|
Jasie?ski B. PIE?? O G?ODZIEPROLOG w wielotysi?cznych, stuulicych miastach wychodz? codziennie tysi?ce gazet, d?ugie, czarne kolumny s??w, wykrzykiwane g?o?no po wszystkich bulwarach. pisz? je mali, starsi ludzie w okularach. nieprawda, pisze je Miasto stenografi? tysi?ca wypadk?w. rytmem, t?tnem, krwi?. d?ugie czterdziestoszpaltowe poematy. wystukuj? je stutysi?czne aparaty, kt?re s?ysz? puls ?wiata za miliony mil, agencje reutera, havasa, paty, d?ugie, kilometrowe papierowe zwitki. komunikaty. miasto s?yszy wszystko. wie za kogo wychodzi ksi??niczka hiszpa?ska i co spiskuj? w gda?sku niemcy wci?? niesforni, o budowie w himalajach nowego wiaduktu, radiodepesze z kaliforni i stan pogody w timbuktu. o wszystkim pisze miasto w swoich 40-szpaltowych poematach: strajki w elektrowniach. przejechania. samob?jstwa. oto jest prawdziwa gigantyczna poezja. jedyna.dwudziestoczterogodzinna wiecznie nowa. kt?ra dzia?a na mnie, jak silny elektryczny pr?d jak ?mieszne s? wobec niej wszystkie poezje. poeci, jese?cie niepotrzebni! ja nie czytam strinberga, ani norwida nie przyznaj? si? do ?adnego spadku. czytam ?wie?e, pachn?ce farb? dzienniki, bij?cym sercem przegl?dam rubryki wypadk?w, kt?re mnie k?uj?, jak ostre pilniki. o, nadzwyczajne wypadki. samob?jstwa, podrzucenia, katastrofy. kr?tkie spi?cia, tajemnicze po?ary. czarne strajki, rozstrzelania, napady. jaka ogromna kryje si? w was tajemnica. nieprzet?umaczalna. tajemnica pulsuj?cych miast. krzyczy w was ukrzy?owana ulica. ?ywe, odpreparowane od nask?rka mi?so. ja, kt?ry ?pi?, kiedy otello morduje desdemon?, czuj?, jak mi si? nogi przera?one trz?s?, gdy na rogu, otoczony gawiedzi?, zdycha ?lepy, zaje?d?ony ko?. oto jest prawdziwy niemalowany teatr. wielobarwne, heraklitowskie wszystko, wal?ce konkretno?ci?, jak obuchem, z n?g. wie o tym dobrze i mot?och, kiedy gapi si? na bezp?atne widowisko. nie wiedz? tego panie i panowie z taktem przechodz?cy na drug? stron?, gdy na p?ytach w?r?d grobowej, napr??onej ciszy idzie ci??ki, przed?miertelny balet. - panowie nie mog? pogodzi? si? z faktem, w ?e teatr ten ma wiele niew?tpliwych zalet pisz? o tym wszystkie gazety, pisz? wi?cej. w rubryce nadzwyczajnych wypadk?w s? ma?e, niewyra?ne wzmianki, o ?mierciach jakich? niewiadomych ludzi, kt?re si? ko?cz? s?owami: "...zawezwany lekarz pogotowia skonstatowa? ?mier? g?odow?..." o niewiadomi, bezimienni ludzie, zag?odzeni w Saharach milionowych miast, kt?rym nie mia? kto poda? nawet bu?ki z mas?em. o wasze sine, popuchni?te trupy, jak o w?asne, upomni si? ?ar?oczne, wszystko?erne Miasto. czarne, nat?oczone prosektoria wyeksploatuj? wasze zw?oki, rozd?ubi? resztki waszych cia? od ko?ci. wy jeste?cie przedziwnym nawo??cym sokiem wielkiej, nieobliczalnej, wspania?ej Ludzko?ci! I daj twarz do kolan swoich przytuli?. krew z twoich palc?w zli?em. z odrzuconymi bezw?adnie r?kami ulic le?a?o Miasto krzy?em. przybili go do ziemi ?wiekami lamp, jarz?ce bia?e gwo?dzie w?ar?y si?, jak krzyki. przysz?a noc i przylgn??a do krwawych ramp pal?c? chust? weroniki. okropna, lepiej deszczem po twarzy t?uc, jak tych ukrzy?owanych na bramach raj?w. krople czarne, male?kie, natr?tne, wyrzucone z krwi? razem z powrotem z p?uc po czarnej pooranej szynami twarzy sp?yn??y ?zami tramwaj?w. jeszcze i jeszcze, bezkszta?tne, wypuk?e domy czarne, ob?lizg?e, karmione deszczem nap?cznia?y, jak g?bki, napuch?y, rozla?y si?, rozpe?z?y rozd?te, stulice wyst?pi?y na chodniki z ciemno?ci, zsun??y si?, przeci??y krzycz?c? ulic? - ludzie! - pom??cie! - rozgniot?! wyp?yn??y w u?cisku skrwawione wn?trzno?ci i bez j?ku wyla?y si? w b?oto. a czarne ?ciany rosn?, ci?gn? si? do g?ry. zas?oni?y ca?e niebo, w zakry?y szczyty, jakby ogromne o?owiane chmury na ziemi urz?dzi?y meeting. nie b?d? ?y?, jak kato, ni walczy?, jak samson g??d, kt?ry ro?nie we mnie, ciska mn? w gor?czce. by? cz?owiek, kt?ry nie jad?, nazywa? si? hamsun i zrobi? na tym p??niej s?aw? i pieni?dze. na wytartej kanapie, skr?cony w sze?? le?? pr???c do g?ry zsinia?y profil. dzie? odchodz?c wy? d?ugo zje?ywszy szer??, a teraz noc mi ?piewa swe dziwne strofy... zaraz sufit bez szmeru zsunie si? w pokoju. przygniecie pomale?ku cicho i jasno. wolno tynk si? na ?cianach rozdwoi?, jakby pok?j wargami mlasn??. ?cian rozmokni?tych bezz?bne dzi?s?a poruszy?y si? wolno. ?uj? cmokaj?c. nagle st?? po pod?odze zapl?sa? i piec podskoczy?, jak pajac. coraz bli?ej i bli?ej zsun??y si? ?ciany. nie odepchn?? r?kami pe?zn?cych tapet. cicho... na palcach... jak pies ?cigany... ju? tylko za parapet... T E R A Z !! a ku ku! g?ow? w d??. cztery okna i trrrach! o mi?kki asfaltowy materac. polecia?o. zata?czy?o. upad?o. i jeszcze odbity, jak od gutaperkowej posadzki lec?. odskakuj? od gzyms?w, jak pi?ka, z deszczem i w g?r? wystrzelam ?wiece. gumow? czaszk? o bruk i wy?ej hop! odbijam si? z powrotem. do g?ry i na d??. z rozpostartymi r?kami lec? pod strop i znowu na ziemi? spadam. ju? my?li, jak kobiety, wal? si? z n?g, oci??a?e, jak k??by w zburzonym ruszcie. jeszcze chwila i czaszka trza?nie o bruk - pom??cie! - pom??cie!! - pom??cie!!! przybiegli wystraszeni. otoczyli ko?em. w rozpostartego wparli przera?one oczy. - nie b?jcie si?. - nie krzyczcie. - nic nie zwichn??em. - przyci?nijcie mnie. - mocniej! - odskocz?!! pochylili si?. przygnietli. zagrali na tr?bce. bliskie zmieszane twarze, przestraszone troch?. dw?ch wysiad?o z karetki i wsadzi? mnie w g??b chce! na sko?atan? g?ow? wci?gn? mi po?czoch?!! po?o?yli na mi?kkie. .... daleko. ... przysz?o??. ... d?ugie zielone palmy ko?ysz? si? w czaszce. Reniu! to ty? jak dobrze ?e przysz?a?. aksamitnymi r?kami po twarzy mnie g?aszczesz. pami?tasz wtedy wiecz?r... deszcz za oknem ?piewa?. s?ucha?em, czy cho? jeden nerw Tw?j jeszcze dr?y mn? na zielonym cmentarzu teraz skoml? drzewa i jest tak bezlito?nie, przejmuj?co zimno. teraz sam, jak podrzutek przez pusty przytu?ek, p?jd? pomi?dzy ludzi daleki i obcy. w male?kim gniazdku serca nie ma ju? jask??ek, zabili mi ostatni? ?li, niegrzeczni ch?opcy. chlipi?cy skowyt z krtani na wierzch si? wyspina?. czepia si? Twojej sukni, pe?znie ku d?oniom. ucieka? nie mam si?y. nadchodzi fina?. zajadli mali ludzie z psami mnie goni?. ogromny t?um z laskami, czarny, jak pow?d? ro?nie, wije si? za mn? d?ugi, jak ogon. zamkn?li drzwi! za p??no! nie mam gdzie si? schowa?! malutk i prosty cz?owiek podstawi? mi nog?!! ju?. ju?. dopadli. stratowali. zmi?li. podeptanego trupa podnie?li, jak sztandar wysoko i na przedzie, nad t?umem obok kapeli, ponie?li. ?nieg pada? gruby i w oczach narasta?. szli ludzie niezliczenie, bez?adnie i t?umnie, kiedy zakropionymi ulicami miasta ponie?li mnie w ogromnej o?owianej trumnie. szli ksi??a z kadzid?ami, jeden d?ugi gest r?k, i zwi?zek literat?w w cylindrach i krepie, i cechy z chor?gwiami, w tu?urkach, z orkiestr?, a potem t?um si? czarny na rogach doczepia?. na placu teatralnym t?um rozla? si? w mrowie. dzwony dzwoni?y w dzwony i w dzwonach ich krzyk nik?, gdy nagle straszny, obanda?owany cz?owiek podnios?em si? ogromny, gro?ny, jak wykrzyknik! panowie! jestem wzruszony. widzicie, zblad?em. ?egnacie mnie tak pi?knie i tyle tu kobiet, ale zapominacie, ?e nic dzi? nie jad?em i musz? i?? zaraz na obiad. o! cisza. i ryk jeden! krzyki. spazmy. p?acze. ha?as powsta? i tumult. krzyczeli: "zmartwychwsta?"! jakby na przedstawieniu opery w teatrze nagle za?piewa? statysta. panowie! nie kl?kajcie. nie p?aczcie. nie krzyczcie. widzicie, stoj? zdrowy, cudowny i prosty! ach, skurcz si? w sobie, wykrztu? na bruk swoje ?ycie i id?cie z nim pod r?ce ta?cowa? na mosty. nie b?dziemy ju? odt?d umiera? wi?cej, kt?? by nas takich pi?knych i olbrzymich grzeba?. roze?miejcie si? wszyscy, we?cie si? za r?ce i prosto marsza?kowsk? p?jdziemy do nieba. jak mo?e ka?dy z nas, co dzisiaj ta?cz?, sta? si? martwym, ?mierdz?cym, po kt?rym si? skrupulatnie wykadza zakrysti?, nas z kt?rych ka?dy sam jest ?yj?c? monstrancj? na serca swego bia?? eucharysti?. pozdejmujcie ich z krzy??w! niech ziemi? krocz? ci, co chcieli przez wieki umiera? za nas. ?ycie cudownym sokiem trysn??o nam w oczy, jak pod no?em dojrza?y ananas! ... z przyczajonych zau?k?w w noc ku spelunkom czarna zmowa wype?z?a, wije si?, jak skorek. pochwycili mnie z ty?u! wi???! ratunku!! na g?ow? mi wci?gaj? straszny czarny worek! przysz?a noc g?uchoniema i w g?owach siad?a, ma?e kaszl?ce serce przycisn??a r?k?. s?ysz?! ziemia ju? dudni od st?p, jak kowad?a. trzymajcie! t?tna mi p?kn?! z daleka jeszcze. s?o?ce g?ow? mi parzy. olbrzymi g?odni ludzie, czarni od maszyn! idziecie, wiem. nie patrzcie! nie trzeba twarzy! ka?dy z was b?dzie mesjaszem! o wykrztu? si? z twych piwnic, wywal si? na wierzch, jak krew buchnij przez okna i wszystko zalej t?umie cham?w, co niebo g?owami dziurawisz! jakie ogromne morze wyobra?e?! jakie cudowne dale! serce olbrzymie w krtani stan??o i skacze. wypluj? pod nogi, w piach wam. idziecie! krzycze? nie mog?! ogromni w zorzy po?odze. trup m?j krwawy, stratowany, czerwony, jak ?achman, z kt?rego mo?e szmat? na sw?j sztandar udr?, w ?miertelnym zapatrzeniu le?y wam na drodze, po kt?rej przechodzicie w J U T R O! II w maju, w zazielenionej s?onecznej stolicy spacerowa?y po trotuarach kobiety dzieci i ?o?nierze, gdy nagle z buchaj?cej aorty przecznicy b?ben uderzy?. szli kolumnami,. za rogiem gin?li szereg za szeregiem rytmiczny i twardy na piersiach szarych, ?o?nierskich szyneli, jak kwiaty, czerwienia?y czerwone kokardy. za szeregami ulicznicy z krzykiem i ?wistem gonili ta?cz?cy, wyrzucali czapki, ulice si? k?ania?y bia?e i czyste. w wypiekach s?o?ca opada?y kwiatki. przechodzi?y kompanie r?wno, jak na mustrze, bez komendy trzyma?y sw?j cudowny krok, wszyscy porwani jednym milionowym spazmem. i w t?umie b?ysk bagnet?w odbi? si?, jak w lustrze i zach?ysn?? si? ca?y dzikim entuzjazmem. na ulice t?umy jasnych roze?mianych ludzi wyrzyga?y na s?o?ce obdrapane domy. panny. s?u??ce. prostytutki u?miechaj? si? do siebie, jak znajome, i serca pod bluzkami t?uk? im, jak gongi. na gmachu poczty i telegrafu rozwini?ta olbrzymia czerwona chor?giew na wszystkich pi?trach stukaj?ce aparaty wyrzucaj? pod?u?ne papierowe ?wistki: wie?? na cztery ko?ce ?wiata wszystkim. wszystkim . wszystkim. w tokio zdenerwowany japo?ski mikado odbiera rozedrgane, dzwoni?ce depesze i rozmawia iskrami z londynem, ?e wyros?y ju?, zagra?aj?c zag?ad? ?wiatu, czerwone r?ce proletariatu. a wieczorem z czarnego oszala?ego miasta, z katedry, ciemnymi zau?kami w?r?d ?piew?w i ?wistu w pole p?aszcza kryj?c twarz ucieka? Chrystus; gdy nagle t?um go na placu dopad?. pochwycili za r?ce. zawlekli. czarni obdarci ludzie od kielni i ?opat. zaci?gn?li krzycz?cego, boso, na r?g, na miejscu samos?d. kucharki zachrypni?te podnosi?y pi??ci: - za nasz? krzywd?! - za nasze c?rki, co si? posz?y po hotelach ?ajdaczy?! - za nasze stare, zharowane matki! - za nasz? ha?b? przep?akanych m?k, - kt?r?? dzwonkiem zag?usza? i karmi? op?atkiem! ku?akami, laskami zabili, zat?ukli. poturbowane, um?czone cia?o upad?o pod razami spracowanych r?k. w tym samym czasie, kiedy dusza moja w kaloszach "treugolnik" w warszawie, w nat?oczonym kinie, ?ci?ni?ta pr??no czeka?a zbawienia. w ?rodku detektywicznego w?oskiego dramatu od niechcenia zerwa?a si? lenta i na p??tnie w?r?d ?miertelnej ciszy ukaza?a si? ta sama scena. krzyk powsta? na sali i panika. rzucili si? w pop?ochu do drzwi. m??czy?ni tratowali kobiety. pr??no ciska? si? przy aparacie mechanik, a gdy wreszcie zapalono kinkiety, na ekranie zosta?y czarne plamy krwi. po ulicach snuj? jacy? ludzie, cienie prawie, i gin? zanim s?owo si? g?o?no wym?wi, a w o?wietlonej sali tow. higienicznego histeryczne studentki i gawied? oklaskuj? ziewaj?c? estrad?, z kt?rej k?ania? si? glink? i kocha? si? tuwim, twarze krwi? im zachwytu nabieg?y nalane. czekajcie, twarze te sk?d? znam! to t?um ten sam, kt?ry we mnie w zakopanem rozjuszony w bezbronnego ciska? jajka i ceg?y. i kiedy ?egnany oklaskami schodzi? ostatni b?azen, wszed?em wolno na estrad? i powiedzia?em prawie ze smutkiem. - panowie, - nic nie wiecie. - dosta?em depesz?. - dzisiaj wyje?d?am. zdaje si?, ?e nikt si? nie rozp?aka?. by?o cicho. kto? zacz?? bi? brawo. wyszed?em wolno na ulic?. doro?ka odwioz?a mnie na dworzec. k?ania?y si? latarnie nie wiadomo po co, gdy poci?g szyby okien chustk? dymu czy?ci?. schyleni pod piecami majow? noc? ?piewali na zwrotnicach czarni maszyni?ci. s?o?ce przygni?t?szy kolanem, sk?ry dymi?ce si? po?cie d?ugo do mi?sa obdziera? nasz okrwawiony scyzoryk. w noce begwiezdne majtkom na ?wiata p?on?cym drednoucie twarz wyliza?y do krwi nam zorzy czerwone ozory. nam-li wyros?ym w trudzie pod w?ciek?? zdarze? ulew? b??dzi? po morzach uniesie? w gwiezdne ws?uchanym kapele? zgodnym wysi?kiem twardych r?k rozhu?tany w lewo czarni male?cy ludzie ziemi olbrzymi propeller. patrzy? na wszystko z g?ry nasz bezpartyjny pan b?g. p?aka? nad nami deszczem, a? wreszcie krwi? si? wysmarka?. gdy walec wiek?w gni?t? nas, krwi nasze] twardych jamb?w s?ucha?o stare s?o?ce ?yse, jak ?eb bismarka. d?ugo ?wieci?o w ?lepia nam, purpurowym murzynom, w mordy zw?glone w hutach, do kt?rych przyr?s? kope?. gdy go, zwleczone na ziemi?, n?? robotniczy zarzyna?, t?um si? na trupa rzuci? krew buchaj?c? ??opa?. z ?yciem rozgranym pod r?ce na ?wiata szerokie trakty wyszli?my rano, ?piewaj?c, z p?acht? koloru flamingo. paszcz wytoczonych mitraliez suche rytmiczne antrakty w krta? zabijemy z powrotem kul? wyplut? z brauninga. kto nam, kto nam teraz drog? zagrodzi samym? wszystko zmia?d?ymy butami pi?kni, ogromni i ludzcy. miejsca! gromada idzie, proletariacki samum! czapkami drog?, wymo?ci? taneczny krok rewolucji. ?wiat postawiony pod ?cian?, jak ma?y, blady cz?owieczek, mruga? bezradnie oczkami, gdy kolby?my wznie?li do ramion. p?aka? zmartwiony Chrystus o dusze swoich owieczek, gdy salw? gruchn??y lufy i ?nieg si? krwi? poplami?. nam-li dzi? skomle? nad trupem, gdy hymnem t?tni nerw, czaszk? o ziemi? grzmoci? i krzycze?: nie przeklinaj?! do wszystkich okien i drzwi ju? wali kolbami mauzer?w w ?unach wschodz?cej zorzy wielka ?wietlana NOWINA! robotnikom warszawy i ?odzi, czyje III a potem przysz?y dni, dni dziwne, pe?ne purpurowej grozy i kr?tkie, blade, przera?one noce. ulicami p?dzi?y ci??kie autowozy na?adowane lud?mi, od bagnet?w ostre i pe?no by?o wsz?dzie lepkiej, skrzep?ej krwi, jakby kto rozdar? wielk?, zaropia?? krost?. chodnikami wa??sali si? bladzi, dziwni ludzie z b?yszcz?cymi niesamowicie, wkl?s?ymi oczyma i wszystko by?o dziwnie m?tne, jak w gor?czce. czas si? zatrzyma?. dni przychodzi?y ?pi?ce i noce koloru khaki. nad pustymi ulicami ?arzy?y si? lampy, rzucaj?c d?ugie cienie bia?e i czerwone. po nocach, pod eskort?, zawsze w jedn? stron? wywozili ?o?nierze d?ugie, czarne paki. jednego rana rzeki wyg?odnia?ych ludzi korytami zau?k?w sp?yn??y na plac i krzyk miasto obudzi?: te ?cierwy! oszukuj? nas w?adz?, kt?rej nie chc? da?. mamy ich w?adz? gdzie?! nam praw nie potrzeba! niech nam dadz? chleba! my - chcemy - je??!! - - - - - - na morzu bia?ym cicho z do?u, gdy przyp?yw okr?t m?j ko?ysze, przyk?adam r?ce tub? do ust i krzycz?: S?YSZ?!! co? si? wyrwa?o z pr?t?w tam, krzyk zbuntowanej czarnej za?ogi. czekajcie, sprute mam wy?ogi. powiod? wszystkich dzisiaj sam! na cztery strony cztery drogi, rozk?adam r?ce, wszystkie taml chod?cie tu, wo?am was, jak gustaw, kt?rych zapad?e w g??b policzki pozwol? jasno mi policzy?, ile?cie dni nie mieli w ustach. czarni, br?zowi, biali bracia! zgrajo obdarta i wychud?a! gdy noc? ksi??yc wyjrzy z chmur, jak szczury wy?azicie z nor. pe?zniecie, wlok?c n?g swych szczud?a, pod okna, gdzie przy sto?ach ?r? za szyb? nat?oczonych bar?w sterty kompot?w i homar?w dranie spasione wasz? krwi? i dziwnie oczy wam si? l?ni?, a? was nie sp?oszy krzyk zegar?w. gdy wiatr p??nocny drzewa czesze, przez ta?my g?r po nocy widnej od ?nie?nych tundr do portu w sidney widz? rozlane wasze rzesze. gdy w polach czarne cienie ta?cz?, spl?tane w jeden d?ugi ?a?cuch, do miast spe?zacie si? szara?cz?, siadacie cicho w progach drzwi czuwa? nad zdrowymi snem mieszka?c?w, kt?rym si? wtedy w snach majacz? ka?u?e czarnej, t?ustej krwi. o bracia moi wszystkich ras z europy, azji i ameryk, ilu was jeszcze jest gdzie wi?cej, armie zg?odnia?e! nowe stany! nast?pi? czas i ?wiat, jak kleryk przyjmuje chrzest czerwonych ?wi?ce?. p?jdziecie ze mn? dzisiaj tam, gdzie ?r? zamorskie mangustany! - - - - - - - - - - - opada?a na miasto mg?a jesiennej s?oty. by? dzie? ch?odny, bezbarwny, wilgotny, jak kana?. w mokrej mgle po zau?kach do rana kas?a?y kulomioty. - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - brzuchy nasze zielone, granatowe, sine, takie lekkie przedziwnie, ci??? nam, jak wi?zy. w dzie? ?ujemy niesmaczn? s?odkockliw? ?lin?, a w nocy ssiemy w?asny zskorupia?y j?zyk. w g?owie hucz? nam ci?gle jakie? dziwne szmery i straszna czczo?? w ?o??dku okropnie nas nudzi, widzimy tylko w g?rze przez okna suteren nogi szybko ulic? przechodz?cych ludzi. a noc? gdy za?niemy strawieni bezruchem, poskr?cawszy wychud?e, popuchni?te cz?onki, ?ni nam si? taki s?odki prawdziwy baumkuchen na dziedzi?cu s?onecznym s?siedniej ochronki. wyci?gamy do niego r?ce przez sztachety, w?sz?c palcami pr??ni?, jak ssawkami macek, a ma?e, czyste dzieci i bia?e kobiety k?ad? nam w nie pachn?cy ukrajany placek. po?eramy krztusz?c si?, kawa?ami, gwa?tem dobre, s?odkie, przedziwne, wypieczone ciasto... gdzie? blisko s?ycha? tr?bki... ...to mi?ciutkie auta przysy?a po nas wielkie, dobroczynne MIASTO. FINA? na mi?kkiej trawie twarz? do chmur le?? ogromny chi?ski bogdychan. nie tkn?? mnie ?aden piorun ni m?r, a jednak czuj?, ?e zdycham. i kiedy z estrad p?on?cych ja?niej ciskam swoje och?apy brutalny i wielki, ?mier? moja mo?e dogryza ju? w?a?nie moje ostatnie cukierki. nie b?d? pisa? wierszy, - jak pusty k?os S?, lecz wiem, ?e ci, co raz s?yszeli je, jak zaraz? za sob? wsz?dzie ponios? kaprys?w moich ewangelie.
категории: [ ]
|
Новости сайта10.01.2008 - состоялось открытие сайта. Поиск |