldta p?jdzie do gestapo i przyjedzie tu z Muellerem po swoje rzeczy. Dotarcie do ?r?dmie?cia o tej porze musia?o jej zaj?? przesz?o godzin?. Na dworcu powinna by? o drugiej rano, by wyda? jad?c? z Pary?a ??czniczk? w r?ce gestapo. Poci?g do Sztokholmu mia?a dwie godziny p??niej. Nale?y wi?c przypuszcza?, ?e te dwie godziny sp?dzi na dworcu. Spojrza? na zegarek: by?a pierwsza minut pi??. Je?li Ingrid chce zd??y? po rzeczy, powinna by? najp??niej za dwadzie?cia minut.
Nagle przyszed? mu do g?owy nowy pomys?: a gdyby zaryzykowa??
Drzwi mieszkania by?y zamkni?te na klucz. Kloss ws?uchiwa? si? d?ugo w panuj?c? wewn?trz cisz?, potem wydoby? z kieszeni sw?j cudowny scyzoryk. Zamek ust?pi? ?awiej ni? poprzednio. W mieszkaniu nic si? nie zmieni?o; panowa? tu ten sam nie?ad, sukienki Ingrid le?a?y na pod?odze. Kloss podszed? do telefonu: nakr?ci? numer Muellera. By? pewien, ?e zastanie hauptsturmfuehrera w gestapo. Czeka na meldunki; jego grupy operacyjne przeszukuj? Poczdam. Us?ysza? wrzask. Mueller wrzeszcza? nawet przez telefon. Przy?o?y? chusteczk? do ust i zmieniaj?c g?os powiedzia?:
- Panna Kield jest u siebie w mieszkaniu!
- Kto m?wi? - spyta? Mueller.
Kloss przerwa? po??czenie. Szef gestapo powinien tu by? w ci?gu najdalej dwunastu minut. Otworzy? swoj? czarn? teczk? i nastawi? „zabawk?" z plastyku na pierwsz? minut trzydzie?ci pi??.
S?dz?, ?e nie pope?ni?em b??du - pomy?la?.
Na niskim stoliku zobaczy? du?y wazon. Wymarzone miejsce na ?adunek wybuchowy. Z tego pokoju nikt nie wyjdzie z ?yciem!
Gdy wszystko ju? by?o gotowe, ruszy? ku drzwiom, ale w?a?nie w tej chwili us?ysza? szcz?k zamka. Mia? zaledwie tyle czasu, by skoczy? za kolorow? zas?on? na drzwiach balkonowych.
Wesz?a Ingrid Kield. Kloss widzia? j? przez szpar?. Spojrza? na zegarek: pi?tna?cie minut ?ycia. Tyle jej zosta?o! A on?
Teraz pomy?la? o sobie. Przecie? on tak?e nie opu?ci tego pokoju... S?dzi?, ?e Ingrid podejdzie do telefonu, ale ona opad?a na krzes?o, widzia? jej plecy. Panna Kield p?aka?a.
Kloss poczu? nagle lito??; niepotrzebn?, nieuzasadnion? lito??.
Spojrza? znowu na zegarek: czterna?cie minut do wybuchu ?adunku. Zastrzeli t? dziewczyn? i wyjdzie, zanim Mueller si? pojawi. Odbezpieczy? bro?. Dzia?a? jednak zbyt powoli, jak na zwolnionym filmie; trzeba krzykn??, zmusi? j?, ?eby wsta?a. Nie strzeli przecie? w plecy szlochaj?cej kobiecie. Za p??no! Us?ysza? g?osy na klatce schodowej, potem kroki. Ingrid nie zamkn??a drzwi na klucz! W pokoju sta? hauptsturmfuehrer Mueller.
- Nareszcie! - wrzasn??. - Co si? tu sta?o? Gdzie pani by?a? Kto do mnie przed chwil? dzwoni?? - Siad? ci??ko na krze?le, ty?em do zas?ony balkonowej. - Mamy jeszcze troch? czasu. Niech pani opowiada.
- Nic nie mam do powiedzenia - rzek?a spokojnie Ingrid.
- Jak to? Nie rozumiem. Nie poznaj? pani.
- Prosz? mi da? spok?j!
- Co to, do diab?a, znaczy? Nied?ugo pojedziemy na dworzec. Musi si? pani przebra?. Kaza?em Fritzowi kupi? trzy go?dziki. Dzisiaj b?dziemy ostro?niejsi.
- Prosz? na mnie nie liczy? - o?wiadczy?a tym samym tonem Ingrid. - Nigdzie nie pojad? i nikogo panu nie wydam. Sko?czy?o si?.
- Co pani powiedzia?a?! - rykn?? Mueller. Skoczy? z krzes?a i zawis? nad Ingrid.
- Powiedzia?am, ?e ju? nie b?d? z panem wsp??pracowa?a. To pan zabi? Heiniego.
Jeszcze dziesi?? minut! Na schodach s? gestapowcy, w korytarzu stoi Schabe. Pozostaje tylko jedna szansa: balkon. Ale z balkonu mo?na skorzysta? w ostatniej chwili; trzydzie?ci sekund przed wybuchem. A ta dziewczyna?
Zdradza?a z zemsty - pomy?la? Kloss. -I stary Prusak jej powiedzia?...
- Zap?acicie mi za to - us?ysza? g?os Ingrid. Mueller opar? r?k? o wazon.
- My?li pani, ?e tak ?atwo z nami zerwa??
-Wszystko mi jedno!
- Pani nie ma wyobra?ni. Pani nie wie, co j? czeka. -Musia?o go sporo kosztowa? ?ciszenie g?osu. Zmusza? si? do ?agodno?ci. - Niech si? pani uspokoi. Daj? trzy minuty. Prosz? si? przebra? i jedziemy na dworzec...
Wyszed? z pokoju, otworzy? drzwi frontowe. Kloss us?ysza? podniesione g?osy; Mueller rozmawia? ze Schabem. Jeszcze pi?? minut! Rozsun?? zas?ony i trzymaj?c odbezpieczony pistolet w r?ku stan?? przed Ingrid. Nie krzykn??a. Ta dziewczyna panowa?a jednak nad sob?.
- Cicho - szepn?? i otworzy? drzwi balkonowe. - Uciekajmy!
-Pan...
- Tak. Jeden z tych, kt?rych zdradza?a?. Szybko!
-Nie.
- Zginiesz za trzy minutv. ?adunek wybuchowy.
-Nie.
Kroki Muellera. Kloss skoczy? na balkon. Gdy haupt-sturmfuehrer wszed? do pokoju, zobaczy? Ingrid zamykaj?c? drzwi balkonowe.
- Troch? powietrza - powiedzia?a.
- Pani nie zd??y?a si? jeszcze przebra?! — rykn?? Mueller. Obok mego sta? Schabe.
Siad?a przy stole.
- Nie zd??y?am si? jeszcze przebra? - o?wiadczy?a -i nie s?dz?, bym mog?a zd??y?. - Spojrza?a jeszcze na zegarek i to by?o ostatnie, co uczyni?a ?wiadomie. Mija?y trzy minuty.
Kloss przeskoczy? na balkon s?siedniego mieszkania. Drzwi do wn?trza by?y otwarte. Zachowuj?c si? bardzo cicho, st?paj?c na palcach, wszed? do czyjej? sypialni; jaki? m??czyzna chrapa? na ???ku. Kloss wyszed? na korytarz, otworzy? drzwi wej?ciowe...
Wskaz?wki stan??y dok?adnie na pierwszej trzydzie?ci pi??, gdy znalaz? si? na Albertstrasse. Pot??ny wybuch targn?? powietrzem, a po chwili rozleg?o si? wycie syren samochod?w gestapo.
Kloss zwolni? kroku... Szed? powoli spokojn?, pust? ulic?. Nigdzie si? ju? nie spieszy?.

HAS?O

1

Otworzy? oczy i niemal natychmiast przykry? je powiekami, bo porazi?a go smuga ?wiat?a. Co to za bunkier? - przemkn??o mu przez my?l. Sk?d si? tu znalaz??
Wyobrazi? sobie wilgotne, chropowate ?ciany betonowego schronu, zapragn?? ich dotkn??. Poczu? przera?liwy b?l w lewej r?ce, potem fala gor?ca uderzy?a mu do g?owy. Zn?w straci? przytomno??.
Kiedy ockn?? si? po kilku godzinach czy mo?e minutach i powoli, z wysi?kiem odemkn?? powieki, nie musia? ju? mru?y? oczu.
Widocznie zasz?o s?o?ce - pomy?la?. Przez w?sk? szczelin? widzia? zamglony kontur, ale w ?aden spos?b nie m?g? sobie z niczym skojarzy? tego, co widzi. -Jaki? dziwny krajobraz - pomy?la?. Przypomnia? sobie, ?e przecie? jest w bunkrze, tylko nadal nie wiedzia?, sk?d si? tu znalaz?.
- Poruczniku Kloss - us?ysza?. Nie myli? si?, to by? kobiecy g?os. Sk?d kobieta w bunkrze? Nie, przecie? to nie kobieta, to jego ordynans, Kurt.
- Kurt - powiedzia?, ale nie us?ysza? swego g?osu.
- Poruczniku Kloss - zn?w ten kobiecy g?os. Na pewno stan??a gdzie? za nim, wystarczy tylko obr?ci? si?, by j? zobaczy?. Ale dlaczego tak trudno zmieni? pozycj??
I nagle ujrza? twarz kobiety tu? przed sob?. Nie m?g? tego poj??. Widzia? j? przez w?sk? szczelin? tu? przed oczyma, to znaczy musi by? na zewn?trz tego bunkra, a s?yszy j? tak, jak gdyby by?a tu? obok. Co? wtragn??o mi?dzy jego oczy a niewyra?ny zarys kobiecej sylwetki. I zaraz potem poczu? przyjemny, ch?odny dotyk. Ju? wiedzia? - to by?a r?ka kobiety. Zobaczy? siebie, ile? to lat temu - pi?tna?cie, a mo?e wi?cej? Chorowa? na szkarlatyn?, le?a? w pokoju o zas?oni?tych oknach i czeka?, czeka? na co?. A? wreszcie przysz?a matka, po?o?y?a mu ch?odn? d?o? na czole i wiedzia? ju?, ?e w?a?nie tego dotkni?cia oczekiwa?.
Mamo - chcia? powiedzie?, wbrew zgrubia?ym wargom - jestem bardzo chory, mamo. - Ale wiedzia?, ?e to zbyt trudne...
Zn?w dostrzeg? kobiet? w polu widzenia. I nagle zachcia?o mu si? ?mia?. Zrozumia?, sk?d to wyobra?enie, ?e znalaz? si? w bunkrze i patrzy na ?wiat przez w?sk? szczelin?. Mia? obanda?owan? g?ow?, tylko oczy pozosta?y nie zas?oni?te. A kobieta, kt?ra si? nad nim pochyla, nie jest matk?. To m?oda, ?adna dziewczyna. Spod bia?ego czepka z czerwonym otokiem wygl?daj? kosmyki ciemnych w?os?w.
-Jak si? pan czuje, poruczniku Kloss? Czy mo?e pan odpowiedzie?? - us?ysza? jej g?os.
Zrozumia?, co m?wi?a, cho? zda? sobie r?wnocze?nie spraw?, ?e s?owa te wypowiedziane zosta?y w innym, jakim? obcym j?zyku. Innym j?zykiem m?wi?a do niego matka, w innym formu?owa? przed chwil? swoje my?li. Ale przecie? doskonale rozumie, co ta kobieta do? powiedzia?a. Do niego? To zabawne, zwraca?a si? do jakiego? porucznika Klossa, a on przecie? nie jest porucznikiem Klossem, nazywa si? Staszek Moczulski, ma dziesi?? lat i bardzo ci??ko choruje na szkarlatyn?.
Us?ysza?, a raczej poczu?, ?e kobieta odchodzi. Zobaczy? przed sob? w?sk? kraw?d? parapetu okiennego, a pod ni? kilka ?eberek kaloryfera. Zacz?? liczy? te ?eberka - raz, dwa, trzy...
Zn?w po kilku godzinach, a mo?e dniach, us?ysza? jakie? g?osy. Nie otwieraj?c oczu, dotkn?? d?oni? twarzy i nie wyczu? banda?a. Powoli uchyli? powieki, dostrzeg?
m??czyzn? w bia?ym kitlu narzuconym na mundur, a obok niego t? sam? kobiet? z niesfornymi w?osami wymykaj?cymi si? spod czepka. Z?ote binokle na nosie m??czyzny podrygiwa?y zabawnie przy ka?dym ruchu jego g?owy
- O, widz?, ?e nasz porucznik wraca do siebie - odezwa? si? m??czyzna.
- Gdzie jestem? - zapyta?.
- W szpitalu w Wiesbaden, poruczniku Kloss.
- Sk?d si? tu znalaz?em?
- Zbombardowano poci?g - powiedzia? doktor. - Mia? pan du?o szcz??cia, tylko dwudziestu czterech ocala?o z tego poci?gu, a pan prawie nie odni?s? ran.
- Wszystko mnie boli.
- Pot?uczenie, og?lna kontuzja, prawdopodobnie wstrz?s m?zgu. Czy nie ma pan md?o?ci?
- Nie, tylko nie mog? sobie przypomnie?, sk?d si? wzi??em w tym poci?gu.
- Ze znalezionych przy panu papier?w wynika, ?e jecha? pan do Francji.
- Bez przerwy pan m?wi? o Pary?u - wtr?ci?a piel?gniarka. - O kasztanach na placu Pigalle.
- O kasztanach? - zainteresowa? si? lekarz.
- Co jeszcze m?wi?em? - chcia? si? podnie??, poczu? dojmuj?cy b?l pod obojczykiem i opad? na poduszki.
- Spokojnie - przestrzeg? lekarz. - Ma pan wszystkie ko?ci ca?e, ale jest pan solidnie pot?uczony. Znale?li pana dwadzie?cia metr?w od nasypu. Podmuch musia? pana wyrzuci? z poci?gu.
- Co m?wi?em? — chcia? wiedzie?.
-Jakie? g?upstwa- zbagatelizowa?a piel?gniarka. - Po?owy nie mog?am zrozumie?. Zreszt? m?wi? pan w obcych j?zykach.
- Prosz? si? nie denerwowa? - uspokoi? go lekarz. -To normalne przy wstrz?sie m?zgu. Ale mog? pana zapewni?, ?e ?adnych tajemnic wojskowych pan nie zdradzi?, oberleutnant Kloss, a nawet gdyby pan cokolwiek powiedzia?, to i tak nikt by pana nie zrozumia?, bo obra?enia, jakie pan odni?s?, ??cz? si? z zaburzeniami mowy.
-Jak d?ugo tu jestem? - chcia? wiedzie? Kloss.
- Trzy dni. A za dwa tygodnie skierujemy pana na komisj?. Ale nie radz? spodziewa? si? po niej zbyt wiele. P?jdzie pan na front.
- Chc? p?j?? - powiedzia? Kloss - mam skierowanie do jednostki, powinienem ju? tam by?.
Lekarz wzruszy? ramionami, z?ote binokle drgn??y mu na nosie, poprawi? je lew? r?k?, dopiero teraz Kloss dostrzeg?, ?e tam, gdzie powinna by? prawa r?ka doktora, zwisa pusty r?kaw.
- Stanie si? po pa?skiej my?li - rzek?. - Siostro, od jutra dla pacjenta dieta wzmacniaj?ca, musi nabra? si?, zanim znajdzie si? tam, gdzie mu tak spieszno. - Obr?ci? si? na pi?cie i ruszy? ku drzwiom. Za nim podrepta?a siostra.
Kloss rozejrza? si? po sali. Cztery jednakowe bia?e ???ka, wszystkie, z wyj?tkiem jednego, zaj?te. Ranni obwi?zani banda?ami jak mumie, jeden z nog? uwieszon? na wyci?gu. S?ycha? by?o jego miarowe sapanie i pochrapywanie. Poza tym panowa?a cisza.
Kloss przymkn?? oczy, usi?uj?c przywo?a? to, co zdarzy?o si? trzy dni temu. Poci?g. Tak, pami?ta, mi?kkie pulmanowskie przedzia?y, niebieskawy p??mrok lamp, jaki? oficer rozpostarty wygodnie na kanapie. Pu?kownik. Kloss wymieni? swoje nazwisko, tamten tak?e si? przedstawi?. Co on powiedzia?? Jakie nazwisko wymieni?? Ani rusz nie mo?e sobie przypomnie?. Jaka? banalna rozmowa. Pu?kownik ?askawie podsun?? mu cygaro. Nie m?g? spa? i towarzystwo m?odego oberleutnanta wida? go ucieszy?o. Zdaniem obersta Tiedego, w?a?nie Tiede, tak si? nazywa?, zbyt wielu m?odych oficer?w wysy?a
si? do oddzia??w okupacyjnych, zamiast na front. Pu?kownik Tiede uwa?a?, ?e to b??d, ?e krzywdzi si? tych m?odych, kt?rzy tylko w boju mog? zyska? niezb?dne do?wiadczenie i szans? szybkiego awansu. Kloss ?atwo si? z nim zgodzi?...
Tak, to pami?ta, ale co by?o przedtem? Wsiad? do tego wagonu w Monachium, wsiad? w ostatniej chwili, kiedy poci?g ju? rusza?. Dlaczego czeka? tak d?ugo? W tym musi tkwi? jaka? zagadka, ale jaka? Pami?ta przecie?, ?e przyszed? wcze?nie, ?e spacerowa? z p?? godziny tam i z powrotem mi?dzy kioskiem z gazetami a podziemnym przej?ciem na inne perony. Czeka? na kogo?? Pami?ta, ?e kupi? paczk? papieros?w w kiosku i wypali? kilka, nim wsiad? do tego poci?gu. Ale na co czeka?? Mo?e na kogo? Bezmy?lnie wpatrywa? si? w ?eberka kaloryfera, policzy? je - by?o ich czterna?cie - potem podni?s? wzrok wy?ej. Na parapecie sta?a doniczka z paproci?, niedawno widzia? podobn? papro?, gdzie to by?o? Ale tamta nie sta?a na parapecie.
I Kloss zobaczy? nagle ma?? wystaw? sklepu przy jednej z przecznic ulicy Pu?awskiej w Warszawie; mi?dzy stosem chi?skiej porcelany a star? szabl? sta?a doniczka z paproci?, znak, ?e do sklepu mo?na wej?? bezpiecznie. Wpad? tam tu? przed pi?t?, kiedy w?a?ciciel zabiera? si? do zaci?gania ?aluzji. P?? godziny przedtem szef Klossa, oberst Rhode, wr?czy? mu kopert? z rozkazem wyjazdu. Centrala Abwehrstelle przypomnia?a sobie, ?e oberleutnant Kloss pracowa? przy przerzucie agent?w w Kol-bergu i postanowi?a wykorzysta? jego do?wiadczenie we Francji. I tak oberleutnant Kloss otrzyma? s?u?bowe przeniesienie do Saint Gille w Normandii. Przyszed? oto do nie odwiedzanego prawie antykwariatu, ukrytego w bocznej uliczce, by zameldowa? o tej nag?ej decyzji swojej niemieckiej zwierzchno?ci. K?opot polega? na tym, ?e Kloss musia? pojecha? natychmiast, bo pu?kownik Rhode postanowi? wykorzysta? po raz ostatni swego oficera, zlecaj?c mu przekazanie jakiej? osobistej przesy?ki dla rodziny w Monachium.
- Jak d?ugo b?dziesz w Monachium? - spyta? an-tykwariusz.
-Najwy?ej jeden dzie?. W pi?tek musz? si? zameldowa? w Saint Gille.
- Gdzie to jest?
- Jaka? dziura w Normandii - wzruszy? ramionami Kloss - poszukaj na mapie.
- Przeka?? — powiedzia? antykwariusz. — Na instrukcj? czekaj w Monachium. Wyjedziesz z Monachium pojutrze, ostatnim paryskim poci?giem. Na peronie podejdzie do ciebie nasz cz?owiek i powie, co dalej.
-Jak go poznam?
- On ci? pozna, zapyta, czy jedziesz do Saint Gille?
Tak. Wtedy na wystawie antykwariatu widzia? po raz ostatni papro? podobn? do tej, kt?ra stoi na parapecie szpitalnego okna. Wi?c by? w Monachium, przypomina sobie zagracone mieszkanie obersta Rhodego i jego ?on?, t?uste, mizdrz?ce si? babsko. Nie skorzysta? z jej go?cinno?ci, przespa? si? w garnizonowym hotelu, a potem poszed? na dworzec.
Ostatni tego dnia poci?g odchodzi? o szesnastej pi??dziesi?t. Kloss wstawi? walizk? do przedzia?u, jeszcze pustego, gadatliwy oberst Tiede musia? zjawi? si? p??niej, i zacz?? przechadza? si? po peronie. Od ?elaznej bariery do kiosku i z powrotem. Mijali go jacy? ludzie, ale ?aden nie podszed?, by go zapyta?, czy nie jedzie do Saint Gille.
Zapali?a si? ju? zielona lampa oddalonego semafora, gdy zobaczy? wbiegaj?cego na peron m??czyzn? w mundurze kolejarza i nieomylny instynkt podpowiedzia? mu, ?e to ten, na kt?rego czeka. Poci?g gwizdn?? ostro, przera?liwie trzaska?y zamykane pospiesznie drzwi wagon?w. M??czyzna tak?e rozpozna? Klossa.
- Twoje przeniesienie - powiedzia? bez wst?pu - zaskoczy?o nas. Kontakt na miejscu w Normandii. Znajd? ci?. Zapami?taj has?o: „W Pary?u najlepsze kasztany s? na placu Pigalle". Odpowiesz, ?e „Zuzanna lubi je tylko jesieni?" i dowiesz si?, ?e: „Przysy?a ci ?wie?? parti?". Powt?rz.
Ale Kloss nie zd??y? powt?rzy?. Poci?g drgn??, powoli nabiera? szybko?ci. Wskoczy? na stopie? najbli?szego wagonu, spostrzeg?, ?e kolejarz ju? znikn??, rozp?yn?? si? w t?umie.
Wszed? do wagonu, w przej?ciu natkn?? si? na konduktora - s?u?bist?, kt?ry zrobi? mu wyk?ad o niebezpiecze?stwie zwi?zanym ze wskakiwaniem do poci?gu w biegu.
Kloss w milczeniu wys?ucha? poucze? zrz?dliwego staruszka, powtarzaj?c w my?li te trzy zdania: „Najlepsze kasztany s? na placu Pigalle". „Zuzanna lubi je tylko jesieni?". „Przysy?a ci ?wie?? parti?".
Nagle zacz?? si? ba?. Zrozumia?. Zaraz, zaraz... Co powiedzia? ten lekarz z pustym r?kawem? Nie, to nie on, to ta piel?gniarka... Trzeba z niej wyci?gn??, co jeszcze m?wi? w malignie. Wspomnia?a o kasztanach. A je?li donios?a, gdzie nale?y, o dziwnych s?owach kontuzjowanego oficera? Je?li uspokajaj?cy ton bezr?kiego doktora by? tylko gr?, prowadzon? w celu u?pienia jego czujno?ci?
Przewidziano wszystko, wysy?aj?c go na t? robot?. Nauczy? si? rozpoznawa? ludzi nigdy nie widzianych, rozprawia? o rodzinie, kt?ra nie by?a jego rodzin?, nie przewidziano jednak tego, ?e mo?e nast?pi? chwila, kiedy straci kontrol? nad swoim m?zgiem, zostanie uzale?niony od przypadkowych s??w wypowiedzianych w gor?czce b?d? malignie, wywo?anej wstrz?sem m?zgu... Ona, ta piel?gniarka, wspomnia?a co? o obcym j?zyku. Czy?by m?wi? po polsku? Jak przez mg?? widzi obraz swego dziecinnego pokoju z oknem zas?oni?tym kraciastym kocem. Wydawa?o mu si?, ?e jest ch?opcem, ?e le?y chory na szkarlatyn?, ?e podchodzi do niego matka. Je?li wo?a? j? po polsku...
Z drugiej strony trudno przypu?ci?, by ktokolwiek w tym szpitalu, prze?adowanym zapewne jak wszystkie niemieckie szpitale wczesn? wiosn? czterdziestego czwartego roku, przys?uchiwa? si? be?kotowi kontuzjowanego oficera. Ale has?o? Je?li wypowiedzia? has?o? To zdanie o kasztanach na placu Pigalle jest dostatecznie niezwyk?e, by wzbudzi? podejrzenie.
- Kolego — dobieg? go szept. — Kolego, masz papierosa? Odwr?ci? si?. To ten z nog? na wyci?gu spogl?da? na? prosz?cym wzrokiem.
- Nie wiem - odpar?. Z trudem przekr?ci? si? na bok, wysun?? szuflad? nocnej szafki. Zobaczy? sw?j portfel, paczk? papieros?w i zapa?ki. Te same, kt?re kupi? w kiosku na peronie dworca w Monachium.
- Zapal - zachrypia? tamten - nie mog? si? ruszy?.
- Spr?buj? - odpar?. Powoli zsuwa? z siebie koc, kt?ry wyda? mu si? sztywny jak arkusz blachy. Ostro?nie spu?ci? z ???ka najpierw jedn?, potem drug? nog?, zakr?ci?o mu si? w g?owie, ale uda?o si? usi???. Sztywnymi, jakby nie swoimi r?kami zapali? papierosa, potem, trzymaj?c si? ???ka, wsta? i zrobi? krok w kierunku tamtego. Ranny zach?ysn?? si? dymem. Kaszla? d?ugo.
Siedz?c na ???ku, dotykaj?c bosymi stopami ch?odnej pod?ogi, Kloss usi?owa? zrekonstruowa? dalsze wydarzenia tamtej podr??y poci?giem. Pami?ta, ?e potakuj?c od czasu do czasu s?ucha? jakich? rozwlek?ych opowie?ci obersta Tiedego, pami?ta jeszcze, jak poci?g wjecha? na zrujnowany dworzec w Wiesbaden, zobaczy? wtedy grupk? wyskakuj?cych ?o?nierzy i oficer?w p?dz?cych w stron? baraku, gdzie umieszczono stacj?, a zapewne i bufet; my?la? w?a?nie, czy nie nale?a?oby wyskoczy? do bufetu, ?eby napi? si? piwa i w ten spos?b uwolni? od monotonnej jak ciurkanie wody z kranu gadaniny pu?kownika, kt?ry uwa?a? si? za znawc? kobiet i przekonywa? teraz Klossa o przewadze rudow?osych nad blondynkami i brunetkami, ale pu?kownik, jakby odgad?szy jego zamiar powiedzia?, ?e nie warto wysiada?, bo poci?g zatrzymuje si? tu zaledwie na dwie minuty. I rzeczywi?cie, ledwie pu?kownik sko?czy?, poci?g drgn??.
Z tego, co sta?o si? potem, w pi?? minut albo i mniej po ruszeniu ze stacji, Kloss nic nie mo?e sobie przypomnie?. Pami?ta, ?e zgas?o ?wiat?o, natomiast za oknami wybuch?a jasno??. Nie s?ysza? ?adnego huku - i to go zdziwi?o. Usi?owa? podej?? do okna, poczu?, ?e wali si? na? jakie? cia?o, zrozumia?, ?e to Tiede, kt?ry co? krzyczy. A potem dopiero ten fragment parapetu z doniczk? paproci, kt?ry wyda? mu si? jakim? pejza?em, ogl?danym przez w?ski otw?r strzelnicy bunkra.
- Poruczniku Kloss, jak?e tak mo?na. - W g?osie piel?gniarki us?ysza? prawdziwe przera?enie. - Nie wolno panu wstawa?. Prosz? si? natychmiast po?o?y?. I kto to s?ysza?, ?eby pali?. Prosz? mi odda? papierosy.
- Jestem ju? zdrowy - powiedzia?. Zobaczy?, ?e siostra nie jest ani taka m?oda, ani taka ?adna, jak mu si? wydawa?o. Mia?a szar?, niezdrow? cer? i zm?czone oczy. - Po?o?? si? - doda? - je?li dotknie mi pani d?oni? czo?o, jak przed godzin?.
- To nie by?o przed godzin? - roze?mia?a si?. -Przedwczoraj. My?la? pan, ?e jestem matk?, wo?a? pan matk?.
-Jak to? - zdziwi? si? naprawd?. - Po niemiecku?
- Oczywi?cie - teraz w jej g?osie by?o zdumienie. -A w jakim j?zyku mia? pan j? wo?a??
Przymkn?? oczy pod dotkni?ciem jej d?oni i prawie natychmiast zasn??.

2

Pada? deszcz. Leutnant von Vormann patrzy? na rozmazany pejza? za oknem i rozmy?la? o swoim aniele str??u, kt?ry kaza? mu przed trzema dniami wysi??? na zrujnowanym dworcu w Wiesbaden, by napi? si? piwa.
By?o to tym dziwniejsze, ?e von Vormann nie cierpia? piwa i w?a?nie wtedy dozna? nieprzepartego pragnienia, by poczu? jego gorzkawy smak. Mo?e zreszt? anio? str?? Erika von Vormanna nie wtr?ci?by si? do sprawy, gdyby nie suta kolacja w gronie monachijskich znajomych, kt?ra przeci?gn??a si? a? do obiadu w dniu wyjazdu. A po du?ym pija?stwie zawsze dr?czy?o Erika pragnienie.
Gdy wla? ju? w siebie litrowy kufel ersatzowego piwa i wybieg? na peron, by dostrzec akurat oddalaj?ce si? czerwone ?wiate?ko ostatniego wagonu, nie wiedzia? jeszcze, ?e nad nim, Erikiem von Vormannem, synem i wnukiem genera??w, czuwa Opatrzno??. Wtedy got?w by? kl?? i to swoje nieprzeparte pragnienie piwa, i wczorajsz? bibk?, i rozkaz, kt?ry kaza? mu jecha? ze spokojnego Monachium, gdzie dzi?ki protekcji papy genera?a rozgrzeby-wa? papierki miejscowej Abwehrstelle, do zabitej deskami dziury na Wale Atlantyckim, gdzie prawdopodobnie robota b?dzie nieco inna i nikt nie b?dzie mu czyni? uprzejmo?ci z tej racji, ?e jest synem von Vormanna, a raczej wprost przeciwnie, poniewa? tata o?mieli? si? mie? w jakiej? sprawie inne zdanie ni? genialny gefreiter i ze sztabu generalnego pow?drowa? na mro?n? Ukrain?, by mie? czas do rozpami?tywania swego b??du.
M?ody von Vormann uwa?a? si? za wroga nazizmu, cho? nikomu si? z tego nie zwierza?. Po kr?tkim, szczeniackim zach?y?ni?ciu si? ideologi? narodowo-socjali-styczn?, doszed? do wniosku, ?e z hitlerowsk? ho?ot? nale?y wzi?? rozbrat. Nie znaczy to bynajmniej, ?e mia? za z?e Trzeciej Rzeszy ide? podboju ?wiata, przeciwnie -uwa?a?, ?e maj?tek w Prusach Wschodnich podupadaj?cy i chyl?cy si? ku ruinie, nale?a?oby wzmocni? darmow?
prac? niewolnik?w, nie mia?by tak?e nic przeciwko temu by Vormannowie otrzymali misj? ucywilizowania sporej po?aci Ukrainy. Ale euforia pierwszych zwyci?stw szybko min??a i Trzecia Rzesza upomina?a si? o von Vormanna. Tata, kt?ry dawno zw?tpi?, ?e zrobi z Erika prawdziwego oficera, zostawi? mu dobr?, cich?, niemal ?e cywiln? posadk? w Monachium. Teraz to si? sko?czy?o.
Pejza? za oknem by? szary, monotonny, nie przypomina? kolorowych widok?wek, jakie kolekcjonowa? ma?y Erik. Prawd? m?wi?c, nie by? ciekaw Francji, w gruncie rzeczy pogardza? wszystkim, co nie by?o pruskie, nawet w stosunku do Bawarczyk?w odczuwa? co? na kszta?t pogardy pomieszanej z nieufno?ci?.
Von Vormann spojrza? na zegarek. Je?liby wierzy? rozk?adowi jazdy, od czterdziestu minut powinni by? w Samt Gille. Co? si? psuje" w machinie niemieckiego porz?dku.
Otworzy? okno. Zimny, mokry wiatr uderzy? go w twarz. Niedaleko musia?o by? morze. Zza zakr?tu wy?ania? si? zacz??y spiczaste dachy Saint Gille, a bli?ej, na pierwszym planie, brunatne, wtopione w grunt r?wnoleg?o?ciany betonowych umocnie? -Wa? Atlantycki, kt?ry ma zatrzyma? inwazj? Anglik?w i Amerykan?w. Czy zatrzyma? Erik von Vormann podni?s? ko?nierz p?aszcza, si?gn?? na p??k? po elegancki neseser.
Kiedy wieczorem przyszed? do kasyna, ulokowanego w restauracji dawnego hotelu o pretensjonalnej nazwie „Majestic" - szyldu nikomu nie chcia?o si? zdj?? i wisia? nadal nad wej?ciem - wr?ci?o do? pytanie, jakie sobie zada?, gdy ogl?da? z wagonu pierwszej klasy betonowe umocnienia na wybrze?u: Czy zdo?aj? powstrzyma? aliant?w, czy uniemo?liwi? l?dowanie?
Nala? do szklanki wina. By?o dosy? pod?e. Pomy?la? o swoim ojcu, kt?ry gdzie? tam na zachodniej Ukrainie „skraca lini? frontu", ?eby u?y? oficjalnej nomenklatury. Nie trzeba by? wielkim strategiem, ?eby wiedzie?, co to oznacza. A von Vormann pami?ta z dzieci?stwa chor?giewki na wielkich sztabowych mapach swojego ojca w czasach, gdy stary Prusak mia? jeszcze nadziej?, ?e zrobi z syna prawdziwego oficera.
K?tem oka dostrzeg? wchodz?cego do kasyna pu?kownika Elerta, swego od dzisiaj bezpo?redniego prze?o?onego. Czym pr?dzej si?gn?? po gazet? i z udanym zainteresowaniem zacz?? studiowa? przedwczorajszy komunikat Oberkommando der Wehrmacht, my?l?c r?wnocze?nie, ?e do tej dziury, gdzie go zes?ano, nawet gazety przychodz? z op??nieniem. Nie mia? ochoty na rozmow? z Elertem. Nie podoba?y mu si?: rubaszna weso?o?? i prostackie maniery grubego pu?kownika. Prymitywny, przem?drza?y, ordynarny - jak go oceni? po pierwszym zetkni?ciu, gdy Elert, przegl?daj?c jego papiery, powiedzia?: „Poruczniku Vormann". „Nazywam si? von Vormann" - stwierdzi? wtedy Erik, ?wiadomie akcentuj?c von. Ale Elert jakby tego nie dos?ysza?, w rozmowie jeszcze dwukrotnie nazwa? go Vormannem.
Na nic si? nie zda?o zas?anianie gazet?. Elert sta? przy jego stoliku.
- Prosz? sobie nie przeszkadza?, poruczniku - rzek?, gdy von Vormann, udaj?c zaskoczenie, stan?? na baczno??. Nog? przysun?? sobie krzes?o, siad? albo raczej klapn??, jak to w my?lach notowa? porucznik. Nie pytaj?c nala? sobie wina.
- Jeszcze ci?gle samotnie, poruczniku? Jeszcze bez towarzystwa? Je?li pan chce, poznam pana z kolegami.
- Dzi?kuj?, panie pu?kowniku, przedstawi?em si? ju? swoim prze?o?onym – odpar? ch?odno. - Tutaj jestem prywatnie.
-Trzeba sobie koniecznie znale?? towarzystwo, bo tu cholernie nudno.
- Nigdy si? nie nudz?, panie pu?kowniku.
- Rozumiem - roze?mia? si?. - Siedz?c samotnie, znajduje si? pan w najlepszym towarzystwie. A mo?e opowiada pan sobie anegdoty? - spowa?nia?. - Prosz? pami?ta?, ?e my, oficerowie Abwehry, powinni?my mie? jak najbli?sze kontakty z lud?mi. I w naszej s?u?bie, drogi Vormann, nie ma podzia?u na czas urz?dowy i prywatny. Zapami?ta pan to?
- Tak jest - odpar?. Jak?e go nienawidzi? w tej chwili, jak?e ch?tnie trzasn??by teraz z rozmachem w t? t?ust?, zadowolon? z siebie g?b?. Jakim prawem taki Elert o?miela si? poucza? jego, von Vormanna? Karci? go jak uczniaka?
Elert przygl?da? si? chwil? twarzy von Vormanna.
- No dobrze, poruczniku, prosz? si? rozejrze? w Sa-int Gille, cho? Bogiem a prawd? du?o tu do ogl?dania nie ma. A za dzie?, dwa zabierzemy si? do roboty. - Nie kiwn?wszy nawet g?ow? von Vormannowi wsta? i skierowa? si? ku drzwiom, jakby jedynym powodem przyj?cia do kasyna by?a w?a?nie rozmowa z nim.
Erik odsun?? gazet?, rozejrza? si? po sali. Przy s?siednim stoliku jaki? kapitan saper?w opowiada? dw?m porucznikom swoje wra?enia z burdelu w Hawrze, przy bufecie bia?ow?osy, bezrz?sy podoficer SS przekomarza? si? z pulchn? dziewczyn? ze s?u?by pomocniczej. Von Vormann poczu?, ?e kto? go obserwuje, spojrza? w tamt? stron?. Przy stoliku pod oknem siedzia? samotny, jak on, m??czyzna w mundurze organizacji Todt. Gdy dostrzeg?, ?e von Vormann go zauwa?y?, wsta? i ruszy? ku niemu.
- Przepraszam, panie poruczniku.
- S?ucham? - spojrza? ch?odno. M??czyzna w mundurze organizacji Todt u?miechn?? si? do?? niepewnie.
- Czy mo?na si? przysi??? do pana porucznika? Ja tak?e niedawno przyjecha?em i te? jestem zupe?nie sam. Nikogo tu nie znam. By?em w Generalnej Guberni...
Czy Erikowi si? zdaje, czy te? ten m??czyzna jest przestraszony?
- Prosz? -wzruszy? ramionami. -Je?li pan uwa?a, ?e we dw?jk? b?dzie zabawniej, niech pan siada. - Przypomnia? sobie niedawn? lekcj? Elerta o konieczno?ci nawi?zania znajomo?ci z lud?mi. Niech i tak b?dzie.
- Nazywam si? Ormel - powiedzia? m??czyzna z tym samym u?mieszkiem na ustach. - B?d? rad, je?li pan porucznik wypije ze mn? kieliszek koniaku. Jestem tu od trzech dni i ju? wiem, ?e wino jest tu ?wi?skie, ale koniak... - strzeli? palcami, chc?c zwr?ci? na siebie uwag? przechodz?cej kelnerki. - Dwa koniaki, panienko -krzykn??. - Przedwojenne - doda? i roze?mia? si?, jakby to by? dobry dowcip.
Dopiero teraz von Vormann zauwa?y?, ?e to, co bra? za u?mieszek tamtego, by?o grymasem, wywo?anym przez niezbyt sprawnego chirurga. Przyjrzawszy si? bli?ej Ormelowi, spostrzeg? blizn? w lewym k?ciku ust, zbyt mocno naci?gni?ty fa?d sk?ry, kt?ry dawa? wra?enie nie schodz?cego z ust u?miechu.
- Nazywam si? von Vormann - rzek? Erik - i prawd? m?wi?c, lubi? samotno??. A koniaku z panem nie wypij?, pospieszy? si? pan z zam?wieniem.
- B?d? musia? wypi? sam - powiedzia? Ormel. Podsun?? von Vormannowi pud?eko z papierosami, a gdy Erik nie zareagowa?, wyj?? papierosa i zapali?.
- Pan przyjecha? dzisiaj rano, prawda?
- Widz?, ?e trudno pana zrazi? - poprawi? monokl. - C?? z tego?
- Jecha? pan przez Pary??
- Obawiam si?, ?e innej drogi nie ma.
- Mam nadziej?, ?e mia? pan troch? czasu, ?eby zobaczy? Pary?.
- Uwa?a pan to miasto za tak interesuj?ce?
- W Pary?u - powiedzia? tamten, patrz?c mu prosto w oczy - najlepsze kasztany s? na placu Pigalle.
- Najlepsze kasztany s? na placu Pigalle? - powt?rzy? von Vormann. - By? mo?e, ale dlaczego uzna? pan za konieczne poinformowa? mnie o tym?
Ormel wybuchn?? ?miechem. Ten ?miech wyda? si? Erikowi nieszczery, jakby wymuszony.
- Gdyby pan by? d?u?ej we Francji, wiedzia?by pan, ?e na placu Pigalle najlepsze s? nie kasztany, lecz... - uczyni? gest, jakby chcia? szepn?? co? von Vormannowi do ucha.
Erik powstrzyma? go.
- Domy?lam si?, co pan mi chce powiedzie? i nie interesuj? mnie specjalno?ci placu Pigalle.
Kelnerka postawi?a przed nimi dwie lampki koniaku. Ormel jednym haustem wychyli? szklaneczk?, potem si?gn?? po nast?pn?. Wsta? spiesznie.
- Bardzo mi by?o mi?o pozna? pana porucznika. - Zawiesi? g?os, jakby na co? czeka?. Von Vormann pomy?la?, ?e na podanie r?ki, nie zamierza? ?wiadczy? mu tej przyjemno?ci. Ch?odno skin?? g?ow?.
Patrz?c w lustro, zawieszone naprzeciw jego stolika, dostrzeg? Ormela, jak p?aci? przy bufecie kelnerce, potem spiesznie szed? ku drzwiom. Von Vormann pomy?la?, ?e nie?le by?oby p?j?? i zobaczy?, dok?d tak spieszy si? m??czyzna, kt?ry jeszcze pi?? minut temu got?w by? prowadzi? z nim bezsensown? rozmow? o jakich? kasztanach na placu Pigalle.
Gdy wyszed? z kasyna, musia? przez chwil? przyzwyczai? wzrok do mroku. Miasteczko by?o kompletnie zaciemnione. Dopiero po paru sekundach dostrzeg? sylwetk? spiesznie oddalaj?cego si? m??czyzny. Ruszy? za nim.
Ormel szed? szybko, nie ogl?daj?c si?. Nagle znikn??. Von Vormann zaczeka? chwil?. Usi?owa? zapali? papierosa, co na szalej?cym wietrze nie by?o rzecz? ?atw?. Wreszcie mu si? uda?o. Zapami?ta? miejsce, w kt?rym znikn?? m??czyzna o sztucznym u?miechu i przetraszo-nych oczach. Zobaczy? szary masyw sporej willi za p?otem z ?elaznych sztachet, ciemnej, jak wszystkie domy w mie?cie. Zza szczelnie zamkni?tych okiennic dobiega?y muzyka i gwar g?os?w. Zawr?ci? i wtedy dostrzeg? p??okr?g?y napis nad furtk?: Pensjonat „Le Trou".

3

Jeanne Mole, w?a?cicielka ciesz?cego si? niedobr? s?aw? w?r?d mieszka?c?w Saint Gille pensjonatu „Le Trou", ?egna?a ostatnich go?ci. Szczeg?lnie niech?tnie wychodzi? m?ody, dwudziestoparoletni lotnik o dziecinnej, pokrytej meszkiem twarzy, zar??owionej jaku dziewczyny. Ale w ko?cu i z nim si? uda?o. Wyrwa?a si? z jego obj?? i delikatnie wypchn??a na dw?r.
Podesz?a do lustra, przyjrza?a si? zszarza?ej ze zm?czenia twarzy. Przyda?aby si? jej wizyta u kosmetyczki.
Je?li uda si? ta akcja na wi?zienie - pomy?la?a sobie po kobiecemu - pojad? do Hawru i zrujnuj? si? na najlepsz? kosmetyczk?.
Z prawdziw? ulg? my?la?a, ?e za chwil? p?jdzie do ?azienki i gor?c?, jak najgor?tsz? wod? zmyje z siebie wraz z makija?em brud obcowania z lud?mi w nienawistnych mundurach, lepko?? obmacuj?cych j? r?k, obmierz?o?? po??dliwych spojrze? i w tym momencie przypomnia?a sobie, ?e za drzwiami pokoju, sk?d dochodzi?y d?wi?ki patefonu, zosta? jeszcze jeden. Patrz?c w lustro, u?o?y?a usta w kszta?t u?miechu i nacisn??a klamk?. Kapitan saper?w zerwa? si? na jej widok.
- Nareszcie, Jeanne, czekanie na pani? trwa?o ca?? wieczno??!
Nie by?, oj nie by? wzorcowym egzemplarzem nordyckiej rasy ten kapitan, kt?rego nazwisko ulecia?o m?odej kobiecie z pami?ci, a o kt?rym wiedzia?a tylko, ?e buduje drug? lini? umocnie? gdzie? w rejonie Caen. Dlatego w?a?nie, a nie dla jego ?ysej jak kolano g?owy, obwis?ych jak u buldoga, kiepsko ogolonych policzk?w i krzywych, kr?tkich n?g pozwoli?a mu zosta? d?u?ej. Ta znajomo?? mo?e si? okaza? po?yteczna. Central? zainteresuje zapewne druga linia umocnie?, a z tego ma?ego ?wintucha o wiecznie spoconych d?oniach uda si? co? wycisn??.
Wymkn??a si? zr?cznie z jego r?k, zada?a sobie gwa?t i pog?aska?a go pieszczotliwie po chropawym policzku.
- Mamy przecie? interesy do za?atwienia, kapitanie. Dlatego pozwoli?am panu zosta?.
- A ja my?la?em... - westchn?? i powi?d? j?zykiem po wargach.
- Na pana miejscu nie traci?abym nadziei - roze?mia?a si? - ale przede wszystkim interesy. - Otworzy?a ogromn? szaf? z lustrem, zdj??a z p??ki zawini?ty w gazet? kupon kwiecistego materia?u. - Przywioz?am to specjalnie dla pana z Pary?a. Podoba si??
- Pani mi si? podoba - pochyli? si? ?apczywie nad jej d?oni?.
- Ile lat ma pa?ska ?ona? - przywo?a?a go do porz?dku.
- Po czterdziestce.
-A tusza?
- Znacznie t??sza od pani.
- No, to materia? b?dzie znakomity. Mia?y by? jeszcze perfumy. Jaki zapach pan lubi?
- Ten, kt?rego pani u?ywa.
- O, to b?dzie kosztowa?o dro?ej, ale oczywi?cie ma pan u mnie kredyt. Pan chyba st?d nie wyje?d?a?
- Sk?d?e! Mam roboty jeszcze na p?? roku. A gdyby pani pozwoli?a, zosta?bym tu na zawsze. - Usi?owa? j? znowu obj??.
- Ale?, kapitanie - zaprotestowa?a. - Jest pan, jak ka?dy prawdziwy m??czyzna, strasznym k?amczuchem.
-Jeanne - zachrypia?, zbli?aj?c twarz do jej twarzy.
Kobieta niezauwa?alnie dla niego dotkn??a butem przycisk ukryty pod dywanem. T?umi?c odruch obrzydzenia, pozwala?a si? ca?owa?. Kiedy? ta Marlena si? wreszcie zjawi?
Nareszcie rozleg?o si? pukanie i prawie natychmiast otwar?y si? drzwi. Stan??a w nich gruba s?u??ca.
- Ryby przywie?li, prosz? pani.
- Wyprowad? pana kapitana - rzek?a Jeanne, poprawiaj?c w?osy.
- Ze te? zawsze musz? nam przeszkodzi?. Do jutra, Jeanne.
Zm?czona pad?a na fotel i nas?uchiwa?a trza?ni?cia drzwi. Potem podesz?a do okna i upewniwszy si?, ?e kapitan saper?w nareszcie wyszed?, ruszy?a po schodach na g?r?.
Henri otworzy? drzwi, zanim zd??y?a, zapuka?. Trzyma? w z?bach czarn?, pogryzion? fajeczk?.
- No i co? - zapyta?.
- Niewiele - odpar?a - roboty maj? co najmniej na p?? roku. - Podesz?a do umywalki, przemy?a twarz. - Daj mi papierosa - zwr?ci?a si? do m??czyzny w mundurze organizacji Todt, kt?ry zas?piony siedzia? przy oknie. -Widzia?e? si? z nim? - rzuci?a, gdy podawa? jej ogie?.
- Jean Pierre pokpi? spraw? - powiedzia? Henri. - Teraz si? gryzie.
- Co to znaczy pokpi?? - wzruszy? ramionami m??czyzna od Todta. - Znalaz?em faceta: m?ody, co prawda tamten mia? by? oberleutnantem, a ten mia? tylko dystynkcje leutnanta, ale nikt wi?cej do Saint Gille nie przyjecha?. Sprawdzi?em to.
- Nie odpowiedzia? na has?o? - zgad?a Joanna.
- Powiedzia?em has?o nie temu, co trzeba. Je?li si? po?apa?. ..
- My?lisz, ?e co? spostrzeg??
- Diabli go wiedz?, taki lalu? z monoklem. Ko?ska g?ba bez u?miechu, chcia?em mu powiedzie?, co robi? dziewczynki na Pigalle, ale da? mi do zrozumienia, ?e go to nie bawi. W og?le nie chcia? ze mn? gada?.
-My?l?, ?e Jean Pierre powinien wyjecha? z Saint Gille, przynajmniej na jaki? czas - zaniepokoi?a si? Jeanne.
- Nie - powiedzia? Henri - wykluczone. Jutro robimy akcj? na wi?zienie. Lada dzie? mog? wywie?? st?d Marka. Je?li nie zrobimy tego jutro - postuka? fajeczk? w brzeg sto?u - mo?e by? za p??no. A Jean Pierre jest do tego potrzebny, jego mundur, jego papiery, jego znajomo?? niemieckiego. Jasne?
- Tak - powiedzia? Jean Pierre - musz? zosta?. Zreszt?, mo?e niepotrzebnie si? denerwujemy. Ten von Vormann nie wygl?da? na specjalnie rozgarni?tego.
- W porz?dku - podsumowa? Henri. - Pogadajmy o jutrzejszym dniu. - Postawi? na stole pude?ko zapa?ek, opr??nione przedtem z zawarto?ci. - To jest merostwo - powiedzia? - piwnice wi?zienia s? od strony rue de la Republi?ue. Podjedziesz ci??ar?wk? - zwr?ci? si? do Jean Pierre'a - tu - po?o?y? zapa?k? ko?o pude?ka...

4

Leutnant von Vormann z lekkim rozbawieniem my?la? o zadaniu, jakie sobie postawi? po rozmowie z Elertem. Pocz?tkowo rola przyn?ty, jak? mu wyznaczy? pu?kownik, niezbyt mu przypada?a do gustu, ale po kilku nieudanych pr?bach, wci?gn??a go ta gra.
A zacz??o si? wszystko zupe?nie niespodziewanie dla Erika wczoraj wieczorem. Korzystaj?c z tego, ?e przesta?o pada?, poszed? na d?ugi spacer, a? do ko?ca bulwaru, tam, gdzie ulica przekszta?ca si? w zwyk??, wysadzan? platanami drog?, a miejsce wytwornych willi i pensjonat?w zaj??y pobielone domki z rozwieszonymi na podw?rzach sieciami. W drodze powrotnej doszed? do wniosku, ?e nie?le by mu zrobi? kieliszek koniaku, wi?c skr?ci? z bulwaru w stron? rue de la Republique, gdzie powinna by? jeszcze czynna jaka? kafejka.
I w?a?nie wtedy si? wszystko zacz??o. Nadjecha? jaki? ci??arowy samoch?d, sprzed bramy merostwa kto? strzeli?, z zabudowa? s?siedniej szko?y wybiegli ?o?nierze.
Kiedy rozleg?a si? strzelanina, Erik ku swemu zdumieniu nie poczu? strachu, lecz co? w rodzaju ciekawo?ci. Domy?li? si?, ?e miejscowi bandyci pr?bowali sforsowa? bram? merostwa, gdzie - jak ju? wiedzia? - mie?ci?o si? wi?zienie, wyj?? z kabury rewolwer, nie u?ywany jeszcze od pocz?tku wojny, odbezpieczy? go i pobieg? w kierunku strzelaniny.
Gdy wychyli? si? zza w?g?a, w ?wietle wystrzelonej rakiety dostrzeg? ruszaj?c? ci??ar?wk? i m??czyzn?, kt?ry usi?owa? skoczy? na platform?. Dzieli?o go od niego najwy?ej dziesi?? metr?w. Von Vormann strzeli? kilkakrotnie i z satysfakcj? zauwa?y?, ?e m??czyzna uczepiony ju? tylnej klapy, puszcza j? nagle i uderza twarz? o bruk. Z ci??ar?wki strzelano tak?e — ?adna z ku? nie trafi?a Vormanna, ale sam fakt, ?e kto? do niego strzela?, wprawi? Erika w podniecenie.
Podbieg? do grupki ?o?nierzy pochylonych nad le??cym cz?owiekiem. Kaza? go odwr?ci? i w ?wietle elektrycznej latarki dostrzeg? twarz m??czyzny, kt?ry wczoraj przysiad? si? do niego nieproszony i pl?t? o jakich? kasztanach na placu Pigalle.
M??czyzna ?y? jeszcze, wi?c von Vormann kaza? go odnie?? do mieszcz?cego si? nie opodal wi?ziennego szpitala. Pogada? chwil? z lekarzem w mundurze sturmfueh-rera SS, a potem nie bez z?o?liwej satysfakcji, ?e obudzi szefa, postanowi? zameldowa? o zaj?ciu. Jednak rozczarowa? si?. Elert jeszcze nie spa?. Ze szklank? koniaku w gar?ci studiowa? jakie? roz?o?one na biurku papiery.
- Siadaj pan - rzek? nie wys?uchawszy przepisowej formu?y oznajmiaj?cej przybycie.
Przed chwil? zameldowano mu przez telefon o pr?bie napadu na wi?zienie, a poniewa? by?a to pierwsza tego rodzaju pr?ba dokonana w tym mie?cie, doszed? do wniosku, ?e kt?ry? z ostatnio aresztowanych Francuz?w musi by? grub? ryb? podziemia, je?li zdecydowano si? na zaatakowanie wi?zienia, umieszczonego w samym sercu miasta. W?a?nie usi?owa? co? wyczyta? z roz?o?onych przed sob? akt wi??ni?w, ale do ?adnych wniosk?w nie doszed?. Z uwag? wys?ucha? sprawozdania von Vormanna, nie przerywaj?c mu ani razu, co porucznika mile zaskoczy?o. Dopiero gdy von Vormann sko?czy?, Elert zapyta?:
- My?li pan, ?e da si? co? z tego faceta wycisn???
- Ci??ko ranny, panie pu?kowniku. Ode mnie dosta? w g?ow? i w p?uca, ale kt?ry? z ?o?nierzy trafi? go seri? w brzuch. Rozmawia?em z lekarzem wi?ziennym nie robi wielkich nadziei.
- Nieprzytomny?
- Tak. - Von Vormann wzruszy? ramionami. - Dwie, trzy godziny ?ycia.
- Wi?c pan powiada, panie Vormann...
- Nazywam si? von Vormann, panie pu?kowniku.
- Prosz? nie przerywa?, poruczniku Vormann. Wi?c ten facet wyda? si? panu podejrzany ju? wczoraj i poszed? do pensjonatu „Le Trou". To by si? nawet zgadza?o. A jak brzmia?o to zdanko? Prosz? je powt?rzy?.
- W Pary?u najlepsze kasztany s? na placu Pigalle. Pu?kownik podni?s? s?uchawk? telefonu.
-Jest w?z? — szczekn??. A potem do von Vormanna: — Pojedziemy pogada? z tym pa?skim Ormelem.
- Przepraszam, panie pu?kowniku. Kiedy wspomnia?em o pensjonacie „Le Trou", powiedzia? pan: „To by si? nawet zgadza?o". Czy mam rozumie?, ?e...
- Nic pan nie ma rozumie?, m?j drogi Vormann. Od rozumienia jestem tu ja. A pan od wykonywania moich polece?.
Kto wie, czy to rzucone mimochodem zdanie nie zdecydowa?o, ?e Erik von Vormann postanowi? wzi?? udzia? w grze na w?asn? r?k?. Du?o by da? za to, gdyby uda?o si? przytrze? nosa temu butnemu ordynusowi.
Szpitalem wi?ziennym by?a piwnica bez okna, pomalowana na bia?o. Trzy przykryte burymi kocami sienniki, kulawy st?? ze strzykawkami i najniezb?dniejszymi medykamentami stanowi?y ca?e umeblowanie. Gdy Elert z von Vormannem weszli do sali, us?yszeli chrapliwy oddech cz?owieka patrz?cego w sufit. Tylko ten jeden siennik by? zaj?ty. Lekarz w esesma?skim mundurze i narzuconym na? bia?ym kitlu odwr?ci? g?ow? na ich wej?cie.
- Agonia - rzek?.
- Prosz? mu da? jaki? zastrzyk - powiedzia? Elert, a na wzruszenie ramion tamtego doda?: - Daj mu zastrzyk, cz?owieku, ?eby jeszcze co? powiedzia?. Martwi mnie nie interesuj?.
Lekarz z rozmachem wbi? ig?? w zwiotcza?e przedrami? le??cego.
- Nie wygotowana ig?a — b?kn??.
- Teraz to bez znaczenia - odpowiedzia? pu?kownik i pochyli? si? nad le??cym. Na chwil? jakby o?y?y oczy rannego. Spojrza? na Elerta; potem przymkn?? powieki.
- Gdzie jestem? - zapyta? po francusku.
Von Vormann szybko przet?umaczy?, ale Elert da? znak, ?eby zamilk?. Ranny drgn??; jego d?onie zacz??y b??dzi? po kocu, jakby czego? szuka?y, palce kurczy?y si? i rozkurcza?y.
- Nic z tego nie b?dzie, panie pu?kowniku - powiedzia? lekarz.
Elert odwr?ci? si?, poszuka? czego? na stole, odkor-kowa? jedn? z flaszek, pow?cha?.
- Spirytus? - upewni? si?, a gdy lekarz skin?? g?ow?, doda?: - Spr?bujemy tego. Lubi? proste sposoby.
-To ?mier? — powiedzia? lekarz. - Ka?da kropla p?ynu...
- Prosz? mu to wla? do gard?a. Co za r??nica, dwie godziny wcze?niej lub p??niej.
Erik odwr?ci? si?, jakby chcia? wyj??. Pu?kownik chwyci? go za rami?.
- Chwileczk?, poruczniku Vormann, prosz? si? uczy?. To jest nasza prawdziwa robota, a nie to, co pan robi? w Monachium. A mo?e nie podobaj? si? panu moje metody?
Vormann spojrza? mu prosto w oczy.
- Nie, panie pu?kowniku.
- Nic nie szkodzi - rzek?. Podszed? do lekarza i pom?g? mu rozewrze? zaci?ni?te z?by rannego. Zabulgota?o. Ranny zakrztusi? si?; z trudem ?apa? powietrze. Nie otwiera? oczu.
- W Pary?u najlepsze kasztany s? na placu Pigalle -wyskandowa? mu Elert nad uchem.
- Zuzanna lubi je tylko jesieni? - szepn?? le??cy. A po chwili doda?: - Przysy?a ci ?wie?? parti?.
Otworzy? oczy i nagle jakby zrozumia?, ?e sta?o si? co? niedobrego. Dostrzeg? pochylone nad sob? g?owy trzech m??czyzn w mundurach, jego twarz wykrzywi? skurcz przera?enia i nienawi?ci. Pu?kownik chwyci? go za ramiona i potrz?sn?? gwa?townie.
- Gadaj, dla kogo to has?o?! — wrzasn??. — B?dziesz ?y?, je?li powiesz. Ju? i tak powiedzia?e? dosy?. Do swoich nigdy nie wr?cisz. Zakatrupi? ci?... - Musia? poczu? zwiotczenie mi??ni rannego, bo pu?ci? go nagle, jakby ze wstr?tem.
- Idziemy - rzuci? von Vormannowi.
- Przecie? m?wi?em - powiedzia? lekarz w esesma?skim mundurze i poci?gn?? koc, przykrywaj?c nim twarz cz?owieka, kt?remu kiepski chirurg stworzy? u?mieseek widoczny nawet teraz.
W samochodzie Elert zapali? cygaro, dmuchn?? dymem w twarz porucznika.
- Prosz? zapami?ta?, ?e dla mnie b?dzie pan porucznikiem Vormannem. Na ?adne von nie mam ochoty. Jasne? By?bym te? zadowolony, gdyby pozby? si? pan tego ?wi?stwa - wskaza? monokl, kt?ry Erik nerwowo poprawi?. Zamilk?, jakby czekaj?c na reakcj? leutnanta. - A wracaj?c do naszych spraw - powiedzia? po chwili -prosz? zapomnie? o tym ha?le. Zajm? si? nim osobi?cie. Sam sprawdz? - u?miechn?? si? - smak kasztan?w z placu Pigalle. Zrozumia? pan, poruczniku Vormann?
- Zrozumia?em, panie pu?kowniku.
Ale nie zamierza? bynajmniej zapomnie? tego has?a. Spostrzeg?, ?e trafi?a mu do r?k okazja, by? mo?e jedyna w ?yciu, by pokaza? temu prostakowi, kto jest lepszym oficerem Abwehry. Zna? z widzenia wa??saj?cych si? po mie?cie ludzi Elerta, tajniak?w od siedmiu bole?ci, kt?rych nawet ?lepy rozszyfrowa?by bez trudu i domy?li? si?, ?e to im Elert zleci? zadanie zwracania si? do oficer?w pobliskich garnizon?w z oznajmianiem, ?e najlepsze kasztany s? na placu Pigalle. Dzia?ali g?upio i ordynarnie. Dosz?o do tego, ?e nawet jego - von Vormanna, zaczepi? jaki? ciemny typ, oznajmiaj?c mu rewelacje o kasztanach.
- Precz, idioto - rzek? mu spokojnie porucznik - i ?eby? mi si? nie wa?y? pokazywa? na oczy.
Ale sam nie zamierza? pozbawi? si? szansy, jak? dawa?a mu w r?ce Opatrzno??, tym bardziej ?e po ostatnim cudownym ocaleniu uwierzy?, ?e on, Erik von Vormann, znalaz? si? pod tej Opatrzno?ci specjaln? piecz?.
Kto?; kto nie zna?by przedtem leutnanta von Vormanna, m?g?by (obserwuj?c go teraz) przysi?c, ?e to cz?owiek niezwykle towarzyski, kompan i brat-?ata. Odwiedza? pobliskie garnizony, ch?tnie wdawa? si? w pogaw?dki, stawia? wino i koniak, nie omieszkaj?c poinformowa? ka?dego ze swych przygodnych znajomych o szczeg?lnej smakowito?ci kasztan?w z wiadomego placu w Pary?u.
Nawet gdy pojecha? w odwiedziny do swej siostry Benity von Vormann, do?? kiepskiej ?piewaczki, kt?ra umila?a ?ycie oficerom Hawru, i zasta? u niej aktualnego wielbiciela, jakiego? obersta Tiedego, skorzysta? z pierwszej sposobno?ci, gdy zostali sami, ?eby wypowiedzie? has?o. Na razie bez skutku. Oberst Tiede, podobnie jak inni, nie zrozumia? i trzeba mu by?o t?umaczy?, ?e to nie kasztany s? specjalno?ci? placu Pigalle i okolicznych ulic.
Von Vormann nie straci? jednak nadziei, ?e spotka wreszcie kogo?, kto wypowie drugi cz?on has?a, a wtedy... Co wtedy - tego jeszcze nie wiedzia?. Na pewno nie pobiegnie natychmiast do Elerta, grubas sprz?tn??by mu k?sek sprzed nosa i wszystkie splendory spad?yby na niego.
O nie, taki naiwny von Vormann nie jest. Je?li znajdzie cz?owieka, kt?ry odpowie na has?o, spr?buje wej?? do wrogiej siatki i dopiero potem przyniesie Elertowi ca?? za?atwion? spraw? na p??misku.
A mo?e post?pi inaczej? Sytuacja wojenna nie jest a? tak dobra, by nadmiar patriotycznego zapa?u m?g? przynie?? profity. Je?li gefreiter przegra wojn?...
Wszystko to jednak przypomina?o robienie mas?a z trawy, kt?rej krowa jeszcze nie zjad?a. Na razie trzeba znale?? kogo?, kto powie, ?e Zuzanna lubi kasztany tylko jesieni?.
Zam?wi? nast?pny kieliszek koniaku i nagle drgn??.
Do kasyna wchodzi? w?a?nie, rozgl?daj?c si? w poszukiwaniu wolnego miejsca, jaki? nie znany dotychczas von Vormannowi kapitan Luftwaffe. Vormann gestem wskaza?, ?e przy jego stoliku s? wolne krzes?a.
Lotnik by? w znakomitym humorze. Nic dziwnego, przerzucono go niedawno ze wschodu, nie ukrywa? rado?ci z przeniesienia...
- Pa?skie zdrowie, poruczniku von Vormann. Dopiero we Francji cz?owiek wie, ?e ?yje. I wino, i dziewcz?ta. Czy pan uwierzy - pochyli? si? ku von Vormannowi - ?e w tej przekl?tej Polsce cz?owiek ba? si? wy?ciubi? nosa naulic?.
- Dawno pan przyjecha? z Generalnej Guberni? - zapyta? Erik.
- Dziesi?? dni temu opu?ci?em mie?cin?, w kt?rej ?y?em rok; ale nie zdo?a?em si? nauczy? jej nazwy. Skorzysta?em z tygodnia urlopu, domy?la si? pan, ?e w Pary?u tydzie?, to za ma?o. Nasz fuehrer ma oczywi?cie racj?, ?e to zgnilizna, ale - zamlaska? - warto spr?bowa?
tej zgnilizny.
- W Pary?u najlepsze kasztany s? na placu Pigalle -powiedzia? Erik, patrz?c uwa?nie w oczy oficerowi.
- Kasztany? - zdziwi? si? lotnik. - Lubi pan pieczone kasztany? Raz spr?bowa?em, ale to straszne ?wi?stwo. Ale je?li idzie o plac Pigalle...
- Wiem, wiem - przerwa? mu Erik. - Na mnie ju? czas. - Poczu? zm?czenie i zniech?cenie.

5

Kloss by? niespokojny. Chcia? jak najszybciej znale?? si? w Saint Gille. Przecie? centrala zawiadomi?a o jego przyje?dzie i kto? tam na niego czeka. Je?li zn?w straci kontakt... Lepiej o tym nie my?le?. Zdarzy?o mu si? to dwukrotnie i wiedzia? ju?, ?e to najgorsza rzecz, jaka mo?e spotka? agenta.
Zawsze jest oczywi?cie samotny, ale ?wiadomo??, ?e istnieje kto?, komu mo?na przekaza? informacje, kto daje mu polecenia i odbiera meldunki, czyni t? samotno?? mniej niezno?n?. Dopiero gdy jest pozbawiony kontaktu, zdany wy??cznie na siebie, czuje samotno?? namacalnie, jego rola traci w?a?ciwy sens. Oczywi?cie nadal post?puje tak, jak nakazuje mu obowi?zek, sprawny mechanizm pami?ci dzia?a bezb??dnie, notuje wszystko, co mo?e by? po?yteczne dla centrali, ale niemo?no?? przekazania tego dalej, ?wiadomo??, ?e sensacyjna dzi? wiadomo?? - jutro mo?e si? sta? szmelcem, czyni robot? Klossa jeszcze trudniejsz?.
Wi?c jak najszybciej chcia?by si? znale?? w Saint Gille. Wczoraj wprawi? w zdumienie komisj? lekarsk?, kt?rej
oznajmi?, ?e rezygnuje z przys?uguj?cego mu urlopu i pragnie jak najspieszniej uda? si? do swojej jednostki. Nie przyzwyczajeni do takich objaw?w obowi?zkowo?ci lekarze wojskowej komisji pomy?leli zapewne, ?e maj? do czynienia z kontynuacj? szoku po kontuzji. Ale c??, oberleutnant Hans Kloss by? ju? zdrowy i je?li chce, mo?e jecha? do swojej jednostki.
Jak na z?o??, poci?g przyszed? do Pary?a z niemal dwugodzinnym op??nieniem. Kloss nie musia? nikogo pyta? o przyczyny, bo by?y widoczne go?ym okiem. Wygl?daj?c oknem poci?gu widzia? zbombardowane dworce, napr?dce naprawiane mosty. Alianckie lotnictwo nie pr??nowa?o.
Najbli?sze po??czenie z Saint Gille mia? za cztery godziny, postanowi? wi?c wyj?? na miasto. Przysz?o mu do g?owy, ?e dobrze by?oby jeszcze przed przyjazdem do normandzkiego miasteczka poinformowa? w jaki? spos?b central? o swoich perypetiach, uprzedzi?, ?e przyje?d?a z dwudziestodniowym op??nieniem. Z kr?tkiej bytno?ci w Pary?u przed rokiem pami?ta?, ?e gdzie? w osiemnastej dzielnicy by? punkt kontaktowy. Jak przez mg?? przypomnia? sobie ma?y, brudny hotelik; pod?oga w hallu wy?o?ona by?a terakot? w gwia?dzisty wz?r. Pami?ta? jeszcze grub? konsjer?ke, kt?r? nale?a?o min?? bez s?owa i wej?? w drzwi z napisem „Biuro". To by?o wszystko.
Wszed? do metra i w spisie stacji szuka? nazwy, kt?ra kojarzy?aby mu si? z wypraw? do tego brudnego hoteliku. Znalaz? j? prawie natychmiast: Anvers. To by?a ta stacja. Teraz pami?ta?. Po wyj?ciu z metra nale?a?o przej?? ulic? i i?? prawym chodnikiem w stron? Clichy, min?? dwie lub trzy w?skie uliczki, przez kt?re b?yszczy biel? kopu?a Sacre Coeur, nast?pna b?dzie si? nazywa?a... Nim doszed?, przypomnia? sobie, ?e uliczka nosi nazw? rue de Trois Freres, a hotelik - oczywi?cie „Idea?".
Z czu?o?ci? niemal dotkn?? mosi??nej klamki, zobaczy? gwia?dzisty wz?r terakoty, w?skie okienko konsjer?-ki. Wychyli?a si? ku niemu twarz jakiego? m??czyzny.
- Pan do kogo?
- Do patrona - rzek? i ruszy? ku drzwiom biura.
-Jak to? - powiedzia? m??czyzna. - Pan nie wie? P?? roku temu deportowany. - A potem, jakby dopiero teraz dostrzeg? mundur, doda?: -Jestem nowym w?a?cicielem i nie mam nic wsp?lnego...
Gdy sko?czy?, Klossa ju? nie by?o. Tak oto rozp?yn??a si? ostatnia szansa skontaktowania z central?. Czy poprzedniego w?a?ciciela hotelu naprawd? deportowano, czy po prostu centrala zmieni?a punkt kontaktowy?
Gdyby m?g? porozmawia? z tamtym, cho? nie by?oby to najbardziej zgodne z zasadami konspiracji, mia?by szans? przekazania centrali, co trzeba.
Wszed? do pierwszej z brzegu restauracji. Zjad? napr?dce jaki? lichy obiad, potem wst?pi? do ma?ego kina. Podczas wy?wietlania kroniki wojennej publiczno??, nie kr?puj?c si?, reagowa?a gwizdami i ?miechem. Kloss zauwa?y? z satysfakcj?, ?e jeszcze przed rokiem taka rzecz by?aby w Pary?u nie do pomy?lenia. Wyszed? na ulic?, gdy ju? zmierzcha?o. W drodze do stacji metra kupi? u ulicznego sprzedawcy torebk? pieczonych kasztan?w.
Trzeba spr?bowa? - pomy?la? - czy rzeczywi?cie najlepsze s? kasztany z placu Pigalle.
Mia?, wida?, ostatnio pecha do podr??y poci?giem, bo znowu Anglicy zbombardowali jak?? w?z?ow? stacj? po drodze i w rezultacie dopiero rano dotar? do Saint Gille.
W komendanturze dowiedzia? si?, ?e pu?kownik Elert wyjecha? i wr?ci w po?udnie. Zostawi? na wartowni cudem ocalon? walizk?, wyci?gni?t? spod stosu ?elastwa, w jaki zmieni? si? zbombardowany poci?g, i poszed? zobaczy? Saint Gille.
Si?pa? drobny deszczyk, nadmorski wiatr przenika? przez cienkie sukno p?aszcza. Ch?odniej ni? w Polsce -pomy?la? Kloss. Dostrzeg? szyld hotelu „Majestic", pod kt?rym na zwyk?ej desce wypisano ko?lawymi literami: „Kasyno oficerskie", i postanowi? si? ogrza?.
W k?cie sali jaki? chudy leutnant, nie wyjmuj?c z oka monokla, usi?owa? gra? ze sob? w bilard. Raz po raz uderzane bile z ?oskotem wpada?y do ?rodka. Kloss wypi? pod?? kaw?, a potem kieliszek koniaku, ale nadal czu? przenikaj?ce go zimno.
Widocznie jestem ci?gle os?abiony - pomy?la?.
Podszed? do sto?u bilardowego.
- Zagramy - zaproponowa?.
Leutnant bez s?owa poda? mu kij i kred?.
W milczeniu rozegrali pierwsz? parti?, kt?r? Kloss sromotnie przegra?. Porucznik z monoklem bez s?owa i bez u?miechu zapisa? wynik na tablicy, ale Kloss zaproponowa? rewan?. Tym razem chudemu leutnantowi posz?o nieco trudniej, ale w ko?cu Kloss znowu musia? ulec.
- Napijmy si? - zaproponowa? zwyci?zca. - Nazywam si? von Vormann. Erik von Vormann.
- Bardzo mi mi?o, oberleutnant Hans Kloss. Pozwoli pan, poruczniku von Vormann, ?e jako przegrany ja pana zaprosz?.
- Pierwszy raz pana widz?, panie oberleutnant - powiedzia? von Vormann, gdy siedli przy ma?ym stoliku z marmurowym blatem osadzonym na ?eliwnych n??kach.
- Nic dziwnego - odpar? Kloss - dwie godziny temu przyjecha?em. Nie zd??y?em si? nawet zameldowa? swemu prze?o?onemu.
- Wi?c niedawno pan przyjecha?! - szczerze ucieszy? si? von Vormann. - A je?li pragnie si? pan zameldowa? pu?kownikowi Elertowi, to jeste?my kolegami. - I na potwierdzaj?ce skinienie g?ow?, uczynione przez Klossa, doda?: - Przyjemnie, ?e b?d? mia? wreszcie godnego siebie partnera do bilardu.
- Nie jestem, jak pan widzi, dobrym bilardzist?, przegra?em z panem.
- Nic dziwnego, ja gram znakomicie - wyd?? wargi. -Tu mo?na umrze? z nud?w, gdyby nie ten mebel - wskaza? bilard. - Oczywi?cie zawsze pozostaje jeszcze alkohol. Pan sk?d? - chcia? wiedzie?.
- Ze szpitala - wyzna? Kloss. - Z Wiesbaden. - Opowiedzia? von Vormamnowi o zbombardowaniu poci?gu, kt?ry mia? tu go przywie?? przed trzema tygodniami. Von Vormann zrewan?owa? mu si? opowie?ci? o swoim aniele str??u, kt?ry kaza? mu opu?ci? ten poci?g i p?j?? na piwo, cho? on, von Vormann, za piwem bynajmniej nie przepada.
- Wi?c jest pan rekonwalescentem - powiedzia? von Vormann. — Zazdroszcz? panu. Zapewne dosta? pan urlop i solidnie si? zabawi?.
Gdy Kloss nie sprostowa?, Erik ci?gn??:
- Za?o?? si?, ?e urlop sp?dzi? pan w Pary?u. Dla nas, Niemc?w, to co? w rodzaju nieba i piek?a r?wnocze?nie.
- Nie?le pan to sformu?owa? — u?miechn?? si? Kloss.
- Pary?, Pary?, s?odki Pary?... - westchn?? von Vormann i pochyliwszy si? ku Klossowi, mimo woli zni?y? g?os. - W Pary?u najlepsze kasztany s? na placu Pigalle.
Kloss zdr?twia?. By?o to tak nieoczekiwane, ?e na moment dos?ownie zg?upia?. To przecie? nieprawdopodobne - k??bi?o mu si? w g?owie - ?eby centrala dysponowa?a dwoma agentami w mundurach oficer?w Abwe-hry w takiej zabitej deskami mie?cinie, jak Saint Gille. Ale z drugiej strony has?o zosta?o powiedziane i on musi zareagowa?. Zrozumia? w jednej chwili, co czuj? nie uprzedzeni o jego uniformie ludzie, do kt?rych on, Hans Kloss, przychodzi z um?wionym has?em. Strach, zdumienie? A jednak nie zdarzy?o si?, by ktokolwiek nie odpowiedzia? mu, jak nale?y. Kloss nie mo?e przecie? my?le?, ?e jest jedynym cz?onkiem podziemnej armii, ubranym w mundur oficera Wehrmachtu. Musz? by? tak?e inni. Von Vormann mo?e by? jednym z nich.
Leutnant nerwowo obraca? monokl w chudych palcach. Wpatrywa? si? w usta Klossa, jakby mia? z nich pa?? wyrok na niego. Wahanie nie mog?o trwa? d?u?ej ni? kilka sekund.
- Zuzanna lubi je tylko jesieni? - powiedzia? spokojnie Kloss, nie patrz?c na von Vormanna. Ca?? si?? woli st?umi? w sobie narastaj?cy dygot. Czeka? na trzeci cz?on has?a...
- Przysy?a ci ?wie?? parti? - powiedzia? von Vormann z ulg? i triumfem r?wnocze?nie. -Jeste?my chyba w domu, poruczniku Kloss. Na imi? ci Hans, prawda? -Wcisn?? monokl do oka.
- Tak - odpowiedzia? machinalnie. — Co masz mi do przekazania?
- Sp??ni?e? si? - wycedzi? Erik - bardzo si? sp??ni?e?. To niekiedy bywa niebezpieczne.
Kloss pomy?la?, ?e von Vormann przypomina teraz w??a, kt?ry sparali?owawszy ju? sw? ofiar?, syci si? triumfem. Odepchn?? od siebie ten obraz jako niedorzeczny.
W tym momencie niemal r?wnocze?nie odwr?cili g?owy, bo w drzwiach stan??, stukaj?c obcasami, podoficer.
- Prosz? pana do telefonu, panie poruczniku - zwr?ci? si? do von Vormanna.
- Pogadamy jeszcze, Hans, mamy ze sob? du?o do pogadania. A ?aden z nas nie wyje?d?a z Saint Gille, prawda? -Nie czekaj?c na odpowied?, wyszed? za ?o?nierzem.
W drodze do sztabu Kloss rozmy?la? o niedawnej rozmowie. Te kilka lat ci??kiej i niebezpiecznej roboty nauczy?y go, ?e nale?y ufa? ka?demu, kto wypowie has?o. Z jakimi? to lud?mi musia? nieraz wsp??pracowa?.
Lumpy, ksi???ta, eleganckie dziwki nur fur Deutsche, wybitni intelektuali?ci i niepi?mienni fornale. Wygl?d i maniery o niczym nie ?wiadcz?. Zreszt?, je?li von Vor-mann jest naszym cz?owiekiem i przybra? tak? w?a?nie mask?, to trzeba przyzna?, ?e le?y na nim jak ula?. A to przecie? najwa?niejsze w konspiracji. Zrosn?? si? ze sw? mask?. C?? innego robi on, Hans Kloss?
Pu?kownik Elert pobie?nie przejrza? dokumenty przywiezione mu przez Klossa, potem uwa?nie zlustrowa? wypr??on? sylwetk? m?odego oficera.
- Czekam na pana od miesi?ca, poruczniku Kloss, prawie od miesi?ca - poprawi? si?.
-Jad? prosto ze szpitala. Zrezygnowa?em z urlopu.
- Napisali to w pana dokumentach. Godne pochwa?y. Prosz? siada?. Cygara czy papierosy? - przyj?? ogie? od Klossa. - Za??da?em przys?ania oficera, kt?ry mia? ju? do czynienia ze sprawami przerzutu agent?w. Ma pan podobno praktyk?.
- Zajmowa?em si? tym przez jaki? czas w Kolbergu, w szkole Abwehry,
- To jest dla nas najwa?niejsza i najpilniejsza sprawa i niech pan nie oczekuje, poruczniku Kloss, ?e b?dzie pan tu na wakacjach. Alianci szykuj? inwazj?, to pewne, cho? jeszcze nie wiemy, gdzie nast?pi. Mo?e na Ba?kanach, mo?e w Marsylii albo Tulonie, a mo?e w?a?nie tu. Musimy to wiedzie? i po to mi jest tu pan potrzebny. Pewnie pan ju? wie, ?e nazywam si? Elert. Chc? teraz panu powiedzie?, ?e przed moim nazwiskiem nie ma ?adnego „von". Pochodz? z dobrej, kupieckiej rodziny z Bremy i nie cierpi? bubk?w, kt?rzy ?pi? w monoklu i chodz? tak, jakby usztywnia? im g?owy pancerz...
Kloss a? si? u?miechn??. Portret von Vormanna by? bezb??dny.
-Je?li pan pu?kownik pozwoli, to powiem, ?e ja tak?e nie przepadam za arystokracj?.
- No, to co? przynajmniej o sobie wiemy. Do naszej roboty, oberleutnant Kloss, nie pasuj? ani czyste r?ce, ani delikatne maniery. Dzi? prosz? si? urz?dzi?, znale?? sobie kwater?, a od jutra do roboty. Do towarzystwa dodam panu niejakiego porucznika Vormanna, von Vormanna - poprawi? si? z przek?sem. - Pozna go pan wkr?tce. Jego papa jest genera?em, niez?ym genera?em - zas?pi? si? chwil?, a potem, jakby odp?dzaj?c niedobre my?li, doda?: - ale synek tak wysoko nie zajdzie. Rozumie pan, co chc? przez to powiedzie??
- Wydaje mi si?, ?e rozumiem, panie pu?kowniku.
Wyra?nie skacowany podoficer kwatermistrzostwa zaproponowa? Klossowi, ?e odprowadzi go do przydzielonej mu kwatery, ale oberleutnant podzi?kowa?. Kaza? tylko przys?a? sobie walizk?.
Przeja?ni?o si? nieco, zza chmur wy?oni?o si? blade s?o?ce. Bez trudu znalaz? przecznic? i ma?? will? pod numerem pi?tym, gdzie mia? zamieszka?. Stara kobieta, w?a?cicielka i jedyna lokatorka willi, bez s?owa wprowadzi?a go do wn?trza, pokaza?a mu jego pok?j, z kt?rego przez du?e, weneckie okno mo?na by?o podziwia? roz?o?one tarasowate Saint Gille, a za nim sin? smu?k? morza. Zdj??a z ogromnego ???ka jaskrawo czerwon? kap?, ze ?ciany fotografi? m??czyzny w mundurze francuskiego oficera z czas?w pierwszej wojny, z dziarsko podkr?conym w?sikiem, i cicho zamkn??a za sob? drzwi. Prawie natychmiast usn??.
Obudzi?o go ciche pukanie. Wsta?, przekr?ci? klucz w zamku. W progu sta?a m?oda kobieta.
- Przyniesiono pa?skie rzeczy. - Poda?a mu walizk?.
- Powiedziano mi - rzek? Kloss - ?e w tym domu mieszka jedynie stara dama. My?la?em, ?e to ta, kt?ra mi otworzy?a.
- To prawda — rzek?a dziewczyna. — Pozwoli pan, ?e wejd?. Skorzysta?am z tego, ?e wysz?a po zakupy, poniewa? postanowi?am pana odwiedzi?.
- Prosz?, prosz? - Kloss podsun?? jej krzes?o. - Czy?bym si? przesy?ysza?? Mnie przysz?a pani odwiedzi??
- Saint Gille jest malutkim miasteczkiem, panie poruczniku, i dzia?a tu znakomicie poczta pantoflowa. Przyjazd kogo? nowego nie mo?e uj?? uwagi tubylc?w, a ?e wasz podoficer w kwatermistrzostwie lubi wino, wi?c mo?na si? dowiedzie?, ?e nowy oficer nazywa si? Hans Kloss.
- Nie rozumiem - powiedzia? ostro. - Co pani tu robi? Czego pani szuka? C?? z tego, je?li naprawd? nazywam si? Kloss? - Poczu? nawiedzaj?ce go w takich chwilach uczucie kompletnego spokoju, nieomylny znak, ?e napi?ty jest do ostatnich granic.
- Przysz?am w odwiedziny do oberleutnanta Klossa, poniewa? teraz ju? wiem - po?o?y?a nacisk na s?owo „teraz" - ?e to w?a?nie panu mam co? do powiedzenia.
- Prosz? m?wi? — rzek? i zanim otworzy?a usta, wiedzia?, co ona powie.
- W Pary?u najlepsze kasztany s? na placu Pigalle.
Si?gn?? po papierosa, potem pocz?stowa? dziewczyn?. Musia? zyska? na czasie. Niemal fizycznie poczu? zaciskaj?c? si? wok?? niego sie?.
-Wi?c przysz?a pani po to, ?eby mnie poinformowa?, jak smaczne s? kasztany na placu Pigalle? By?em niedawno w Pary?u, pr?bowa?em kasztan?w, kto wie, czy w?a?nie nie na Pigalle? Ale nie s?dz?, by r??ni?y si? czym? od tych z placu Opery.
- Prosz? nie udawa?, poruczniku - powiedzia?a powa?nie. - Dwa nast?pne cz?ony has?a zna pan r?wnie dobrze, jak ja.
- Has?a? Pi?knie, mademoiselle. Czy pani zdaje sobie spraw?, ?e je?li nie uzyskam bli?szych wyja?nie?, ka?? pani? natychmiast aresztowa??
- Rozumiem - zas?pi?a si? dziewczyna. - Wi?c ju? si? sta?o nieszcz??cie, ju? do pana przyszed? kto? z tym has?em...
Kloss milcza?. Czy to prowokacja? Je?li tak, to zbyt grubo szyta. Elert nie wygl?da na tumana. Wi?c mo?e instynkt go nie zawi?d? i prowokatorem jest von Vor-mann? A wtedy... Dziewczyna nie wygl?da?a na przestraszon?, zachowywa?a si? swobodnie, mo?e nawet zbyt swobodnie.
- Zaczyna pani niebezpieczn? gr?, jestem oficerem Abwehry.
- Wiem o tym i prosz? mnie wys?ucha? uwa?nie. — Podesz?a do drzwi, otworzy?a je i zamkn??a na powr?t. -Trzy tygodnie temu nie znali?my pa?skiego nazwiska, tylko niezbyt dok?adny rysopis. Nasz cz?owiek by? nieostro?ny. Potem wpad? w r?ce Niemc?w. Je?li ?y?, mogli z niego wydusi? has?o. Ka?dy, kto zwr?ci si? z nim do pana, jest prowokatorem.
-Wi?c pani...
- Mnie znajdzie pan w pensjonacie „Le Trou", nazywam si? Jeanne Mole. Drog? panu wska?e ka?dy niemiecki oficer.
- Nie rozumiem, o czym pani m?wi?
- Jak pan zrozumie, prosz? przyj??.
- A je?li ka?? pani? aresztowa??
- Nie zrobisz tego, J-23. Rozumiem, ?e sytuacja jest g?upia i ur?ga wszystkim zasadom naszej roboty, ale nie mia?am innego wyj?cia, ba?am si?, ?e kto? mnie uprzedzi. Prosz? teraz wyj?? przed dom i zobaczy?, czy nie kr?ci si? nikt podejrzany. W przysz?o?ci b?d? mog?a odwiedza? pana najspokojniej w ?wiecie. Nale?? do kobiet, kt?re przyzwyczajono si? widywa? w towarzystwie niemieckich oficer?w - powiedzia?a ze z?o?ci?.
Ulica by?a pusta.
- Prosz? tego nie odk?ada?, najlepiej dzi? wieczorem -rzek?a mu ju? w przedpokoju. —Je?li sta?o si? co? z?ego, zastanowimy si? wsp?lnie. Przecie? bez nas me da pan sobie rady. Pan jest Niemcem?
- Nie - odpar? machinalnie i natychmiast zrozumia?, ?e tym jednym s?owem odda? si? w r?ce Jeanne Mole. -Jest ?le - powiedzia? - jest bardzo ?le. Przyjd? wieczorem, je?li b?d? m?g?.
Znaczy?o to, ?e przyjdzie, je?li do tego czasu Vormann nie odda go w r?ce Elerta. Albo jeszcze kr?cej - je?li b?dzie ?y?, bo przecie? nie pozwoli si? wzi?? ?ywcem.
Jeanne skin??a tylko g?ow?. Ona te? tak to zrozumia?a.

6

Siedzia? teraz w kasynie i czeka? na von Vormanna. Jedno, co mu pozosta?o, to czeka?. Po wyj?ciu Jeanne wst?pi? do sztabu, dowiedzia? si?, ?e pu?kownik Elert wyjecha? zaraz po rozmowie z nim, wr?ci prawdopodobnie rano. Niestety, nie uda?o mu si? wyci?gn?? od mrukliwego biuralisty z naszywkami feldfebla, czy przed wyjazdem rozmawia? z leutnantem von Vormannem. Ale to przecie? o niczym nie ?wiadczy?o, bo Vormann m?g? spotka? Elerta gdzie? w mie?cie albo pu?kownik m?g? zaj?? do biura, gdzie urz?dowa? von Vormann. A mo?e pojechali razem? Bo na chudego porucznika z monoklem nie uda?o si? Klossowi natkn??, cho? przez kilka godzin w??czy? si? po Saint Gille, wst?puj?c do kafejek i restauracji. Jedynym miejscem, gdzie m?g?by przyj?? teraz wieczorem, jest w?a?nie kasyno. Kloss wypi? ju? trzeci kieliszek koniaku, za ka?dym ?ykiem wyczuwaj?c obce cia?o w ustach: po wyj?ciu Jeanne specjalnym klejem przytwierdzi? do dzi?s?a ma?? szklan? kapsu?k?, kt?ra w wypadku najgorszego, mo?e by? jeszcze ratunkiem.
W drzwiach ukaza? si? von Vormann. Nareszcie! Kloss poczu? co? w rodzaju ulgi. Erik stan?wszy w progu rozejrza? si?, jakby kogo? szuka?, a dostrzeg?szy Klossa, ruszy? ku niemu.
- Wino czy kieliszek koniaku? - zapyta? Kloss.
- Oczywi?cie koniak - dostrzeg? trzy puste kieliszki na marmurowym blacie. - Nie pr??nujesz! Zauwa?y?e? ju?, ?e tutejsze wino jest pod?e? Ja bym co? zjad?. Jeste? ju? po kolacji?
- Tak - sk?ama? Kloss. - Potwornie tu nudno. Nie wiesz, gdzie w Saint Gille mo?na si? dobrze zabawi??
- To zale?y od poziomu zabawy - odpar? Vormann. -Jest, jak wiesz, bilard, ch?tnie s?u?? towarzystwem. My?l? jednak, ?e przedtem powinni?my porozmawia?.
- O czym? - zdziwi? si? Kloss.
- S?dzi?em, ?e powinni?my sko?czy? nasz? rozmow?.
- Wybacz, ale zupe?nie nie pami?tam, o czym rozmawiali?my, zdaje si?, ?e o grze w bilard.
- S?uchaj, Hans - spochmurnia? - nie nale?? do ludzi lubi?cych ?arty. Prawd? m?wi?c: nie znam si? na ?artach. Wydaje mi si?, ?e dzi? rano powiedzieli?my sobie dostatecznie du?o.
- O czym ty m?wisz?
- O placu Pigalle, gdzie sprzedaj? najlepsze kasztany.
- Racja. — Kloss jakby sobie co? przypomnia?. — Rano te? plot?e? o jakich? kasztanach - roze?mia? si?.
- Wybra?e? z?? taktyk? - Vormann powoli s?czy? koniak. - Dzi? rano poda?e? bezb??dnie odzew. S?dz?, ?e pu?kownika Elerta niezwykle zainteresowa?by fakt, ?e znalaz? si? nareszcie kto?, kto zna to has?o.
-Ty tak?e ju? dzisiaj pi?e? -powiedzia? Kloss bezczelnie. Poczu? przyp?yw pewno?ci siebie. Ze s??w von Vormanna wynika?o, ?e nie zawiadomi? jeszcze Elerta, a wi?c nie wszystko stracone.
- Rozumiem. - Vormann zn?w wypi? ?yczek. - Nie uwa?aj mnie za durnia. Kto? ci? ostrzeg?, tak? —Nie oczekiwa? potwierdzenia ani zaprzeczenia. — Has?o znali?my tylko my dwaj: Elert i ja. Przes?uchali?my cz?owieka, kt?ry powt?rzy? je mnie zamiast tobie. Wyra?am si? jasno?
- Powiedzmy.
- Od paru tygodni oczekuj? kogo?, kto zna odzew. Zjawi?e? si?, Kloss. Mo?esz pomy?le?, ?e Elert tak bez niczego, bez ?adnych dowod?w mi nie uwierzy - wys?czy? reszt? kieliszka. — Powiedzmy, ?e masz racj?, ale nawet gdyby nie uwierzy?, twoja kariera jest sko?czona.
- A jednak nie zameldowa?e? Elertowi.
-Jak s?dzisz, dlaczego? Nie spieszy mi si?. Mamy troch? czasu, Hans. Troch?, to nie znaczy tak wiele, by? ty nie musia? si? pospieszy?.
- Z czym pospieszy??
- Wyobra?my sobie, ?e nie mam ochoty meldowa? Elertowi. Wyobra?my sobie, ?e nie mam ochoty ci przeszkadza?. A mo?e - Erik von Vormann ?ciszy? g?os -mo?e nie wierz? w zwyci?stwo Rzeszy hitler?w, elert?w i podobnej ho?oty, mo?e by?bym got?w pracowa? z tob? przeciwko nim?
- Oczywi?cie me darmo, co, Vormann?
-Von Vormann, je?li ?aska. Dla kogo pracujesz? Rozumiesz chyba, ?e je?li sk?onny by?bym wsp??pracowa? z Anglosasami, to sprawa przedstawia?aby si? ca?kiem inaczej, gdyby twoimi mocodawcami byli bolszewicy.
- Sojusznicy przecie? - powiedzia? Kloss. Nie m?g? ci?gle zrozumie?, ku czemu zmierza von Vormann.
- Phi! - prychn?? tamten - na razie sojusznicy. A wi?c po pierwsze: chc? wiedzie?, dla kogo, po drugie: z kim tu na miejscu, a po trzecie - zawiesi? g?os - o trzecim punkcie porozmawiamy za chwil?.
- Zachowujesz si?, jakby? wczoraj zacz?? pracowa? w Abwehrze. Czy s?dzisz, ?e powiem ci cokolwiek?
-Nie masz innego wyj?cia.
- M?g?bym poszuka?.
- Uciec, rzuci? wszystko w diab?y? Nie wygl?dasz na cz?owieka, kt?ry rezygnuje w p?? drogi. Poza tym twoi mocodawcy nie byliby zadowoleni, gdyby? zamilk? teraz, kiedy mo?esz by? najpotrzebniejszy. Inwazja jest kwesti? miesi?cy, a mo?e tygodni.
- Wi?c ju? sobie odpowiedzia?e? na swoje pytanie. Jeste? przekonany, ?e pracuj? dla Anglik?w.
-A dla kog?? innego m?g?by? pracowa?? -u?miechn?? si?. Nala? koniaku do kieliszk?w. - Przejd?my zatem do trzeciego punktu, m?j drogi. Nasz rodzinny maj?tek pod Insterburgen wymaga sporych inwestycji. W interesach Niemiec le?y, by w maj?tkach von Vormann?w dzia?o si? dobrze. Potrzebuj? dziesi?ciu tysi?cy dolar?w. Na razie. Nazwijmy to pierwsz? rat?.
- A wi?c po prostu szanta??
- Brzydkie s?owo, Hans. Von Vormannowie nigdy nie brudzili sobie r?k szanta?em. To honorarium. Ty przecie? te? nie pracujesz za darmo? My?l?, ?e mog? si? przyda? w tym samym stopniu, co ty.
- Drogo si? cenisz.
- Tak?e ciebie drogo ceni?. S?dzisz, ?e nie jeste? wart tyle?
- Nie do mnie nale?y odpowied?.
- Daj? ci na to troch? czasu, tydzie?, no, powiedzmy, dziesi?? dni. Tyle musi ci starczy? na zdobycie pieni?dzy. Wtedy prozmawiamy o reszcie.
- A je?li nie dostaniesz pieni?dzy?
- No c??, wtedy nie pozosta?oby mi nic innego, jak poinformowa? o wszystkim Elerta. Ale zapewniam ci?, ?e to ostateczno??. Zrobi?bym to z prawdziwym ?alem i niesmakiem. Twoje zdrowie, Hans -podni?s? kieliszek. - Aha, jeszcze jedno. Na wypadek, gdyby? chcia? mnie zlikwidowa?, no, gdyby na przyk?ad przejecha? mnie jaki? samoch?d albo zastrzelili mnie francuscy partyzanci, postanowi?em si? zabezpieczy?. Sporz?dzi?em dok?adn? relacj? z naszej rozmowy i odda?em w pewne r?ce. A teraz wypijmy za nasz? przysz?? wsp??prac?. Nie pijesz? Trudno, wypij? sam. Teraz mog? ci odpowiedzie? na pytanie, kt?rym zacz??e? nasz? rozmow?. Pyta?e?, gdzie si? mo?na zabawi? w Saint Gille. Radz? p?j?? do pensjonatu
„Le Trou". Chodz? tam wszyscy nasi oficerowie, ja si? tam tak?e wybieram. Powiem ci jeszcze, ?e cz?owiek, kt?ry tak nieostro?nie przyszed? do mnie z has?em, zna? tamto miejsce. Ale b?d? ostro?ny. Pensjonat „Le Trou" znany jest tak?e pu?kownikowi Elertowi.
Kloss wolno popija? koniak. Przygl?da? si? chudym, ko?cistym palcom von Vormanna, b?bni?cym po marmurowym blacie stolika.
- Chyba skorzystam z twojej rady - powiedzia?. Potem postanowi? zrobi? przyjemno?? Vormannowi. -Jeste? niebezpiecznym przeciwnikiem, Erik. Chyba masz racj?. Nie mam innego wyj?cia, jak p?j?? z tob? na ugod?. A je?li idzie o sum?...
Von Vormann przerwa? mu w p?? s?owa:
-Nie pr?buj si? ze mn? targowa?, m?j drogi. -Wsta?. -Musisz przemy?le? ca?? spraw?, wi?c zostawiam ci? samego. - Sztywno, po prusku sk?oni? g?ow?. - Zegnam ci?, Hans. Mam nadziej?, ?e jutro zagrasz ze mn? w bilard.
Zosta? nareszcie sam. W kasynie panowa? ha?as. Kto? nastawi? patefon. Pijani czo?gi?ci w k?cie ryczeli na ca?e gard?o bawarskie piosenki. Przywo?a? kelnerk?, ?eby jej zap?aci?, ale okaza?o si?, ?e elegancki von Vormann uprzedzi? go.
Wyszed? na ciemn? ulic?, owia? go zimny wiatr. Pada?y du?e, mokre p?aty ?niegu, kt?re topnia?y, nim dotkn??y
ziemi.
Otworzy?a mu gruba s?u??ca, w?sata jak huzar. Wzi??a od niego p?aszcz i czapk? i gestem wskaza?a oszklone drzwi, zza kt?rych chrypia? patefon. Gdy Kloss stan?? w progu saloniku, nikt nie zwr?ci? na niego uwagi. Trzech kapitan?w ?mia?o si? z czego?, co opowiada?a im Jeanne Mole, jaki? sturmfuehrer SS usi?owa? rozpi?? sukni? blondynce o wyzywaj?cej urodzie, a leutnant Luftwaffe o dzieci?cej twarzy, bez zarostu, ta?czy? samotnie fokstrota, obijaj?c si? co chwila o meble.
- O, jest kto? nowy - zauwa?y?a Jeanne i podesz?a do Klossa z kieliszkiem. - Prosz?, niech si? pan przedstawi, nalewa sobie i siada. - Z trudem utrzymywa?a r?wnowag?, by?a pijana.
Kloss podni?s? jej r?k? do ust.
- M?j przyjaciel - powiedzia? - radzi? mi, ?ebym z?o?y? pani wizyt?.
- To najweselsze miejsce w Saint Gille - rykn?? m?ody lotnik wprost w ucho Klossa.
- Gdyby nie Jeanne - jeden z kapitan?w z naszywkami sapera obj?? Klossa w przyp?ywie pijackiej czu?o?ci -mo?na by tu zdechn?? z nud?w. Niech ?yj? s?odkie francuskie kobiety, panowie!
Jeanne przysiad?a si? tymczasem do Klossa.
- Pan niedawno przyjecha?, prawda? — szczebiota?a. — Czy ma pan ?on?? ?on?, kt?rej kupuje si? francuskie perfumy i kt?r? zdradza si? we Francji? Perfumy dostanie pan u mnie, a je?li chodzi o zdrad?... - przytuli?a si? do?. - Zata?czymy?
Klossowi zakr?ci?o si? w g?owie. Wypi? ju? sporo tego wieczora, a tempo, w jakim opr??niano butelki w pensjonacie „Le Trou", przerazi?o nawet jego. Zauwa?y?, ?e znikn?? gdzie? esesman z blondynk?, a ich miejsce na kanapie zaj?? m?ody lotnik, kt?ry pochrapywa? przez nos; jeden z kapitan?w, zbli?ywszy si? do Klossa, t?umaczy? mu, ?e on, jako nowo przyby?y, ma szans? pozostania w pensjonacie do rana.
-Jest to co? w rodzaju chrztu w Saint Gille - ?mia? si?. - Ka?dy z nas przez to przeszed? z wyj?tkiem tej ma?py-wskaza? ?ysego kapitana saper?w, kt?ry kl?cza? teraz przed Jeanne i wo?a?: „Pani mi obieca?a!"
By?o dobrze po p??nocy, kiedy zacz?li si? rozchodzi?.
- Nie chce pan zosta?, oberleutnant? - przytuli?a si? do Klossa Jeanne.
Kapitan saper?w spogl?da? na Klossa z nienawi?ci?.
- Dlaczego on? Przecie? mia?em obiecane...
- Cierpliwo?ci, kapitanie. Do widzenia, panowie, my?l?, ?e zobaczymy si? jutro.
Dopiero gdy trzasn??y za nimi drzwi, pu?ci?a rami? Klossa. W jednej chwili znikn??a jej ca?a, tak zdawa?oby si? szczera, weso?o??.
- Tak b?dzie dobrze - powiedzia?a. - Niech ci? uwa?aj? za mojego kochanka. - Ku zdumieniu Klossa by?a ca?kiem trze?wa. - Daj mi papierosa. No co, pozby?e? si? ju? swoich w?tpliwo?ci? - A gdy skin?? g?ow?, wskaza?a schody. - Chod?my, kto? chce ci? pozna?.
Czarna, przepalona fajeczka, g?ste, ciemne w?osy nad niskim czo?em. Tak, nie by?o w?tpliwo?ci. Henri, kt?ry spaceruj?c po pokoju, czeka? na nich na g?rze, by? tym samym cz?owiekiem, kt?rego rok temu zobaczy? Kloss w ma?ym pokoiku hotelu „Idea?" w Pary?u.
- Powiedzieli mi, ?e zosta?e? deportowany — mocno u?cisn?? d?o? Francuza.
- To prawda - rzek? tamten. - Zwia?em z transportu. Teraz jestem tutaj. Zreszt? tak?e tylko chwilowo.
Wyja?ni? Klossowi ca?? rzecz. Kilka tygodni temu aresztowano w Saint Gille szefa tutejszego obwodu Ma-quis - Marka. Wpad? w najg?upszy spos?b. Mia? lewe, ale doskona?e papiery. Pragn?c si? szybko dosta? do Hawru, skorzysta? z uprzejmo?ci kierowcy przygodnej ci??ar?wki. Okaza?o si?, ?e facet wi?z? transport konserw ukradzionych z niemieckiego magazynu. Kierowc? i wszystkich pasa?er?w oczywi?cie zamkni?to, ale Niemcy, wida?, nie domy?laj? si?, z kim maj? do czynienia, bo w oczekiwaniu na rozpraw? s?dow? trzymaj? Marka w tutejszym wi?zieniu. Marek wie bardzo du?o nie tylko o okr?gu, ale tak?e o kontaktach z wysp?, zna ponadto ludzi, kt?rzy utrzymuj? ??czno?? z nasz? central? poprzez fili? szwajcarsk?. Dlatego centrala poleca za wszelk? cen? odbi? Marka z wi?zienia. Kiedy dostali cynk o przyje?dzie Klossa, chcieli si? z nim jak najszybciej skontaktowa?, poniewa? jego pomoc mog?aby si? okaza? nieodzowna przy przygotowywaniu akcji. Pech sprawi?, ?e Jean Pierre poszed? z has?em do von Vormanna, a potem przy pr?bie zaatakowania wi?zienia pozwoli? si? zabi?.
Kloss zrelacjonowa? im pokr?tce swoj? rozmow? z von Vormannem, a tak?e poinformowa? o istniej?cym — jego zdaniem - konflikcie mi?dzy Elertem a leutnantem w mo-noklu. To wszystko - zreasumowa? - daje pewne szans? gry.
- Potwornie ryzykowna gra - powiedzia?a Jeanne -ale chyba nie mamy innego wyj?cia.
- Musimy za?o?y? - rzek? Henri - ?e Vormann nie zawiadomi? jeszcze Elerta, ?e istotnie pragnie zagra? na w?asn? r?k?. Ale nie mo?na tak?e wykluczy?, ?e Vormann pracuje na przyk?ad dla SD, a pr?ba szanta?u s?u?y temu, by przenikn?? g??biej do naszej siatki. Tak czy owak, wie o nas zbyt wiele, ?eby wr??y? mu d?ugie ?ycie.
-Jest jeszcze ta relacja z rozmowy z Klossem - powiedzia?a Jeanne. - Zaraz, zaraz - przypomnia?a sobie -ten kapitan saper?w m?wi?, ?e by? dzi? w Hawrze razem z Vormannem. Jego siostra wyst?puje tam na scenie.
- Tak - powiedzia? Kloss - u niej mog?o by? to bezpieczne miejsce, gdzie schowa? kopert? z raportem dla Elerta. - Zn?w poczu? w ustach ma?? szklan? ampu?k? przylepion? do dzi?s?a.Przysz?o mi co? do g?owy - zacz?? powoli - pewien pomys?. Zupe?nie zwariowany, w dodatku piekielnie niebezpieczny dla Jeanne. Ale gdyby? si? zgodzi?a - zwr?ci? si? do dziewczyny - da?oby to nam pewn? szans?.
-Je?eli trzeba... -wzruszy?a ramionami. -Nie wiem, czy mi uwierzycie, ale chwilami chcia?abym umrze?...
- Przesta? si? maza? - przerwa? jej brutalnie Henri -nie ty jedna! - Nabi? fajeczk? ?wie?? porcj? tytoniu, wypu?ci? k??b dymu. - M?w - rzek? tonem rozkazu.
- W zesz?ym roku w Pary?u te? mia?e? pewien pomys?, ca?kiem, ca?kiem... Od tamtej pory polubi?em twoje pomys?y. Tylko nie zapomnij, ?e chodzi nie tylko o ciebie. Tw?j pomys? musi wzi?? pod uwag? spraw? wydostania Marka.
- Bierze pod uwag? - rzek? Kloss i opowiedzia? im sw?j plan.

7

Przez cztery dni nie zdarzy?o si? nic ciekawego. Kloss widywa? si? z von Vormannem kilkakrotnie w ci?gu dnia. Przede wszystkim w biurze, gdzie nie daj?c niczego po sobie pozna?, porucznik ch?odno relacjonowa? Klossowi codzienny stan przygotowa? do przerzutu grupy agent?w do Anglii. Po po?udniu grali najcz??ciej w bilard, ale Vormann ani razu nie wr?ci? do rozmowy, je?li nie liczy? rzuconego mimochodem mi?dzy jednym a drugim uderzeniem w bil?:
- Dziesi?? dni to maksymalny termin, Hans.
Gdyby nie liczy? tego zdania, sprawy mi?dzy leutnan-tem von Vormannem a oberleutnantem Klossem uk?ada?yby si? najzupe?niej normalnie. O gro?bie wynikaj?cej z tego zdania przypomina?a Klossowi nieustannie ma?a, szklana fiolka, z kt?r? teraz nie rozstawa? si? ani na chwil?. ?wiadomo??, ?e wystarczy jeden mocny ruch j?zykiem, by oderwa? j? od dzi?se?, by?a dla Klossa nies?ychanie wa?na. Cho? brzmi to paradoksalnie, w?a?nie jej obecno?? pozwala?a mu nie traci? zimnej krwi, spokojnie oblicza? ewentualne ruchy przeciwnika. Wieczorami bywa? oczywi?cie w „Le Trou". Nie wzbudza?o to ?adnych podejrze?, poniewa? codziennie przewija?o si? przez salon Jeanne Mole kilkunastu oficer?w, a fakt, ?e dwukrotnie jeszcze zosta? zatrzymany na noc, nie m?g? wzbudzi? niczego wi?cej pr?cz zazdro?ci pozosta?ych uczestnik?w pijatyk.
Pi?tego dnia - jak by?o um?wione - wymkn?? si? z biura i wszed? do pobliskiego bistro. Henri, kt?rego od tamtej rozmowy Kloss nie widzia?, siedzia? w k?cie nad ape-ritifem, udaj?c, ?e zatopiony jest w lekturze paryskiej gadzin?wki.
- To, o co prosi?e?, jest ju? u Jeanne - rzek? nie patrz?c na Klossa.
- A co z Hawrem ? — zapyta?.
- Zaraz st?d wyjd? - odpar? Henri. - Na stoliku znajdziesz zawini?ty w serwet? klucz do mieszkania Fr?ulein Benity von Vormann, a tak?e jej adres. Codziennie od dziewi?tej do jedenastej ma wyst?p w niemieckim kasynie.
Nie powiedziawszy wi?cej ani s?owa, nie zaszczyciwszy niemieckiego oficera nawet spojrzeniem, wsta? od stolika i podszed? do lady, za kt?r? kr?lowa?a czterdzie-stoparoletnia pi?kno??. Kloss wykorzysta? moment, gdy tamten p?aci?, zas?aniaj?c sob? w?a?cicielk?, si?gn?? po zawini?ty w serwetk? klucz.
Sko?czy?a si? bezczynno??, papierkowa robota w biurze Abwehry, kt?rej jedynym urozmaiceniem by?y codzienne raporty sk?adane Elertowi. Mo?na przyst?pi? do realizacji pierwszego punktu planu, kt?ry w rozmowie z Jeanne i Henrykiem Kloss nazwa? zupe?nie zwariowanym.
Rozklekotany autobus przywi?z? go do Hawru przed sam? dziewi?t?. Najpierw zaszed? do kasyna, ?eby zobaczy? przynajmniej osob?, w kt?rej mieszkaniu zamierza? pobuszowa?. Benita von Vormann by?a du??, t?g?, rudow?os? dziewczyn? o malutkim g?osiku. Wys?ucha? sentymentalnej piosenki o ?o?nierzu niemieckim, kt?ry przywi?z? swej dziewczynie szmink? z Francji, futro z Rosji, jedwab z Grecji. Wzruszeni oficerowie d?ugo oklaskiwali pie?niark? i ??dali bis?w, jakby tymi oklaskami i okrzykami chcieli zag?uszy? tkwi?ce w ka?dym z nich, starannie ukrywane prze?wiadczenie, ?e piosence brakuje ostatniej zwrotki. W ostatniej zwrotce dziewczyna powinna dosta? kartk?, ?e jej dzielny ukochany poleg? za ojczyzn? i fuehrera.
Benita von Vormann mieszka?a w du?ym, nowoczesnym domu, niedaleko parku. Dom prawdopodobnie w ca?o?ci zaj?ty by? przez Niemc?w, bo w portierni zamiast tradycyjnej konsjer?ki, drzema? puco?owaty ?o?nierz. Kloss min?? go i zrezygnowawszy z windy, wspi?? si? na trzecie pi?tro. Mieszkanie by?o ma?e, urz?dzone z pewnym smakiem, bardzo kobiece. Nie spiesz?c si?, z wpraw?, kt?rej nabra? przez par? lat, przetrz?sn?? szafy i walizki, staraj?c si?, by gospodyni po powrocie nie zauwa?y?a obecno?ci intruza. Ale cho? spenetrowa? wszystkie szuflady i szafy, zajrza? nawet do spi?arni i ?azienki, cho? dok?adnie obmaca? suknie i bielizn? rudow?osej siostry leutnanta Vormanna, nie znalaz? niczego. Zdj?? ze ?ciany reprodukcj? Matisse'a, ale cho? z faktu jej obecno?ci w tym pokoju wynika?o, ?e gusty ma panna von Vormann niezbyt ortoksyjne, to jednak i tam nie znalaz? tego, czego szuka?. Jeszcze korespondencja w biurku, bezskuteczne poszukiwanie jakiej? skrytki.
Nic, znowu nic.
Pierwszy punkt planu - pomy?la? Kloss - spali? na panewce. Je?li to ma by? wr??b? dla ca?o?ci przedsi?wzi?cia, kiepsko ze mn?.
Zabiera? si? w?a?nie do wyj?cia, gdy us?ysza? kroki za drzwiami, potem chrobot klucza w zamku. Niemo?liwe, ?eby ju? wr?ci?a, zegarek wskazywa? dopiero dziesi?t? pi?tna?cie. Zd??y? uskoczy? za kotar?, gdy otworzy?y si? drzwi pokoju.
Wszed? oficer w mundurze pu?kownika, rozejrza? si?, jakby zdziwiony ?wiat?em, kt?rego Kloss nie zd??y? ju? zgasi?.
Kloss pozna? go od razu - by? to ten sam pu?kownik Tiede, z kt?rym dzieli? przedzia? podczas pami?tnego nalotu na poci?g. Tiede czu? si? jak u siebie w domu. Fakt posiadania klucza ?wiadczy?, ?e nie bez powodu. Wr?ci? do przedpokoju, po chwili wszed? zn?w ju? bez p?aszcza i czapki. Kloss przypomnia? sobie, ?e tamten zachwala? mu kobiety rudow?ose.
Przynajmniej teraz rozumiem, dlaczego - pomy?la?. Pu?kownik podszed? do barku, wyj?? butelk? wermutu, nala? sobie, przyjrza? si? p?ynowi pod ?wiat?o, potem podni?s? kieliszek do ust. Na ten moment czeka? Kloss. Jedno uderzenie kantem d?oni, uderzenie, kt?rego nauczy? go japo?ski instruktor w obozie pod Erywaniem, i tym razem nie zawiod?o. Tiede run?? na dywan, twarz? w rozlany wermut. Teraz nie ma rady. Nie da si? ukry? faktu, ?e kto? wdar? si? do tego mieszkania. Jednak policja musi by? przekonana, ?e by? to zwyk?y rabu?. Kloss dostrzeg? na toaletce drewnian? kasetk?, kt?r? przed paroma minutami od?o?y?, wype?nion? pier?cionkami, bransoletkami, broszkami i inn? bi?uteri?. Wysypa? zawarto?? i wtedy zobaczy? spoczywaj?cy na dnie list. Bia?a koperta, gotycki napis: „Po mojej ?mierci dostarczy? do r?k w?asnych pu?kownika Elerta". Oczywi?cie ??kowa piecz?? z herbowym odciskiem.
W pierwszej ciemnej bramie wyrzuci? bi?uteri?. Dopiero potem wszed? do jakiej? kafejki, ?eby przeczyta? list, kt?rego tre?? i tak zna?. Von Vormann powiedzia? prawd?. W li?cie zrelacjonowa? rozmow? z Klossem wiernie i pedantycznie. W ostatnich zdaniach t?umaczy?, dlaczego nie zameldowa? natychmiast o swoim odkryciu. Z wyja?nie? wynika?o, ?e van Vormann pragnie przenikn?? do wrogiej siatki wywiadowczej, rozpracowa? j? dok?adnie i dopiero wtedy zameldowa? o wszystkim.
- Akurat - pomy?la? Kloss. Wyja?nienie von Vormanna przekona?o go ostatecznie, ?e wra?liw? dusz? arystokratycznego leutnanta interesuj? wy??cznie ordynarne pieni?dze.
Starannie spali? list i kopert?, bacz?c, by nie zosta? nawet skrawek mo?liwy do identyfikacji. Zatrzyma? przeje?d?aj?cego motocyklist? i upewniwszy si?, ?e jedzie do Sain Gille, usiad? w koszu. A wi?c pierwszy punkt zrealizowany. Jutro dalszy ci?g gry.

8

Von Vormann by? zaskoczony wczesn? i niespodzie- wan? wizyt? Klossa.
- Ach, to ty - narzuci? szlafrok na pi?am?. - Prosz? rozgo?ci? si?. -Wprowadzi? go do du?ego, zagraconego pokoju, pe?nego religijnych obraz?w. Pok?j by? do?? ciemny i nieprzytulny, meble bardzo zniszczone. Posadzi? Klossa na kanapie o podartym obiciu. Przez dziury wy?azi?a gdzieniegdzie morska trawa. - Z czym przychodzisz? -Wcisn?? monokl.
Poza czy naprawd? ma kr?tki wzrok? - pomy?la? Kloss. Bez s?owa poda? Vormannowi szar?, p?kat? kopert?.
-Ju?? - zdziwi? si? Vormann. Wysypa? na st?? zawarto??. Jego d?ugie palce porusza?y si? szybko w ge?cie liczenia. Sko?czy? liczy? i ostatnim banknotem cisn?? ze z?o?ci? o st??. - Co ty sobie my?lisz, Kloss? Tu s? tylko trzy tysi?ce. Powiedzia?em dziesi??.
- Na razie wi?cej nie mog?em zdoby?.
- Masz jeszcze cztery dni. Chc? mie? wszystko albo...
- przysun?? zwitek dolarowych banknot?w w stron? Klossa: - Zabierz to.
Kloss z trudem ukry? zadowolenie. Tego w?a?nie oczekiwa?. Nie przeliczy? si?. Duma przewa?y?a nad chciwo?ci?. Von Vormannowie nie targuj? si?. Je?liby Vormann wzi?? pieni?dze, me by?oby ?adnego wyj?cia, jak zabi? go od razu. A tak - mo?na si? jeszcze pobawi?. Tylko Vormann nie wie, ?e w tej grze on b?dzie mysz?, a Kloss
- kotem.
- Jak chcesz - powiedzia? oboj?tnie. Nie zdejmuj?c r?kawiczek, wk?ada? banknoty z powrotem do koperty.
- Pami?taj - odezwa? si? von Vormann - ?e termin jest ostateczny i nie podlega prolongacie. - A potem doda? swoim zwyk?ym i uprzejmym tonem: - Napijesz si??
- Z przyjemno?ci? - odpar? Kloss. Wykorzysta? moment, gdy tamten odwr?ci? si?, by wyj?? z szafy butelk?, i kopert? pe?n? dolar?w wepchn?? pod obicie kanapy, najg??biej, jak m?g?.
Pu?kownik Elert pochyla? si? nad rozpostart? na biurku wielk?, sztabow? map? po?udniowych wybrze?y Anglii i Walii.
Dobrze si? sk?ada - pamy?la? Kloss. - To podzia?a mu na wyobra?ni?.
- Prosz?, prosz?, Kloss. W?a?nie mia?em pana wezwa?. Wyznaczy?em ju? termin przerzutu. Wsp?lnie z Vormannem opracuje pan rozkaz.
- Obawiam si?, panie pu?kowmiku, ?e trzeba b?dzie zmieni? termin. - A na pytaj?ce spojrzenie Elerta, doda?: - Przychodz? z?o?y? panu pu?kownikowi wa?ny meldunek.
Elert zapali? cygaro, przyjrza? si? twarzy swojego oficera.
- S?ysza?em, ?e jest pan cz?stym go?ciem w pensjonacie „Le Trou". Pono? ma pan szcz??cie do dam.
- W?a?nie w tej sprawie przychodz?.
- Czy?bym awansowa? na pa?skiego powiernika w kwestiach sercowych? - W g?osie Elerta zabrzmia?a nie ukrywana ironia.
Kloss bez s?owa si?gn?? do portfela, wyj?? skrawek mikrofilmu, owini?ty w bibu?k?. Poda? Elertowi.
- Co to jest?
- Fragment mapy, kt?ra le?y przed panem pu?kownikiem z naniesionymi punktami przerzutu naszych grup do Anglii.
- Sk?d pan to ma? - zapyta? cicho. Twarz nabieg?a mu krwi?.
- Rezultat moich sukces?w sercowych - odpar? Kloss spokojnie. - Znalaz?em to w puderniczce niejakiej Jeanne Mole, w?a?cicielki pensjonatu „Le Trou".
- Wi?c jednak - pu?kownik usiad? przy biurku.
- Oczywi?cie oderwa?em tylko skrawek.
- Wiem - powiedzia? Elert - to znaczy domy?li?em si?. Pan jest fachowcem, poruczniku. Gdybym mia? pana wcze?niej... T? pani? mamy na oku. - Ze z?o?ci? zrzuci? z biurka map?. To teraz bezu?yteczne. Czy pan wie, kto mia? dost?p do tej mapy? Ja, pan i Vormann. To znaczy, ?e jeden z nas trzech... Co pan proponuje?
- Udawa?, ?e si? nie nie sta?o. Oczywi?cie zmieni? miejsce przerzutu, poinformowa? Vormanna o terminie, oczywi?cie fa?szywym; poczeka?, a? zbierze si? co? wi?cej!
- Zgoda, Kloss. Ale my?l?, ?e warto pogada? z t? ma-demoiselle Mole. O ile wiem, Vormann tam nie bywa. Musi mie? z ni? jaki? inny kontakt.
- Jest pan znakomicie poinformowany.
-Vormanna nie bra?em pod uwag?, ale temu pensjonatowi przygl?da?em si? od dawna. Jedziemy zaraz.
Drzwi otworzy?a im Jeanne. Kloss wszed? pierwszy, za nim Elert z r?k? na kaburze. Dopiero za nim trzej ubrani po cywilnemu wsp??pracownicy Elerta. Jeanne ?wietnie odegra?a zdumienie.
-Nie rozumiem, co to znaczy.
- Prosz? prowadzi?, Kloss. A pani, panno Mole, wkr?tce zrozumie. Czy ma pani bro??
Nie zd??y?a odpowiedzie?, gdy podbieg? jeden z taj-niak?w i sprawnie obszukawszy j?, przecz?co pokr?ci?
g?ow?.
- O co mnie panowie oskar?acie? Porucznik Kloss
mo?e za?wiadczy?...
Weszli do pokoju. Kloss dostrzeg? puderniczk? na toaletce i bez s?owa poda? j? Elertowi; Elert znalaz? to, co powinien by? znale??.
Jeanne pad?a na krzes?o, ukry?a twarz w d?oniach. Naprawd? du?y talent aktorski - pomy?la? Kloss.
- Od kogo otrzyma?a pani mikrofilm? Komu pani go mia?a przekaza??
- A je?li nie powiem? - zapyta?a cicho Jeanne.
- Nie masz wyboru, Jeanne - powiedzia? Kloss. - To ja znalaz?em mikrofilm w twojej puderniczce. Je?li powiesz, masz szans? ocali? ?ycie.
Wszystko odby?o si? wed?ug scenariusza. Jeanne nie opieraj?c si? zbytnio, wyzna?a, ?e mikrofilm - podobnie jak i inne materia?y - znalaz?a w skrzynce kontaktowej, kt?r? jest ma?y rozwalony domek w drodze do Carniche. Nie mo?e powiedzie?, kto go tam dostarczy?, wie jedynie, ?e jest to niemiecki oficer. Oficer ten pracuje dla Anglik?w od dawna, ale wkr?tce zamierza przedosta? si? do Anglii. W tym celu zjawi si? po niego ??d? podwodna.
Jeanne me sko?czy?a jeszcze swoich zezna?, gdy przyszed? tajniak i z triumfem poda? Elertowi kartk? maszynopisu. Kloss odetchn?? z ulg?, poniewa? sam przedwczoraj przyni?s? t? kartk? do mieszkania Jeanne. Zosta?a napisana na maszynie stoj?cej w biurze von Vormanna. Elertowi zab?ys?y oczy.
- Niech pan przeczyta.
- Nie rozumiem — powiedzia? Kloss spokojnie. — „Czekam". Tylko to s?owo. C?? w tym nadzwyczajnego?
- Podpis. Wa?ny jest podpis. „J-23". Czy pan nie rozumie?
-Nie.
- Cz?owieku! Tego J-23, tego przekl?tego J-23 usi?ujemy upolowa? od roku. Teraz b?dziemy go mieli - zwr?ci? si? do Jeanne: - Komu dalej przekazywa?a pani otrzymane materia?y?
- Przenosi?am je - rzek?a Jeanne potulnie - na cmentarz za ko?cio?em kapucyn?w. Nie wiem, kto je stamt?d zabiera?.
- Dlaczego nie zanios?a pani tego?
- W?a?nie wybiera?am si? do wyj?cia.
-W porz?dku, panno Mole. Zaniesie to pani, jak zwykle. Potem prosz? wr?ci? do domu i nie rusza? si?. Je?li spr?buje pani ucieczki...
- Dok?d mog? uciec? - zapyta?a Jeanne. - Wsz?dzie jeste?cie. — Wygl?da?a na ca?kowicie za?aman?.
- O ile wiem - rzek? Kloss - pan pu?kownik wys?a? dzi? von Vormanna na inspekcj? w rejon Carniche. Mogliby?my wykorzysta? jego nieobecno?? i zobaczy?, co ma w mieszkaniu.
- Czy?by by? tak g?upi? - zapyta? Elert. - Ale spr?bowa? warto.
- Jednak g?upi — stwierdzi? w dwie godziny p??niej, wyci?gaj?c z rozprutej kanapy zwitek banknot?w dolarowych. - Odciski palc?w na banknotach b?d? ostatecznym dowodem - rzek?.
Ale pu?kownikowi Elertowi nie uda?o si? postawi? porucznika von Vormanna przed s?dem wojennym. Kiedy oczekuj?c do p??nej nocy na wynik akcji na cmentarzu kapucyn?w, ?mi? cygaro za cygarem, przyniesiono mu wiadomo??, ?e partyzanci ostrzelali motocykl, kt?rym jecha? von Vormann. Dziwnym trafem kierowca wyszed? bez szwanku, porucznik natomiast zgin?? na miejscu.
Tej samej nocy, kiedy miejscowa ?andarmeria skoncentrowana by?a wok?? cmentarza za ko?cio?em kapucyn?w, grupa francuskich partyzant?w napad?a na miejscowe wi?zienie, po?o?one w drugim ko?cu miasta, odbijaj?c wszystkich uwi?zionych. Co gorsza, mademo-iselle Jeanne Mole wymkn??a si? pilnuj?cym j? tajniakom i dos?ownie rozp?yn??a si? w powietrzu.
To ju? rozw?cieczy?o Elerta do tego stopnia, ?e kaza? przeszuka? dom po domu - ca?e miasteczko. Oczywi?cie z wyj?tkiem dom?w, w kt?rych kwaterowali niemieccy oficerowie. Niestety, bez skutku. Przez tydzie? wi?c pilnowano cmentarza! Ale po pozostawione przez pann? Mole mikrofilmy nikt si? nie zg?osi?.
- Zanadto si? pospieszyli?my - powiedzia? Klossowi Elert, gdy zda? sobie spraw?, ?e tu tak?e nic nie upoluje. - Na pocieszenie zosta?o nam tylko to, ?e ten przekl?ty J-23 znikn?? raz na zawsze.
Porucznik Kloss przytakn?? mu ruchem g?owy.