Brzechwa J. TRYUMF PANA KLEKSA

PTASIA HISTORIA

Akademi? pana Kleksa uko?czy?o w tym roku trzech Aleksandr?w, dw?ch Anastazych, czterech Albin?w, dw?ch Agenor?w, trzech Aleksych, jeden Apolinary i ja. Razem by?o nas siedemnastu.

Wr?czaj?c nam dyplomy, pan Kleks na ka?dym z nich k?ad? sw?j podpis, ozdobiony wszelkimi mo?liwymi zakr?tasami i zawijasami, jakie tylko zdo?a?a wymy?li? kaligrafia na przestrzeni wiek?w.

Po wsp?lnym uroczystym obiedzie od?piewali?my ch?rem hymn Akademii, po czym pan Kleks, stoj? swoim zwyczajem na jednej nodze, wyg?osi? do nas po?egnalne przem?wienie. Wry?o si? ono w moj? pami?? na ca?e ?ycie.

- Moi drodzy - powiedzia? pan Kleks - po latach ogromnych wysi?k?w nape?ni?em wasze puste g?owy m?dro?ci?, o kt?rej w innych uczelniach nikomu nawet si? nie ?ni. Wiecie, ?e wynalaz?em w?asn? metod? wlewania oleju do g?owy. Dzi?ki temu wam, kt?rzy przybyli?cie do mojej Akademii jako kapu?ciane g?owy, zdo?a?em zaszczepi? wiele rzadkich umiej?tno?ci i z nieuk?w uczyni?em m?odych uczonych. Wzmocni?em te? wasz? pami?? przy pomocy soku malinowego i nalewki na piegach. Mam wi?c nadziej?, ?e potraficie przekaza? zdobyt? wiedz? nast?pnym pokoleniom i rozs?awi? moj? Akademi? na ca?y ?wiat. Ka?dy z was p?jdzie odt?d w?asn? drog?, a ja... Ja musz? uda? si? do krainy, kt?ra na mojej mapie figuruje jako Alamakota. O ile pami?tacie, utkn?li tam przed laty bajdoccy ?eglarze. Obowi?zek nakazuje mi ich odszuka?. ?egnam was, moi drodzy! Pa-ram-pam-pam! Pa-ram-pam-pam!

Po tych s?owach pan Kleks wyd?? policzki i na po?ach surduta uni?s? si? w powietrze, jak to czyni? zwykle, gdy zamierza? wyruszy? w podr??. Przez chwil? kr??y? jeszcze ponad naszymi g?owami, po czym wymkn?? si? przez okno, wzbi? w g?r? i odp?yn?? w kierunku po?udniowo-wschodnim. Jego rozwiana broda pozostawia?a za sob? jasn? smug?, a okulary posy?a?y nam po?egnalne migotliwe "zaj?czki". D?ugo jeszcze widzieli?my w oddali ulatuj?c? posta? ukochanego profesora, kt?ra z minuty na minut? stawa?a si? coraz mniejsza, a? w ko?cu znik?a nam z oczu.

Po?egna?em koleg?w, spakowa?em zeszyty, galowe lampasy do spodni oraz kilka drobnych sekret?w, kt?re wygra?em od pana Kleksa w "trzy wiewi?rki", i rado?nie pomkn??em do domu na ulic? Korsarza Palemona.

Mieszkanie rodzic?w zasta?em jednak zamkni?te.

Stary dozorca Weronik dosta? na m?j widok d?ugotrwa?ej czkawki. Niegdy? nazywa? si? po prostu Franciszek, ale kilka lat temu przyj?? imi? po swojej zmar?ej ?onie Weronice. Tak bardzo j? kocha?, i? pragn?? w ten spos?b utrwali? jej pami?? w?r?d lokator?w.

Czeka?em jaki? czas, a? minie mu atak czkawki, w ko?cu zniecierpliwiony uderzy?em go kilkakrotnie w plecy tobo?kiem z ksi??kami. Weronik parskn??, wykona? par? przysiad?w i o?wiadczy? tajemniczo:

- Pan Niezg?dka, czyli pa?ski ojciec, na wiosn? tego roku zmieni? si? w szpaka i wyfrun?? z domu. Nawet nie zatrzepota? na po?egnanie. Wyfrun?? i tyle?my go widzieli. A pani starsza w?o?y?a kapelusz z kwiatkami, wzi??a pod pach? elektroluks i posz?a do lasu robi? porz?dki. Wszystko to sta?o si? z powodu paczki, kt?r? przyni?s? listonosz. Bo jak tylko listonosz wsiad? na rower i odjecha?, pan Niezg?dka zaraz wyfrun??.

Wiedzia?em, ?e Weronik jest dziwak i ?e po ?mierci ?ony zdziwacza? jeszcze bardziej, tote? nie wdawa?em si? z nim w dalsze rozmowy, lecz wzi??em klucz i wszed?em do mieszkania. Zasta?em w nim straszliwy nie?ad. Wsz?dzie pe?no by?o damskich kapeluszy, wst??ek i sztucznych kwiat?w. W kuchni pi?trzy?y si? nie zmyte naczynia, a w jadalni z ?yrandola zwisa?y wianki suszonych grzyb?w, przewa?nie muchomor?w. Pod nogami chrz??ci?y rozsypane ziarna, u?ywane do karmienia kanark?w. W gabinecie ojca na biurku, na szafach, na eta?erkach poustawiane by?y rozmaite wypchane ptaki. Ptasie pi?ra wala?y si? po pod?odze, a kolorowy puch unosi? si? w powietrzu.

Zauwa?y?em ju? w dzieci?stwie, ?e ojciec mia? w twarzy co? ptasiego. Teraz mog?em stwierdzi?, ?e g?owy wypchanych ptak?w dziwnie przypominaj? mi twarz ojca. Kiedy za? wzi??em si? do sprz?tania i ca?? t? ptasi? kolekcj? wynios?em na balkon, zielona papuga, kt?r? nieostro?nie przydepn??em, wyda?a skrzecz?cy d?wi?k, do z?udzenia przypominaj?cy g?os mego kochanego ojca.

Uwija?em si? do p??nego wieczora, ?eby mieszkanie jako tako doprowadzi? do porz?dku. Nast?pnie wszystkie pokoje pozamyka?em na klucz, zachowuj?c dla siebie jedynie gabinet. Przemeblowa?em go, wynios?em zb?dne sprz?ty, a tak?e wszystkie ksi??ki, jako ?e ojciec zbiera? wy??cznie oprawy, usuwaj?c z nich przy pomocy brzytwy zadrukowane stronice. Za to wszystkie tytu?y wyci?ni?te na grzbietach umia? na pami??. Tre?? ksi??ek wymy?la? i pisa? sobie sam, wed?ug w?asnego upodobania, a po sko?czonej pracy stosy zapisanych kartek wrzuca? do pieca. Kiedy za? p??niej zachodzi?a potrzeba, pisa? ksi??k? na nowo, za ka?dym razem inaczej.

Na szafie postawi?em wypchanego soko?a i w?o?y?em mu na dzi?b okulary, ?eby mi przypomina? mego ukochanego ojca. Nakr?ci?em te? wszystkie zegary i ka?dy nastawi?em na inn? godzin?. Po prostu nie chcia?em przeszkadza? sobie w pracy obserwowaniem czasu. Wreszcie na drzwiach przytwierdzi?em tabliczk?, na kt?rej widnia? napis:

ADAM NIEZG?DKA
Absolwent Akademii Ambro?ego Kleksa
Doktor Filologii Zwierz?cej

Tak, tak, moi drodzy! By? to pracowity dzie?, pe?en prze?y? i niespodzianek.

Gdy jeden z zegar?w wskazywa? p??noc i wypchana kuku?ka, na?laduj?c g?os mego ojca, zakuka?a dwana?cie razy, po?o?y?em si? spa?. Ojciec w latach mego dzieci?stwa zawsze wieczorem otula? mnie ko?dr? i kuka? na dobranoc. Tej nocy ?ni? mi si? Weronik fruwaj?cy na uskrzydlonym elektroluksie, ale do snu tego nie przywi?zywa?em wi?kszej wagi.

Nazajutrz, nie trac?c czasu, zabra?em si? do moich zaj??. Od kilku lat prowadzi?em studia nad ?abim j?zykiem i mia?em na uko?czeniu s?ownik por?wnawczy ?abich gwar w jeziorach i w stawach. Nadto na zam?wienie Instytutu Spraw Zmy?lonych podj??em si? opracowania odmiennych zasad wymowy psiego "hau" i kociego "miau" w dwudziestu sze?ciu j?zykach i narzeczach Dalekiego Wschodu. Nie b?d? r?wnie? tai?, ?e od dawna ju? g?owi?em si? nad transkrypcj? bzykania komar?w na ch?r i orkiestr? d?t?, gdy? bardzo kocham muzyk?, zw?aszcza r??ne pa-ram-pam-pam oraz pi-lim-pim-pim znane mi z Akademii pana Kleksa.

W chwili gdy by?em pogr??ony w rozmy?laniach, rozleg? si? dzwonek u drzwi wej?ciowych. Pobieg?em do przedpokoju w nadziei, ?e to mo?e rodzice. Tymczasem na progu ukaza? si? listonosz, a za nim Weronik. Musia? by? bardzo przej?ty, gdy? znowu mia? atak czkawki.

Listonosz urz?dowym ruchem poda? mi paczk? i powiedzia? tylko jedno s?owo:

- Pokwitowa?.

Pokwitowa?em. A poniewa? nie mia?em drobnych, ofiarowa?em mu wypchanego drozda.

Listonosz na chwil? si? o?ywi? i rzek?:

- A nie ma pan przypadkiem szpaka?

I nie czekaj?c na odpowied?, zbieg? beztrosko po schodach. Ale Weronik zosta?. Min?? mu ju? atak czkawki, wi?c id?c za mn? do gabinetu, m?wi? tajemniczym szeptem:

- Tak? sam? paczk? dosta? pan starszy. I zaraz potem wyfrun??. Widzia?em to w?asne oczy! Trzeba uwa?a?. Radz? zamkn?? balkon, bo i panu mo?e si? to przytrafi?. Ostro?no?? przede wszystkim. Pan Chryzantemski upu?ci? pewnego razu z balkonu trzeciego pi?tra z?ot? rybk?. Wszyscy okropnie si? przej?li, musia?em sprowadzi? weterynarza. Weterynarz j? odratowa?, owszem, ale biedaczka straci? kolor. Nie jest ju? z?ot? rybk?, za przeproszeniem. O, nie!

S?ucha?em tej paplaniny z roztargnieniem, a r?wnocze?nie rozwija?em paczk?. By?a okr?cona kilka razy w papier i za ka?dym razem osobno przewi?zana sznurkiem. Przecina?em sznurki, zdziera?em papier, a? wreszcie pozosta?o mi w r?kach ma?e drewniane pude?eczko.

Weronik przylgn?? twarz? do mego ramienia. Z ciekawo?ci zaniem?wi? i w milczeniu chucha? na mnie piwem.

Ostro?nie otworzy?em pude?eczko. Wewn?trz le?a? guzik. Du?y czarny guzik. Natychmiast od?y?a mi w pami?ci opowie?? szpaka Mateusza o guziku od cudownej czapki bogdychan?w. Pami?tacie chyba t? osobliw? histori? przemiany ksi?cia w szpaka, histori?, kt?ra przed dziesi?ciu laty obieg?a ca?y ?wiat. A wi?c wszystko sta?o si? teraz jasne i zrozumia?e, zw?aszcza gdy odczyta?em w?o?on? do pude?eczka kartk?. Wypisane by?y na niej s?owa nast?puj?ce: "Zwracam t? b?ahostk?, kt?r? znalaz?em w basenie fontanny. Alojzy B".

No tak! Oczywi?cie! Ojciec niebacznie przekr?ci? podes?any mu podst?pnie guzik i zamieni? si? w szpaka. A potem wyfrun?? i niechc?cy upu?ci? guzik do fontanny. Dlatego nie m?g? ju? odzyska? swej normalnej postaci. Matka za? posz?a do lasu na poszukiwanie ojca i zabra?a z sob? elektroluks, ?eby broni? go przed drapie?nikami. Pami?ta?a, ?e nasz kot Hieronim na widok elektroluksu z przera?enia prycha? i ucieka? na dach.

Kochana matka! Zawsze by?a kobiet? dzieln? i nieustraszon?. Podczas burzy, na przyk?ad, nad g?ow? ojca trzyma?a na kszta?t piorunochronu szpilk? od kapelusza. A kiedy by?o ?lisko, sypa?a przed nim kasz? jaglan?, ?eby si? nie przewr?ci?. Zreszt? do niczego innego kasza ta si? nie nadaje, gdy? nikt z nas w domu jej nie jada. Tak?e i tym razem matka posz?a za ojcem uzbrojona w elektroluks. Wprawdzie w lesie na og?? trudno znale?? ?r?d?o pr?du do elektroluksu, ale znaj?c matk? wiedzia?em, ?e raczej sama zamieni si? w akumulator, ni? mia?aby opu?ci? ojca w niebezpiecze?stwie.

- Taki sam guzik dosta? pan starszy w poprzedniej paczce - powiedzia? Weronik. - A ten to jest pewno do pary. Trzeba uwa?a?. W guziku mo?e by? trucizna albo dynamit.

M?wi?c te s?owa, Weronik nawet nie przypuszcza?, jak bliski by? prawdy. Gdy bowiem raz jeszcze spojrza?em na kartk? i zobaczy?em podpis "Alojzy B", od razu rozja?ni?o mi si? w g?owie. Oczywi?cie, Alojzy B. - to Alojzy B?bel, nadzwyczajny tw?r pana Kleksa, sztuczny, zmechanizowany cz?owiek, kt?ry wymkn?? si? spod w?adzy swego konstruktora i sta? si? nieobliczalny. A teraz m?ci si? na mnie i na mojej rodzinie za to, ?e go kilkakrotnie zdemaskowa?em. Alojzy B?bel posiada? bowiem zdumiewaj?c? zdolno?? podszywania si? pod innych ludzi i tylko ja jeden umia?em go z miejsca rozpozna?.

Podobnie i teraz zjawi? si? jako fa?szywy listonosz. Naprz?d przyni?s? guzik od czapki bogdychan?w memu ojcu i ?ci?gn?? na niego fataln? przemian? w ptaka, a obecnie podsun?? guzik mnie, aby ze mn? sta?o si? to samo. Wybieg?em na balkon i rzeczywi?cie w oddali, na ko?cu ulicy, dostrzeg?em Alojzego zmykaj?cego na rowerze, kt?ry, o ile zdo?a?em rozpozna?, przerobiony by? z okular?w mego ojca.

- Panie Weroniku - zawo?a?em z rozpacz? - musimy zacz?? dzia?a?! Ojciec ma tak? kr?tk? pami??, ?e nawet kiedy by? jeszcze sob?, zapomina? cz?sto, gdzie mieszka, i matka musia?a wysy?a? po niego kota Hieronima. A teraz, odk?d obudzi?y si? w nim ptasie instynkty, nie wr?ci ju? z ca?? pewno?ci?.

- Mo?e by znowu wys?a? Hieronima po pana starszego? - powiedzia? niepewnie Weronik.

- Co za pomys?! - obruszy?em si? na starego dozorc?. - Kota wysy?a? po ptaka? Nie panie Weroniku! Musimy sami uda? si? na poszukiwania.

Weronik u?miechn?? si? z politowaniem i rzek?:

- Na ?wiecie jest ptak?w 175834449537. Na to, ?eby odnale?? w?r?d nich pana starszego, trzeba by?oby szuka? 17537 lat. Troch? za du?o. Odpada.

Po tych s?owach Weronik wyszed? na balkon. W namy?leniu zacz?? z wolna obskubywa? wypchane ptaki i rzuca? pi?ra na wiatr.

Zastanawia?em si? przez chwil? czy nie p?j?? w ?lady ojca i nie zamieni? si? przy pomocy guzika w ptaka, co u?atwi?oby mi poszukiwanie rodzic?w.

Zachodzi?a jednak obawa, ?e mog? przemieni? si?, dajmy na to, w indyka albo koguta, kt?re tak?e nale?? do gatunku ptak?w, ale nie umiej? fruwa?, jak nale?y. Z takiej przemiany nie odni?s?bym oczywi?cie ?adnego po?ytku. A co gorsza, nie mia?em pewno?ci, czy zdo?am p??niej odzyska? sw?j obecny kszta?t. Natomiast pozostawanie przez reszt? ?ycia w?r?d kur i indyczek, pomimo ?e studiowa?em ich gwary, nie wydawa?o mi si? karier? godn? uczonego.

Po rozwa?eniu tych w?tpliwo?ci zamkn??em guzik w szufladzie biurka, klucz za? wyrzuci?em przez okno, ?eby nie mie? pokusy i nie m?c przypadkiem przez sen si?gn?? do szuflady, gdy? jak wiadomo, w snach dziej? si? nieraz r??ne dziwne rzeczy niezale?nie od naszej woli.

Przez ten czas Weronik zd??y? ju? oskuba? wi?kszo?? wypchanych ptak?w i nad ulic? unosi?a si? chmura kolorowych pi?rek. Ludzie powychodzili na balkony i spogl?dali w niebo, s?dz?c, ?e to pada pierzasty deszcz, a niekt?rzy wystawili wiadra ?eby na?apa? tej kolorowej deszcz?wki do mycia g?owy.

- Panie Weroniku! - zawo?a?em zniecierpliwiony. - Dosy? tej zabawy! Oskuba? pan wszystkie ulubione ptaki mego ojca, a na domiar z?ego narobi? pan takiego deszczu z pi?r, ?e nawet najm?drzejszy ptak musi straci? orientacj?. Nie tylko moi rodzice, ale nikt w mie?cie nie potrafi ju? rozpozna? ulicy Korsarza Palemona.

Weronik zaczerwieni? si? i zagryz? warg?, ?eby powstrzyma? czkawk?. Jego ?ys? g?ow? okala? puch siwych w?os?w. Gdyby zapu?ci? brod?, sta?by si? podobny do ?wi?tego Miko?aja. Mia? na sobie wytarty serdak, p??cienne b??kitne spodnie i stare ?o?nierskie kamasze zasznurowane drutem telefonicznym.

- Panie Weroniku - ci?gn??em po chwili z?amanym g?osem - jest tylko jeden cz?owiek na ?wiecie, kt?ry m?g?by pom?c. Tym cz?owiekiem jest profesor Ambro?y Kleks.

- No to le? pan do niego! - zawo?a? stary dozorca i zatrzepota? r?kami.

- Niestety! - odrzek?em z westchnieniem. - Pan Ambro?y Kleks w?a?nie wczoraj wyprawi? si? do Alamakoty. Musz? natychmiast wyruszy? w podr??. Musz? goni? pana Kleksa. Szkoda, ?e Hieronim gdzie? si? zapodzia?, bo m?g?by mi towarzyszy?. Przykra to rzecz podr??owa? samotnie.

- E tam! - zauwa?y? Weronik. - Z kota po?ytek niewielki. Lepszy by?by pies albo ko?.

- Panie Weroniku - powiedzia?em nie?mia?o - a mo?e by tak pan... Co?... Na stare lata przyda?oby si? panu przewietrzy?. Mam troch? oszcz?dno?ci, wystarczy na dw?ch.

Weronikowi za?wieci?y si? oczy, ale po chwili zgas?y.

- Jestem dozorc? z dziada pradziada - o?wiadczy? z godno?ci?. - Nie zostawi? domu bez opieki.

- A czy nie m?g?by kto? pana zast?pi??

- Mnie? Zast?pi?? - obruszy? si? Weronik. - Ja, panie, pi??dziesi?t lat wytrwa?em na stanowisku. Znam ka?d? szpar? w tym domu! Ka?d? mysz! Ka?d? stonog?! Mnie - zast?pi?! Co? podobnego! Zaraz... Zaraz... Chwileczk?... Gdyby pan Chryzantemski si? zgodzi?, jemu jednemu m?g?bym zaufa?. Tak! To jest my?l! Pan Chryzantemski!

Po tych s?owach Weronik pokiwa? do mnie porozumiewawczo kciukiem prawej r?ki i wybieg? z mieszkania.

Zrozumia?em, ?e poczciwy, szlachetny dozorca nie opu?ci mnie w nieszcz??ciu. Przynios?em z kom?rki kufer i zabra?em si? do pakowania. Kolejno uk?ada?em w kuferku: nieprzemakalny kombinezon troch? bielizny, wysokog?rskie buty, tropikalny he?m, p?etwy do nurkowania, harpun my?liwski, niezb?dne narz?dzia, a nadto globus, kompas, latark? elektryczn?, cukier w kostkach i na koniec - wypchanego soko?a. """

W chwili gdy ko?czy?em pakowanie, kto? zadzwoni? do drzwi. By? to ten sam listonosz, kt?ry rano przyni?s? paczk?. Wr?czy? mi klucz ze s?owami:

- To od biurka szanownego pana. Wypad? panu przez okno na ulic?...

Z?apa?em go za klap? marynarki i zawo?a?em:

- Alojzy, to ty! Poznaj? ci?! Teraz rozprawi? si? z tob?, nicponiu!

Zanim jednak zd??y?em doko?czy? zdanie, Alojzy szarpn?? si? zostawiaj?c w mojej zaci?ni?tej d?oni odprut? klap? i b?yskawicznie zjecha? po por?czy schod?w na d??.

- R?ka za kr?tka, panie Niezg?dka! - krzykn?? znikaj?c w kolorowej zamieci pi?r.

Weronik s?ysz?c wrzaw? na schodach zjawi? si? natychmiast, ale nie by? sam. By? w towarzystwie pana Chryzantemskiego.

- Za?atwione! - powiedzia?. - Jad? z panem!

Zauwa?y?em, ?e pan Chryzantemski mia? ju? na sobie serdak Weronika, stanowi?cy widocznie oznak? dozorcowskiej w?adzy.

- Ruszamy! - rzek?em zd?awionym g?osem. - Ale musimy na ka?dym kroku wystrzega? si? Alojzego B?bla. Pan go jeszcze nie zna. Niech pan jednak zapami?ta to imi?: Alojzy B?bel!

- Alojzy B?bel - powt?rzy? pos?usznie Weronik.

Niebawem szli?my w kierunku portu. Pan Chryzantemski postanowi? nas. odprowadzi? i teraz pcha? w?zek, na kt?rym znajdowa? si? m?j kuferek, plecak Weronika oraz obie nasze teczki, jako ?e bez teczek ludzie przyzwoici nie podr??uj?.

W porcie oczekiwa?o mn?stwo rozmaitych statk?w, a ich kapitanowie g?o?nym nawo?ywaniem zapraszali pasa?er?w:

- Panie! Panowie! Kto do Wschodniej Rododyndii? Kto do Wybrze?a Kabanos?w? Dzisiaj ostatni rejs do P??nocnej Kalafonii!

- Kto do Zachodnich Rajstop?w? Prosz? wsiada?!

- Za godzin? odjazd do Po?udniowych Bryndz!

- Kto na wyspy Remanent?w? Tylko u mnie tanio i bezpiecznie!

- Kto chce polowa? na krokodyle? Mam jeszcze jedn? kajut? do Przyl?dka Ko?ci Szpikowej! Tanio i wygodnie! Dzieci p?ac? po?ow?!

Wybrali?my statek, kt?ry p?yn?? na po?udniowy wsch?d, gdy? ten w?a?nie kierunek obra? pan Kleks wyruszaj?c do Alamakoty.

Statek nazywa? si? "P?etwa Rekina" i s?u?y? do przewo?enia rozmaitych ?adunk?w, ale w trzech kajutach m?g? pomie?ci? siedmiu pasa?er?w. Kapitan, stary wilk morski, nic nie s?ysza? o Alamakocie. Zreszt? nie m?g? s?ysze?, gdy? by? g?uchy jak pie?.

Mieli?my kajut? przytuln?, chocia? ciasn?. Weronik, wierny powo?aniu wytrawnego dozorcy, przyst?pi? natychmiast do pucowania wszystkich cz??ci metalowych oraz szyby okr?g?ego okienka. Dwie pozosta?e kajuty zajmowa? pewien hodowca r??, pan Lewkonik, z pi?cioma c?rkami. Wybra? si? z nimi w podr??, gdy? ka?d? z nich postanowi? wyda? za m?? za ogrodnika innego kraju. Pan Lewkonik by? bardzo gruby i mia? tak wielki brzuch, ?e gdy siada? do sto?u, nie m?g? dosi?gn?? talerza i dlatego nigdy nie najada? si? do syta. C?rki pana Lewkonika nie odznacza?y si? urod?, ale ich ojciec twierdzi?, ?e ogrodnicy nie musz? szuka? u ?on pi?kno?ci, albowiem maj? jej pod dostatkiem w kwiatach.

Ca?e dni sp?dzali?my na pok?adzie, korzystaj?c ze s?o?ca i pogody. Morze by?o spokojne, niebo bezchmurne. Marynarze grali w ko?ci albo spali na swoich kojach, czuwa? tylko sternik. Natomiast kapitan, siedz?c na zwoju lin, rozwi?zywa? krzy??wki i raz po raz wo?a? do nas rozkazuj?cym g?osem:

- Rzeka na siedem liter! Hej tam... W?dz Indian, zaczyna si? na "M"!... Miasto w Azji: "o" w ?rodku, "o" na ko?cu! Hej!... U?ywa si? do latania, dziewi?? liter wspak! Hej!

?adna jednak z naszych odpowiedzi nie dociera?a do kapitana, gdy? jak wspomina?em, by? on kompletnie g?uchy. Dlatego te? po pewnym czasie zorganizowali?my poczt? ?a?cuszkow?. Przekazywali?my kartki z r?k do r?k i przesy?ali?my kapitanowi odpowiedzi na pi?mie.

Pan Lewkonik zakasa? r?kawy, w?o?y? na g?ow? niebieski melonik, kt?ry mia? go chroni? od s?o?ca, i zabra? si? do sadzenia r?? na pok?adzie. Pomimo ?e by? bardzo groby, porusza? si? z lekko?ci? balonika. U?o?y?em nawet o nim piosenk?, a ?piewali?my j? wszyscy ch?rem:

Nasz pan Lewkonik
W?o?y? melonik
I wyhodowa? r??e,
Nasz pan Lewkonik
Tak jak balonik
Unosi si? ku g?rze.
Kto ma wazonik,
Dostanie r??y kwiat,
A pan Lewkonik
W daleki ruszy ?wiat.

I rzeczywi?cie ju? po paru dniach w skrzyniach ustawionych wzd?u? burty rozkwit?y r??ne odmiany r??. C?rki pana Lewkonika podlewa?y je stale specjalnym przyspieszaj?cym p?ynem, dzi?ki czemu rozwija?y si? niezwykle szybko.

R??e zwabi?y na pok?ad mn?stwo przelotnych ptak?w. Poniewa? znam kilkadziesi?t ptasich gwar i narzeczy, mog?em prowadzi? z nimi rozmowy w nadziei zdobycia jakich? wiadomo?ci o moim ojcu. Pewien go??b pocztowy obieca? mi rozg?osi? odpowiedni apel do wszystkich ptak?w. Na pr??no jednak czeka?em na upragnion? wiadomo??.

Pod wiecz?r trzeciego dnia przybieg? do mnie zdyszany Weronik wo?aj?c z daleka:

- Jest! Jest! Panie Adasiu, jest pan Niezg?dka!

Z biciem serca pomkn??em we wskazanym kierunku. Na dziobie statku istotnie siedzia? szpak. Gadaj?cy szpak. Od razu jednak zorientowa?em si?, ?e nie jest to m?j ojciec. Szpak m?wi? bowiem po francusku, a ojciec ?ywi? zawsze niech?? do j?zyk?w obcych. C??, Weronik mia? racj?. W?r?d miliard?w ptak?w trudno trafi? na w?a?ciwego.

W ko?cu jednak uda?o mi si? od pewnego kolibra uzyska? bezcenn? wiadomo??. Okaza?o si? bowiem, ?e by? on ju? poprzednio w Alamakocie i mo?e nam wskaza? drog? do tego kraju. Wtajemniczy?em przeto pana Lewkonika w moje k?opoty oraz wyjawi?em cel podr??y. Po naradzie postanowili?my wsp?lnymi si?ami nak?oni? kapitana, aby zboczy? z wytkni?tego kursu i zawin?? do Alamakoty. Panu Lewkonikowi opisa?em Alamakota?czyk?w w nader zach?caj?cych barwach i zapewni?em go, ?e jest to nar?d zakochany w kwiatach. Powiedzia?em te? mimochodem:

- Alamakota?scy ogrodnicy maj? tylko jedn? s?abo??: ?eni? si? najch?tniej z cudzoziemkami.

Ta uwaga podzia?a?a na pana Lewkonika jak pr?d elektryczny. Podskoczy? kilkakrotnie do g?ry, nacisn?? brodawk? na nosie jak guzik dzwonka i z lekko?ci? balonika potoczy? si? do kapitana.

Wspomnia?em ju?, ?e pan Lewkonik mia? pi?? niezbyt ?adnych c?rek. Aczkolwiek by? hodowc? r??, tylko najstarsza c?rka mia?a na imi? R??a. Cztery pozosta?e nosi?y imiona: Dalia, Hortensja, Rezeda i Piwonia. Polubi?em te dziewcz?ta, a nawet wkr?tce przyzwyczai?em si? do ich brzydoty. Powiem wi?cej: z dnia na dzie? podoba?y mi si? coraz bardziej. Zw?aszcza Rezeda.

Ale my?li moje zaj?te by?y g??wnie losem biednych rodzic?w. Nie schodzi?em z pok?adu, ?eby nie straci? kontaktu z kolibrem, kt?ry obieca? s?u?y? nam za przewodnika. Chc?c pozyska? jego wzgl?dy, ?piewa?em mu piosenki drozd?w, rudzik?w, kos?w i sikorek, a pewnego razu za?wiergota?em jak strzy?yk-wole oczko. Dopiero wtedy koliber nabra? do mnie takiego zaufania, ?e got?w by? uwierzy?, i? jestem ptakiem.

Gdy tak sobie ?wierka?em, na pok?adzie ukaza? si? Weronik. Zalatywa?o od niego sidolem i amoniakiem, gdy? z zami?owania do porz?dku polerowa? okr?towe por?cze oraz wszystkie cz??ci metalowe. Zbli?y? si? do mnie i powiedzia? tajemniczo:

- Za?atwione. Pan Lewkonik urobi? kapitana. P?yniemy do Alamakoty.

W tej samej chwili rozleg? si? tubalny g?os kapitana:

- Wszyscy na stanowiska! Kurs na po?udniowy wsch?d!

Spojrza?em na dziobek kolibra i poda?em kapitanowi dok?adny kierunek.

- Pe?na szybko??! - wrzasn?? kapitan. - Przeci?? zwrotnik Raka! Ster w lewo! - "P?etwa Rekina" zwinnie pomkn??a naprz?d, pruj?c fale i roztr?caj?c delfiny. Koliber odlatywa? co pewien czas na rekonesans, po czym wraca? na swoje miejsce, aby cienkim, ostrym dziobkiem jak ig?? kompasu wskazywa? drog?. Podzwrotnikowe s?o?ce pra?y?o niemi?osiernie.

Po pi?ciu dniach w oddali ukaza?y si? zamglone zarysy l?du.

Zbli?ali?my si? do Alamakoty.

ALAMAKOTA

Dziwi was pewno, ?e w poprzednim rozdziale pan Kleks pojawi? si? tylko przez kr?tk? chwil?, na samym pocz?tku, a potem ca?y czas by? nieobecny. Zdziwienie wasze jest ca?kiem uzasadnione, gdy? pan Kleks, jako g??wny bohater tej ksi??ki, powinien by?, prawd? m?wi?c, stale na miejscu. Trzeba jednak wzi?? pod uwag?, ?e uczony uda? si? do Alamakoty, kt?ra le?y bardzo daleko, musieli?my wi?c odby? d?ug? podr?? po to, ?eby nawi?za? z nim kontakt.

Szli?my z portu ca?? gromad? i spotkali?my pana. Kleksa zupe?nie przypadkowo, kiedy zje?d?a? na hulajnodze z Rezerwatu Zepsutych Zegark?w. Niebawem wr?c? do tego momentu, a na razie chcia?bym opowiedzie? wam o Alamakocie.

Jest to jeden z tych ciep?ych kraj?w, dok?d na okres ch?od?w odlatuj? niekt?re nasze ptaki. Pomy?la?em wi?c od razu, ?e kiedy u nas nast?pi zima, to kto wie, czy m?j ojciec nie przyleci do Alamakoty.

Alamakota?czycy nale?? do pi?knej rasy, kolor sk?ry maj? jasnokawowy, w?osy ciemne, a od innych ludzi r??ni? si? tylko tym, ?e posiadaj? trzeci? nog?. Poruszaj? si? z szybko?ci? antylop, a przy tym w biegu jedna noga zawsze mo?e odpoczywa?. Bez trudu wi?c rozpoznawali?my Bajdot?w, kt?rzy wprawdzie opaleni byli na br?z, jednak nie potrafili wyhodowa? sobie trzeciej nogi. Za to dzieci, kt?re mieli z Alamakotankami, zamiast trzeciej nogi posiada?y trzeci? r?k? i tym r??ni?y si? od dzieci tubylc?w.

Z pewno?ci? pami?tacie, ?e przed laty dzieln? za?og? bajdockiego statku "Apolinary Mrk" porwa?y na tratwie zdradliwe fale i unios?y do Alamakoty gdzie kapitan Kwaterno, po obwo?aniu go kr?lem, panowa? jako Kwaternoster I.

Od tego czasu Bajdoci tak si? rozmno?yli, ?e wsz?dzie spotyka?o si? dziewcz?ta i ch?opc?w o trzech r?kach. Nast?pi?o te? pomieszanie j?zyk?w alamakota?skiego z bajdockim i powsta? nowy - alambajski, podobny do naszego. R??nica polega na tym, ?e po alambajsku zamiast "u" m?wi si? "or", a zamiast "o" m?wi si? "ur".

Tak wi?c "ucho" po alambajsku brzmi "orchur", a "noga" - "nurga". Wyraz "kolega" wymawia si? jako "kurlega", "but' jako "bort", a "kogut" jako "kurgort'.

Dla mnie, kt?ry zna?em j?zyki i narzecza zwierz?ce o wiele trudniejsze, m?wi? po alambajsku to by?a po prostu mucha, czyli morcha.

Alamakot? budowano spiralnie, a wi?c g??wna ulica wi?a si? w kszta?cie ?limaka od portu a? do centrum miasta, gdzie Bajdoci, po obj?ciu panowania nad tubylcami, wznie?li pomnik ku czci Wielkiego Bajarza Apolinarego Mruka. Nazywa? si? on po alambajsku Apurlinary Mrork. Zreszt? Alamakota?czycy przyj?li Bajdot?w od razu bardzo serdecznie, ch?tnie uznali wy?szo?? ich bajek nad w?asnymi, ofiarowali im swoje c?rki za ?ony i ?yli z nimi w najwi?kszej zgodzie pod ber?em Kwaternostra I, kt?ry okaza? si? w?adc? m?drym, a przy tym nadzwyczaj ?agodnym.

Wr??my jednak do pana Kleksa. Spotkanie nasze odby?o si? w spos?b bardzo osobliwy. Pan Kleks na m?j widok nie zdradzi? najmniejszego zdziwienia, lecz zapyta? po prostu:

- Jad?e? ju? obiad?

- Panie profesorze - odrzek?em - przecie? dopiero wyl?dowali?my w Alamakocie.

- Jak to? - obruszy? si? pan Kleks. - Przed godzin? gra?e? ze mn? w "trzy wiewi?rki" i wygra?e? samograj?cy guzik...

- Ja? -zawo?a?em zdumiony. - Panie profesorze, to jakie? nieporozumienie!

- Pan profesor na pewno ?artuje - wtr?ci? Weronik.

Pan Kleks stan?? znacz?co na jednej nodze, a c?rki pana Lewkonika otoczy?y go ko?em i spogl?da?y z zaciekawieniem na ruchy jego brody.

- Zaraz... zaraz... - wymamrota? pan Kleks. -Czy?by to by? tw?j sobowt?r? No tak, zaczynam co? nieco? miarkowa?...

- Alojzy B?bel! - zawo?a?em przera?ony.

- Tak, Adasiu, Alojzy B?bel... Ju? od kilku dni podszywa si? pod ciebie, a ja go nie rozpozna?em. C?? to za szelma!

Pan Lewkonik, kt?rego wtajemniczy?em we wszystkie moje sprawy, zbli?y? si? do pana Kleksa i gdy obaj zderzyli si? brzuchami, powiedzia?:

- Damy sobie z nim rad?. Mam zagraniczny p?yn owadob?jczy. ?rodek niezawodny.

- Alojzy B?bel to nie owad, panie ?askawy! Nie owad! M?g?by pan o tym wiedzie?, panie... panie...

- Anemon Lewkonik - po?pieszy? przedstawi? si? hodowca r??. - A oto moje c?rki: R??a, Dalia, Hortensja, Rezeda i Piwonia. Wszystkie panny na wydaniu.

- Ciekawe... - rzek? z figlarnym u?miechem pan Kleks. - Istny ogr?d botaniczny.

- Pan profesor nie pami?ta, ale widywali?my si? ju? nieraz - wtr?ci? nie?mia?o pan Lewkonik.

- Ja? Nie pami?tam? - obruszy? si? wielki uczony. - Mo?e widywa? mnie pan w snach. A ludzie rozs?dni nie wierz? w sny. Nie m?wmy o tym wi?cej.

Tu wmiesza? si? stary dozorca:

- Panie profesorze ja r?wnie? chcia?bym z?o?y? panu moje uszanowanie. Nazywam si? Weronik Czy?cioch, ulica Korsarza Palemona 7, wej?cie z bramy, dyplomowany dozorca z dziada pradziada.

- Fiu-fiu! - gwizdn?? pan Kleks. - Takich ludzi b?dzie mi potrzeba. Oby tylko si?y panu dopisywa?y.

- Czcigodny profesorze, mam dopiero siedemdziesi?t lat - rzek? Weronik - W zesz?ym roku w skoku o tyczce zaj??em pierwsze miejsce przed Kie?boniem, Fojdr? i Okie??niukiem. M?g?bym jeszcze, za przeproszeniem, stan?? do biegu marato?skiego.

Z tymi s?owy chwyci? pana Kleksa wp?? i trzykrotnie podrzuci? go do g?ry.

- Hip-hip-hura! Hip-hip-hura! - zawo?a?a zgodnym ch?rem rodzina Lewkonik?w.

Po tej wymianie wzajemnych grzeczno?ci postanowili?my uda? si? do pa?acu, aby przedstawi? si? kr?lowi Kwaternostrowi I.

Na ulicach by? wielki ruch, gdy? w?a?nie obchodzono uroczy?cie rocznic? l?dowania Bajdot?w i dziewcz?ta znosi?y zewsz?d nar?cza kwiat?w pod pomnik Apolinarego Mruka. Udali?my si? wraz z t?umem w kierunku placu Przyja?ni Alamakota?sko-Bajdockiej, kt?ry nazwano w skr?cie placem A-B.

Pan Kleks kroczy? wielce zak?opotany, tarmosz?c w zamy?leniu brod?.

Nagle przystan??, owin?? w?s doko?a palca i zawo?a? z tryumfem:

- Eureka! Mam! W Alamakocie przebywa trzynastu Bajdot?w, wliczaj?c w to kr?la Kwaternostra. Nas jest tu trzech. Dochodz? jeszcze c?rki pana Lewkonika. Razem dwadzie?cia dwie osoby z gatunku dwuno?nych. Trzeba sporz?dzi? dok?adny wykaz. Kto znajdzie si? poza t? liczb?, kto nie b?dzie figurowa? w spisie, a oka?e si? dwuno?nym, tego zdemaskujemy jako Alojzego B?bla. Poznamy go po nogach. Oto m?j plan, prosz? pa?stwa.

S?owa pana Kleksa wzbudzi?y og?lny podziw, a Weronik raz jeszcze podrzuci? go do g?ry. W tym momencie znale?li?my si? w?a?nie przy pa?acowej bramie.

O, tak! Pan Kleks by? naprawd? genialny.

Mieli?my w?a?nie wej?? do pa?acu i warta sprezentowa?a bro?, gdy nagle nadlecia? m?j znajomy koliberek i usiad? mi na ramieniu. Wyzna? mi, ?e bardzo si? do mnie przywi?za? i ?e b?dzie mi odt?d towarzyszy? a? do pierwszych jesiennych deszcz?w. Koliber porozumiewa? si? ze mn? w narzeczu tri-tri, u?ywanym przez ptaki po?udniowoafryka?skie, tote? dla uproszczenia przezwa?em go Tri-Tri, co nawet pan Kleks uzna? za bardzo trafne.

Pa?ac kr?lewski zbudowany by? z du?ych muszli, zestrojonych w tak misterny spos?b, ?e gdy wchodzi?o si? do sali tronowej, ich szum rozbrzmiewa? d?wi?kami hymnu narodowego Alamakoty. Poniewa? muszle nanizane by?y na wysokie stalowe pr?ty, kt?re obraca?y si? doko?a swej osi, nadworny muzyk odpowiednio wprawiaj?c je w ruch, m?g? zmienia? melodie i wygrywa? na muszlach stosownie do okoliczno?ci r??ne alamakota?skie marsze.

Przy d?wi?kach hymnu narodowego zbli?yli?my si? do kr?lewskiego tronu, kt?ry wykonany by? w kszta?cie fregaty wyposa?onej w ?agle, ster i mostek kapita?ski. Z tego mostku kr?l wyg?asza? or?dzia do narodu. Trzeba bowiem pami?ta?, ?e Kwaternoster I by? starym marynarzem i zas?yn?? niegdy? jako kapitan Kwaterno.

- Witam, ci? kr?lu - powiedzia? poufale pan Kleks. - Pozw?l, ?e przedstawi? ci moich przyjaci??. Oto pan Lajkonik...

- Lewkonik - poprawi? hodowca r??.

- Tak tak... Przepraszam... Pan Lewkonik... A to s? jego kwiatuszki, czyli pi?? c?rek... A, to pan Wazonik...

- Weronik panie profesorze - przerwa? mu stary dozorca.

- Wybacz, drogi przyjacielu, ale nie przywi?zuj? wagi do nazwisk - rzek? wielki uczony. - Wa?ny jest nie cz?owiek, lecz jego dzie?o. O Ambro?ym Kleksie ludzko?? mo?e zapomnie?, ale m?j tw?r, Alojzy B?bel przejdzie do historii. Tak jak do historii przejd? czyny s?awnych bajdockich ?eglarzy z kr?lem Kwaternostrem I na czele. Niech ?yje kr?l!

- Niech ?yje! - zawo?ali?my ch?rem, a muszle powt?rzy?y nasze g?osy wielokrotnym echem. Dworzanie uderzali przy tym zegarkami o pod?og?, wskutek czego powsta? taki zgie?k, ?e Tri-Tri przera?ony uciek? przez okno.

- Jeszcze nie sko?czy?em! - zawo?a? pan Kleks uciszaj?c Alamakota?czyk?w. - To jest w?a?nie m?j ucze?, Adam Niezg?dka, o kt?rym ci, kr?lu, opowiada?em.

Przez ca?y ten czas kr?l zaj?ty by? gor?czkowym poszukiwaniem okular?w, bez kt?rych nic nie widzia?, ale nie m?g? ich rzecz prosta znale??, poniewa? nic nie widzia? bez okular?w.

Sytuacja stawa?a si? coraz bardziej k?opotliwa. Dla wszystkich by?o jasne, ?e s?owa pana Kleksa nie docieraj? do kr?la, poch?oni?tego ca?kowicie spraw? okular?w. Natomiast nikt z dworzan nie po?pieszy? mu z pomoc?, gdy? oni z kolei zaj?ci byli wy??cznie swoimi zegarkami.

Pan Kleks przerwa? przem?wienie, a R??a i Dalia zacz??y chichota?, co mog?o kr?la urazi?. Na szcz??cie pan Ludwik dostrzeg? okulary wystaj?ce z kr?lewskiego buta, przyskoczy? z lekko?ci? balonika i dwornym gestem poda? je Kwaternostrowi I. Wszyscy odetchn?li z ulg?.

Wtedy kr?l wszed? na mostek kapita?ski i raczy? tak do nas przem?wi? po alambajsku, co przytaczam tu w przek?adzie na nasz j?zyk: - Pi?kne panie, panie profesorze, panowie!

Przypuszczam, ?e zwrot "pi?kne panie" kr?l przygotowa? sobie wcze?niej, zanim jeszcze znalaz? okulary, przez kt?re mia? mo?no?? przyjrze? si? pannom Lewkonik?wnom.

- Na ziemi alamakota?skiej - ci?gn?? Kwaternoster I - mo?ecie si? czu? jak u siebie w domu. Ludno?? kraju zajmuje si? hodowl? kur. Co roku wywozimy za granic? pi??dziesi?t milion?w jajek, a za uzyskane dewizy sprowadzamy sto tysi?cy zegark?w. Jak mieli?cie okazj? zauwa?y?, moi wierni poddani zgodnie z wiekow? tradycj? uderzaj? zegarkami o ziemi?. Nie sprzyja to niestety ich mechanizmom. Dlatego te? Alamakota?czycy ca?y wolny czas zu?ywaj? na rozbieranie zegark?w, ale nikt nie potrafi z?o?y? ich z powrotem. Co z tego wynika dowiecie si?, gdy zwiedzicie nasz s?ynny Rezerwat Zepsutych Zegark?w. Stanowi on najwi?ksz? osobliwo?? naszego kraju...

Na podstawie s??w Kwaternostera I wszyscy zebrani na sali Alamakota?czycy uderzyli parokrotnie zegarkami o posadzk?.

Pan Kleks poprzednio s?ysza? ju? kr?lewskie przem?wienie, przerwa? wi?c kr?lowi i rzek? roztropnie:

- Pozwolisz, najja?niejszy panie, ?e wezm? na siebie przyjemno?? poinformowania moich przyjaci?? o zwyczajach tego kraju. Je?li za? chodzi o nas, to mamy tylko jedno ?yczenie: chcieliby?my spotka? si? na twoim dworze ze wszystkimi Bajdotami, kt?rzy osiedlili si? w Alamakocie. Mamy z nimi bardzo wa?ne sprawy do za?atwienia.

- ?wietnie! - zawo?a? Kwaternoster I, uradowany, ?e nie musi d?u?ej przemawia?, gdy? jak wiadomo, prawdziwi marynarze nie lubi? gada? bez potrzeby. -Zapraszam was na wieczurrne przyj?cie; kt?re urdb?dzie si? dzi? z urkazji ?wi?ta narurdurwegur.

Wobec zako?czenia cz??ci oficjalnej kr?l zeskoczy? z kapita?skiego mostku, a minister dworu kaza? zwin?? ?agle fregaty i opu?ci? flag?.

Kwaternoster I by? to postawny, krzepki m??czyzna w sile wieku, o rudawym zaro?cie i ry?ej br?dce w szpic. Alamakota?skim zwyczajem by? obna?ony do pasa, a na piersi i na ramionach mia? wytatuowan? zwyci?sk? bitw? morsk?, w kt?rej rzekomo dowodzi?, a nawet bohatersko zgin??, co przecie? by?o zmy?lone od pocz?tku do ko?ca.

- A zatem dur zurbaczenia wieczurrem - rzek? uprzejmie Kwaternoster I i wachluj?c si? palmowym li?ciem, opu?ci? sal? tronow?.

- Adasiu - szepn?? do ucha pan Kleks - wszyscy Bajdoci, jako byli marynarze, s? wytatuowani. To u?atwi nam rozpoznanie Alojzego. Uwa?aj, b?d? czujny!

Poniewa? mieli?my przed sob? ca?y dzie?, udali?my si? na zwiedzanie miasta.

Alamakotanki wyda?y si? nam bardzo ?adne. U?ywaj? one do mycia twarzy, jak poinformowa? nas pan Kleks, soku owocu gungo, kt?ry zawiera w sobie sk?adniki upi?kszaj?ce. Z racji podzwrotnikowych upa??w krajowcy chodz? obna?eni do pasa, nie maj? wi?c do czego przypina? order?w i maluj? je sobie wprost na piersi. A wszelkich odznacze? w Alamakocie jest bardzo wiele. Za szczeg?lnie zaszczytny uwa?a si? Order Wielkiej Kury, nast?pnie Krzy? Alambajskiego Wsp??istnienia, Order Graj?cej Muszli przyznawany wybitnym muzykom, Order Trzeciej Nogi za strzelenie pi?ki do bramki, Krzy? Trzeciej R?ki za usma?enie najsmaczniejszej jajecznicy, a nadto medale "Za ?apanie komar?w", "Za jazd? na hulajnodze", "Za puszczanie b?belk?w" oraz wiele innych.

Weronik zagl?da? do bram dom?w, gdzie dora?nie udziela? dozorcom cennych rad i wskaz?wek, a nawet dawa? pokazy wzorowego sprz?tania. Natomiast pan Lewkonik wypytywa? przechodni?w o miejscowych ogrodnik?w i notowa? ich adresy. Pan Kleks pogr??ony by? w zadumie, na pr??no wi?c usi?owa?bym opowiedzie? mu o moich rodzinnych k?opotach. Musia?em od?o?y? rozmow? z nim do bardziej stosownej chwili, a na razie pomaga?em Lewkonik?wnom zrywa? owoce gungo, z kt?rych wyciska?y sok i naciera?y sobie nim twarze.

Alamakota?czycy ch?tnie z nami rozmawiali, u?miechali si? ?yczliwie, a jeden z nich, imieniem Zyzik, s?u?y? nam za przewodnika. By? to trzyr?ki m?odzieniec, po czym poznali?my ?e jest synem Bajdoty.

Zyzik potwierdzi? fakt, ?e w Alamakocie osiedli?o si? dwunastu Bajdot?w nie licz?c kr?la i ?e sze?ciu spo?r?d nich zajmuje stanowiska ministr?w.

- Czy wszyscy Bajdoci s? tatuowani? - zapyta? od niechcenia pan Kleks.

- Wszyscy opr?cz jednego - odrzek? m?odzieniec.

- To on! - szepn?? do mnie pan Kleks. - Ale w takim razie musi ich by? o jednego wi?cej. Wieczorem sprawdzimy. Licz? na ciebie!

- Pozostali - ci?gn?? m?odzieniec - piastuj? r?wnie? wysokie godno?ci pa?stwowe. M?j ojciec na przyk?ad jest Dyrektorem Kr?lewskich Ogrod?w i ma pod sob? pi??dziesi?ciu uczonych ogrodnik?w.

- S?yszycie, dziewcz?ta? - zawo?a? pan Lewkonik. - Pi??dziesi?ciu ogrodnik?w! To co? dla was! Niech ?yje Alamakota!

Przechodnie obejrzeli si? za nimi ze zdziwieniem, a Rezeda rzek?a niepewnie:

- Zapominasz, ojcze, ?e oni s? trzyno?ni. Kt?ra z nas potrafi dotrzyma? kroku takiemu m??owi?

- Istotnie - westchn??a Dalia - takiego szybkobiegacza trudno dogoni?. ?atwo mo?e umkn??.

Biedna Dalia! Wiedzia?a zapewne, ?e nie mo?e liczy? na swoj? urod?. Spojrzeli?my na ni? ze wsp??czuciem wszyscy r?wnocze?nie. Spojrzeli?my i, o dziwo, w?asnym oczom nie mogli?my uwierzy?. Sok owocowy gungo zacz?? ju? dzia?a?. Nie tylko Dalia, ale wszystkie siostry by?y zupe?nie odmienione. W?a?ciwe rysy, kszta?t nosa, usta, oczy pozosta?y te same. Ust?pi?y jedynie cechy brzydoty. Mieli?my przed sob? pi?? ?licznych, pe?nych wdzi?ku panien.

Pan Lewkonik trzykrotnie nacisn?? brodawk? na nosie, ?eby przekona? si? czy nie ?ni. Weronik przygl?da? si? Piwonii z takim zachwytem, jakby zapomnia? ju? ca?kiem o swojej nieboszczce ?onie i o swoich siedemdziesi?ciu latach. Tylko pan Kleks powiedzia? rezolutnie:

- Uwa?ajcie jednak, moje drogie, ?eby nie przefajnowa?. ?ona nie powinna by? za ?adna.

Chcia? jeszcze co? doda?, ale w brodzie zapl?ta? mu si? jaki? ptaszek i ?a?o?nie kwili?. Zabra?em si? ostro?nie do rozgarniania jedwabistych g?szcz?w s?ynnej samoczynnej brody. Po ?mudnych zabiegach, przy pomocy Hortensji uda?o mi si? wreszcie uwolni? uwik?anego ptaszka. Oczywi?cie byt to Tri-Tri. Usiad? mu na ramieniu, weso?o pogwizduj?c, i ruszyli?my w dalsz? drog? za naszym przewodnikiem.

Jak ju? wspomnia?em, g??wna ulica wi?a si? spiralnie od placu A-B w kierunku portu. Przecina?o j? mn?stwo poprzecznych uliczek. Trzypi?trowe kolorowe domki ton??y w kwiatach. Pan Lewkonik z wielk? znajomo?ci? rzeczy wymienia? ich ?aci?skie nazwy, ale nas zachwyca?y przede wszystkim barwy i zapachy.

- Papaver orientale! - wo?a? pan Lewkonik. - Co za pi?kny okaz! A to - rosa multiflora! Moja specjalno??. O, prosz? spojrze?, panie profesorze, to jest dracaena fragrans! Nale?y j? podlewa? umiarkowanie, a za to cz?sto spryskiwa?.

Nikt nie s?ucha? hodowcy r??, gdy? byli?my zm?czeni, zgrzani i g?odni. Wst?pili?my przeto do pobliskiej zajezdni, alamakota?skim zwyczajem wypo?yczyli?my sobie motorowe hulajnogi i ruszyli?my jedn? z bocznych uliczek w kierunku zamiejskich kopulastych budowli.

By?y to kurze farmy - chluba Alamakoty. Rozpo?ciera?y si? one doko?a miasta na wielkich przestrzeniach i rozbrzmiewa?y nieustaj?cym pianiem kogut?w. Trzyno?ne i trzyr?kie postacie Alamakota?czyk?w uwija?y si? pomi?dzy kurami, podbieraj?c jajka. Kury te nale?? do nader osobliwej, ma?om?wnej rasy i pos?uguj? si? bardzo pierwotn? gwar?, ograniczon? w?a?ciwie do wyra?ania tylko trzech poj??. Jedno z nich to "chc? je?? i pi?", drugie - "za chwil? znios? jajko", wreszcie trzecie - "prosz? mi nie zawraca? g?owy". Natomiast koguty zdradzaj? znacznie szersze zainteresowania, trafnie przepowiadaj? pogod?, wskazuj? czas, a nadto umiej? pia? na g?osy r??ne wojskowe marsze, co jest o tyle dziwne, ?e w Alamakocie nie ma ani wojska, ani wojskowej orkiestry.

Opowiada? nam o tym przy innej okazji minister Pokoju, pulchny i weso?y Fajatron. Ot?? Alamakota?czycy nie posiadaj? armii, gdy? wzoruj?c si? na legendarnych przodkach, wol? ucieka? przed wrogiem ni? gin?? w obronie swoich kur. W tym celu w?a?nie, przy pomocy odpowiednich zabieg?w i zastrzyk?w wyhodowali sobie trzeci?, szybkobie?n? nog?.

Weronik, kt?rego pradziad s?u?y? w s?ynnej brygadzie repelent?w i zgin?? pod Bia?? Muszk? w walce o wyzwolenie zielonosk?rych Cytrus?w, powiedzia? z niesmakiem:

- Wola?bym nie mie? ani jednej nogi, ale maszerowa? naprz?d, ni? ucieka? na trzech nogach.

Uwaga ta pozbawiona by?a sensu, gdy? Alamakota nie figuruje na ?adnej mapie ?wiata. Dlatego te? nie posiada wrog?w, a wi?c nie potrzebuje wojska ani do maszerowania naprz?d, ani do uciekania. Natomiast minister Pokoju prowadzi doroczne walki kogut?w, organizuje obozy szkoleniowe dla zawodnik?w oraz przyznaje w?a?cicielowi zwyci?skiego koguta Przechodni Kieliszek do Jajek. Zdobywca takiej nagrody ma prawo przez ca?y rok w ka?d? niedziel? zjada? po jednym jajku. Jest to wielkie wyr??nienie, gdy? pozostali obywatele pozbawieni s? tego przysmaku. Jajka sprzedawane s? wy??cznie za granic?, a do ich transportu s?u?? specjalne jajostatki i poduszkowce, kt?re ?egluj? pod obc? bander?, ?eby pa?stwa o?cienne nie mog?y si? zorientowa?, gdzie le?y Alamakota.

Alamakota?skie jajka r??ni? si? od naszych tylko tym, ?e s? r??nokolorowe jak Wielkanocne kraszanki.

Gdy wkroczyli?my na tereny hodowlane, oczom naszym przedstawi? si? imponuj?cy widok. Po rozleg?ych b?oniach spacerowa?y tysi?ce kur, natomiast koguty w obr??kach siedzia?y na werandach swoich kopulastych domk?w i uwi?zane by?y do nich cienkimi ?a?cuszkami . O ?wicie i o zmierzchu spuszczano je z ?a?cuszk?w na spotkanie z rodzinami. Wtedy w?a?nie mia?y zwyczaj pia? Marsza O?owianych ?o?nierzy i w ten spos?b regulowa?y ?ycie w Alamakocie, gdy? zegarki, jak wiadomo, s?u?y?y tam do zgo?a innego celu.

Olbrzymie przestrzenie jak okiem si?gn??, zas?ane by?y kolorowymi jajkami, kt?re swymi barwami zwabia?y mn?stwo motyli i ptak?w. Tri-Tri; fruwa? i szybowa? w?r?d nich bez opami?tania i co chwila przynosi? mi wie?ci o ?wie?o zniesionych jajkach. Nie m?g? jednak?e nad??y? z rachunkami, zach?ystywa? si? w?asnym szczebiotem i dalsze liczby wystukiwa? mi dziobkiem na nosie, co nie nale?a?o do przyjemno?ci. W ko?cu da?em mu takiego prztyczka, ?e zostawi? mnie w spokoju.

Pan Kleks wtajemniczy? nas w dzieje kurzego jajka na przestrzeni wiek?w i opowiedzia? histori? nast?puj?c?:

- W pa?stwie Kukurycji w trzecim wieku przed nasz? er? kr?l Bambosz Ko?lawy za??da? od kur, aby znosi?y jajka z p?askim denkiem, jako ?e kieliszki od jaj w tych odleg?ych czasach nie by?y jeszcze znane. Kury si? zbuntowa?y i zamiast kurcz?t wysiedzia?y z jajek szara?cz?, kt?ra odt?d bezlito?nie pustoszy?a kraj.

Kukuryci Postanowili szuka? schronienia w Kudkudacji. Ale gdy przedzierali si? przez moczary i b?ota, padli pastw? pijawek. Ocala?o ich tylko siedmioro. Zab??kani w nieznanym terenie zbiegowie w?drowali przez wiele miesi?cy, a? dotarli do krainy zamieszkanej przez ca?kiem inne kury. Tu wi?c osiedli i stali si? w ten spos?b za?o?ycielami Alamakoty. Tak g?osi legenda.

- Ciekawe! - powiedzia? Weronik. - G?si uratowa?y Rzym, a kury spowodowa?y zag?ad? Kukurycji. Teraz rozumiem, dlaczego zawsze wola?em pieczon? g?? ni? jak?? tam kur? z roso?u.

- Zapami?tajcie, dziewcz?ta! - zwr?ci? si? pan Lewkonik do swoich c?rek. - M??owie lubi? pieczone g?si. To bardzo wa?ny punkt w ma??e?stwie.

Pan Kleks obliza? si? i zawo?a?:

Do?? tego! Jestem g?odny a wy swoimi rozmowami zaostrzacie mi apetyt. Zyziku, m?g?by? pomy?le? o jakim? posi?ku dla nas.

Zyzik, kt?ry jedn? r?k? prowadzi? Rezed?, a drug? Dali?, uderzy? si? trzeci? r?k? w czo?o i rzek? zawstydzony:

- Drurdzy curdzurziemcy, prursz? orprzejmie, zaraz dustaniemy purdwieczurrek!

Po czym zaprowadzi? nas do du?ego okr?g?ego budynku, sk?d wyszed? bardzo wytworny siwy Alamakota?czyk.

- Jestem wielce zaszczycony t? niecodzienn? wizyt? - rzek? drepcz?c doko?a nas na swoich trzech nogach. - Odwiedziny cudzoziemc?w s? u nas rzadko?ci?. Alamakota nie figuruje na ?adnej mapie ?wiata i to uchroni?o nas przed zach?anno?ci? kolonizator?w. Nie s?dz?, abym kogokolwiek tymi s?owami urazi?, gdy? - o ile mi wiadomo - mam przed sob? nie polityka, lecz s?ynnego uczonego. Czy tak?

Pan Kleks stan?? na jednej nodze, rozczesywa? sobie brod? palcami prawej r?ki i rzek? uroczy?cie:

- Jam jest Ambro?y Kleks, doktor wszechwiedzy, magister spraw zmy?lonych, za?o?yciel i profesor Akademii mego imienia, asystent s?ynnego doktora Paj-Chi-Wo. To wszystko. A czy m?g?bym wiedzie?, z kim mam przyjemno???

- O, ja jestem tylko ministrem Hodowli Kur w rz?dzie Jego Kr?lewskiej Mo?ci - rzek? skromnie siwy Alamakota?czyk. - Nazywam si? Paramontron. Ko?c?wka "tron" wskazuje na to, ?e jestem cz?onkiem rz?du, czyli podpor? tronu. Nale?y to traktowa? jako dodatek ministerialny.

- Nazywam si? Anemon Lewkonik - przedstawi? si? z godno?ci? hodowca r??. - A oto moje c?rki.

Paramontron podskoczy? na jednej z trzech n?g i dwukrotnie sk?oni? si? przed dziewcz?tami.

- A ja jestem Weronik Czy?cioch, dypl... - zacz?? stary dozorca. ale pan Kleks mu przerwa?:

- Dosy?, dosy?, panie Wazonik, nie mamy czasu na te wszystkie ceremonie

- Mi?o mi pa?stwa powita? - podj?? zn?w ministron - Znajdujecie si? obecnie w Instytucie Sma?enia Jajecznicy. Zesp?? moich uczonych kuchmistrz?w opracowa? sto szesna?cie sposob?w przyrz?dzania tej potrawy. Pozw?lcie, pa?stwo, na podwieczorek do naszej probierni.

- Nareszcie dostaniemy co? do zjedzenia! - zawo?a? pan Lewkonik. - umieram z g?odu!

Paramotron u?miechn?? si? wyrozumiale i wprowadzi? nas do sali, gdzie po?rodku sta?a olbrzymia patelnia.

- Oto patelnia-gigant - rzek? ministron. - Mog? stwierdzi? z dum?, ?e jest to najwi?ksza patelnia na ?wiecie. Jednorazowo mo?na usma?y? na niej jajecznic? z dw?ch tysi?cy jaj. Na dnie patelni widzicie kilkadziesi?t zag??bie?. Daje to mo?liwo?? sma?enia jajecznicy wed?ug stu receptur jednocze?nie.

- Co? podobnego! - zawo?a? ol?niony Weronik. - To chyba najwi?ksze osi?gni?cie alamakota?skiej techniki!

- Koledzy - zwr?ci? si? ministron Paramontron do swoich pomocnik?w w bia?ych kitlach - b?d?cie ?askawi usma?y? dla naszych go?ci jajecznicy wed?ug receptury nr 76.

M?odzi Alamakota?czycy, kt?rych wi?kszo?? nale?a?a do trzyr?kich, w??czyli pr?d i z wpraw? ?ongler?w cyrkowych zacz?li podrzuca? w g?r? kilkadziesi?t kolorowych jajek naraz, po czym rozbijali je w locie i z ma?pi? zr?czno?ci? odrzucali puste skoropki. Tymczasem na patelni skwiercza?o ju? mas?o, obraca?y si? automatyczne mieszalniki, a z umieszczonych pod sufitem szczyptomierzy sypa?a si? s?l. Po pi?ciu minutach siedzieli?my przy stolikach i zajadali?my jajecznic? w kilku smakach, a wi?c z pomidorami, z papryk?, ze szczypiorkiem oraz z kie?bas?, i popijali?my j? aromatycznym sokiem owocu gungo.

Panu Lewkonikowi jak zwykle przeszkadza? brzuch, ale poczciwa Hortensja podtrzymywa?a mu talerz pod sam? brod?, dzi?ki czemu zg?odnia?y hodowca r?? m?g? naje?? si? tym razem do syta.

Podzi?kowali?my ministronowi za pyszny podwieczorek, a poniewa? zapada? ju? zmierzch, czas by?o wraca? do miasta. W?a?nie koguty spuszczone z ?a?cuszk?w zapia?y Marsza O?owianych ?o?nierzy. Po?egnali?my uprzejmego gospodarza, uruchomili?my nasze hulajnogi i opu?cili?my kurz? farm?.

- Zd??ymy jeszcze zwiedzi? Rezerwat Zepsutych Zegark?w - rzek? Zyzik.

Tu jednak zabra? g?os pan Lewkonik:

- Przepraszam... Co nas obchodz? zepsute zegarki?! Dla mnie i dla moich c?rek o wiele wa?niejsze s? kr?lewskie ogrody.

- A zw?aszcza kr?lewscy ogrodnicy - mrukn?? Weronik.

- Rozumiem - zmiesza? si? Zyzik - wola?bym jednak uprzedzi? ojca o wizycie.

- Panie Anemonie - wtr?ci? rozs?dny jak zwyk?e Weronik - przecie? kwiaty ogl?da si? w dzie?, a nie wieczorem. To samo w znacznie wi?kszym stopniu odnosi si? do ogrodnik?w. Po ciemku wszystkie koty s? bure!

- Przepraszam - rzek?em tym razem ja - zapomnieli?my o naszych baga?ach. Trzeba je sprowadzi? z portu. Panie Weroniku, pan musi si? tym zaj??.

- Baga?e to moja specjalno?? - powiedzia? ochoczo stary dozorca, kt?ry nieraz wnosi? i znosi? walizki moich rodzic?w. - Nie wiem tylko, dok?d je dostarczy?, Nie mamy w Alamakocie adresu, za przeproszeniem.

- Mieszkam w pa?acu ministrona Limpotrona - rzek? pan Kleks. - Wystarczy tam miejsca dla wszystkich. M?j stary przyjaciel Limpo, sternik z wyprawy na tratwie, zosta? tu ministronem Pogody i Czterech Wiatr?w. To bardzo go?cinny cz?owiek, tylko troch? lekkomy?lny. Wydaje mu si?, ?e umie przepowiada? pogod?, podczas gdy powszechnie wiadomo, ?e robi? to za niego alamakota?skie koguty.

- Ja pana zaprowadz?. Znam ten pa?ac -powiedzia? Zyzik, po czym wraz z Weronikiem pu?cili si? na hulajnogach w kierunku portu.

Zauwa?yli?cie zapewne, ?e w Alamakocie nie wida? ?adnych zwierz?t poci?gowych ani miejskich ?rodk?w lokomocji. Wszyscy poruszaj? si? pieszo b?d? na hulajnogach jedno- albo dwubie?nych. I tylko wysocy dygnitarze maj? do dyspozycji hulajnogi czterokolorowe, kt?re przypominaj? nieco kolejowe drezyny. Zreszt? wspomnia?em ju? przedtem, ?e trzyno?ni Alamakota?czycy pokonuj? przestrze? pieszo z szybko?ci? antylop. Natomiast Kwaternoster I w czasie podr??y s?u?bowych u?ywa fregaty na k??kach popychanej wiatrem albo holowanej przez nadwornych hulajno?nik?w.

Wr??my jednak do naszych spraw gdy? w?a?nie pod przewodem Pana Kleksa wkroczyli?my do Rezerwatu Zepsutych Zegark?w. Odgrywa on r?wnocze?nie rol? muzeum narodowego, zabytku historycznego oraz parku kultury.

Otacza go mur zbudowany z cyferblat?w o fosforyzuj?cych cyfrach. S?cz? one ?agodne zielonkawe ?wiat?o i teraz, chocia? zapad? ju? wiecz?r, w rezerwacie by?o ca?kiem widno jak podczas pe?ni ksi??yca.

Wzd?u? ?cie?ek ubitych z metalowych sztyficik?w wznosz? si? piramidy poszczeg?lnych cz??ci zegarkowych mechanizm?w.

W czterech rogach rezerwatu g?ruj? ponad innymi piramidami r?wno u?o?one stosy kopert niklowych, oksydowanych, srebrnych i z?otych.

Jedna piramida sk?ada si? z samych wahade?ek, nast?pna ze spr??yn, jeszcze inna - z z?batych k??ek. Po bokach po?yskuj? w zielonkawym ?wietle u?o?one w kszta?cie sto?k?w szkie?ka od zegark?w. Pomi?dzy nimi wida? pryzmy ze wskaz?wkami, przy czym wskaz?wki sekundnik?w przypominaj? kolczast? ro?lin? w rodzaju ostu.

Rubiny, u?ywane w zegarkach jako ?o?yska, stanowi? Piramid? centraln?. Na jej szczycie umieszczony jest portret Kwaternostra I, skomponowany misternie z guziczk?w do nakr?cania zegark?w, inkrustowany ?ebkami stalowych ?rubek.

Portret nieustannie obraca si? na swojej osi, tak ?e z ka?dej strony mo?na podziwia? dobrotliw? twarz monarchy.

W rezerwacie krz?ta?o si? kilkunastu dozorc?w, kt?rzy miote?kami z kogucich pi?r na d?ugich pr?tach bez przerwy odkurzali l?ni?ce piramidy, a zw?aszcza kr?lewski portret. Przy stosie rubin?w czuwa? specjalny urz?dnik z pancern? skrzyni?, do kt?rej na noc przesypywano drogocenne kamienie, a dwaj rachmistrze obliczali je i wpisywali do wielkiej ksi?gi.

Na ?cie?kach rezerwatu t?oczy?y si? liczne wycieczki szkolne, gdy? dzieci na ca?ym ?wiecie ogromnie interesuj? si? tym, co zegarki maj? w ?rodku.

Pan Kleks, kt?ry nieomylnie umie formu?owa? z?ote my?li, zawo?a?:

- Z lud?mi jest tak jak z zegarkami! Najwa?niejsze jest to, co maj? w ?rodku. - Po czym stan?? na jednej nodze, zamy?li? si? i rzek? z niek?amanym zachwytem: - Sp?jrzcie! Czy widok ten nie jest pi?kniejszy ni? wszystkie zegarki razem wzi?te? Czy to nies?uszne, ?e l?ni?ce k??ka, spr??ynki i wahade?ka, wi?zione we wn?trzach zegark?w, znalaz?y si? na wolno?ci? Na to, by podziwia? per??, trzeba j? wyj?? z muszli. Podobnie jest z zegarkami. Je?li si? chce podziwia? pi?kno ich mechanizmu, trzeba zegarki wypatroszy?. A do wskazywania pory dnia wystarcz? koguty! Zreszt? prawdziwy m?drzec ma poczucie czasu w ko?cach palc?w i nie potrzebuje spogl?da? na zegarek. Ja na przyk?ad wiem, ?e zapad? wiecz?r i ?e czas ju? i?? na przyj?cie do kr?la. Panie i panowie, ruszamy!

W tej samej chwili rozleg? si? gong na znak, ?e nale?y opu?ci? rezerwat, a od?wierny nawo?ywa? do wyj?cia. Za bram? czeka?a nas jednak przykra niespodzianka. Gdy chcieli?my uruchomi? nasze hulajnogi, okaza?o si?, ?e wszystkie zosta?y pozbawione k??. Wtedy dopiero przypomnia?em sobie, i? jeden z dozorc?w wyda? mi si? dziwnie znajomy.

- Panie profesorze - zawo?a?em - to zn?w sprawka Alojzego! Widzia?em go! To by? na pewno on!

Z oddali dolecia? nas charakterystyczny chichot. Teraz nie mieli?my ju? w?tpliwo?ci.

- Szelma! - westchn?? pan Kleks. - Trudno. P?jdziemy piechot?. Musimy si? ?pieszy?, bo to kawa? drogi, a nie posiadamy szybkobie?nych alamakota?skich n?g.

Ale w tym w?a?nie momencie z ciemno?ci wy?oni? si? zdyszany pan Lewkonik wo?aj?c przera?onym g?osem:

- Nie ma Rezedy! Rezeda zgin??a! Hortensja jest... Dalia jest... Piwonia R??a... Wszystkie s?! Tylko Rezedy nie ma! Szukali?my jej wsz?dzie... Ona zawsze si? nas trzyma?a. Moja c?rka! Moje dziecko! Moja Rezeda! O, ja nieszcz??liwy! Panie profesorze, co si? z ni? mog?o sta??

- Niech pan zachowa spok?j godny hodowcy r?? - odrzek? pan Kleks. - Jestem i czuwam. Moja broda tak?e czuwa. Pa?ska Rezeda zosta?a porwana. Tak! Porwa? j? stworzony przeze mnie mechaniczny cz?owiek, Alojzy B?bel. To jego sprawka.

I podczas gdy pan Lewkonik wydawa? rozmaite rozpaczliwe okrzyki pan Kleks stan?? na jednej nodze, rozpostar? brod? i zamy?li? si? tak g??boko, jak chyba nigdy dot?d.

OPOWIE?? ANEMONA LEWKONIKA

Nie przeszkadzajmy panu Kleksowi. Niech sobie my?li w spokoju i skupieniu. A ja skorzystam z okazji i przez ten czas opowiem wam o rodzinie Lewkonik?w. My?la?em, ?e b?dziemy mogli bez tego si? obej??, ale wobec znikni?cia Rezedy musz? podzieli? si? z wami pewnymi wiadomo?ciami z dziej?w tej osobliwej rodziny.

W drodze do Alamakoty, na pok?adzie "P?etwy Rekina", siadywa?em wieczorami z panem Lewkonikiem na rufie statku. Szukali?my tam powiewu i och?ody po upalnym dniu. Podczas gdy pozostali pasa?erowie szli do swoich kajut, my dwaj siedzieli?my na zwojach lin i prowadzili?my d?ugie rozmowy, kt?re przeci?ga?y si? nieraz do p??nej nocy.

Wtedy w?a?nie opowiedzia?em panu Lewkonikowi o panu Kleksie, o Alojzym i o tym, co przydarzy?o si? moim rodzicom.

Z kolei pan Lewkonik wtajemniczy? mnie we wszystkie sprawy dotycz?ce jego rodziny. A nic tak ludzi nie zbli?a, jak wzajemne powierzanie sobie sekret?w. Tote? w kr?tkim czasie zawi?za?a si? pomi?dzy nami przyja?? i m?wili?my o wszystkim z ca?? otwarto?ci?.

A oto opowie?? hodowcy r??, kt?r? zapami?ta?em bardzo dok?adnie:

"Nazywam si? Anemon Lewkonik. Rodzic?w straci?em we wczesnym dzieci?stwie Wychowywa?em si? u dziadka, kt?ry by? s?ynnym hodowc? kaktus?w. Od najm?odszych lat interesowa?em si? botanik?, zbiera?em zio?a i kwiaty, uczy?em si? ich ?aci?skich nazw. W si?dmym roku ?ycia u?o?y?em rymowany s?ownik ro?lin kompasowych, czyli takich, kt?re wskazuj? cztery strony ?wiata. Pracowa?em ch?tnie w ogrodach i cieplarniach dziadka, a nawet pomog?em mu wyhodowa? kaktus, kt?ry o zachodzie s?o?ca gwi?d?e jak kos.

Z biegiem czasu zdoby?em tak rozleg?? wiedz?, ?e sam poczyni?em wiele ciekawych pr?b krzy?owania kwiat?w z owadami i ptakami. Zacz??em te? stosowa? rozmaite substancje, kt?re nadawa?y kwiatom szczeg?lne w?asno?ci. Wyhodowa?em jadalny anemon o smaku cha?wy. Uda?o mi si? r?wnie? uzyska? astry fruwaj?ce jak motyle. Nie b?d? zreszt? opowiada? o mniej wa?nych osi?gni?ciach. Przejd? od razu do sprawy, kt?ra zawa?y?a na ca?ym moim ?yciu.

Ot?? pewnego dnia, a mia?em wtedy lat dziewi?tna?cie, po wielu nieudanych pr?bach zdo?a?em wreszcie doprowadzi? do pomy?lnego ko?ca najtrudniejsze z moich zamierze?. Przy zastosowaniu specjalnej energii, odkrytej swego czasu przez profesora Kleksa, a znanej powszechnie pod nazw? energii kleksycznej, uda?o mi si? wyhodowa? ca?kiem nowy gatunek lewkonii o w?a?ciwo?ciach wr?cz niezwyk?ych..."

W tym momencie rozleg? si? tubalny g?os kapitana, kt?ry by? zaj?ty rozwi?zywaniem nowej krzy??wki:

- Ro?lina z siedmiu liter, "u" w ?rodku, hej?!

- Bluszcz - zawo?a? pan Lewkonik, po czym snu? dalej swoj? opowie??:

Ot?? kwiat, kt?ry wyhodowa?em z takim trudem, nosi nazw? Lewkonii Podr??niczej. Wystarczy j? pow?cha?, ?eby zapa?? w sen podr??niczy i przenosi? si? do obcych kraj?w, jakby to by?o na jawie. Cz?owiek pogr??ony w takim ?nie zwiedza nieznane miasta, a wszystko, co widzi albo s?yszy, jest najzupe?niej zgodne z rzeczywisto?ci? i pozostaje na zawsze w jego pami?ci.

Jestem pierwszym cz?owiekiem, kt?remu uda?o si? zrealizowa? ten ?mia?y zamys?. Postanowi?em nie dopuszcza? nikogo do mojej tajemnicy i w tym celu ukry?em cudowny kwiat w niedost?pnych g?szczach ogrodu, gdzie nigdy dot?d nie posta?a noga ludzka. Odt?d co noc potajemnie wykrada?em si? z domu, w?cha?em moj? lewkoni?, zapada?em w sen i odbywa?em dalekie podr??e. A kiedy nazajutrz sprawdza?em w atlasach i podr?cznikach geografii moje podr??nicze sny, wszystko zgadza?o si? co do joty z istotnym stanem rzeczy.

W ten spos?b zdo?a?em zwiedzi? wiele ciekawych kraj?w, a wi?c Palemoni?, Abecj?, Parzybrocj?, Wyspy Gramatyczne, Patentoni?, a tak?e Nibycj?. Sen podr??niczy ko?czy? si? zwykle o ?wicie i wtedy niepostrze?enie wraca?em przez okno do mego pokoju, zanim dziadek m?g? zauwa?y? moj? nieobecno??. Dziwi?o go tylko, ?e jestem stale przesi?kni?ty zapachem lewkonii. Cz?sto wi?c powtarza?:

- Cz?owiek zawsze ma w sobie co? ze swego nazwiska.

Pewnej nocy, gdy pow?cha?em moj? lewkoni? i pogr??y?em si? znowu we ?nie podr??niczym, przenios?em si? do kraju, kt?rego p??niej nie zdo?a?em znale?? na ?adnym globusie ?wiata ani ?adnej encyklopedii. By?a to ma?a wysepka, le??ca samotnie na oceanie. Nazywa?a si? Wysp? Sobowt?r?w. Opowiem o niej tylko rzeczy najistotniejsze.

Wiadomo, ?e istniej? kraje zamieszka?e przez kilkana?cie, a nawet kilkadziesi?t plemion i szczep?w pos?uguj?cych si? odr?bnymi j?zykami.

Na Wyspie Sobowt?r?w zjawisko to wyst?powa?o w postaci zgo?a niespotykanej. Ka?dy mieszkaniec m?wi? tam swoim w?asnym j?zykiem. Ludno?? wyspy liczy?a dwadzie?cia siedem tysi?cy os?b, nietrudno wi?c obliczy?, ?e tyle? rozmaitych j?zyk?w u?ywano w tym kraju r?wnocze?nie. Wobec tego ludzie mogli porozumiewa? si? z sob? jedynie dzi?ki wsp?lnym samog?oskom natomiast korespondencj? prowadzili przy pomocy alfabetu Morse'a, kt?ry, tak jak u nas, zna?y nawet dzieci.

Mo?na si? domy?li? z samej nazwy wyspy, ?e zamieszkiwa?y j? wy??cznie sobowt?ry. By?y to jakby zapasowe egzemplarze r??nych znakomitych ludzi, prawdopodobnie na wypadek, gdyby dla kt?rego? z nich czas jego ?ycia okaza? si? za kr?tki.

Sobowt?r?w obierano drog? losowania spo?r?d wybitnych uczonych, wynalazc?w, artyst?w i podr??nik?w. Spostrzeg?em w?r?d nich pana Kleksa oraz sobowt?ry innych osobisto?ci.

Przyznaj?, ?e by?em mile zdziwiony, gdy przemierzaj?c wysp? ujrza?em przed jednym z dom?w posta? podobn? do mnie jak dwie krople wody. A zdziwi?em si? dlatego, ?e by?em jeszcze ma?o znanym, m?odym hodowc? kwiat?w i nie s?dzi?em, aby s?awa moja dotar?a a? do tego dalekiego kraju.

M?j sobowt?r zaprosi? mnie do swego domu. Jak mo?na przewidzie?, m?wili?my wsp?lnym j?zykiem. Dowiedzia?em si? wi?c bez trudu, ?e mam przed sob? hodowc? kwiat?w, r?wnie osobliwych jak moje, a jego najwi?kszym osi?gni?ciem by?a, ni mniej, ni wi?cej tylko dok?adnie taka sama Lewkonia podr??nicza. Nadto okaza?o si?, ?e wskutek szczeg?lnego zbiegu okoliczno?ci cz?owiek ten nazywa si? Anemon Lewkonik. Nie mia?em tedy ?adnej w?tpliwo?ci, ?e spotka?em w?asnego sobowt?ra, co na tej wyspie mo?na by?o uwa?a? za rzecz ca?kiem naturaln?.

Podobie?stwo mi?dzy nami by?o wprost uderzaj?ce. Patrz?c na tego drugiego Lewkonika, odnios?em wra?enie, ?e przegl?dam si? w lustrze. Mia? identyczn? brodawk? na nosie, z?oty z?b z prawej strony i nawet taki sam krawat w groszki. Uradzili?my, ?e dla odr??nienia on b?dzie czesa? si? na je?a, a ja z przedzia?kiem. Nadto, aby u?atwi? sobie obcowanie z innymi mieszka?cami wyspy, postanowi?em. nazwa? go Anemon-Lusterko, co mia?o wskazywa?, kt?ry z nas dw?ch jest sobowt?rem.

Od pierwszej chwili pokochali?my si? jak bracia i bez trudu odgadywali?my swoje my?li, nawet najskrytsze.

Ale by?a jedna rzecz, kt?r? r??nili?my si? od siebie. Anemon-Lusterko mia? siostr?.

Got?w by?em przysi?c, ?e na ca?ym ?wiecie nie ma dziewczyny r?wnie pi?knej, i wobec tego nie wierzy?em, aby mog?a by? czyimkolwiek sobowt?rem. Mia?a p?e? delikatn? jak p?atki dalii, oczy z?ociste jak rezeda, usta p?sowe jak piwonia, g?ow? trzyma?a dumnie jak hortensja, a wok?? niej unosi? si? zapach r??. I trudno by?oby wybra? dla niej odpowiedniejsze imi? ni? to, kt?re nosi?a. Nazywa?a si? Multiflora.

Dot?d ze sn?w podr??niczych budzi?em si? zazwyczaj o ?wicie i wraca?em niepostrze?enie do domu mego dziadka.

Tym razem pobyt na Wyspie Sobowt?r?w przeci?ga? si?. Przypuszczam, ?e obecno?? Lewkonii Podr??niczej Anemona-Lusterko r?wnowa?y?a dzia?anie powrotne lewkonii wyhodowanej przeze mnie. Mo?liwe, ?e gdybym pow?cha? sobowt?ra mojego kwiatu, zapad?bym w kolejny sen podr??niczy i w ten spos?b wr?ci?bym do domu. Wcale jednak tego nie pragn??em. Nie chcia?em nawet my?le? o mo?liwo?ci rozstania z Multiflor?.

Zakocha?em si? w niej od pierwszego wejrzenia, a ona r?wnie? darzy?a mnie podobnym uczuciem. Najdziwniejsze w jej stosunku do mnie by?o to, ?e wcale nie dostrzega?a podobie?stwa pomi?dzy mn? a moim sobowt?rem i nieraz powtarza?a:

- Ca?? t? bajk? o naszej wyspie wymy?li? pan Kleks. Nic innego nie robi, tylko stoi na jednej nodze i zmy?la r??ne nieprawdopodobne historie. Opowiada o krajach, kt?re nie istniej?, o mechanicznych ludziach, o jakim? Alojzym B?blu, kt?rego ?ciga po ca?ym ?wiecie, o sobowt?rach. Nam si? wydaje, ?e wszystkie jask??ki s? jednakowe, a one wiedz?, ?e to nieprawda i doskonale si? rozr??niaj?... Tak samo wy dwaj. Wm?wili?cie w siebie, ?e jeste?cie sobowt?rami. A ja nie dostrzegam w was ?adnego podobie?stwa. Ostatecznie tysi?ce ludzi maj? brodawki na nosach, z?ote z?by czy krawaty w groszki.

Cieszy?y mnie te s?owa Multiflory, gdy? wcale nie czu?em si? jej bratem, jak m?j sobowt?r. Przeciwnie. By?em zakochany i pragn??em j? poj?? za ?on?. Anemon-Lusterko szybko mnie przejrza? i powiedzia? pewnego dnia przy ?niadaniu:

- Sny mog? si? prze?ni?, a czas ucieka. Nie wiem, Multifloro, czy s?usznie przypisujesz pewne niezrozumia?e zjawiska fantazji pana Kleksa. Skoro jednak nie wierzysz w istnienie sobowt?r?w, czemu by? nie mia?a po?lubi? Anemona? Przecie? widz?, ?e si? kochacie. A nie s?dz?, aby? mog?a znale?? lepszego dla siebie m??a.

Zamiast odpowiedzi Multiflora rzuci?a mi si? na szyj?, wo?aj?c:

- Tak! Tak! Chc? by? twoj? ?on?! Chc? si? wyrwa? z niewoli uroje?. Ty mo?esz mi stworzy? prawdziwe ?ycie, bo ty mnie kochasz, wiem o tym!

Taka by?a Multiflora!"

W tym momencie pan Lewkonik przerwa? swoj? opowie??. Z lekko?ci? balonika zbieg? do kajuty, a po chwili wr?ci? z polewaczk? i szybko wzi?? si? do podlewania swoich kwiat?w, kt?re rozkwita?y w skrzynkach przy burtach statku:

- Rosa multiflora wymaga wielkiej dba?o?ci. To bardzo delikatna ro?lina - rzek? po chwili, po czym zn?w usiad? przy mnie i dalej snu? swoje opowiadanie: "W miar? jak zbli?a?a si? data naszego ?lubu, Anemon-Lusterko stawa? si? coraz bledszy, a raczej coraz bardziej przezroczysty, coraz bardziej niedostrzegalny. Wprawdzie krz?ta? si? jeszcze beztrosko po domu i po ogrodzie, ale go wci?? ubywa?o jak ubywa ksi??yca od pe?ni do nowiu. Ju? nie do??, ?e by? moim sobowt?rem, ale nadto stopniowo uto?samia? si? ze mn?, a? w ko?cu przestali?my go w og?le dostrzega?. Przylgn?? do mnie jak cie? i odt?d ukazywa? si? ju? tylko w postaci mego cienia.

Sta?o si? to ostatecznie w dniu, kiedy wraca?em z Multiflor? od ?lubu.

Ma??e?stwo nasze by?o bardzo szcz??liwe. Prowadzili?my ?ycie spokojne, z dala od miejskiego zgie?ku, oddaj?c si? z zapa?em hodowli ro?lin. C?rkom naszym, kt?re kolejno przychodzi?y na ?wiat, dali?my imiona ulubionych kwiat?w. S? to w?a?nie: R??a, Hortensja, Dalia, Piwonia i Rezeda. Ale - rzecz dziwna. Z matki tak pi?knej urodzi?y si? dziewczynki, niestety, brzydkie.

C?rki chowa?y si? zdrowo, ros?y, uczy?y si? u najlepszych nauczycieli i darzy?y nas gor?c? mi?o?ci?.

?yli?my w dobrobycie, gdy? wraz z Multiflor? otrzymali?my przy pomocy krzy?owa? wiele nieznanych kwiat?w o r??nych magicznych zapachach. Wynale?li?my tak?e pobudzacz wzrostu, czyli specjalny od?ywczy p?yn, kt?ry znakomicie przy?piesza rozw?j ro?lin oraz ich kwitnienie. Dzi?ki temu nasza hodowla zyska?a sobie powszechn? s?aw? na wyspie i z trudem mogli?my nad??y? licznym zam?wieniom.

Dziewczynki, w miar? jak dorasta?y, pomaga?y nam w pracy. Moja kochana Multiflora wyjawi?a, ?e jej pragnieniem jest wyda? c?rki za ogrodnik?w, gdy? obcowanie ze ?wiatem ro?linnym kszta?tuje w ludziach najszlachetniejsze sk?onno?ci. A po namy?le doda?a:

- Pisarze my?l? tylko o postaciach, kt?re sami stworzyli, in?ynierowie zaj?ci s? wy??cznie maszynami, podr??nicy ch?tnie wyje?d?aj? i zostawiaj? swoje ?ony, lekarze bardziej interesuj? si? chorymi ni? zdrowymi. Jedynie mi?o?nicy ro?lin i kwiat?w potrafi? oceni? pi?kno ludzkiej duszy!

Przy tych s?owach Multiflora westchn??a rozsiewaj?c doko?a aromat r??. Z czasem stwierdzi?em, ?e jej nieodrodne c?rki pachnia?y kwiatami, kt?re odpowiada?y ich imionom. I tylko ja, cho? mam na imi? Anemon, a na nazwisko Lewkonik, niczym nie przypominam kwiatu, raczej dyni?, odk?d zaokr?gli?y si? moje kszta?ty.

Ale to ju? nie nale?y do rzeczy.

Pewnego dnia, pod koniec czerwca, jak zwykle na Wyspie Sobowt?r?w nasta? okres deszcz?w i burz. La?o przez wiele dni. Siedzieli?my wi?c w domu, nie zagl?daj?c nawet do naszych kwiat?w. D??y huraganowe wiatry, hucza?y grzmoty, w wielu miejscach od piorun?w wybucha?y po?ary. Podczas jednej z takich burzliwych nocy rozleg?o si? energiczne pukanie do naszych drzwi.

Ubra?em si? szybko i poszed?em wpu?ci? niespodziewanego go?cia. By? to profesor Ambro?y Kleks. Postawi? w k?cie ociekaj?cy deszczem parasol, otrz?sn?? krople z brody i rzek? uroczy?cie:

- Sprawa jest bardzo wa?na. Niezmiernie wa?na.

Gdy siedzieli?my ju? w wygodnych fotelach i Multiflora przynios?a nam kieliszki nape?nione r??anym winem, pan Kleks od razu przyst?pi? do rzeczy:

- O ile mi wiadomo, wyhodowa? pan Lewkoni? Podr??nicz? przy pomocy energii kleksycznej, kt?r? odkry?em przed laty. Musz? pana ostrzec, ?e dzia?anie tej energii jest ograniczone w czasie, a nie wymy?li?em dot?d nic, co mog?oby j? zasili? lub odnowi?. Zaj?ty by?em innymi wynalazkami. O ?wicie pa?ska Lewkonia Podr??nicza przestanie istnie?. Dla nas trojga, kt?rzy nie jeste?my sobowt?rami, to bardzo wa?ne. Radz? w por? opu?ci? wysp?, bo p??niej nie b?dzie ju? powrotu do rzeczywistego ?wiata. Dla siebie przygotowa?em porcj? odpowiedniego przebieralnika i dzi? jeszcze wracam do mojej Akademii. Oto wszystko, co mia?em do powiedzenia. Aha, jeszcze jedno. Pani Multiflora nie by?a siostr? pa?skiego sobowt?ra. Chodzi?o mi po prostu o pewien eksperyment, kt?ry, jak widzimy uda? si? znakomicie. To ja wymy?li?em wasze ma??e?stwo i przypuszczam, ?e oboje jeste?cie mi wdzi?czni. ?ycz? powodzenia.

Tu pan Kleks wsta?, po?egna? si? z nami, ale gdy si?ga? po sw?j parasol, z przepa?cistych kieszeni jego surduta wypad? dziwny przedmiot w kszta?cie cylindra, pokryty mn?stwem strza?ek, wskaz?wek i guziczk?w, a nadto z jednej strony zako?czony miote?k? z cienkich platynowych drucik?w.

Pan Kleks szybko podni?s? ?w przedmiot, obr?ci? go parokrotnie w palcach i rzek? z u?miechem:

- Dziwny aparat, prawda? Ot?? jest to jeden z najdonio?lejszych moich wynalazk?w. Nazwa?em go skarbonk? pami?ci. Notuje on wszystko, cokolwiek przep?ywa przez m?j m?zg, a wi?c ka?d? my?l, ka?dy obraz, ka?de wra?enie. Pojemno?? jego wystarcza na ca?e ?ycie. Przy odpowiednim nastawieniu mechanizmu potrafi? w zwojach m?zgowych odtworzy? z ca?? dok?adno?ci? dowolny moment zarejestrowany w skarbonce pami?ci. Mo?e kiedy?, w przysz?o?ci, zapragn? przypomnie? sobie wydarzenia dzisiejszej nocy. Kto wie, kto wie...

M?wi?c to pan Kleks znacz?co podni?s? palec po czym wyszed?, a raczej wyp?yn?? z naszego domu i znikn?? w ciemno?ciach.

Po wyj?ciu pana Kleksa d?ugo naradzali?my si? z Multiflor?, co robi?. ?al nam by?o rozstawa? si? z naszymi kwiatami, ?al by?o opuszcza? dom, w kt?rym sp?dzili?my tyle szcz??liwych lat. Uznali?my jednak, ?e pozostanie na zawsze w krainie sobowt?r?w zamyka naszym c?rkom drog? do normalnego ?ycia. Postanowili?my wi?c wr?ci? do rzeczywistego ?wiata. Multiflora obudzi?a dziewczynki, kaza?a im si? ubra? i pod ulewnym deszczem udali?my si? wszyscy do oddalonego klombu, gdzie Anemon-Lusterko wyhodowa? swoj? Lewkoni? Podr??nicz?. Pochylili?my si? nad ni? i zacz?li?my energicznie wdycha? jej osza?amiaj?cy zapach. Po chwil, gdy ogarn??a nas senno??, pok?adli?my si? na dywanie, kt?ry zabra?em z domu. Dziewczynki oddycha?y miarowo, tylko Multiflora zakas?a?a raz i drugi. Ale kaszel jej brzmia? jakby z wielkiego oddalenia. Tak mi si? w ka?dym razie zdawa?o..." .

Tu pan Lewkonik przerwa? swoj? opowie??. Zaczyna?o ju? ?wita? i trzeba by?o uda? si? na spoczynek. Przez nast?pne dwa dni hodowca r?? cierpia? na siln? migren? i wi?kszo?? czasu sp?dza? w kajucie. Hortensja zagadywa?a mnie parokrotnie o czym rozmawia?em z jej ojcem. Powiedzia?a te? mimochodem:

- Wo? kwiat?w dzia?a na niekt?rych ludzi odurzaj?co. R??e z gatunku rosa multiflora wywo?uj? niekiedy m?cz?ce sny i przywidzenia. To jest ulubiony kwiat mego ojca. Niech pan spojrzy, jak si? pi?knie rozwija. Ca?y pok?ad przepojony jest zapachem naszych r??.

Po dw?ch dniach pan Lewkonik znowu zaprosi? mnie na rozmow?. Wygl?da? tak, jakby cierpia? na chorob? morsk?, chocia? morze by?o niezmiennie spokojne i "P?etwa Rekina" ledwo-ledwo ko?ysa?a si? na fali.

"Zaraz... Na czym to wtedy stan??em?... - odezwa? si? po d?u?szym namy?le - Aha! Noc, ulewa, le?ymy wszyscy obok siebie na dywanie w pobli?u klombu. Zapadam w g??boki sen podr??niczy... A o ?wicie budz? si?. Lecz nie w ogrodzie mego dziadka, jak to bywa?o dot?d. Ogrodu nie ma ani ?ladu. Nade mn? szumi zbo?e. Zrywam si? na r?wne nogi, rozgl?dam si? i widz? moje c?rki pogr??one w ?nie. Widz? Hortensj?, R???, Piwoni?, Dali?, Rezed?. I tylko Multiflory nie ma.

- Multifloro! - wo?am rozpaczliwie. - Multifloro! Gdzie jeste?? Odezwij si?!

Przebiegam polne miedze, roztr?cam i depcz? wysokie k?osy. C?rki wo?aj?:

- Mamo! Mamo!

Krzyczymy coraz g?o?niej, echo powtarza w oddali:

- Multifloro! Multifloro!

Przeszukali?my ca?y teren, ka?dy krzak, wszystkie zak?tki. Na pr??no. Multiflory nie by?o.

Z domu mego dziadka wyszed? wysoki m??czyzna w kapeluszu z pi?rkiem, z psem my?liwskim i z dubelt?wk? w r?ce. W?ciek?o?? rysowa?a si? na jego twarzy.

- C?? to za wrzaski, do licha! - zaskrzecza? starczym g?osem. - Jakim prawem zak??cacie mi spok?j? Kto pozwoli? tym dziewuchom niszczy? moje zasiewy? Prosz? wynosi? si? st?d, bo dalib?g wystrzelam jak kuropatwy.

- Jestem Anemon Lewkonik - odrzek?em staraj?c si? panowa? nad sob?. - Znajdujemy si? w posiad?o?ci mego dziadka, ten dom by? moim domem.

- Nie ma ?adnych Lewkonik?w! - zawo?a? starzec tupi?c nog?. - Ani Lewkonik?w, ani lewkonii, ani tych wszystkich przebrzyd?ych kwiat?w. Nie znosz? ich! Sko?czy?o si? panowanie anemon?w i tym podobnych wiechci. Wymiot?em to ca?e paskudztwo! Ziemia moja rodzi pszenic? i ?yto. A ja chodz? na polowania. Strzelam i nie chybiam, panie Lewkonik. Fora ze dwora, bo ju? trac? cierpliwo??. - M?wi?c to odwi?d? kurki dubelt?wki i wzi?? nas na cel.

- Chod?my - rzek?em do c?rek. - Ten cz?owiek jest szalony. Nie ma tu miejsca dla nas.

Wystraszone dziewcz?ta z najwy?szym zdumieniem przygl?da?y si? tej gorsz?cej scenie. Po raz pierwszy zetkn??y si? z rzeczywistym ?wiatem i nigdy dot?d nie s?ysza?y podobnie gwa?townych, napastliwych s??w.

Ruszyli?my pieszo do pobliskiego miasteczka, gdzie w?r?d miejscowych ogrodnik?w mia?em niegdy? sporo przyjaci??. Ludno?? miasteczka sk?ada?a si? g??wnie z hodowc?w kwiat?w, owoc?w i warzyw, kt?re by?y ozdob? kr?lewskich sto??w nawet w krajach bardzo odleg?ych.

Postanowi?em uda? si? do starego Kamila Pergamuta, kt?rego sad spada? tarasami do samej rzeki. Zas?yn?? on jako hodowca kleks?w. By?a to rzadka odmiana gruszek, szczepionych metod? profesora Kleksa. Od niego te? pochodzi?a ich nazwa. Kleksy by?y nadzwyczaj soczyste i aromatyczne, a w ?rodku zamiast pestek mia?y owoc czere?ni.

Przyj??a nas siwa, ale krzepka staruszka. Pozna?em w niej pani? Pep? Pergamut. Ucieszy?a si? na m?j widok, u?ciska?a serdecznie mnie i moje c?rki, a gdy dowiedzia?a si? o naszym nieszcz??ciu, o?wiadczy?a stanowczo:

- Drogi Anemonie, owdowia?am przed trzema laty, jestem stara i samotna. Ju? was st?d nie wypuszcz?. Zna?am ci? jako ma?ego ch?opca. Gdzie?, jak nie u mnie, c?rki twoje znajd? nale?yt? opiek?? Niechaj wszystko, co moje, stanie si? r?wnie? wasze. Dobry los zes?a? mi was na stare lata. Spe?ni?y si? moje najgor?tsze pragnienia. Teraz przynajmniej b?d? mia?a dla kogo ?y?.

Taka to by?a kobieta, pani Pepa.

Zostali?my u niej. Wydzieli?a mi znaczn? cz??? swoich grunt?w, tote? niezw?ocznie zabra?em si? wraz z c?rkami do pracy i za?o?y?em hodowl? r??. Nie interesowa?y mnie odt?d ?adne inne kwiaty poza gatunkiem rosa multiflora. Przypomina?y mi bowiem ukochan? ma??onk?.

Pewnego dnia pani Pepa wezwa?a mnie do siebie i rzek?a:

- Nic dziwnego, Anemonie, ?e Multiflora nie znalaz?a si? razem z wami. Jest rzecz? ca?kiem zrozumia??, ?e skoro dosta?a kaszlu i mia?a wskutek tego zamkni?te drogi oddechowe, nie mog?a w por? nale?ycie pow?cha? kwiatu lewkonii. A potem by?o ju? za p??no. Wcale to jednak nie oznacza, aby Multiflora odgrywa?a tylko rol? sobowt?ra! Mo?esz pod tym wzgl?dem zaufa? cz?owiekowi tak m?dremu, jak profesor Ambro?y Kleks. Jestem przekonana, ?e odnajdziesz swoj? ?on?.

Zacna staruszka dodawa?a mi otuchy. Z czasem wst?pi?a we mnie nadzieja, a gdy na statku dowiedzia?em si? od pana, ?e mamy p?yn?? do Alamakoty i ?e tam znajd? profesora Kleksa, zacz??em wierzy? w szybkie spe?nienie mych pragnie?. Licz? na pana, panie Niezg?dka. Pan mi chyba pomo?e pozyska? przychylno?? profesora."

Zapewni?em pana Lewkonika, ?e wieki uczony niew?tpliwie u?atwi mu odzyskanie Multiflory.

Przez jaki? czas trwali?my w milczeniu. Po d?u?szej chwili hodowca r?? westchn??, pocisn?? brodawk? na nosie, o?ywi? si? i opowiada? dalej:

"Pani Pepa przez wiele lat s?yn??a jako pogromczyni dzikich zwierz?t i popisuj?c si? w w?drownych cyrkach zgromadzi?a znaczny maj?tek. A kiedy si? postarza?a, rzuci?a aren?, osiad?a w naszym miasteczku i po?wi?ci?a si? z zapa?em hodowli gruszek. Z czasem poj??a za m??a swego ogrodnika, Kamila Pergamuta, kt?ry przed kilku laty zmar? z przejedzenia kleksami.

Pani Pepa by?a kobiet? nadzwyczaj ?agodn?, a jak nieraz podkre?la?a, nauczy?a si? ?agodno?ci przez obcowanie z dzikimi zwierz?tami. Natomiast ludzi unika?a w obawie przed ich drapie?no?ci?.

- Mam chyba s?uszno??, drogi Anemonie. Pozna?e? owego my?liwego, kt?ry zagarn?? dom twego dziadka, a was wyp?dzi? gro??c dubelt?wk?. Jeste? poczciwego serca i nie tracisz wiary w ludzk? dobro?. Mo?e to i dobrze.

Taka by?a pani Pepa.

W wolnych chwilach uczy?a moje c?rki tresury zwierz?t. Po pewnym czasie mieli?my w domu wiewi?rk?, kt?ra umia?a zapala? lampy, psa, kt?ry podlewa? co rano kwiaty, je?a, kt?ry nauczy? si? czy?ci? obuwie. Kot Walery szybko i zr?cznie przyszywa? guziki, a bia?e myszki odkurza?y sprz?ty albo pe??y grz?dki w ogrodzie. Rezeda rozmi?owa?a si? szczeg?lnie w tresurze ptak?w. Jej szpak po miesi?cu nauczy? si? m?wi? i nawet sam wymy?li? kilka dwuwierszy. Oto niekt?re z nich:

Anemon Lewkonik
P?knie jak balonik.

Albo:

Nasz Anemon - pusta g?owa
Pi?? nie?adnych c?rek chowa.

I jeszcze jeden:

Pepa, chocia? ?lepa,
Krzepka jest jak rzepa.

Piwonia pod wp?ywem tego szpaka nabra?a ogromnego zapa?u do rymowania. Odt?d m?wi wy??cznie wierszem. Chocia? jednak posiada niew?tpliwy talent poetycki, jej wiersze trudno zrozumie?.

Wczoraj powiedzia?a na przyk?ad tak:

Talia Dalia myd?o balia
Lustro szustro b?c sypialnia
Kodra mo?dra woda chlup
Kapitana zmiana r?b.

Mia?o to znaczy?, ?e Dalia, myj?c si? przed snem, zagapi?a si? w lustro i obla?a wod? niebiesk? ko?dr?, wobec czego mam prosi? kapitana, ?eby kaza? zmieni? jej po?ciel.

Jak wida? na tym przyk?adzie, Piwonia pi?knie rymuje, natomiast Rezeda jest niezr?wnana w tresurze ptak?w. Robaki zwane p?azie?cami nauczy?a tabliczki mno?enia i teraz ka?dy ptak, kt?ry zje takiego p?azie?ca, umie mno?y? od jednego do stu.

Zreszt? w?a?nie Rezeda wytresowa?a pa?skiego koliberka i nauczy?a go wskazywa? kierunek na po?udniowy wsch?d, dzi?ki czemu p?yniemy teraz do Alamakoty.

Pani Pepa otoczy?a moje c?rki troskliw? opiek?, stara?a si? im we wszystkim dogadza?, przyrz?dza?a dla nich codziennie rozmaite przysmaki, jak na przyk?ad kleksy w czekoladzie albo z kremem. Mimo to jednak dziewczynki chud?y, marnia?y, powiedzia?bym - wi?d?y jak kwiaty. Nie pomaga?y ?adne leki i zio?a, ?adne nacierania ma?ciami, natryski z r??anej wody ani wreszcie nalewka na li?ciach anemonu. Ka?dy dzie? przynosi? pogorszenie. Widocznie po nieco sztucznym klimacie Wyspy Sobowt?r?w trudno by?o dziewcz?tom przystosowa? si? do nowych warunk?w.

Na szcz??cie pani Pepa, studiuj?c dzie?o pana Kleksa o jego podr??y, trafi?a na opis Przyl?dka Aptekarskiego i Obojga Farmacji. Dowiedzieli?my si?, ?e tylko tam mo?na dosta? niezb?dne leki.

Nie zastanawia?em si? d?ugo. Spakowali?my walizki i ruszyli?my w drog?, zaopatrzeni przez pani? Pep? w dwa kosze dojrza?ych kleks?w.

Podr?? mieli?my pomy?ln? i po tygodniu zawin?li?my do portu w krainie aptekarzy. Panowa? tam udzielny Prowizor Pigularz II.

Ju? sam klimat Przyl?dka Aptekarskiego okaza? si? dla c?rek zbawienny. Wybitni miejscowi farmaceuci zaj?li si? nimi bardzo troskliwie. Z prywatnych zbior?w Pigularza II otrzymali?my cenne eliksiry, kt?re w kr?tkim czasie przywr?ci?y zdrowie moim kochanym c?rkom. Niech pan nie my?li, ?e nie pr?bowa?em zdoby? dla nich jakiego? ?rodka na upi?kszenie rys?w twarzy, ale w?a?ciwo?ci tych nie posiada?a ?adna ma?? ani ?aden krem wytwarzany w krainie Obojga Farmacji.

Podczas przyj?cia, wydanego na nasz? cze?? przez udzielnego Prowizora, ten dobrotliwy w?adca rzek? do mnie poufnie:

- O ile mi wiadomo, w kraju zwanym Alamakot? dojrzewa owoc gungo. Sok tego owocu to jedyny prawdziwie skuteczny ?rodek na usuni?cie brzydoty. Radz? zapami?ta?: owoc gungo w Alamakocie."

Tu pan Lewkonik poci?gn?? mnie za r?kaw, a upewniwszy si? ?e nie ?pi?, zawo?a?:

- Rozumie pan, panie Niezg?dka, ile zawdzi?czam naszemu spotkaniu?! Rozumie pan, jakie znaczenie ma dla mnie i dla moich c?rek ta podr?? do Alamakoty? Nie mog? si? wprost doczeka?, kiedy wreszcie dobijemy do jej brzeg?w. Ale na razie wr??my do przyj?cia u Pigularza II.

W?r?d licznie zgromadzonych dostojnik?w pa?stwowych i przedstawicieli miejscowego spo?ecze?stwa znajdowa? si? r?wnie? Pierwszy Admira? Floty.

By? to m??czyzna niezbyt pi?kny, powiedzia?bym nawet, troch? kanciasty, a w zachowaniu bardzo dziwny. Nazywa? si?... niech pan uwa?a, panie Niezg?dka... nazywa? si? - Alojzy B?bel."

Te s?owa pana Lewkonika zelektryzowa?y mnie. S?ucha?em chciwie dalszych jego wynurze?. Przeka?? je wam nieco p??niej. Teraz jednak musz? zako?czy? niniejszy rozdzia? i wr?ci? do miejsca, w kt?rym rozstali?my si? z panem Kleksem.

GDZIE JEST REZEDA?

W drugim rozdziale zostawili?my pana Kleksa przed Rezerwatem Zepsutych Zegark?w, w pozycji, kt?r? przybiera? zazwyczaj gdy sytuacja wymaga? g??bokiego namys?u. Tym razem uczony m?? zamy?li? si? g??biej ni? kiedykolwiek przedtem. Chodzi?o przecie? o spraw? porwania Rezedy przez Alojzego.

Stoj?c na jednej nodze, pan Kleks my?la? dostatecznie d?ugo, abym zd??y? przez ten czas opowiedzie? wam o Wyspie Sobowt?r?w oraz dzieje rodziny Lewkonik?w.

Teraz z oczu i z miny uczonego mo?na by?o wywnioskowa?, ?e wszystko ju? dok?adnie przemy?la? i ?e za chwil? zacznie dzia?a?. Istotnie, pan Kleks wyprostowa? si?, obci?gn?? surdut, a nast?pnie wyj?? z kieszeni skarbonk? pami?ci. Przesun?? na niej kilka wskaz?wek, naregulowa? aparat, nacisn?? odpowiedni guzik, po czym miote?k? z platynowych drucik?w przytkn?? sobie do czo?a.

- Oczywi?cie, panie Anemonie - rzek? po chwili - mia? pan racj? twierdz?c, ?e spotkali?my si? ju? dawniej. Teraz przypominam sobie doskonale nasz? ostatni? rozmow? na Wyspie Sobowt?r?w. Multiflora! Tak. Nie, zd??y?a nale?ycie pow?cha? Lewkonii Podr??niczej. Zosta?a na wyspie. Odnajdziemy j?, drogi panie Lajkonik...

- Lewkonik - poprawi? hodowca r??.

- Przepraszam pana, nie mam pami?ci do nazwisk - zreflektowa? si? pan Kleks. - Oczywi?cie: lewkonia - Lewkonik. To takie proste. Odnajdziemy pa?sk? ?on?! G?owa do g?ry! Dzi? mamy jednak przed sob? co? pilniejszego. Chodzi o zdemaskowanie Alojzego B?bla i odzyskanie Rezedy. Opracowa?em ju? ca?y plan. Musimy szybko si? przebra?, ?eby zd??y? na przyj?cie u kr?la. Pozosta?o niewiele czasu. W drog?, moi pa?stwo! Broda czuwa!

Ruszyli?my w kierunku pa?acu ministrona Pogody i Czterech Wiatr?w, gdzie mieli?my zamieszka?. Tam ju? pewno czeka? na nas Weronik, kt?ry o ile pami?tacie, poszed? po nasze baga?e do portu,

Przez ca?? drog? hodowca r?? kr??y? doko?a pana Kleksa, obija? si? brzuchem o jego brzuch i zasypywa? go pytaniami:

- Panie profesorze... moja ?ona... moja Multiflora... Gdzie mam jej szuka?? B?agam pana... Co robi?? Dok?d jecha?? W jaki spos?b mo?na dotrze? do Wyspy Sobowt?r?w?

Panny Lewkonik?wny wt?rowa?y ojcu, zast?powa?y drog? panu Kleksowi, Dalia i R??a czepia?y si? jego ramion, a Hortensja wo?a?a szlochaj?c:

- Niech pan odpowie, panie profesorze!

- Dlaczego pan milczy? Dlaczego? - powtarza?a R??a ci?gn?c uczonego za po?? surduta.

Ale pan Kleks mia? na to wszystko jedn? odpowied?:

- Po?piech jest wrogiem rozs?dku! Zapami?tajcie to sobie. Rozwaga jest podpor? m?dro?ci. Wiem, co nale?y czyni? i kiedy. Broda czuwa! A wy, dziewuszki, nie przeszkadzajcie mi kroczy? do wytkni?tego celu.

Po tych stanowczych s?owach rodzina Lewkonik?w nie nagabywa?a ju? wi?cej pana Kleksa. Szli?my w milczeniu, a on maszerowa? na przodzie, z rozwianymi po?ami surduta, z brod? wskazuj?c? nieomylnie w?a?ciwy kierunek.

Min?li?my ulic? Weso?ych Piskl?t, a nast?pnie szerok? Alej? Laktusow?, rz?si?cie o?wietlon? kolorowymi lampionami. Aleja ta wysadzona jest drzewami laktusowymi, kt?re rosn? wy??cznie w Alamakocie. Z ich konar?w zwisaj? rurkowate ga??zie, przez kt?re s?czy si? sok laktusowy. Alamakota?czycy u?ywaj? go jako krzepi?cego napoju. Ogrodnicy miejscy specjalnymi m?oteczkami obstukuj? pnie drzew, co znacznie przyspiesza wyciekanie cennego soku, kt?ry barw? i smakiem przypomina do z?udzenia zwyk?e krowie mleko. Dojenie drzew laktusowych odbywa si? ka?dego dnia po zachodzie s?o?ca. Id?c alej?, widzieli?my mn?stwo kobiet, kt?re z wiaderkami w r?ku ustawia?y si? w kolejce po ?wie?y sok. Niekt?re mia?y z sob? nawet sitka, prawdopodobnie do przecedzania ko?uch?w.

Pan Kleks coraz bardziej wyd?u?a? krok, tak ?e musieli?my biec truchcikiem, aby za nim nad??y?. Z daleka wida? by?o ju? plac A-B sk?d wystrzela?y ku niebu wspania?e sztuczne ognie. Nigdy dot?d nie widzia?em r?wnie pomys?owych kombinacji pirotechnicznych. Wielobarwne strumienie fajerwerk?w uk?ada?y si? w pi?ropusze kogucich ogon?w, w postacie walcz?cych smok?w, a chwilami przedstawia?y ca?e obrazy, jak na przyk?ad kr?lewsk? fregat? a na niej Kwaternostra I w aureoli z kolorowych jajek. Widowisko by?o wr?cz fantastyczne. T?umy wiwatowa?y na cze?? ?askawego monarchy, zw?aszcza ?e tego dnia, z okazji ?wi?ta narodowego, na wszystkich placach sma?y?a si? dla ludu pa?stwowa jajecznica. Jak nas poinformowano, Kwaternoster I przeznaczy? na ten cel dwie?cie tysi?cy jaj eksportowych.

Na placu A-B z trudem przecisn?li?my si? przez t?um oblegaj?cy patelni? gigant i dotarli?my do pa?acu Limpotrona. Przy wej?ciu czeka? na nas Weronik.

- Walizki rozpakowa?em, suknie kaza?em wyprasowa? - oznajmi? z godno?ci?. - Za p?? godziny musimy by? w pa?acu kr?lewskim.

Pokoje oddane do dyspozycji pana Kleksa znajdowa?y si? na pierwszym pi?trze. Rozwieszone tam by?y okr?towe koje do spania, a umeblowanie sk?ada?o si? z rozmaitego typu kompas?w, barometr?w, termometr?w, aparat?w do mierzenia ilo?ci opad?w oraz si?y wiatr?w. Na ?cianach wisia?y mapy pogody, a na sto?ach le?a?y oznaczone chor?giewkami wykresy wy??w i ni??w. By?a to najwidoczniej ministronalna pracownia, przeznaczona czasowo na pokoje go?cinne.

W jednym z nich sta?o rozk?adane lustro wyszczuplaj?ce, z kt?rym pan Kleks nigdy si? nie rozstawa?, gdy? bardzo dba? o sw?j wygl?d. Teraz pok?j ten zaj??y panny Lewkonik?wny, pan Lewkonik zamieszka? razem z Weronikiem, a ja z panem Kleksem.

- Moi pa?stwo - rzek? uczony - mamy pi?tna?cie minut na doprowadzenie si? do porz?dku. Prosz?, aby wszyscy ubrali si? po galowemu.

Kiedy zostali?my sami, pan Kleks weso?o pogwizduj?c odwr?ci? sw?j surdut na lew? stron?, pokryt? niebieskim at?asem w z?ote gwiazdki, przypi?? do spodni galowe lampasy, a na szyi zawi?za? uroczysty krawat w ???te grochy. Wygl?da? w tym stroju niezwykle wytwornie.

- Dwustronny surdut to m?j wynalazek - rzek? przegl?daj?c si? z ukontentowaniem w lustrze. - Posiada osiem kieszeni i cztery skrytki. Tak samo zreszt? jak kamizelka. Dla cz?owieka, kt?ry cz?sto podr??uje, wa?ny jest taki uniwersalny ubi?r, nadaj?cy si? na wszelkie okazje. Ale najwa?niejsze s? kieszenie. W surducie mam dwana?cie, w kamizelce dwana?cie, w spodniach sze??, og??em wi?c trzydzie?ci. A do tego dochodz? jeszcze dwie kieszenie zapasowe w kalesonach. Oto str?j godny uczonego!

Przebra?em si? w m?j najlepszy garnitur i przypi??em do spodni lampasy. Wydawa?o mi si?, ?e nadesz?a odpowiednia chwila, aby wyjawi? panu Kleksowi pow?d mego przybycia do Alamakoty. Zanim jednak zacz??em m?wi?, pan Kleks o?wiadczy?:

- Wiem, wiem, Adasiu! Twoje my?li wida? jak na talerzu. Znam ci? przecie? na wylot. Skoro przyjecha?e? za mn? a? tutaj, znaczy to, ?e masz jakie? wielkie k?opoty. Z Akademii po wr?czeniu dyplom?w powiniene? by? uda? si? do domu. A wi?c k?opoty zwi?zane s? z domem, z rodzicami. Gdyby kt?re? z nich zachorowa?o, szuka?by? pomocy nie u mnie,lecz u lekarzy. Nie zadawa?by? si? z kolibrem, gdyby nie chodzi?o o jakie? ptasie sprawy, i to w dodatku bardzo powa?ne. Reszta jest jasna. Nie potrzebujemy na ten temat rozmawia?. B?d? pewny, ?e pomog? ci w poszukaniu ojca. M?wi?: ojca, gdy? o twoj? matk? jestem spokojny. Takim kobietom nie zdarzaj? si? ptasie przygody. Adasiu, g?owa do g?ry!. Broda czuwa!

Powiedzcie sami, czy to nie genialny cz?owiek?

Panny Lewkonik?wny wyst?pi?y w sukniach w kolorach kwiat?w, kt?rych imiona nosi?y, i wygl?da?y jak prawdziwy bukiet.

Pan Lewkonik ubra? si? we frak, a ?e wiecz?r by? upalny, pot stru?kami sp?ywa? mu po twarzy.

Jedynie Weronik zachowa? sw?j zwyk?y str?j, tyle tylko, ?e tym razem zasznurowa? buty cienkim zielonym drutem od dzwonk?w.

Nie mieli?my sposobno?ci pozna? naszego gospodarza, gdy? jako ministron pogody i Czterech Wiatr?w zaj?ty by? przygotowaniem pogody na zbli?aj?ce si? ?wi?to.

Weronik troskliwie pozamyka? pokoje, klucze wr?czy? s?u?bie, po czym udali?my si? na przyj?cie. Do sali tronowej wkroczyli?my akurat w chwili, gdy odgrywano hymn narodowy na muszlach.

Kwaternoster I sta? na mostku kapita?skim swojej fregaty. Poni?ej, obok kr?la, ustawi? si? rz?d oraz dostojnicy pa?stwowi. Premier mia? imi? zaopatrzone w dodatek ministerialny nie tylko na ko?cu, ale i na pocz?tku. Nazywa? si? mianowicie Trondodentron. Zaproszeni go?cie zgromadzili si? pod ?cianami, gdy? po ?rodku sali sta?y patelnie, na kt?rych nadworni kuchmistrze sma?yli jajecznic? w barwach narodowych, a wi?c w kolorze ???to-czerwono-zielonym, na co sk?ada?y si? jajka, pomidory i szczypiorek.

Podczas gdy kr?l wyg?asza? przem?wienie, kt?re?my ju? s?yszeli poprzednio, i doszed? do s??w "ka?dego roku wywozimy za granic? pi??dziesi?t milion?w jajek, a za uzyskane dewizy sprowadzamy sto tysi?cy zegark?w" - od??czy?em si? ukradkiem od naszej grupy i usi?owa?em w?r?d go?ci rozpozna? Alojzego.

Pami?tacie, ?e wszyscy Bajdoci jako dawni marynarze byli tatuowani i pan Kleks s?usznie przypuszcza?, ?e brak tatua?u u Alojzego u?atwi nam jego zdemaskowanie. Tymczasem spotka? nas zaw?d. Alamakota?scy go?cie, aczkolwiek obna?eni do pasa tego wieczoru, z okazji ?wi?ta narodowego, posypani byli galowym srebrnym proszkiem, kt?ry ca?kowicie pokrywa? ich cia?a.

Nie mog?em te? rozpozna? Alojzego po twarzy, bowiem, jak wiecie, ten szelma umia? bajecznie maskowa? si? i podszywa? pod inne postacie.

Pozostawa?y wi?c tylko nogi. Bajdot?w og??em by?o trzynastu. Reszta sk?ada?a si? z rodowitych trzyno?nych Alamakota?czyk?w. Nie m?wi? o m?odzie?y, gdy? dzieci z mieszanych ma??e?stw mia?y wprawdzie po dwie nogi, ale jako trzyr?kie ?atwe by?y do odr??nienia.

Przeciska?em si? przez t?um ze wzrokiem utkwionym w d?? i notowa?em w pami?ci dwuno?nych Bajdot?w.

Pierwszym z nich by? kr?l Kwaternoster I, nast?pnie premier Trondodentron, dalej ministron Pogody i Czterech Wiatr?w - Limpotron, ministron Pokoju - Fajatron, wreszcie czterech pomniejszych ministron?w oraz pi?ciu dostojnik?w z otoczenia kr?la.

Sprawdzi?em jeszcze raz moje obliczenia. Wszystko si? zgadza?o. Dwuno?nych Bajdot?w by?o trzynastu. Nasza grupa sk?ada?a si? z dziewi?ciu os?b. Pozostali mieli po trzy nogi, a wi?c nale?eli do spo?ecze?stwa ?ci?le alamakota?skiego.

Weronik prowadzi? obserwacje na w?asn? r?k?. Pocz?tkowo pomyli? si? w rachunku, gdy? nie wzi?? pod uwag? osoby kr?la, ale w ostatecznym obliczeniu byli?my zgodni.

- Na arytmetyce nie mo?na polega? - szepn?? mi do ucha stary dozorca. - Czasami pi?? razy dziesi?? jest pi??dziesi?t, a czasami p?? z?otego. Tyle, ile pan Chryzantemski daje mi za otwarcie bramy.

Tymczasem go?cie posilili si? jajecznic? i s?u?ba uprz?tn??a patelnie. Nadworny muzyk odegra? na muszlach Marsz Walecznych Kogut?w, po czym rozpocz??a si? cz??? koncertowa.

Trzyr?kie dziewcz?ta wykona?y na podw?jnych skrzypcach uroczysty Hymn do Jajka. Ka?da z nich dwiema r?kami trzyma?a dwoje skrzypiec, a trzeci? prowadzi?a smyczek. Muzyka ta by?a tak wspania?a, ?e chcia?bym j? wam powt?rzy?. Pos?uchajcie:

"Pi-pi-wzzzz-fff-ff-dli-dli-dli-mg-mg-rs-rs-tfff..."

Oczywi?cie jest to tylko kr?tki fragment, ale mam nadziej?, ?e z tej ma?ej pr?bki potraficie odtworzy? sobie ca?? kompozycj?. Je?li za? chodzi o wykonanie, to mog? was zapewni?, ?e dzi?ki zwinno?ci r?k i palc?w skrzypaczek smyczka w og?le nie by?o wida?, natomiast struny od szybkiego tarcia rozgrzewa?y si? do czerwono?ci.

Go?cie w takt muzyki potrz?sali rytmicznie. zegarkami, co w po??czeniu z melodi? wywiera?o tak pot??ne wra?enie, ?e Kwaternoster I o ma?o si? nie rozp?aka?.

Nast?pnie od?piewano alambajk? o kokoszce do s??w ministrona Spraw Artystycznych, kt?ry nazywa? si? Tubatron.

Ten znakomity alambajkopisarz pracowa? nad tekstem pie?ni dwa lata, tote? warto, abym go przet?umaczy? i przytoczy? tutaj w ca?o?ci:

Ko-ko-kokoszko, wysil si? troszk?,
Ko-ko-kokoszko, jajko nam daj,

Wszak my kochamy ka?d? kokoszk?
Bo ko-ko-kokoszka wzbogaca kraj.

Ko-ko-kokoszko, nie ?al si? gorzko,
Alamakocie potrzeba jaj,

Pracuj wydajnie, ko-ko-kokoszko,
Ko-ko-kokoszko, jajko nam daj.

Po od?piewaniu tej pie?ni wyst?pi? zesp?? tancerzy i wykona? brawurowy taniec akrobatyczny, zwany alamaczycz?: Polega? on na szybkim przebieraniu trzema nogami z potr?jnym przytupem oraz na podw?jnych przysiadach z r?wnoczesnym wyrzuceniem ?rodkowej nogi do przodu.

Muszle obraca?y si? szybko, ??cz?c poszczeg?lne marsze w jedn? skoczn? melodi?. Kwaternoster I z nadzwyczajnym wyczuciem rytmu bi? w dzwon pok?adowy swojej fregaty. Sala grzmia?a i hucza?a, a tubylcy uderzali zegarkami o pod?og? w takt alamaczyczy.

Panny Lewkonik?wny, nie przyzwyczajone do takiego zgie?ku, pozatyka?y sobie uszy, natomiast pan Kleks przygl?da? si? z zaciekawieniem popisom tancerzy i nawet dyrygowa? jednym palcem jak wytrawny kapelmistrz.

W pewnym momencie, gdy tancerze znowu ruszyli w przysiady i wyrzucili ?rodkowe nogi do przodu, jednemu z nich noga nagle si? urwa?a, przelecia?a ponad g?owami zebranych przez ca?? sal? i z impetem ugodzi?a w nos Kwaternostra I. Kr?l og?uszony uderzeniem, osun?? si? na pok?ad fregaty. Muzyka natychmiast zamilk?a i wszyscy zamarli z przera?enia. Jeden tylko pan Kleks nie straci? przytomno?ci umys?u i zawo?a?:

- Adasiu! Czy rozumiesz co to znaczy? Ta noga by?a przyprawiona! W ten spos?b Alojzy udawa? Alamakota?czyka! O, patrz.,. Tam! Ucieka! Panowie - za mn?!

Przeciskaj?c si? przez t?um oniemia?ych go?ci, rzucili?my si? ku wyj?ciu. Pan Kleks z rozwian? brod? pru? naprz?d jak czo?g, ja za nim, za mn? Weronik, a na ko?cu, podskakuj?c jak pi?ka, mkn?? hodowca r??.

Po wydostaniu si? z sali zbiegli?my szybko po schodach i ruszyli?my w pogo?.

Gdyby Alojzy nie by? ucieka?, nie rozpoznaliby?my go w ulicznym t?umie. Ale obawia? si? mo?e nie tyle nas, co kr?lewskiej stra?y i gro??cej mu kary za obraz? majestatu. Umyka? wi?c nie ogl?daj?c si? za siebie, jak ?cigany zaj?c. Przebieg? Alej? Laktusow?, potem plac ???tka, ulic? Bia?ka, a? w ko?cu wpad? w jeden z bocznych zau?k?w. Tu zawaha? si? przez chwil? i da? nura na klatk? schodow? pobliskiego domu. Wpadli?my tam za nim i ?cigali?my go z pi?tra na pi?tro przeskakuj?c po kilka stopni. Wreszcie, w momencie gdy Alojzy usi?owa? przedosta? si? ze strychu na dach, pan Kleks chwyci? go za nogi.

- Mam ci?! Zawo?a? zdyszany. - Mam ci?, Alojzy! Nie b?j si?, nie zrobi? ci nic z?ego! Nie wyrywaj si?! Alojzy, kochany, to przecie? ja, Ambro?y.

?ci?gn?li?my Alojzego z dachu. Weronik trzyma? go mocno za r?ce, a ja za g?ow?. Pan Kleks wydoby? z przepastnych kieszeni surduta ?rubokr?t i zr?cznie nim manipuluj?c wykr?ci? zza ucha Alojzego niewielk? ?rub?.

- Rozregulowa?em jego mechanizm ruchu - rzek? ze smutkiem. - Teraz ju? nie ucieknie.

Alojzy sta? sztywno jak lalka i tylko mamrota? monotonnym g?osem:

- Nie ucieknie... Nie ucieknie... Ambro?y fuszer... Ambro?y nad?ta purchawka... Ambro?y pata?ach... Ambro?y brakor?b...

- Uspok?j si?, Alojzy - rzek?em. - Tu s? obcy ludzie... Co sobie pomy?l?? Doprawdy nie wypada....

- Uwaga, bo kopn?! - sykn?? przez z?by Alojzy. Na szcz??cie jednak nogi mia? nieruchome. Pan Kleks przygl?da? mu si? z powag?, wreszcie skin?? na nas.

- Panowie, musimy go zanie?? do domu. Czeka nas trudne zadanie.

Weronik bez s?owa wzi?? Alojzego pod pach? i ruszy? po schodach na d??.

Wyszli?my na ulic?. By?a g??boka noc. ?wiat?a w oknach pogas?y, gdzieniegdzie tylko snuli si? jeszcze sp??nieni przechodnie. Jednym z nich okaza? si? Zyzik. Spojrza? zdziwiony na Alojzego.

- Ciekawe... Przez ca?y czas chodzi? na trzech nogach, a teraz ma tylko dwie... Poznaj? go. Opowiada? mi, ?e jego ojciec zamieni? si? w ptaka... A dzisiaj m?wi?, ?e przyjecha?a jego narzeczona...

- I co dalej? - zawo?a? pan Lewkonik.

- Co dalej? Prosi? mnie, ?ebym da? mu klucze od Kr?lewskich Ogrod?w.

- No i co, i co? - dopytywa? si? natarczywie pan Lewkonik.

- Podarowa? mi z?oty zegarek, wi?c da?em mu ten klucz... Obieca? zwr?ci? go rano.

- Rezeda! Moja Rezeda! - zawo?a? pan Lewkonik. - Ukry? j? w ogrodach... Panie Adasiu, musimy tam i??! Natychmiast!

Weronik po?o?y? Alojzego ma trawniku i systematycznie przetrz?sn?? jego kieszenie. W jednej znalaz? mosi??ny klucz i podw?jn? platynow? spr??yn?. W drugiej wielki okr?g?y guzik.

- Rozumiem - powiedzia? Kleks. - Wypad?a mu spr??yna prawid?owego my?lenia... A mo?e sam j? sobie przez nieostro?no?? wyd?uba?... Teraz wszystko jest dla mnie jasne. Adasiu, id? z panem Lewkonikiem do Kr?lewskich Ogrod?w szuka? Rezedy. Zyzik was zaprowadzi. A my, panie Weroniku, ruszamy do domu.

Weronik podni?s? Alojzego, przerzuci? go sobie przez rami? i rzek? znacz?co:

- Ten guzik ju? dwa razy widzia?em. Ciekawe!

Pan Kleks bez s?owa odebra? mu guzik i schowa? do kieszonki kamizelki.

- Wracajcie z Rezed?! Panie Weroniku, w drog?. Broda czuwa.

Po tych s?owach oddali? si? wraz ze starym dozorc?, pogwizduj?c Marsz O?owianych ?o?nierzy, co oznacza?o, ?e przysz?a mu do g?owy jaka? bardzo m?dra my?l.

A my trzej, ponaglani przez pana Lewkonika, szybkim krokiem ruszyli?my w kierunku Kr?lewskich Ogrod?w, gdzie wed?ug wszelkiego prawdopodobie?stwa Alojzy ukry? Rezed?.

Wypo?yczalnie hulajn?g by?y ju? o tej porze nieczynne, a Kr?lewskie Ogrody le?a?y daleko za miastem. Szli?my wi?c bardzo d?ugo i mieli?my do?? czasu, ?eby porozmawia? o r??nych sprawach.

Zyzik, kt?ry tak jak my bra? udzia? w przyj?ciu u Kwaternostra I, poinformowa? nas, ?e wprawdzie kr?lowi nic si? nie sta?o, jednak stra? kr?lewska poszukuje zamachowca.

- Widzia?em t? nog? na w?asne oczy - m?wi? Zyzik. - By?a wypchana trocinami i kurzym pierzem. I mimo ?e winowajca pos?u?y? si? sztuczn? nog?, odpowiada za kopni?cie kr?la. U nas kr?la kopa? nie wolno. Grozi za to surowa kara.

Przez chwil? maszerowali?my w milczeniu. Niepokoi? mnie los Alojzego, aczkolwiek Zyzik najwidoczniej nie skojarzy? go z osob? zamachowca.

Pan Lewkonik co chwila wybiega? naprz?d, ale natychmiast wraca? w obawie, ?eby nie straci? z nami ??czno?ci. Przypomnia? mi znajomego pudla, kt?ry zachowywa? si? tak samo, gdy wychodzi? ze swym panem na spacer.

Ksi??yc w pe?ni o?wietla? nam drog? i mruga? porozumiewawczo jednym okiem, zupe?nie jak pan Kleks, kiedy mia? co? m?drego do powiedzenia. Szli?my szerok? alej? eukaliptusow?, a po obu jej stronach ci?gn??y si? ma?e farmy kurzy hodowc?w-cha?upnik?w. Tu i ?wdzie rozlega?o si? ju? pianie kogut?w, gdy? jak wiadomo, niekt?re z nich cierpi? na bezsenno?? i przyst?puj? do pracy wcze?niej, ni? nale?y. Zyzika wprawi?o to w stan takiego podniecenia, ?e raz po raz trzepota? ?okciami, bi? si? r?kami po udach i odpowiada? dono?nym pianiem jak prawdziwy kogut.

Korzystaj?c z kogucich upodoba? Zyzika, pan Lewkonik uj?? mnie pod rami? i rzek? poufnie:

- Opowiada?em panu o pobycie na Przyl?dku Aptekarskim. Teraz musz? do tego powr?ci?. Ot?? poznali?my tam Alojzego B?bla, kt?ry w pa?stwie Obojga Farmacji piastowa? godno?? Pierwszego Admira?a Floty. Na tym stanowisku cieszy? si? powszechnym uznaniem i uchodzi? za znakomitego ?eglarza. Zreszt? profesor Kleks pisa? o tym obszernie w swoich dzie?ach. Admira? okazywa? mnie i moim c?rkom wyj?tkowe wzgl?dy. Odda? do naszej dyspozycji zabytkow? korwet? z pi?cioma marynarzami, pozwala? nam uczestniczy? w po?owach leczniczych wodorost?w, a dziewcz?tom ofiarowa? po gar?ci pi?knych pere?.

Pewnego dnia wyda? na pok?adzie okr?tu flagowego "Pigularia" wspania?y bal na nasz? cze??.

Udzielny Prowizor Pigularz II ta?czy? w pierwszej parze z moj? Hortensj?, a w drugiej - pierwszy Admira? Floty z Rezed?. C?? to by? za taniec! Orkiestra morska gra?a na tr?bkach, a Rezeda fruwa?a w ta?cu z lekko?ci? naszego kolibra. Marynarze wdrapali si? na maszty, ?eby podziwia? moje c?rki. Jeden z nich tak si? zagapi?, ?e spad? z bocianiego gniazda, run?? prosto na b?ben i odbi? si? od niego siedemna?cie razy co zabrzmia?o jak uroczysty tusz.

W?a?nie wtedy, podczas walca pigularnego, Admira? o?wiadczy? si? Rezedzie. I prosz? sobie wyobrazi?, Rezeda zgodzi?a si? zosta? ?on? Alojzego B?bla. Kiedy jednak dowiedzia?em si?, ?e nie jest on stuprocentowym cz?owiekiem, postanowi?em zerwa? zar?czyny. Rzek?em mu wprost, ?e Multiflora ?yczy?a sobie, aby c?rki nasze wysz?y za m?? za ogrodnik?w. Tu dopiero Admira? ods?oni? swoje prawdziwe oblicze. Zagrozi?, ?e ka?e mnie wrzuci? do morza rekinom na po?arcie, kiedy za? Rezeda zacz??a p?aka? powiedzia?:

- A wi?c dobrze. Nie zrobi? tego. ?al mi rekin?w. Ale niech pan pami?ta: Rezeda jest moj? narzeczon? i nie mam zamiaru jej si? wyrzec. Wiem, ?e jutro odp?ywa pan z c?rkami do kraju. Trudno, nie chc? nara?a? dostojnego Pigularza II na przykro?ci. Cokolwiek si? jednak stanie, odnajd? Rezed? nawet na ko?cu ?wiata. Nie cierpi?, kiedy mi si? kto? sprzeciwia.

Rezeda jest bardzo pos?usznym dzieckiem, ale tym razem, wbrew mojej woli, rzuci?a si? Admira?owi na szyj?, wo?aj?c jak niegdy? jej matka:

- Tak! Tak! Chc? by? twoj? ?on?! B?d? na ciebie czeka?a. Tylko nie uno? si?, nie gro?, przepro? ojca! Zr?b to, je?li mnie kochasz!

Wtedy Pierwszy Admira? Floty, ten najwi?kszy dostojnik Obojga Farmacji, kawaler wielkiej wst?gi Piramidonu z gwiazd?, przykl?kn?? na jedno kolano i powiedzia? z pokor?, nie wiem, czy szczer?, czy udan?:

- Kocham Rezed? i niech to b?dzie poczytane za dow?d moich uczu?, ?e prosz? pana o przebaczenie.

Po tych s?owach zerwa? si? jak oparzony, wybieg? z sali i odt?d nie widzia?em go a? do dnia dzisiejszego. A teraz? Co teraz si? stanie, panie Adasiu? Ten zepsuty automat ma by? m??em Rezedy? Co prawda, ludzie r?wnie? miewaj? wady i usterki, bywaj? ?li i uparci, nie mo?na polega? na ich uczuciach. Ale s? b?d? co b?d? lud?mi. A ten Alojzy? Tu ?rubki, tam spr??ynki. Nie, panie Adasiu! To nie jest materia? na zi?cia!

- Drogi panie Anemonie - uspokaja?em pana Lewkonika - wiem, ?e pan Kleks dokona? szeregu nowych wynalazk?w, kt?re uczyni? z Alojzego tw?r doskona?y. Dotychczasowe usterki pewnych cz??ci mechanizmu umo?liwi?y Alojzemu wymkni?cie si? na par? lat spod w?adzy pana Kleksa. I wtedy sta? si? rzeczywi?cie nieobliczalny. Przypuszczam, ?e podsun?? Rezedzie pigu?ki kochalginy, kt?re sztucznie wzbudzi?y jej uczucie. Ale jestem przekonany, ?e sprawa ta przyjmie ostatecznie zupe?nie inny obr?t.

Pan Lewkonik s?ucha? z niedowierzaniem, troch? jednak powesela? i chyba na r?wni ze mn? zaniepokoi? si? o los Alojzego, kt?rego poszukiwali stra?nicy, szepn?? mi bowiem do ucha:

- Musimy zachowa? tajemnic?... Na razie nikt nie powinien wiedzie? ca?ej prawdy o Alojzym... Postaram si? zaszachowa? Zyzika tak, ?eby trzyma? j?zyk za z?bami.

Po tych s?owach przywo?a? do siebie m?odzie?ca i rzek? jak gdyby nigdy nic:

- S?uchaj, ch?opcze... Nie wiem, czy mia?e? prawo da? klucz od Kr?lewskich Ogrod?w obcemu cz?owiekowi... Mo?esz mie? z tego powodu powa?ne nieprzyjemno?ci.

M?wi?c to, przygl?da? si? bacznie Zyzikowi. Ch?opiec ogromnie si? stropi? i wyj?ka? po alambajsku:

- Purpe?ni?em g?orpstwur... Nie purmy?la?em ur tym... Murg? dursta? pur nursie urd urjca.

- Nie martw si? - pocieszy? go pan Lewkonik. - Nie powiemy o tym nikomu. Ale pod warunkiem, ?e i ty si? nie wygadasz. G?owa do g?ry. Wszystko, co si? tu dzi? wydarzy?o zachowamy w sekrecie. I zapewniamy ci?, ?e obcy cz?owiek, kt?remu da?e? klucz, tak?e nie pi?nie o tym ani s?owa. R?ka?

- R?ka! - zawo?a? Zyzik ?ciskaj?c d?o? pana Lewkonika trzema swymi d?o?mi naraz, po czym z rado?ci zapia? dono?nie.

Przemierzyli?my ju? ogromny szmat drogi. Wczesny ?wit rozja?ni? niebo. Min?li?my przetw?rni? kurzego puchu, stacj? obs?ugi hulajn?g, fabryk? ostr?g dla kogut?w, sk?adnic? graj?cych muszli oraz wytw?rni? sztucznych i prawdziwych ogni. W oddali na widnokr?gu srebrzy?a si? wypuk?a linia morza. Wreszcie ujrzeli?my l?ni?ce w promieniach wschodz?cego s?o?ca szklane budowle Kr?lewskich Ogrod?w. W powietrzu unosi? si? zapach kwiat?w, a ?yzne pag?rki pokryte by?y g?stwin? traw i osobliwych zwierzokrzew?w, jak na przyk?ad mucho?apki, kocie ?apki i samostrza?y, kt?re wyrzuca?y ostre kolce w przelatuj?ce owady.

Dozorca Ogrod?w, kt?ry dobrze zna? Zyzika, otworzy? nam bram?. Zyzik wola? nie korzysta? z posiadanego klucza. Dozorcy o?wiadczy?, ?e jeste?my go??mi jego ojca, tote? bez przeszk?d mogli?my przyst?pi? do poszukiwania Rezedy.

Ogrody ci?gn??y si? na wielkiej przestrzeni. Ros?y tam r??ne gatunki drzew od pospolitych do najrzadszych, a wi?c olbrzymie eukaliptusy, sekwoje i baobaby, araukarie i sandafu?y, tulipanowce i korbikundy. Jedno z drzew figowych liczy?o ponad pi?? tysi?cy lat, a by?o tak roz?o?yste, ?e w jego cieniu, podczas ?wi?ta Kr?lewskiego Koguta, mog?o schroni? si? jednocze?nie osiem tysi?cy os?b. Jak okiem si?gn??, ci?gn??y si? klomby, kwietniki, i krzewy obsypane kwiatami. Zgromadzone tu by?y ro?liny ze wszystkich stron ?wiata. W oszklonych ch?odniach mie?ci?y si? p??nocne kwiaty i owoce, a w cieplarniach - najdelikatniejsze ro?liny podzwrotnikowe, wra?liwe na lekki nawet podmuch wiatru.

Zagl?dali?my kolejno do wszystkich pomieszcze?, do ka?dej oran?erii, szklarni, ch?odni, a tak?e do przetw?rni owocu gungo:

Pan Lewkonik przeskakiwa? jak pi?ka przez klomby i rowy nawadniaj?ce. Jednak wszystkie nasze poszukiwania by?y nadaremne.

Nagle na moim ramieniu usiad? Tri-Tri, kt?ry odnalaz? mnie nawet tutaj. Ogromnie si? ucieszy? i z rado?ci czy?ci? zapami?tale dziobek o moje ucho. ?wierkn?? przy tym, ?e oblecia? ca?y ogr?d i widzia? co? bardzo ciekawego, ale ju? zapomnia?, co to by?o.

Postanowi?em tedy z wi?ksz? jeszcze uwag? rozejrze? si? doko?a. I w?a?nie wtedy spostrzeg?em niewielk? szklan? kopu??, ukryt? mi?dzy. krzakami oleandr?w.

Skin??em na pana Lewkonika i razem pod??yli?my w kierunku kopu?y. Zanim zd??y?em zajrze? do wn?trza, hodowca r?? wykrzykn?? z tryumfem:

- Jest! Jest moja c?reczka! Niech pan spojrzy!

Tym okrzykiem mo?na by?o obudzi? umar?ego, ale Rezeda nawet nie drgn??a. Spa?a spokojnie w oszklonej ch?odni na pos?aniu z p?atk?w r??, oddycha?a miarowo, a na jej twarzy b??ka? si? ?agodny u?miech.

Zamierza?em nacisn?? d?wigni?, ?eby unie?? kopu??, ale pan Lewkonik powstrzyma? moj? r?k?:

- Zostawmy j?... Niech ?pi. Nie trzeba jej budzi?. Ona nie lubi wstawa? tak wcze?nie.

Stali?my wi?c pewien czas, przygl?daj?c si? ?pi?cej Rezedzie. By?a tak ?licznie zar??owiona, ?e na jej widok serce za?omota?o mi w piersi. Zyzik o?wiadczy?, ?e musi wraca? do domu, aby niepostrze?enie po?o?y? na miejsce klucz, kt?ry zabra? bez wiedzy ojca i w podskokach pobieg? ku wyj?ciu. Wobec tego zaproponowa?em panu Lewkonikowi przechadzk? po ogrodach.

Postanowili?my wr?ci? po Rezed? za godzin?.

Tri-Tri w chmarze innych ptak?w ugania? si? za muszkami i nawet jedn? z nich, na dow?d szczeg?lnej sympatii, pr?bowa? wsun?? mi do ust.

Teraz dopiero pan Lewkonik ze znawstwem wytrawnego hodowcy kwiat?w zaj?? si? zwiedzaniem ogrod?w. Nieomylnie rozpoznawa? najrzadsze ro?liny, nawet takie, kt?re w?a?ciwie nie istniej? i znane s? tylko z bajek. G?aska? pnie drzew, spryskiwa? kwiaty od?ywczym p?ynem, ?eby wywo?a? ich natychmiastowe kwitnienie, a w ch?odniach delektowa? si? zapachem r?? i lewkonii, co zapewne przypomina?o mu Multiflor?.

Tymczasem s?o?ce zacz??o przygrzewa? i w Ogrodach zjawili si? kr?lewscy ogrodnicy. Byli to ludzie niezwykle wykszta?ceni. Pan Lewkonik ogromnie si? o?ywi?. Chodzi?o mu niby to o wymian? wzajemnych do?wiadcze?, o ustalenie nazw niekt?rych ro?lin, ale w gruncie rzeczy interesowali go ogrodnicy jako przyszli zi?ciowie. Przygl?da? im si? uwa?nie, mierzy? od st?p do g??w okiem znawcy. Ostatecznie wytypowa? pi?ciu i zaprosi? ich na wiecz?r do pa?acu Limpotrona.

Ogrodnicy istotnie byli pi?kni i postawni, a przy tym pe?ni prostoty i godno?ci. Multiflora mia?a racj?, gdy twierdzi?a, ?e obcowanie ze ?wiatem ro?linnym uszlachetnia ludzi.

Pan Lewkonik opowiada? ogrodnikom o swoich c?rkach, skorzysta? te? z okazji, ?eby stosownie do okoliczno?ci zacytowa? wiersz Piwonii:

Drzewo pniewo bryzg podlewo
Siedem owoc s?o?ce w lewo
Ogrodnicy woda ciec
Gruszki uszki zima jedz.

Hodowca r?? nie omieszka? opowiedzie? tre?ci wiersza w?asnymi s?owami. Oto jego sens: pie? drzewa, gdy pojawi si? na nim owoc, nale?y podlewa? o si?dmej po zachodzie s?o?ca. Ogrodnicy, kt?rzy nie ?a?uj? wody, jedz? w zimie gruszki, a? im si? uszy trz?s?.

W?r?d ogrodnik?w szczeg?lnie pi?kni i ro?li byli dwaj bracia bli?niacy: Bulpo i Pulbo. Po alamakota?sku imiona te brzmi? oczywi?cie Bolpur i Polbur. Ot?? po wys?uchaniu utworu Piwonii Bulpo stan?? na ?rodkowej nodze, zamachn?? si? nogami zewn?trznymi i zacz?? wirowa? z szybko?ci? centryfugi. Przez chwil? wida? by?o tylko przejrzyste ko?uj?ce kr?gi i pasma. My?la?em pocz?tkowo, ?e Bulpo zwariowa?. Nie by?o jednak tak ?le. Po prostu oszo?omiony tre?ci? wierszyka, Bulpo dosta? zawrotu g?owy, co pan Lewkonik przyj?? za dow?d uznania dla talentu Piwonii.

Po rozmowie z ogrodnikami zwiedzili?my plantacj? jadalnych motyli oraz szk??k? drzew laktusowych, gdzie wypili?my po szklance orze?wiaj?cego soku. Nast?pnie pan Lewkonik poszed? jeszcze obejrze? podziemn? przechowalni? nasion.

Gdy wr?ci?, rzek? spojrzawszy na zegarek:

- Czas ju? zbudzi? Rezed?. Jest si?dma. Zd??ymy do domu na ?niadanie. Chod?my, panie Adasiu.

Czu?em ogromne zm?czenie po nie przespanej nocy, ale mimo to ra?nie ruszy?em za panem Lewkonikiem.

Szli?my szybkim krokiem i po kwadransie ujrzeli?my krzaki oleandr?w, a w?r?d nich ukryt? szklan? kopu??.

Zbli?yli?my si? do ch?odni. Pan Lewkonik zajrza? przez szyb? do ?rodka i z j?kiem chwyci? si? za g?ow?.

Ch?odnia by?a pusta.

PAN KLEKS DZIA?A

"Sprawa Rezedy. Multiflora. Alojzy B?bel. Repatriacja Bajdot?w. Wszystko to wymaga jeszcze za?atwienia. Na razie wi?c pan Kleks nie b?dzie chcia? opu?ci? Alamakoty. Trzeba czeka?. Bez pana Kleksa wyjecha? nie mog?, gdy? tylko on potrafi dopom?c mi w odnalezieniu rodzic?w. Czas ucieka. M?j biedny ojciec fruwa gdzie? po borach, lasach, nara?ony na nieustanne niebezpiecze?stwo, a ja musz? bezczynnie siedzie? w Alamakocie i czeka? na pana Kleksa."

Tak sobie. rozmy?la?em, gdy po opuszczeniu Kr?lewskich Ogrod?w na wypo?yczonych hulajnogach p?dzili?my w kierunku miasta. Pan Lewkonik mkn?? jak rakieta i tylko od czasu do czasu wo?a? nie ogl?daj?c si?:

- Gazu! Nie zwalnia?! Prawa wolna! Resorowa? w kolanie! Uwaga, zakr?t!

Motorki hulajn?g j?cza?y i wy?y, a przydro?ne drzewa miga?y jak w przy?pieszonym filmie. Tri-Tri szybowa? nad nami, co jaki? czas siada? mi na ramieniu i podawa? w kilometrach pozosta?? jeszcze do przebycia odleg?o??. By? jednak z natury bardzo roztrzepany, tote? informacje jego wygl?da?y mniej wi?cej tak:

- Siedem... Trzy... Pi??... Siedem... Dwa... Cztery...

A pan Lewkonik zdyszanym g?osem:

- Nie zwalnia?! Jeste?my na prostej! Pe?ny gaz!

Po godzinie tej szalonej jazdy dotarli?my wreszcie na miejsce. Trzy c?rki pana Lewkonika jeszcze spa?y, Tylko Hortensja krz?ta?a si? po pracowni hydrometeorologicznej. Weronik pi?ropuszem z kogucich ogon?w odkurza? barometry i termometry, drug? za? r?k? przeciera? szyby okienne oraz meble, a r?wnocze?nie posuwaj?c si? na suknach, froterowa? pod?og?. Tak si? zapami?ta? w swojej pracy, ?e gdy stan?li?my w drzwiach, omi?t? nam kilkakrotnie twarze koguci? miote?k?. Dopiero po chwili spostrzeg? si?, ?e nie jeste?my sprz?tami, po?o?y? palec do ust i rzek? tajemniczym szeptem:

- Pssst... Pan profesor zamkn?? si? na klucz... Nie wpuszcza nikogo... Zaraz podam ?niadanie.

Byli?my zm?czeni i g?odni, wi?c z apetytem wypili?my po szklance gor?cego soku laktusowego i zjedli?my jajka na twardo, kt?re przydzielano wysokim dygnitarzom oraz zagranicznym go?ciom.

Rozmawiali?my mi?dzy sob? szeptem, ?eby nie przeszkadza? panu Kleksowi. Jedynie Hortensja g?o?no szczebiota?a nie zwracaj?c uwagi na psykanie Weronika. Hortensja w istocie rzeczy rozmawia?a sama z sob?, a raczej g?o?no my?la?a. W?a?nie teraz wyg?asza?a sw?j monolog wewn?trzny:

- Wr?cili bez Rezedy... Widocznie jej nie znale?li. Ojciec si? nie odzywa, a pan Niezg?dka zagl?da przez dziurk? od klucza do pokoju profesora. Wszyscy ludzie s? bardzo dziwni. Ojciec twierdzi, ?e gdy kto? chce ukry? swoj? g?upot?, to powinien jak najmniej m?wi?. A ja nie mam nic do ukrywania. M?wi? to, co my?l?, a my?l? to, co m?wi?.

Nikt z nas nie zwraca? uwagi na paplanin? Hortensji, a ja r?wnie? s?ucha?em jej tylko jednym uchem, poniewa? drogim ?owi?em odg?osy dochodz?ce z pokoju pana Kleksa. Hortensja mia?a nadto osobliwy zwyczaj zadawania pyta?, nie interesuj?c si? w najmniejszym stopniu odpowiedzi?, gdy? natychmiast odpowiada?a sobie sama.

Tym razem zwr?ci?a si? do Weronika:

- Prosz? pana, dlaczego pan, zajmuj?c zaszczytne stanowisko dozorcy domowego, opu?ci? kraj i przyjecha? do Alamakoty? Powie pan, ?e nale?y korzysta? z do?wiadcze? innych narod?w. S?usznie.

Z tym wszystkim Hortensja by?a dosy? m?cz?ca. Mia?a jednak tyle wdzi?ku, ?e traktowali?my jej gadatliwo?? z wielk? wyrozumia?o?ci?.

Zabiera?a si? w?a?nie do wyg?oszenia nowego monologu wewn?trznego, gdy rozleg?o si? pukanie do drzwi i zjawi? si? nasz gospodarz, ministron Limpotron. Jako by?y sternik bajdockiego statku zachowa? krzepki wygl?d i tubalny g?os.

- Rany koguta! - zawo?a? spojrzawszy na Weronika. - Co? podobnego! M?j pi?ropusz, moje trofeum s?u?y do odkurzania mebli! Skandal! Ten ogon zdoby?em przed trzema laty w walkach kogut?w. Na dwunastu zawodnik?w m?j kogut zwyci??y?. A pan robi z trofeum miote?k? do kurzu?!

Weronik stal z min? sztubaka przychwyconego ze ?ci?gaczk? w r?ce. Usi?owa? schowa? za siebie pi?ropusz, a r?wnocze?nie be?kota? bez sensu:

- Panie ministronie... Tu nie ma ?adnego koguta!.... To jakie? nieporozumienie... Panna Hortensja chcia?a zobaczy?, czy jej w tym do twarzy... Czy?bym ?mia? okurza? pann? Hortensj??... Dobra pogoda, panie ministronie! Barometr idzie na ni?... Koguty nisko lataj?... Kt?? by odwa?y? si? rusza? kogucie ogony...

Limpotron, udobruchany nieco, zawo?a? marynarskim basem:

- Dobrze ju?, dobrze! Darowanemu koniowi nie patrzy si? w z?by, a go?ciowi na r?ce. M?dra sentencja! I w dodatku sam j? niechc?cy wymy?li?em. ?ebym tylko nie zapomnia? wpisa? jej do ksi?gi z?otych my?li. Ka?dy ministron prowadzi tak? ksi?g?, a na Nowy Rok odbywa si? publiczne czytanie na posiedzeniu Rady Tronowej. Bez z?otych my?li nie ma dobrych rz?d?w, moi pa?stwo!

Te ostatnie s?owa Limpotron wypowiedzia? tak g?o?no, ?e nagle z trzaskiem tworzy?y si? drzwi od pokoju pana Kleksa i ukaza? si? w nich nasz uczony, w d?ugich kalesonach i w surducie zarzuconym na jedno rami?. Brod? mia? rozczochran?, oczy zaczerwienione. Powi?d? wzrokiem po sali i rzek? z wym?wk?:

- Prosi?em, prawda? Prosi?em, ?eby mi nie przeszkadza?. Musz? skupi? my?li do stanu najwy?szego napi?cia. Hortensja gada monotonnie, ale nie za g?o?no. To nawet pomaga w pracy. O, Limpo! Co powiesz, przyjacielu?

Ministron nieznacznie si? skrzywi?, gdy? ludzie na jego stanowisku nie lubi? poufa?o?ci, ale zanadto szanowa? pana Kleksa, ?eby da? to po sobie pozna?. Rzek? wi?c uprzejmie:

- Jego Kr?lewska Mo?? Kwaternoster I zaprasza ca?e towarzystwo na lody laktusowe z daktylami. Przyj?cie odb?dzie si? w pa?acowym ogrodzie o godzinie dwunastej trzydzie?ci.

- Brawo! - zawo?a? pan Kleks. - przepadam za lodami! Zamawiam dla siebie trzy porcje!

M?wi?c to pomacha? przyja?nie r?k? Limpotronowi, po czym wr?ci? do swego pokoju. Po chwili jednak uchyli? drzwi.

- Adasiu - powiedzia? - chod? do mnie... Jeste? mi potrzebny!

Na to tylko czeka?em. Skoczy?em do pokoju pana Kleksa, a on zamkn?? drzwi na klucz, stan?? na jednej nodze i o?wiadczy? uroczy?cie:

- Dzisiejszy dzie? przejdzie do historii ludzko?ci. Zapami?taj dobrze t? dat?. Doprowadzi?em moje wiekopomne dzie?o do stanu doskona?o?ci. Alojzy B?bel nie r??ni si? ju? niczym od prawdziwego cz?owieka. O, prosz?!

Alojzy siedzia? na parapecie okna i pa?aszowa? jajecznic? ze szczypiorkiem, a jego kanciasta i martwa zazwyczaj twarz nabra?a rumie?c?w i wyrazu. Na m?j widok Alojzy przyja?nie u?miechn?? si?, cmokn?? ustami w moim kierunku, jakby mi posy?a? ca?usa, i powiedzia? filuternie:

- Wieki nie widzieli?my si?, Adasiu, co? Trzy lata za kar? przele?a?em rozmontowany w walizce pana Kleksa, trzy lata podr??owa?em po ?wiecie, wcielaj?c si? w r??ne postacie, trzy lata by?em Pierwszym Admira?em Floty na s?u?bie u Pigularza II, od roku p?ata?em figle panu Kleksowi. Ale od dzi? rozpoczynam normalne ?ycie. Mam nadziej?, ?e wi?cej nie zrobi? wam wstydu. Szare kom?rki, kt?re s? spr??yn? prawid?owego my?lenia, dzia?aj? z idealn? sprawno?ci?. No, co tak patrzysz? Pierwszy raz widzisz prawdziwego cz?owieka?

- Brawo, Alojzy! - zawo?a? z aprobat? pan Kleks. - Musz? ci, Adasiu, powiedzie?, ?e kiedy mu ws?czy?em do g?owy olej Poczciwo?ci i Pos?usze?stwa, czyli olej P+P, uwa?a?em dzie?o za uko?czone. Nie wzi??em jednak pod uwag?, ?e poszczeg?lne elementy mechanizmu nie s? dostatecznie zabezpieczone w rezultacie Alojzy pogubi? kilka detali i sta? si? zdezelowanym automatem. Ale w ci?gu ostatnich lat uda?o mi si? dokona? wynalazku niezwyk?ej wagi. Przy pomocy nader skomplikowanych zabieg?w chemicznych uzyska?em tworzywo ca?kowicie zbli?one do ludzkiej sk?ry, a nast?pnie podda?em je dzia?aniu promieni omega. Sk?ra si? przyj??a i powlok?a ca?? posta? Alojzego. Os?ona mechanizmu jest teraz niezawodna. ?adna spr??yna, ?adna ?rubka nie mo?e wypa??!

S?ucha?em s??w pana Kleksa pe?en podziwu dla jego genialnego umys?u. Na stole, gdzie przedtem le?a?a mapa z wykresami pogody, pi?trzy?y si? skomplikowane instrumenty, retorty, miniaturowe aparaty promieniotw?rcze, Ca?e naukowe laboratorium pana Kleksa, kt?re nosi? przy sobie w swoich przepa?cistych kieszeniach. By? to nie lada baga?, skoro nawet z zapasowych kieszeni w kalesonach wystawa?y metalowe cz??ci przyrz?d?w do skrawania i ??czenia sk?ry oraz szpryce nape?nione cielistym barwnikiem.

Na ?yczenie pana Kleksa Alojzy popisywa? si? przede mn? sprawno?ci? umys?u i mi??ni. Posiada? nieprzebrane zasoby wiadomo?ci i ?mia?o m?g? uchodzi? za ?yw? encyklopedi?. Omawiaj?c szczeg??y swojej konstrukcji powiedzia?:

- Wiesz, Adasiu, sk?ra ludzka jest najwspanialszym tworzywem. Nic nie mo?e si? z ni? r?wna?. Reaguje na dotyk, posiada elastyczno??, jest nieprzemakalna, odporna na wahania temperatury, mi?kka, g?adka. Ostatecznie sztuczne serce czy sztuczne p?uca potrafi zmajstrowa? pierwszy lepszy student medycyny. To ?adna filozofia. Ale na to, by z pospolitych sk?adnik?w uzyska? ?yw? sk?r? ludzk?, trzeba by? Ambro?ym Kleksem, wielkim Ambro?ym Kleksem.

Uczony, s?ysz?c te pochwa?y, spu?ci? skromnie oczy i ruchem pe?nym godno?ci podci?gn?? kalesony, po czym zabra? si? do wk?adania spodni.

- S?uchaj, Alojzy - rzek? po chwili namys?u. - Ciesz? si?, ?e kr?l zaprosi? nas do siebie. Mam z nim par? spraw do om?wienia. Przede wszystkim. jednak pragn? zaprezentowa? ciebie. Nie przez ma?ostkow? pr??no??, mo?esz by? pewny. By?oby to niegodne uczonego. Musz? jednak prosi? kr?la, aby ci wybaczy? twoje niedorzeczne zachowanie z przyprawion? nog?, W przeciwnym bowiem razie kr?lewska stra? schwyta ci? i uwi?zi.

- Mnie? Cha-cha-cha! - roze?mia? si? Alojzy. - Mog? jedn? r?k? podrzuci?. sze?ciu m??czyzn na wysoko?? drzewa. Ale ma pan racj?, panie profesorze. Prawdziwi ludzie nie powinni za?atwia? spraw przy u?yciu si?y.

Pan Kleks tymczasem zapi?? guziki kamizelki, w?o?y? surdut, wreszcie palcami obu d?oni rozczesa? sobie brod?. Nast?pnie wyj?? z kieszeni srebrne puzderko, w kt?rym przechowywa? swoje s?ynne wzmacniaj?ce pigu?ki. Jedn? da? mnie, a drug? za?y? sam. Poczuli?my si? od razu rze?cy i wypocz?ci.

- Jeste?my gotowi - rzek? pan Kleks do Alojzego. - Wr??my teraz do reszty towarzystwa. Mam nadziej?, ?e nie potrzebuj? ci udziela? ?adnych wskaz?wek. Ws?czy?em do twego m?zgu ca?? zawarto?? mojej skarbonki pami?ci. Wiesz tyle samo co ja. Idziemy. Prosz? za mn?.

W s?siedniej sali zastali?my Weronika i hodowc? r?? oraz jego cztery c?rki. Na nasz widok pan Lewkonik z przej?cia pocisn?? brodawk? na nosie, Weronik dosta? czkawki, a cztery panny grzecznie dygn??y na powitanie.

Pan Kleks lew? r?k? opar? na biodrze, drug? wyci?gn?? przed siebie i rzek?:

- Moi pa?stwo, pozw?lcie, ?e wam przedstawi?: pan Alojzy B?bel, m?j ucze? i wychowanek, absolwent Instytutu Spraw Zmy?lonych.

- Panie profesorze - wtr?ci? hodowca r?? - przecie? my?my si? ju? z panem B?blem poznali w krainie Obojga Farmacji. Kt?? by nie pami?ta? Pierwszego Admira?a Floty, kawalera wielkiej wst?gi piramidonu z gwiazd?. Moja c?rka Rezeda...

- Drogi panie Anemonie - przerwa? pan Kleks - ludzie nauki wiedz?, ?e przesz?o?? ka?dego cz?owieka zmienia si? w miar? potrzeby, a nieraz ulega nawet zapomnieniu. Pan Alojzy B?bel sta? si? zupe?nie kim innym i liczy si? tylko to, co przed chwil? o nim powiedzia?em.

- O, ja si? nie zgadzam - zaprotestowa? Weronik. - Pracuj? uczciwie pi??dziesi?t lat jako dozorca dyplomowany, lokatorzy obiecali wyprawi? mi jubileusz i nie chc? zamieni? mojej przesz?o?ci na inn?.

- A co b?dzie z Rezed?? - zawo?a?a Dalia i kichn??a siedem razy z rz?du. Zapomnia?em bowiem powiedzie?, ?e Dalia cierpia?a na katar dzienny, kt?ry zaczyna? si? o ?wicie, a ustawa? tu? po zachodzie s?o?ca.

- O ile mi wiadomo - wtr?ci? si? Alojzy - panna Rezeda przebywa?a ostatnio w Kr?lewskich Ogrodach.

- Nie ma jej tam - rzek? ze smutkiem hodowca r??. - Kto? porwa? mi j? sprzed nosa i uprowadzi? nie wiadomo dok?d. Niegodziwi ludzie bawi? si? moim dzieckiem jak pi?k?.

- Jeden-jeden - zauwa?y? znacz?co Alojzy. Natomiast pan Kleks podni?s? palec do g?ry i rzek?:

- Pann? Rezed? zajm? si? we w?a?ciwym czasie. Przecie? ju? m?wi?em, ?e po?piech to wr?g rozs?dku.

- Musz? wiedzie? gdzie jest Rezeda! - zniecierpliwi? si? pan Lewkonik. - Dosy? mam tej niepewno?ci.

Sytuacja stawa?a si? napr??ona, Alojzy jednak szybko j? roz?adowa?.

- Przecie? jeste?my zaproszeni do kr?la na lody! Niech ?yje kr?l! - zawo?a? weso?o.

- Masz racj? Alojzy - stwierdzi? pan Kleks. - Min??o ju? po?udnie. Najwy?szy czas przerwa? ja?owe rozmowy, no i bezustanne kichanie. Kr?l czeka. Ja p?jd? przodem, a wy parami za mn?. Panna Rezeda si? znajdzie, mo?ecie by? spokojni. Broda czuwa. Prosz?, ruszamy. Pan Lewkonik podaje rami? pannie R??y, pan Weronik prowadzi pann? Dali?, Ada? pann? Hortensj?. Tak, dobrze. A na ko?cu - Alojzy z pann? Piwoni?.

Domy?lacie si? zapewne, ?e Piwonia nie omieszka?a przy okazji u?o?y? kr?tkiego wierszyka:

Broda loda dobra ch?oda
B?bel wr?bel zdr?w nie szkoda.

Nauczy?em si? ju? rozwi?zywa? te rymowane ?amig??wki, zrozumia?em wi?c od razu, co Piwonia chcia?a powiedzie? w swoim dwuwierszu. Chodzi?o jej o to, ?e cz?owiekowi z brod?, czyli panu Kleksowi, zjedzenie dodatkowej porcji lod?w grozi przezi?bieniem, natomiast Alojzy mo?e ich "wr?ba?" bardzo du?o bez szkody dla zdrowia.

Zaj??em si? tutaj wierszykiem Piwonii, a tymczasem po wyj?ciu z domu czeka?a nas przykra niespodzianka. Na placu A-B zebra?a si? grupka Alamakota?czyk?w, w?r?d kt?rych rozpozna?em kilku dozorc?w z Rezerwatu Zepsutych Zegark?w. Byli bardzo wzburzeni, rozprawiali mi?dzy sob?, a gdy ujrzeli Alojzego, jeden z nich zawo?a?:

- To ten!

- O co chodzi? - zapyta? pan Kleks.

Najstarszy z dozorc?w zbli?y? si? do nas i o?wiadczy? wskazuj?c na Alojzego:

- Poznaj? go! Pracowa? w Rezerwacie. Wczoraj nagle si? ulotni?. A dzisiaj rano stwierdzili?my kradzie? dwustu siedemnastu rubin?w. Nikt inny nie m?g? tego zrobi?.

- Panowie! - rzek? spokojnie Alojzy. - Nies?usznie mnie pos?dzacie. Prosz?, sami mo?ecie si? przekona?.

M?wi?c to wywr?ci? jedn? po drugiej wszystkie swoje kieszenie. Nic w nich oczywi?cie nie mia?, nawet chustki do nosa, gdy? doskona?o?? jego konstrukcji wyklucza?a mo?liwo?? kataru.

Dozorca przygl?da? si? Alojzemu ze zdumieniem, jako ?e nigdy jeszcze nie spotka? cz?owieka, kt?rego kieszenie by?yby ca?kowicie pr??ne. Nawet dzieci trzymaj? w nich mn?stwo rozmaitych cennych drobiazg?w, jak notesiki, scyzoryki, pude?eczka, znaczki pocztowe, stal?wki, sznurki, kamyki, muszelki czy kostki cukru. Natomiast Alojzy nie posiada? dos?ownie nic, poniewa? dopiero od kilku godzin sta? si? prawdziwym cz?owiekiem.

Dozorca przesta? wi?c interesowa? si? jego osob?, za to z wi?ksz? jeszcze podejrzliwo?ci? spojrza? na Weronika, a potem na pana Lewkonika i na mnie. Pan Kleks wygl?da? tak dostojnie, ?e by? poza wszelkimi podejrzeniami, chocia? mia? trzydzie?ci kieszeni, nie licz?c dw?ch zapasowych w kalesonach.

Grupa Alamakota?czyk?w przez ten czas znacznie si? powi?kszy?a i otoczy?a nas ze wszystkich stron.

- Prosz? nas pu?ci? - rzek? pan Kleks. - Jeste?my go??mi kr?la i w?a?nie idziemy do niego na lody.

Ale Weronik przez zawodow? solidarno?? wyst?pi? w obronie dozorc?w:

- Panie profesorze, ja na ich miejscu zrobi?bym to samo. Z?odziej kradnie, a dozorca odpowiada.

Po tych s?owach wywr?ci? kolejno kieszenie i pokaza? ich zawarto??. Pan Lewkonik oci?ga? si? przez chwil?, w ko?cu jednak machn?? r?k? i rzek?:

- Trzeba pr?dzej z tym sko?czy?. Szkoda czasu. Prosz?, patrzcie!. Jedna kiesze?... druga... trzecia... czwarta... I tu jeszcze pi?ta... To s? nasiona kwiat?w, to p?yn od?ywczy, a to fotografie rodzinne... W porz?dku?

Z niesmakiem przygl?da?em si? tej scenie, ale wobec zachowania Weronika i hodowcy nie pozosta?o mi nic innego jak p?j?? w ich ?lady. Zacz??em wi?c od zewn?trznej kieszeni marynarki. Zag??bi?em w niej r?k? i pod palcami poczu?em co? sypkiego, w rodzaju kaszy. Wyci?gn??em kiesze? na zewn?trz i os?upia?em. Na ziemi?, posypa?y si? rubiny.

Mo?ecie sobie wyobrazi? zar?wno moje zmieszanie, jak i wzburzenie t?umu. Dwaj dozorcy chwycili mnie za r?ce, pozostali za? rozbiegli si? po placu, wzywaj?c stra?nik?w miejskich. Dolecia?y mnie okrzyki Alamakota?czyk?w. Jeden z nich zawo?a?:

- Z?urdziej! Na patelni? z?urdzieja!

Kto? inny mu wt?rowa?:

- Rzorci? draba kurgorturm na pordziurbanie!

Pan Kleks m?wi? co? wymachuj?c r?kami, ale nikt go nie s?ysza?.

W tym momencie z dachu sfrun?? nagle Tri-Tri, usiad? mi na ramieniu i z jego przepe?nionego dziobka na oczach wszystkich posypa?y si? do mojej kieszeni rubiny. Sytuacja od razu sta?a si? jasna.

Poczu?em ?al do kolibra. Da?em mu prztyczka w dzi?b, opr??ni?em kiesze? z nowej porcji rubin?w i o?wiadczy?em dozorcom z godno?ci?:

- Jak widzicie, nie mam z tym nic wsp?lnego. Nie potrzebuj? waszych rubin?w i nie l?kam si? waszych kogut?w. Id? na lody do kr?la. To wszystko.

Pan Kleks, wzruszony moimi s?owami, otar? ?z?, dumnie wysun?? brod? do przodu i rzek?:

- Oto postawa godna uczonego!

Dalia kichn??a jedena?cie razy, co w znacznym stopniu z?agodzi?o rozdra?nienie dozorc?w. Jeszcze p??g?osem szemrali i naradzali si? mi?dzy sob?, ale na szcz??cie nadbieg? zdyszany ministron Pogody i Czterech Wiatr?w, wo?aj?c ju? z daleka:

- Panie, panowie! To nie wypada! Kr?l czeka ju? od p?? godziny, ministron Dworu szaleje. Tak nie mo?na!

Pan Kleks w kilku s?owach opowiedzia? Limpotronowi o naszej przygodzie.

- Nie uszanowali?cie kr?lewskich go?ci - skarci? Limpotron dozorc?w. - Za niew?a?ciwe podej?cie do sprawy ka?? wam zmniejszy? premi?. Zamiast pi?ciu jajek na g?ow? dostaniecie po trzy. To oduczy was bezduszno?ci.

ALOJZY B?BEL


Dzie? by? wyj?tkowo upalny. S?o?ce pra?y?o niemi?osiernie. Ludzie, ?e u?yj? tu okre?lenia Alamakota?czyk?w, sma?yli si? jak jajka na patelni. Owoce gungo wskutek skwaru p?ka?y na drzewach z g?o?nym trzaskiem niczym petardy. Z pana Lewkonika pot sp?ywa? ciurkiem, pozostawiaj?c na chodniku przy ka?dym st?pni?ciu mokre plamy. Wszystkie okna zas?oni?te by?y ?aluzjami, ulice opustosza?y i tylko dzieci bawi?y si? na golasa w "jajko do do?ka" i w "alamberka".

Pan Kleks nie odczuwa? upa?u, chocia? mia? na sobie jak zwykle ciep?? bielizn?, kamizelk?, surdut i sztywny ko?nierzyk. Pewnego dnia wyzna? mi poufnie:

- Kto ma olej w g?owie, ten si? nie poci. Panuj? nad moimi gruczo?ami. Wytwarzam w sobie w?asn? klimatyzacj?. Posiadam samoczynny regulator temperatury. A wszystko mie?ci si? tu!

Przy tych s?owach uderzy? si? d?oni? w czo?o.

Tak, to by? wspania?y umys?!

Zreszt? o geniuszu pana Kleksa m?g? naocznie przekona? si? ka?dy, kto kiedykolwiek mia? okazj? zetkn?? si? z Alojzym B?blem.

Dzie?o to by?o wykonane z tak? precyzj?, ?e w ten upalny dzie?, kiedy szli?my na lody do kr?la, z czo?a Alojzego sp?ywa?y stru?ki prawdziwego potu. Pan Kleks nie zapomnia? o najdrobniejszym szczeg?le. Wystarczy powiedzie?, ?e Alojzy, chocia? jego sztuczny organizm nie wymaga? snu, sypia? jak ka?dy ?miertelnik, z zamkni?tymi oczami, i w dodatku g?o?no chrapa?.

Wr??my jednak do naszej opowie?ci, gdy? Limpotron czeka i bardzo si? niecierpliwi.

Z p??godzinnym sp??nieniem zjawili?my si? w pa?acowym ogrodzie. Przy wej?ciu powita? nas ministron Dworu, Tr?batron.

Nie potrafi?bym opisa? tego ogrodu. Je?li czytali?cie o czym? podobnym w bajkach z Tysi?ca i Jednej Nocy, mo?ecie mie? zaledwie nik?e wyobra?enie o przepychu, jaki ukaza? si? naszym oczom, o feeri barw, o fantastycznej architekturze kwietnik?w i klomb?w, o aromacie, kt?rego nie spos?b wyrazi? s?owami. Poprzedniego dnia ogl?dali?my z panem Lewkonikiem dzie?o uczonych ogrodnik?w, ale ten ogr?d by? dzie?em artysty.

Po?rodku znajdowa?o si? niedu?e jezioro, w kt?rym pluska?y si? ryby-fontanny strzelaj?ce w g?r? strugami z?ota i srebra. Na powierzchni jeziora ko?ysa? si? model bajdockiego statku "Apolinary Mrk", wykonany z samograj?cych pozytywek. W?r?d drzew sta?y cieniste altany, po kt?rych pi??y si? nieznane kwiaty o p?atkach trzepocz?cych jak motyle. Co godzina zmienia?y one kolory, wydaj?c przy tym d?wi?k szklanych dzwoneczk?w. Nawet pan Lewkonik czego? podobnego dotychczas nie widzia?.

Kr?l Kwaternoster I przyj?? nas w altanie rz?dowej, oplecionej kwiatami w barwach narodowych. Dwie smag?e s?u?ebnice wachlowa?y go palmowymi li??mi. Obok kr?la sta? pusty fotel, przeznaczony dla przysz?ej kr?lowej. Kwaternoster I jak dot?d, nie znalaz? odpowiedniej dla siebie ?ony i wskutek tego nie mia? nast?pcy tronu co bardzo martwi?o jego poddanych.

Kr?l trzyma? na kolanach Kr?lewskiego Koguta, kt?rego pieszczotliwie g?aska?, tak jak u nas g?aszcze si? ulubionego kota. By? to okaz niezwyk?y. Mia? podw?jny grzebie? i ogon wyj?tkowej pi?kno?ci. Tytu? Kr?lewskiego Koguta nadawano zwyci?zcy w dorocznych konkursach piania. Ten, kt?rego kr?l trzyma? na kolanach, zapia? trzydzie?ci siedem razy z rz?du, pobi? wszystkie dotychczasowe rekordy i zdoby? nagrod? pa?stwow? pierwszego stopnia.

Przyj?cie u kr?la mia?o charakter prywatny, a wi?c pr?cz nas by?o tylko jeszcze kilku ministron?w z ?onami.

Pan Kleks przeprosi? kr?la za sp??nienie, my natomiast z?o?yli?my g??boki uk?on, przy czym panny Lewkonik?wny wytwornie dygn??y. Pan Kleks przedstawi? Alojzego jako swojego ucznia i doda?:

- Jest to m?odzieniec nader osobliwy. Pozwolisz, kr?lu, ?e ci o nim p??niej opowiem.

Kwaternoster I przygl?da? si? Alojzemu z wielk? uwag?, jak gdyby usi?owa? co? sobie przypomnie?. Wreszcie rzek?:

- Przysi?g?bym, ?e ju? go gdzie? widzia?em... Zreszt? mniejsza o to... Tr?batronie - zawo?a? zwracaj?c si? do ministrona Dworu - zajmij si? go??mi i ka? poda? lody!

Podczas tej kr?tkiej rozmowy Weronik wyci?gn?? z kieszeni flanelow? szmatk? i dyskretnie wytar? z kurzu fotel przysz?ej kr?lowej.

Z pa?acu wybieg?o dwunastu pazi?w nios?c na srebrnych tacach lody i napoje.

Ministronowie zaprosili panny Lewkonik?wny do altanek, gdy? s?o?ce przypieka?o coraz mocniej. Pan Lewkonik z galanteri? towarzyszy? premierowej Tronodentronowej i ministronowej Fajatronowej, za? Weronik zabawia? pozosta?e panie opowiadaniem o w?asnej metodzie sprz?tania klatek schodowych.

Pan Kleks poprosi? kr?la o rozmow?, daj?c r?wnocze?nie znak mnie i Alojzemu, by?my zostali przy nim.

- Kr?lu - rzek?, gdy reszta towarzystwa rozproszy?a si? po ogrodzie - oto cz?owiek, kt?ry kopn?? ci? wczoraj swoj? sztuczn? nog?!

- Co? To on?! - zawo?a? kr?l. - Natychmiast ka?? go aresztowa? i zamkn?? w kurniku.

- Nie uczynisz tego. kr?lu - powiedzia? spokojnie wielki uczony. - Nie uczynisz tego, skoro dowiesz si?, ?e Alojzy B?bel to arcydzie?o techniki stworzone przeze mnie, wiekopomny wynalazek naszych czas?w, najwi?ksze osi?gni?cie ludzkiego umys?u. Alojzy, zbli? si? do kr?la!

Alojzy pos?usznie wykona? polecenie. Kwaternoster I podejrzliwie ogl?da? go ze wszystkich stron, poci?gn?? go za nos, potem za ucho. Nagle zerwa? si? z fotela i zawo?a?:

- Teraz go poznaj?! Na nic si? nie zdadz? te opowiastki. Przecie? to on wy?owi? nas z morza, kiedy p?yn?li?my w beczce, i wzi?? na pok?ad swego statku. A potem czterem naszym marynarzom da? pastylki odm?adzaj?ce i sprowadzi? ich do stanu niemowl?ctwa. Pami?tam tego Pierwszego Admira?a Floty! Niema?o zala? mi sad?a za sk?r?! Ja go...

- Kr?lu - przerwa? pan Kleks - dopiero dzisiejszego ranka usun??em drobne usterki konstrukcyjne mojego dzie?a. Dotychczas Alojzy istotnie zachowywa? si? niesfornie. Ale od dzisiaj sta? si? doskona?o?ci?. Powtarzam: do-sko-na-?o?-ci?! Wszystko funkcjonuje bezb??dnie.

Profesorze - odpar? kr?l siadaj?c ponownie na swoim fotelu - nie mog? uwierzy?, ?e ten osobnik jest rzeczywi?cie automatem. To taki sam cz?owiek jak my dwaj!

Pan Kleks z tryumfuj?c? min? pog?aska? si? po brodzie, wzi?? Alojzego za r?k? i podszed? z nim do Kwaternostra I.

- Trudno w to uwierzy?, nie przecz? - powiedzia? z godno?ci?. - Wykonanie Alojzego jest niezwykle precyzyjne, a poprzez sk?r? nie spos?b wyrobi? sobie wyobra?enia o jego wewn?trznej konstrukcji. Ale t?dy mo?na zajrze?... O, prosz?.

M?wi?c to wyj?? z kieszeni elektronow?, a w?a?ciwie elektronajnowsz? mikrokosmiczn? lup? i zbli?y? j? do ?renicy Alojzego. Kr?l nieufnie zmru?y? jedno oko, podczas gdy drugie przytkn?? do okularu lupy i zaniem?wi? z wra?enia. Po chwili jednak, nie odrywaj?c wzroku od obrazu, kt?ry zobaczy?, zacz?? wykrzykiwa?:

- Nieprawdopodobne! Zdumiewaj?ce! Widz? srebrne punkciki... Tysi?ce srebrnych punkcik?w... Tak!... To k??ka! Obracaj? si?... Co za mechanizm!... Teraz przesuwaj? si? zadrukowane tasiemki... O, ?wiate?ka!... Zapalaj? si? i gasn?... Cudowne!... A to co?... Ojej!... Widz? szare kom?rki!... Nie!... To miniaturowe ekraniki... Odbijaj? si? w nich my?li Alojzego... Widz? tam siebie... Widocznie Alojzy pomy?la? o mnie... Wprost nie do wiary... Co za ruch... Co za precyzja... Genialne!... Nareszcie wiem, jak wygl?da m?zg elektronowy!...

Pan Kleks przerwa? pokaz i schowa? lup? do kieszeni.

W tym momencie zbli?y? si? Limpotron, za nim pa? z tac? ?wie?ych lod?w. Kr?l stosownie do ceremonia?u skosztowa? z ka?dej porcji po ?y?eczce, a my spa?aszowali?my reszt?, gdy? by?o piekielnie gor?co. Limpotron w obawie, ?e mog? spotka? nas przykro?ci ze strony stra?nik?w miejskich, opowiedzia? kr?lowi histori? z rubinami.

Kwaternostra I ubawi?a nasza przygoda. Zapominaj?c o swej monarszej godno?ci, roze?mia? si? rubasznie, po marynarsku, i rzek? do mnie:

- A to pyszny kawa?! Nie?le pana ten ptaszek urz?dzi?, niech go kura kopnie! Chcia?bym mie? takiego kolibra w swoim ogrodzie!

Ledwo kr?l wyrzek? te s?owa, gdy z drzewa sanda?owego sfrun?? Tri-Tri, usiad? mu na g?owie i kilkakrotnie stukn?? dziobkiem w kr?lewski nos.

- Co to? Nowy zamach! - krzykn?? kr?l. - Limpotronie, z?ap go natychmiast!

Ministron Pogody i Czterech Wiatr?w rzuci? si? w pogo? za kolibrem. Przy??czyli si? do niego pozostali ministronowie, wo?aj?c:

- Trzyma?! ?apa?!

A tymczasem Tri-Tri szybowa? beztrosko nad ich g?owami, a? w ko?cu usiad? na stateczku "Apolinary Mrk" zakotwiczonym po?rodku jeziora. Ministronowie bezradnie stali na brzegu i wymachiwali r?kami.

Kiedy ju? wszyscy zrezygnowali z po?cigu, Tri-Tri dobrowolnie opu?ci? bezpiecznie schronienie, usiad? ponownie na ramieniu kr?la i pieszczotliwie pog?aska? go dziobkiem po policzku.

Ministronowie rzucili si? z hurmem, aby z?apa? kolibra, ale Kwaternoster I, kt?ry ju? zd??y? si? udobrucha?, powiedzia?: "amnestia" i pozwoli? ptaszkowi kr??y? swobodnie nad kr?lewsk? g?ow?.

Po tym zaj?ciu towarzystwo wr?ci?o do swoich altanek, natomiast kr?l i pan Kleks ponownie zaj?li si? Alojzym, kt?ry sta? spokojnie na uboczu.

- Tak - podj?? kr?l przerwan? rozmow? - dokona? pan rzeczy niewiarygodnej. Ale w?tpi?, aby Alojzy potrafi? my?le? samodzielnie. To jest chyba niemo?liwe.

- Nie doceniasz, kr?lu, mojego dzie?a - oburzy? si? pan Kleks. - Prosz?, porozmawiaj z nim, je?li ?aska.

Kr?l wci?? jeszcze nie dowierzaj?c zapewnieniom uczonego, posadzi? Alojzego obok siebie i zapyta?:

- Powiedz mi, m?j drogi, ile jest siedem razy dziewi???

Alojzy u?miechn?? si? pob?a?liwie.

- Kr?lu, nie jestem dzieckiem. Je?li chcesz, mog? pomno?y? w pami?ci liczb? mieszka?c?w tego kraju przez liczb? kur i podzieli? iloczyn przez liczb? kogut?w.

- Ho-ho! - rzek? z podziwem Kwaternoster I, po czym, zach?cony, zabra? si? z zapa?em do egzaminowania Alojzego. Pada?y wi?c kolejno pytania i odpowiedzi niczym w zgaduj-zgaduli:

- Jak daleko jest z Alamakoty do Patentonii?

- 763 kilometry, 126 metr?w i 70 centymetr?w.

- Kto panuje w Abecji?

- Kr?lowa Aba.

- Jak nazywa si? najwi?ksza rzeka w Parzybrocji?

- Zalewajka. - Ile mam w?os?w na g?owie?

- 107493.

- ?wietnie! Zgadza si? co do jednego! A powiedz mi, ile jest wysp na Oceanie Niespokojnym?

- 1749.

- Alojzy, jeste? genialny! - zawo?a? kr?l z takim zachwytem, ?e Kr?lewski Kogut zatrzepota? skrzyd?ami i zapia? na ca?e gard?o.

- Jestem zaledwie nik?ym odbiciem profesora Kleksa - powiedzia? skromnie Alojzy. - On u?yczy? mi odrobin? swojej wiedzy i zasob?w pami?ci.

Po tej rozmowie kr?la z Alojzym pan Kleks stan?? dumnie na jednej nodze, lew? r?k? przy?o?y? do kamizelki, praw? wyci?gn?? przed siebie i rzek?:

- Kr?lu! Dokona?em w nauce przewrotu. Obali?em b??dne pogl?dy chemik?w, fizyk?w, biolog?w; odkry?em kleksyczne prawa przyrody, kleksyczne zasady budowy kom?rek, osi?gn??em nie znane dot?d wy?yny wiedzy, opracowa?em w?asne teorie, dzi?ki kt?rym uda?o mi si?, pierwszemu w ?wiecie, stworzy? sztucznego cz?owieka. Automaty m?zgowe Patento?czyk?w mog? wykonywa? dwie?cie tysi?cy dzia?a? na sekund?. M?j Alojzy dzia?a z szybko?ci? my?li. Dlatego sta? si? niemal r?wny cz?owiekowi. Powiadam "niemal", gdy? brak mu tylko jednej rzeczy: fantazji.

Kr?l oszo?omiony s?owami pana Kleksa str?ci? z kolan Kr?lewskiego Koguta, wybieg? z altanki i zawo?a?:

- Ministronowie, panie, panowie, prosz? do mnie! Pragn? obwie?ci? wam rzecz niezwyk??! .

Pierwszy nadbieg? Trondodentron, przera?ony, ?e nast?pi? nowy zamach na kr?la. Tu? za nim, podskakuj?c z w?a?ciw? sobie lekko?ci? zjawi? si? Lewkonik. Niebawem te? nadci?gn??a reszta towarzystwa, a na ko?cu, zgodnie z g?oszon? przez siebie dewiz?, ?e prawdziwy dozorca nigdy si? nie spieszy, kroczy? Weronik.

- Czy mam wezwa? stra?? - zapyta? premier z niepokojem.

- Masz s?ucha?! - rzek? uroczy?cie kr?l wypinaj?c klatk? piersiow?, na kt?rej by?y wytatuowane jego zmy?lone bohaterskie czyny. - Profesor Kleks zaprezentowa? mi swoje niezr?wnane arcydzie?o. Chc?, aby ka?dy z was m?g? je podziwia?. Oto Alojzy B?bel, sztuczny, mechaniczny, uniwersalny cz?owiek, wykonany w?asnor?cznie przez naszego wielkiego uczonego. Alojzy, przedstaw si?!

Alojzy uk?oni? si? z galanteri?. Ministronowie obmacywali go ze wszystkich stron, wydaj?c okrzyki zdumienia.

- Widzia?em sztuczne r?ce, sztuczne nogi - zauwa?y? Fajatron - ale ca?y cz?owiek? Chcia?bym us?ysze? go m?wi?cego.

- Panie ministronie - powiedzia? uprzejmie Alojzy - mog? wyg?osi? przem?wienie trwaj?ce dwadzie?cia cztery godziny bez przerwy, ale obawiam si?, ?e znu?y?bym obecne tutaj damy.

- Niezwyk?y okaz - rzek? Tr?batron. - Co za mechanizm!

- Fenomenalny! Rewelacyjny! - stwierdzi? Trondodentron.

- Ciekaw jestem, czy zna si? r?wnie? na hodowli kur - powiedzia? Paramontron.

- Znam 79 zasad wyl?gu kurcz?t oraz 43 sposoby krzy?owania kurzych ras i gatunk?w - rzek? skromnie Alojzy.

Wszyscy byli tak poruszeni i oszo?omieni, ?e Hortensja przerwa?a swoje monologi, Piwonia przesta?a m?wi? wiersze, a nawet Dalia tym razem powstrzyma?a si? od kichania. Jeden tylko Weronik nie m?g? opanowa? czkawki, ale w przerwie zdo?a? wykrztusi?:

- ?al mi go... Nie mia? matki... Sierota...

Alojzy, gdy us?ysza? te s?owa, nagle posmutnia? i zamruga? powiekami, jak gdyby by? bliski p?aczu.

- Nie martw si?, Alojzy! - zawo?a? weso?o pan Kleks. - Ja jestem twoim ojcem i twoj? matk?. Wymy?l? dla ciebie taki rodow?d, jakiego nie powstydzi?by si? nawet kr?l Kwaternoster I. G?owa do g?ry!

Kr?lewski Kogut po raz drugi zatrzepota? skrzyd?ami i zapia? pi?knym, dono?nym g?osem. Odpowiedzia?o mu pianie jeszcze wspanialsze i g?o?niejsze. Rozejrzeli?my si? doko?a, gdy? w pobli?u nie by?o ?adnego innego koguta. I c?? my?licie? To Alojzy zab?ysn?? jedn? ze swoich umiej?tno?ci.

Alamakota?czycy spojrzeli na niego z najwi?kszym podziwem, natomiast pan Kleks wysoko zadar? g?ow? i rzek? uroczy?cie:

Kr?lu, panie, panowie! Pokaza?em wam moje dzie?o, a teraz ujawni? wam moje zamys?y. Patrz? w przysz?o??. Gdybym mia? odpowiednie warunki, w ci?gu roku wykona?bym dokumentacj? wielkiej b?blowni. Za trzy lata mog?aby ruszy? seryjna produkcja B?bli. Dzisiejszy dzie? to prze?om w dziejach ludzko?ci. Widz? oczami duszy t? ?wietlan? er?, kiedy ka?dy ministron, ka?dy ksi?gowy, in?ynier czy lekarz, ba ka?dy ucze? w szkole b?dzie mia? do pomocy w?asnego B?bla. ?wiat wkroczy w b?bloepok?. W roku dwutysi?cznym ju? nie my, ale B?ble b?d? produkowali samych siebie. Zb?blizuj? ?ycie ludzkie od podstaw. Oto moja idea!

Pan Kleks m?wi? g?osem natchnionym, oczy mu p?on??y, a w brodzie rozlega? si? trzask elektrycznych iskier.

Kr?l wybieg? z altanki, obj?? wielkiego uczonego i zawo?a?:

- Profesorze, ja panu stworz? warunki do urzeczywistnienia pa?skiego genialnego planu! Oddam do pana dyspozycji wszystkie kury i koguty, wszystkie jajka i zegarki, ca?e bogactwo Alamakoty. Od jutra mo?emy przyst?pi? do b?blobudowy.

Wszystkie oczy zwr?cone by?y na Alojzego, Weronik otrzepywa? mu z kurzu trzewiki, panny Lewkonik?wny spogl?da?y jak urzeczone, gdy oto rozleg? si? tubalny g?os premiera:

- Kr?lu, pragn? zauwa?y?, ?e produkcja B?bli stanie si? dla nas posuni?ciem antyimportowym. Obejdziemy si? bez zagranicznych specjalist?w. B?ble nam ich zast?pi?. Alamakota wysunie si? na pierwsze miejsce w?r?d pot?g ?wiata. Musimy stworzy? gigantyczny b?blokombinat. Rada Ministron?w przyst?pi natychmiast do opracowania zasad zb?blowania gospodarki narodowej.

- Dzi?kuj?. O to mi w?a?nie chodzi?o! - rzek? pan Kleks rozczesuj?c palcami brod?. - Przyjecha?em do Alamakoty, ?eby zabra? Bajdot?w z powrotem do ojczyzny, a tymczasem sam got?w jestem tutaj zosta?.

- Nas st?d zabra?? - zdziwi? si? kr?l. - A c?? by Alamakota?czycy zrobili bez nas? Piastujemy tu najwy?sze godno?ci i ?aden Bajdota nie b?dzie chcia? si? tego wyrzec. A zreszt? stali?my si? tutaj lud?mi czynu, nie potrafiliby?my ju? ?y? bajkami. Sprzykrzy?o nam si? nudne bajkopisarstwo. Tu zostaniemy i pan zostanie z nami.

Pan Kleks my?la? chwil?, po czym rzek?:

- Nie lekcewa?cie bajek. Nie lekcewa?cie fantazji. Bez fantazji nie mo?e powsta? nic wielkiego. Alojzy pozbawiony jest wyobra?ni. Dlatego w?a?nie mo?e s?u?y? ludziom, ale nigdy nad lud?mi nie zapanuje. Wszystko przewidzia?em. Prawdziwy uczony nie stworzy nic przeciwko cz?owiekowi.

- Niech ?yje pan Kleks! - zawo?a?a ch?rem rodzina Lewkonik?w.

- A wi?c dobrze - o?wiadczy? wreszcie wielki uczony. - Przyjmuj? tw? propozycj?, kr?lu. Za dwa tygodnie mog? przyst?pi? do pracy. Przedtem jednak musz? zako?czy? pewne wa?ne sprawy. To d?ugo nie potrwa.

- Przepraszam - wtr?ci? nie?mia?o Alojzy - a co si? stanie ze mn??

- U?yczy?em ci pe?nej samodzielno?ci - odrzek? pan Kleks. - Mo?esz robi?, co chcesz. Jeste? wolny tak jak ka?dy z nas.

- Panie profesorze - zauwa?y? rezolutnie Alojzy - przecie? ja jestem prototypem. Beze mnie seryjna produkcja nie ruszy z miejsca.

- Kochany! - zawo?a? pan Kleks. - Ale? oczywi?cie, masz racj?. Kr?lu, musimy Alojzego za wszelk? cen? zatrzyma?. Jest on dla nas niezb?dny!

- O, nic prostszego - odpar? Kwaternoster I. - Mog? ofiarowa? Alojzemu wysoki urz?d w Alamakocie. Potrzebujemy m?drych administrator?w.

- Kr?lu - o?wiadczy? Alojzy - profesor Kleks uczyni? mnie zdolnym do wykonywania wszelkich funkcji i do pe?nienia wszelkich urz?d?w. Mog? by? ogrodnikiem, marynarzem, in?ynierem, aptekarzem, genera?em, dyrektorem, ministronem. Jestem wprost stworzony do tego, ?eby s?u?y? ka?demu, kto tego potrzebuje.

- Widzisz, kr?lu - wtr?ci? pan Kleks - Alojzy B?bel jest m?dry, bystry, uk?adny, poprawny, nienaganny, niezawodny, opanowany, spokojny, rzetelny, godny zaufania. Brak mu tylko fantazji. Posiada wi?c wszystkie zalety, kt?rych wymaga si? od dobrego urz?dnika.

Kr?l zastanawia? si? przez kilka minut. Zapanowa?o og?lne milczenie, przerywane tylko kichaniem Dalii. Wreszcie, zwracaj?c si? do premiera Trondodentrona, Kwaternoster I przem?wi?:

- M?j przyjacielu, powo?uj? pana Alojzego B?bla na stanowisko ministrona w rz?dzie Alamakoty. Kt?ry jest dzisiaj? Trzydziesty czerwiec? Ot?? od pierwszego lipca obejmie on urz?d ministrona Dalekiej ?eglugi. No i oczywi?cie otrzyma tytu? Pierwszego Admira?a Floty. Prosz? przygotowa? odpowiednie dekrety nominacyjne. Nale?y te? za?atwi? dla niego ministronalne mieszkanie i przydzia? rz?dowych jajek. Z chwil? gdy nast?pi nominacja, pan B?bel nazywa? si? b?dzie Alojzytron. To wszystko.

Kr?lewski Kogut zapia? po raz trzeci.

- Aordiencja Skur?czurna! - o?wiadczy? ministron Dworu.

Sk?onili?my si? kr?lowi, po?egnali?my cz?onk?w rz?du i po wymianie wzajemnych grzeczno?ci udali?my si? na zaproszenie ministrona Paramontrona na obiad do Instytutu Sma?enia Jajecznicy.

Musz? wyzna?, ?e przyj?cie u Kwaternostra I, pomimo ?e zjad?em kilka porcji lod?w, porz?dnie mnie znudzi?o. Uczestniczy?em w pracach pana Kleksa nad konstrukcj? Alojzego od samego pocz?tku, jeszcze w Akademii. Zna?em teorie naukowe wielkiego uczonego, obecnie wi?c nie dowiedzia?em si? nic nowego. Zreszt?, prawd? m?wi?c, wola?em dawnego Alojzego z jego wadami technicznymi, kiedy wymyka? si? spod w?adzy pana Kleksa, by? niesforny i p?ata? przer??ne nieobliczalne figle. Na moje oko bardziej wtedy przypomina? prawdziwego cz?owieka ni? teraz, odk?d mechanizm jego zacz?? dzia?a? z doskona?? precyzj?. Usuni?cie b??d?w konstrukcyjnych pozbawi?o Alojzego fantazji, ale, ostatecznie, by?o zgodne z zamierzeniami pana Kleksa.

Szli?my tym razem na prze?aj, skr?tem, obok boiska sportowego, gdzie w?a?nie odbywa? si? mecz pi?ki no?nej. Mo?ecie sobie wyobrazi?, z jak? szybko?ci? toczy?a si? gra, skoro obie dru?yny sk?ada?y si? z trzyno?nych pi?karzy, a bramkarzami byli alambajscy ch?opcy o trzech r?kach. Osobliwo?? gry polega?a na tym, ?e liczy?y si? wy??cznie gole strzelone ?rodkow? nog?, a poniewa? s?dzia nigdy nie m?g? tego ustali? w spos?b ca?kiem pewny, przeto mecze ko?czy?y si? zawsze remisem.

Przygl?dali?my si? z zainteresowaniem tej ciekawej grze, gdy nagle pi?ka wybita na aut potoczy?a si? w nasz? stron?. Wtedy Alojzy b?yskawicznym kopni?ciem wystrzeli? j? w g?r? z tak? si??, ?e po dziesi?ciu minutach jeszcze nie spad?a z powrotem na ziemi?. Ruszyli?my wi?c w dalsz? drog?, pozostawiaj?c graczy i kibic?w sportowych z rozdziawionymi ustami i wzrokiem utkwionym w niebo.

Panny Lewkonik?wny mog?y teraz pofolgowa? swoim przyzwyczajeniom.

Hortensja m?wi?a:

- Niech mi pan wyt?umaczy, panie Adasiu, dlaczego kr?l Kwaternoster I dot?d si? nie o?eni?? Pewnie dlatego, ?e ?adna cudzoziemska ksi??niczka nie zgodzi?aby si? ?y? sam? jajecznic?. .

Dalia kicha?a bez przerwy, p?osz?c motyle, a Piwonia u?o?y?a d?ugi wiersz o Alozym, zako?czony s?owami:

Oj-z?y Alojzy flota plusk A wielorybka szybka m?zg.

Naszej mi?ej poetce chodzi?o prawdopodobnie o to, ?e Alojzy zatopi flot?, a jego m?zg stanie si? pastw? wieloryba. Nie jestem przekonany, czy dobrze obja?ni?em sens tego dwuwiersza, gdy? nie znam si? niestety na poezji. Pan Lewkonik zrobi?by to na pewno du?o lepiej ode mnie.

R??a nie interesowa?a si? literatur?. Tak jak rodzice kocha?a kwiaty. By?a najstarsz? c?rk? pana Lewkonika i s?dz?c z jego s??w, odznacza?a si? uderzaj?cym podobie?stwem do swojej matki Multiflory. Sam zreszt? stwierdzi?em, ?e gdziekolwiek si? pojawi?a, bi? od niej naturalny aromat r??. Mia?a ?licznie zadarty nosek, by?a ma?om?wna, ale za to lubi?a nuci? weso?e piosenki. Pan Kleks ch?tnie jej wt?rowa? przebieraj?c palcami na wargach i pod?piewuj?c swoje "pa-ram-pa-ram".

Ta urocza dziewczyna mia?a tylko jedn? wad?, wad? wymowy: "r" wymawia?a jako "k". Siebie nazywa?a wi?c K??? zamiast R???, Weronika - Wekonikiem. Rosa w jej ustach brzmia?a jak kosa, r?ka jak k?ka, rura jak kuka. O kr?lu m?wi?a kkul Kwateknostek Piekwszy, a imi? mojego koliberka wymawia?a Tki-Tki.

Podobnie i teraz, w chwili gdy wchodzi?a na teren Instytutu Sma?enia Jajecznicy, zawo?a?a:

- O, Tki-Tki! Wk?ci?.

Istotnie koliberek usiad? mi na ramieniu i szepn?? do ucha pewne wa?ne wiadomo?ci. Zaraz te? da?em mu kilka polece? i odes?a?em z powrotem do miasta.

Niebawem w sali probierczej zasiedli?my do obiadu. Podano nam jajecznic? o r??nych smakach: z orzechami, z bananami, z makiem, z groszkiem, z kapust? morsk?, z rybi? w?tr?bk? i z krewetkami.

Siedzia?em pomi?dzy Alojzym i panem Kleksem, ale nie bra?em udzia?u w rozmowie, gdy? zn?w zacz?? mnie nurtowa? niepok?j o los rodzic?w. Pan Kleks dostrzeg? trosk? na mojej twarzy. Wyj?? z kieszeni skarbonk? pami?ci, przy?o?y? j? do czo?a i po chwili zastanowienia o?wiadczy?:

- Drodzy przyjaciele! Mamy ju? za?atwion? spraw? Alojzego. Sprawa repatricji Bajdot?w odpada. O Rezed? mo?ecie by? spokojni. Jestem na jej tropie. Pozostaje nam jeszcze sprowadzenie ma??onki pana Lewkonika - Multiflory oraz odnalezienie rodzic?w Adasia Niezg?dki. A na koniec - powzi?cie decyzji co do dalszych los?w mojej Akademii. Zatrzymajmy si? przy punkcie drugim. Ty, Alojzy, od jutra obejmiesz urz?d ministrona Dalekiej ?eglugi i Pierwszego Admira?a Floty. B?d? ?askaw zarz?dzi?, aby?my pojutrze otrzymali do dyspozycji odpowiedni okr?t. Obejmiesz nad nim dow?dztwo. Wyruszamy do Wyspy Sobowt?r?w: ja, Ada? i pan Weronik. Pan, panie Anemonie, musi zosta? tutaj i zaopiekowa? si? c?rkami. A wi?c postanowione! Drugiego lipca w po?udnie odbijamy od brzeg?w Alamakoty!

Przem?wienie pana Kleksa wywo?a?o nieopisan? rado?? w rodzinie Lewkonik?w. Hodowca r?? podbieg? do wielkiego uczonego i uca?owa? go w ucho, rozpromienione dziewcz?ta klaska?y w d?onie, Dalia kicha?a jak naj?ta, a R??a wo?a?a:

- Bkawo, bkawo! Niech ?yje pan pkofesok!

- Id?cie teraz wszyscy do ogrodu - powiedzia? pan Kleks. - Musz? odby? z Alojzym i Adasiem narad? nawigacyjn?. Prosz? nam nie przeszkadza?.

Gdy zostali?my sami, uczony wyj?? z kieszeni swoj? samoczynn? spr??on? map?, roz?o?y? j? na stole i rzek?:

- Sp?jrz, Alojzy... To jedyna mapa na ?wiecie, na kt?rej uwidoczniona jest Alamakota oraz inne kraje, uwa?ane przez r??nych nieuk?w za nie istniej?ce. Tu, na p??nocny zach?d od Alamakoty, le?y archipelag Wysp Kaktusowych, dalej Cie?nina ?wi?tego Panta?yka... T?dy wychodzimy na Ocean Niespokojny, omijamy Przyl?dek Wiecznego Pi?ra i wyp?ywamy wprost na Wysp? Sobowt?r?w. Jak widzisz, odleg?o?? jest stosunkowo niewielka. Je?li we?miemy kurs nieco bardziej na p??noc, b?dziemy mieli do przebycia w linii prostej oko?o trzystu alamakota?skich mil morskich. A wi?c podr?? nasza nie powinna trwa? d?u?ej ni? osiem godzin.

- Tak, tak, s?usznie - powiedzia? ze znawstwem Alojzy. - Podejmuj? si? nawet rozwin?? wi?ksz? szybko??, ni? pozwalaj? przepisy nawigacyjne w tym rejonie Oceanu Niespokojnego. Gdy p?ywa?em na "Pigularii", nauczy?em si? r??nych korsarskich sztuczek.

- ?eby? tylko nie przeholowa? - upomina? go Kleks.

W tym momencie Alojzy rozejrza? si? doko?a, ?eby sprawdzi?, czy nikt nie pods?uchuje, i powiedzia? szeptem:

- Panie profesorze... Od jutra b?d? ministronem... Je?li pan sobie ?yczy, mog? obali? Kwaternostra I i obwo?a? pana kr?lem Alamakoty.

Pan Kleks wybuchn?? serdecznym ?miechem.

- Chyba oszala?e?, Alojzy! - zawo?a?. - Te? pomys?! To tak, jakby? zaproponowa? lwu, ?eby zosta? karaluchem! Ja - wolny, niezawis?y umys?, mia?bym w?o?y? na g?ow? ten garnek zwany koron?? Ja - Ambro?y Kleks?!

Po chwili za? doda? surowo:

- Prosz? ci?, Alojzy, tylko bez takich wybryk?w. Ofiarowa?em ci samodzielno??, ale wiesz chyba, ?e mam ci? na fali ultrakr?tkiej 0,000001 metra i mog? w ka?dej chwili uruchomi? aparatur? zdalnego kierowania. Wtedy sko?czy si? twoja samodzielno??. Zrozumia?e?? Miej si? na baczno?ci!

M?wi?c to pan Kleks pogrozi? mu kciukiem prawej r?ki, co oznacza?o bardzo powa?ne ostrze?enie.

Alojzy zaczerwieni? si?, bo nawet i o tym drobnym szczeg?le konstrukcyjnym nie zapomnia? nasz wielki uczony.

Chcia?em panu dogodzi?, panie profesorze - powiedzia? ze skruch?, po czym, zmieniaj?c szybko temat, dorzuci?: - W oznaczonym terminie m?j okr?t flagowy b?dzie got?w do wyj?cia w morze.

Sko?czyli?my nasz? rozmow?. Pan Kleks nas?uchuj?c zbli?y? si? do otwartego okna, gdy? z ogrodu dolatywa? ?piew R??y. By?a to ulubiona piosenka profesora.

Na ga??zi siedzi ptak, Chc? go z?apa?, ale jak? Po ga??zi wle? na szczyt, Nie z?apa?e?? A to wstyd!
Brzegiem rzeczki pe?znie rak, Chc? go z?apa?, ale jak? Nic si? nie b?j, ?ap za kleszcz, Gdy ugryzie ci?, to wrzeszcz.
Po?r?d k?os?w ro?nie mak, Chc? go zerwa?, ale jak? Zerwij r?k?! Brak ci si?? To nie mak, to motyl by?.

Chocia? R??a zamiast "rak" m?wi?a "kak", a zamiast "ro?nie" - "ko?nie", pan Kleks przys?uchiwa? si? piosence z b?ogim u?miechem, palcami b?bni? w takt o parapet okna i przy?piewywa?:

- Pa-ram-pam-pam, pa-ram-pam-pam! W tym momencie poczu?em, ?e co? otar?o si? pod sto?em o moje nogi. Nie m?g? to by? pies, gdy? ps?w nie znano w Alamakocie. A wi?c chyba kogut? Wsun??em r?k? pod st??, z?apa?em kogo? za nos i wyci?gn??em Zyzika.

- To ty? - zawo?a?em. - Pods?uchiwa?e?, nicponiu!

- Pods?uchiwa?em - odpar? Zyzik bezczelnie. - Ale nic nikomu nie powiem. Daj? alambajskie s?owo honoru. Tylko zabierzcie mnie z sob? na Wysp? Sobowt?r?w. Mog? si? przyda?. A to, co ten pan m?wi? o kr?lu, wcale mnie nie obchodzi. Umiem trzyma? j?zyk za z?bami.

Alojzy chwyci? Zyzika za rami? tak mocno, ?e o ma?o mu nie pogruchota? ko?ci. Ch?opiec wrzasn?? z b?lu, ale tu wda? si? w spraw? pan Kleks.

- Pu?? go, Alojzy - powiedzia? spokojnie. - Za to, ?e pods?uchiwa?, m?g?bym go zamieni? w much?. Posiadam taki przebieralnik! Ale mam lepszy pomys?. Trzeba wla? mu oleju do g?owy. Zabierzemy go z sob?. Jest ciekawy, a ciekawo?? to droga do wiedzy. Potrafi? zrobi? z niego dzielnego ch?opca. Zyzik, jedziesz z nami!

Taki to by? cz?owiek pan Kleks.

Tymczasem zrobi?o si? dosy? p??no. Z oddali dobiega?o ch?ralne pianie kogut?w, gdy? by?a to pora spuszczania ich z ?a?cuszk?w.

Podzi?kowali?my Paramontronowi za wyborny pocz?stunek, po czym na u?yczonych nam hulajnogach wr?cili?my do domu.

Bulpo i Pulbo, dwaj uczeni ogrodnicy spo?r?d pi?ciu, kt?rych pan Lewkonik zaprosi? na wiecz?r, czekali ju? z bukietami kwiat?w dla panien Lewkonik?wien. Pozostali trzej mieli tego dnia nocny dy?ur.

Hodowca r?? znalaz? w kr?lewskich ogrodnikach bratnie dusze i od razu przyst?pi? do rozm?w na temat alamakota?skiej botaniki, opisanej w najnowszej pracy pana Kleksa pt. "Alamakotanika". Dzie?o to ukaza?o si? w przeddzie? naszego przyjazdu do Alamakoty.

Weronik przerwa? im ciekaw? dyskusj?:

- Panie Anemonie, my?l?, ?e ci m?odzi panowie woleliby zabawi? si? w jak?? gr? towarzysk? z pa?skimi c?rkami. Powiedzmy, w "weso?ego dozorc?". Albo w "myjmy schody". Albo w "zamiatanego".

- Proponuj? w "zamiatanego"! - zawo?a? pan Kleks.

Wobec tego Weronik przyni?s? miot?? i zacz?? nas goni? po wszystkich pokojach. Ten, kto da? mu si? "zamie??", przejmowa? miot?? i z kolei goni? innych. Najzr?czniejszy okaza? si? pan Lewkonik, kt?ry odbija? si? od pod?ogi i unosi? nad naszymi g?owami jak balonik. Zdoby? najwi?ksz? ilo?? punkt?w i dlatego wolno mu by?o wybra? nast?pn? gr?.

- ?wietnie! - zawo?a? rozbawiony pan Kleks. - Mo?e zagramy w "trzy wiewi?rki"?

Pan Lewkonik stan?? na ?rodku pokoju, pocisn?? brodawk? na nosie i rzek? dumnie wypinaj?c brzuch:

- Mam propozycj?. Zabawmy si? teraz w "o?wiadczyny". Panowie wybieraj?.

- O, z takimi rzeczami to nie ma ?art?w - zauwa?y? Weronik.

- Kto chce, ten ?artuje, a kto chce, o?wiadcza si? na serio! - rzek? weso?o pan Kleks, pociesznie g?aszcz?c brod? z g?ry na d?? i z do?u do g?ry.

Alojzy nie ruszy? si? z miejsca. Zapewne wci?? jeszcze uwa?a? si? za narzeczonego Rezedy, chocia?, ku memu zdziwieniu, nie wykazywa? ?adnego zainteresowania jej znikni?ciem.

Weronik nie odstawi? miot?y, lecz kucaj?c zabra? si? z przyzwyczajenia do wymiatania kurzu z k?t?w pokoju.

Pan Kleks nuci? beztrosko jak?? piosenk?. Tylko pan Lewkonik wykazywa? wielkie podniecenie i nawo?ywa?:

- Panowie! Bawimy si?! Panie czekaj? na o?wiadczyny!

Wtedy Bulpo i Pulbo, uczeni ogrodnicy, stan?li na wysoko?ci zadania. Jeden podszed? do Hortensji, drugi do Dalii, sk?onili si? przed nimi szarmancko i powiedzieli r?wnocze?nie:

- Pi?kna pani, mam zaszczyt prursi? ur twurj? r?k?.

Jako bli?niacy, byli do siebie bli?niaczo podobni, tote? obie siostry nie mia?y trudno?ci z wyborem. Grzecznie dygn??y i zgodnie z ich ?yczeniem poda?y im prawe r?czki.

- Brawo! - zawo?a? pan Kleks. - Mamy ju? dwie pary. A co dalej, panie Anemonie?

- Przepraszam - wmiesza? si? Weronik - musimy wiedzie?, czy o?wiadczyny odby?y si? na ?arty, czy na serio?

Zapad?o k?opotliwe milczenie.

-Panno Hortensjo! - rzek? wreszcie Bulpo - Pokocha?em pani? od pierwszego wejrzenia... To mo?e ?mieszne, ale my, wychowani w?r?d kwiat?w, m?wimy to, co czujemy.

- A ja m?wi? to, co my?l? - odrzek?a Hortensja. - Siostry ?miej? si? ze mnie, ?e my?l? g?o?no. Teraz te? zastanawiam si?, dlaczego pan wybra? w?a?nie mnie? Mo?e dlatego, ?e ?ona, kt?ra rozmawia sama z sob?, nie nudzi m??a nadmiern? gadatliwo?ci?. Zapyta?am, odpowiedzia?am i wszystko jest jasne.

- Kolej na pana - zwr?ci? si? do Pulba Weronik, jako ?e mia? wrodzone zami?owanie do porz?dku i nie lubi? niewyra?nych sytuacji.

Pulbo zmiesza? si? i t?umi?c wstydliwy chichot, powiedzia?:

- Panna Dalia... chi-chi... przepraszam... tak ?licznie kicha, ?e naprawd?... chi-chi-chi... jestem oczarowany... Marzy?em o takiej ?onie... chi-chi... przepraszam... Daj? s?owo.

Chichot jego by? tak zara?liwy, ?e pan Kleks ?mia? si? do rozpuku. Nawet Alojzy u?miecha? si? p??g?bkiem. A Weronik na dow?d zadowolenia z?apa? obu braci naraz i podrzuci? ich w g?r? jak par? szczeniak?w.

Jedynie pan Lewkonik zachowa? nale?yt? powag?. U?ciska? bli?niak?w, przytuli? do serca Hortensj? i Dali?, po czym rzek? dr??cym g?osem:

- Spe?ni si? marzenie mojej kochanej Multiflory. Co najmniej dwie nasze c?rki wyjd? za m?? za ogrodnik?w.

- Pa-ram-pam-pam! Pa-ram-pam-pam! - zawo?a? pan Kleks, porwa? pana Lewkonika za r?ce i przez kilka minut kr?ci? si? z nim w "drobn? kaszk?".

By? to naprawd? widok niezapomniany.

Postanowiono, ?e oficjalne zar?czyny odb?d? si? po przybyciu Multiflory.

Nazajutrz z kancelarii Kwaternostra I nadesz?y nominacje dla Alojzego. Przydzielono mu r?wnie? ministronalny apartament w Instytucie Urojonych Odkry? i Wynalazk?w. By?a to stara uczelnia, za?o?ona niegdy? przez jednego z alamakota?skich podr??nik?w, kt?ry przypadkowo odkry? Ameryk?, zanim jeszcze zosta?a odkryta naprawd?.

Wraz z panem Kleksem odprowadzili?my Alojzego do jego nowych apartament?w. Sk?ada?y si? one z o?miu pokoj?w, troskliwie wyposa?onych we wszystkie sprz?ty i urz?dzenia niezb?dne dla ministrona Dalekiej ?eglugi. W szafach wisia?y mundury Pierwszego Admira?a Floty, a w oszklonej gablocie le?a?y jego ordery i odznaczenia, kt?re kr?l Kwaternoster I przyzna? mu zawczasu.

Reszt? dnia zaj??y nam przygotowania do podr??y. W tym samym czasie mieszka?cy Alamakoty szykowali si? do nast?pnego ?wi?ta narodowego, do ?wi?ta Kr?lewskiego Koguta. Na marginesie musz? wyja?ni?, ?e podobne obchody odbywa?y si? w tym kraju co trzeci dzie?, gdy? Alamakota?czycy ogromnie lubili ?wi?towa?. Obchodzono wi?c uroczy?cie Dzie? Przyja?ni Alambajskiej, Dzie? Hodowcy Kur, Dzie? Ogrodnika, Dzie? Kucharza, Dzie? Dojarza Drzew Laktusowych, a nadto Rocznic? L?dowania Bajdot?w, ?wi?to Hulajnogi, ?wi?to Zepsutych Zegark?w, ?wi?to Jajecznicy i r??ne inne.

?wi?to Kr?lewskiego Koguta po??czone by?o z wielkim festynem ludowym w Ogrodach Kr?lewskich. Podczas festynu Kwaternoster I nagradza? najwybitniejszych hodowc?w kogut?w zegarkami. Ale najwa?niejszym punktem programu by? konkurs piania i wyb?r Kr?lewskiego Koguta na rok nast?pny.

Jak ju? wspomnia?em, ca?e popo?udnie zaj?ci byli?my pakowaniem naszych baga?y. Panny Lewkonik?wny wr??y?y sobie z p?atk?w r?? oraz innych kwiat?w, kt?re dosta?y poprzedniego dnia od braci-bli?niak?w. Pan Kleks nape?nia? swoje trzydzie?ci kieszeni cz??ciami r??nych narz?dzi, przyrz?d?w i aparat?w, stanowi?cych jego podr??ne laboratorium. Weronik czy?ci? i pucowa? wszystko, co mu si? nawin??o pod r?k?, a ja pakowa?em do kufra m?j baga?, kt?ry poza tropikalnym he?mem okaza? si? ca?kiem zbyteczny. Zreszt? p?etwy do nurkowania i wypchanego soko?a ofiarowa?em w prezencie Zyzikowi.

?ciemnia?o si? ju? na dobre, gdy nagle przez okno wlecia? Tri-Tri bardzo zak?opotany, a r?wnocze?nie zjawi? si? pan Lewkonik wo?aj?c:

- Ministron Limpotron prosi wszystkich na d?? do salonu. Delegacja przysz?a!

Pan Kleks burkn?? co? z niezadowoleniem, ale szybko si? ubra?, przyczesa? brod?, wpad? do pokoju dziewcz?t, ?eby przejrze? si? w sk?adanym lustrze, po czym godnie ruszy? w kierunku schod?w. Rodzina Lewkonik?w, Weronik i ja szli?my parami za nim.

W salonie zastali?my sze?? najznakomitszych alamakota?skich dam oraz ministrona Limpotrona i ministrona Dworu.

Z?o?yli?my sobie ceremonialne uk?ony.

W?r?d dam rozpozna?em ?ony ministron?w, kt?re by?y obecne na przyj?ciu w ogrodzie u kr?la.

Ministron Tr?batron, posypany galowym proszkiem, z pi?rem kogucim za uchem na znak pe?nionego urz?du, wyst?pi? naprz?d i zagai?:

- Nasz kr?l...

- Kwaternoster, Kwaternoster, Kwaternoster - powiedzia?y ch?rem damy stosownie do przyj?tej etykiety i trzykrotnie powtarza?y to imi? za ka?dym razem, ilekro? Tr?batron wymawia? s?owa "nasz kr?l".

- ...poleci? nam - ci?gn?? ministron - zwr?ci? si? do czcigodnego cudzoziemca, pana Anemona Lewkonika, i przedstawi? mu jego kr?lewsk? pro?b?. Nasz kr?l...

- Kwaternoster, Kwaternoster, Kwaternoster...

- ...postanowi? porzuci? stan kawalerski i wst?pi? w zwi?zek ma??e?ski, aby uszcz??liwi? nar?d Alamakoty nast?pc? tronu. Nasz kr?l...

- Kwaternoster, Kwaternoster, Kwaternoster...

- ...przysy?a nas w uroczystej delegacji, aby?my w jego imieniu prosili o r?k? obecnej tu panny R??y. Nasz kr?l...

- ...pragnie poj?? j? za ?on? i uczyni? kr?low? Alamakoty. Sko?czy?em.

Zapad?o milczenie, a pan Lewkonik osun?? si? w ramiona pana Kleksa i z wra?enia zemdla? na jego szerokiej piersi.

WYPRAWA PO MULTIFLOR?

Wyszed?em z domu bardzo wcze?nie, gdy wszyscy jeszcze spali, i pobieg?em do portu. Sta? tam ju? gotowy do drogi okr?t flagowy Pierwszego Admira?a Floty "Kwaternoster Pierwszy". Na maszcie powiewa?a tr?jbarwna bandera Alamakoty ze z?otym kogutem po?rodku.

Kapitan Tykwot pomimo wczesnej pory by? ju? na stanowisku, zagl?da? do wszystkich k?t?w, pokrzykiwa? na marynarzy, sprawdza? zaopatrzenie. By? to stary wilk morski, kt?ry przemierzy? w swoim ?yciu wszystkie morza i oceany. Mia? siw? czupryn?, siwe w?sy i siw? kozi? br?dk?, ale czerstwa czerwona twarz tryska?a zdrowiem. Spodziewacie si? zapewne, ?e pyka? fajeczk?? Nic podobnego. Kapitan Tykwot, zgodnie ze zwyczajem panuj?cym w?r?d wilk?w morskich w tej strefie Oceanu Niespokojnego pali? grube cygaro. A poniewa? cygar nie cierpia?, co chwila spluwa? z obrzydzeniem. Ale to ju? jego prywatna sprawa.

Om?wi?em z nim pewne szczeg??y dotycz?ce naszej podr??y, wspomnia?em mimochodem, ?e udajemy si? po matk? przysz?ej kr?lowej, ofiarowa?em mu moje dzie?ko pt. "Ambro?y Kleks, uczony i wynalazca", ?eby wiedzia?, z kim b?dzie mia? do czynienia, po czym ruszy?em w drog? powrotn?.

Zapowiada? si? dzie? mniej upalny ni? zazwyczaj, a nawet na niebie pojawi?y si? chmurki, co w tym kraju nale?a?o do rzadko?ci.

"Zbiera si? na burz?" - pomy?la?em zbli?aj?c si? do pa?acu Limpotrona.

Towarzystwo ju? wsta?o, pan Kleks przed sk?adanym lustrem szczotkowa? brod?, dziewcz?ta, jak to dziewcz?ta, co? mi?dzy sob? szepta?y, a Weronik robi? po?egnalne porz?dki i przekomarza? si? z panem Lewkonikiem:

- Tak, panie Anemonie, cz?owiek nie zna dnia ani godziny. ?ycie sk?ada si? z samych niespodzianek. Nie jest pan ju? hodowc? r??, tylko hodowc? c?rek na wydaniu. R??a r??y nier?wna, co? Zapu?ci pan korzenie w Alamakocie, jak baobab. Zostanie pan te?ciem kr?la i dziadkiem nast?pcy tronu, b?dzie si? pan m?g? k?pa? w jajecznicy. ?y? - nie umiera?!

- A panu zazdro?ci? - odci?? si? pan Lewkonik. - Zreszt? mog? pana zaanga?owa? jako dozorc? pa?acu kr?lewskiego. Taki cz?owiek przyda si? na dworze.

Weronik przerwa? froterowanie pod?ogi, wzi?? si? pod boki i oznajmi? z godno?ci?:

- Od pi??dziesi?ciu lat pracuj? na jednym miejscu. Przyjecha?em tu z panem Niezg?dk?, gdy? odpowiedzialny dozorca powinien opiekowa? si? lokatorami. Znam sw?j obowi?zek. I ?eby mi pan nawet obieca? tron i koron?, ja mojego stanowiska nie opuszcz?! Cenniejsza mi jest miot?a w domu ni? ber?o w Alamakocie. M?wi to panu Weronik Czy?cioch, dyplomowany dozorca z dziada pradziada.

- Dosy?, dosy?, panowie! - zawo?a? pan Kleks. - R?d Lewkonik?w ma prawo pi?? si? w g?r?, a r?d Czy?cioch?w mo?e przestrzega? rodzinnych tradycji. Co cz?owiek, to widzimisi?. Tylko B?ble b?d? jednakowi. Panie Weroniku, Adasiu, ruszamy. Admira? czeka.

Limpotron i pan Lewkonik odprowadzi? nas do portu. Na pok?adzie "Kwaternostra Pierwszego" przy trapie sta? Alojzy. Mia? na sobie wspania?y bia?y mundur, przepasany wielk? wst?g? Koguta z gwiazd?, na jego piersi widnia?y liczne ordery i odznaczenia. Zasalutowa? przyk?adaj?c d?o? do admiralskiego kapelusza, a kapitan Tykwot zda? raport panu Kleksowi. Honorowa kompania marynarzy sprezentowa?a bro?.

W chwili kiedy nadlecia? Tri-Tri i usiad? mi na ramieniu, okr?t flagowy majestatycznie odbi? od brzegu. Limpotron macha? chusteczk?, czego nie m?g? uczyni? pan Lewkonik, musia? bowiem wyciera? ??y obficie sp?ywaj?ce mu po twarzy. Wyruszali?my przecie? po Multiflor?.

Oddalali?my si? szybko od wybrze?y Alamakoty. Bandera furkota?a na wietrze, samosteruj?ce motory pracowa?y niemal bezg?o?nie.

Rozlokowali?my si? wygodnie na le?akach, tylko Weronik zabra? si? od razu do pucowania i tak ju? wypolerowanych na najwy?szy po?ysk por?czy przy burtach.

Stewardzi roznosili ch?odz?ce napoje i owoce.

Kapitan Tykwot z mostku kapita?skiego wydawa? rozkazy podw?adnym oficerom.

- S?uchaj, Alojzy - rzek?em do Admira?a, gdy nadesz?a stosowna chwila. - Chcia?bym ci? prosi? o pewne wyja?nienie...

Alojzy wsta? z le?aka i o?wiadczy? ch?odno:

- Wypraszam sobie tego rodzaju poufa?o?ci. Mam sw?j tytu? i prosz?, aby zwracano si? do mnie w odpowiedni spos?b.

Pan Kleks grzmotn?? d?oni? o por?cz le?aka.

- Patrzcie pa?stwo! Spr??yna prawid?owego my?lenia dzia?a! Zachowuje si? jak typowy cz?owiek. Wystarczy?o, ?e wdzia? urz?dowy mundur, a ju? mu si? w g?owie przewr?ci?o! Hola, Alojzy, hola! Nie z nami te sztuczki. Olej, kt?rego ci nala?em do g?owy, to nie by?a woda sodowa! Ada? nie jest twoim podw?adnym. To po pierwsze m?j ucze?, a po drugie tw?j szkolny kolega! Siadaj i s?uchaj!

Strapiony Alojzy zasalutowa? i usiad? na brze?ku le?aka.

- Przepraszam... zagalopowa?em si? - rzek? potulnie.

Aby jednak zadokumentowa? powag? swego stanowiska, zawo?a?:

- Hej! Kapitanie! C?? tam, do stu par kogut?w! Dlaczego wleczemy si? jak senny ?limak? Czy tak was uczono prowadzi? okr?t flagowy Pierwszego Admira?a Floty? Mo?e mam osobi?cie stan?? na mostku i podla? za?og? ostrym sosem?

- Rozkaz, panie Admirale! - odkrzykn?? kapitan. - Wachtowy! Pe?ne obroty! Ster dwa rumby w prawo! Rusza? si?, do stu par pieczonych kurcz?t!

Po wydaniu tych rozkaz?w Alojzy rozpar? si? dumnie w le?aku, po czym zwr?ci? si? do mnie:

- Chcia?e? o co? zapyta?. Prosz?, s?ucham, m?w.

- Powiedz mi, Alojzy, szczerze i otwarcie - rzek?em przezwyci??aj?c niepok?j - jak wygl?daj? twoje sprawy z Rezed?? Czy wci?? jeszcze uwa?asz j? za swoj? narzeczon?? Powiedz, to bardzo dla mnie wa?ne.

Pan Kleks nastroszy? si?, poprawi? na nosie okulary i utkwi? wzrok w Alojzym.

Alojzy u?miechn?? si? filuternie. Przez chwil? bawi? si? orderami, strzepn?? py?ek z munduru, wreszcie powiedzia? od niechcenia:

- Co, Rezeda? Cha-cha-cha... Czy nie rozumiesz, ?e gdy zgubi?em spr??yn? prawid?owego my?lenia, robi?em r??ne figle na z?o?? panu Kleksowi? Rezeda? Nie, m?j drogi, Rezeda zupe?nie mnie nie interesuje. Jestem przeznaczony do wy?szych cel?w. Alojzytron, ministron, Pierwszy Admira? Floty, B?bel-prototyp. Oto moje powo?anie!

- Wi?c dlaczego j? porwa?e?? - zapyta? pan Kleks.

- O, pan, panie profesorze, powinien wiedzie? najlepiej, ?e przesz?o?? zmienia si?, a nieraz nawet ulega zapomnieniu i liczy si? tylko to, co przed chwil? powiedzia?em.

Na te s?owa zerwa?em si? z le?aka, u?ciska?em Alojzego i zbieg?em na d?? do kajut. Po chwili wr?ci?em ci?gn?c za r?k?... Rezed?.

- Panowie! - zawo?a?em dr??cym g?osem. - Panie Weroniku, niech pan tu przyjdzie! Pos?uchajcie! Pokochali?my si? z Rezed? jeszcze w drodze do Alamakoty, na pok?adzie "P?etwy Rekina". Opowiedzia?a mi o swoich niefortunnych zar?czynach z Alojzym, kt?ry u?y? podst?pu i da? jej pigu?ki kochalginy. Gdy oprzytomnia?a, by?o ju? za p??no. Nie wiedzia?a, jak si? z tego wycofa?. Postanowi?em wi?c uwolni? j? od Alojzego. To ja wynios?em j? spod szklanego klosza. Bulpo i Pulbo na moj? pro?b? zaopiekowali si? Rezed? i ukryli j? w bezpiecznym miejscu. Porozumiewa?em si? z ni? stale za po?rednictwem Tri-Tri, kt?rego Rezeda odpowiednio wytresowa?a. Dzisiaj rano wtajemniczy?em w nasze sprawy kapitana Tykwota i przyprowadzi?em j? na okr?t. Teraz nic ju? nas nie roz??czy. Rezedo, powiedz, czy tak?

Rezeda sta?a oszo?omiona. Potem wzi??a mnie pod rami? i tul?c si? do mnie, potakiwa?a tylko g?ow?. Wreszcie wyj?ka?a ledwie dos?yszalnym g?osem:

- Tak... To wszystko prawda...

- Panie Adasiu - rzek? z wyrzutem Weronik. - Przede mn? pan robi? tajemnic?? Przed swoim dozorc?? Nie?adnie. Ale ju? niech tam... Zameldujemy pann? Rezed?. Za przeproszeniem, b?dzie pani trzydziest? lokatork? w naszym domu. ?adna, okr?g?a liczba.

Alojzy z galanteri? podsun?? Rezedzie le?ak.

- Widzieli?my si? z pani? ostatnio w Rezerwacie Zepsutych Zegark?w - powiedzia? mru??c filuternie oko. - Zdaje si?, ?e nawet stamt?d przenios?em pani? do Kr?lewskich Ogrod?w? Prosz? nie patrze? na mnie z takim przera?eniem. Dawny Alojzy B?bel przesta? istnie?. Od dzi? zaczynamy nowe ?ycie. Trzy siostry pani ju? si? zar?czy?y. Teraz kolej na pani?. Je?li chodzi o mnie, jest pani zupe?nie, ale to zupe?nie wolna!

M?wi?c to klasn?? w r?ce i kaza? stewardowi przynie?? butelk? laktusowego wina.

Pan Kleks przygl?da? si? tej scenie z u?miechem, g?aska? sw? roz?o?yst? brod? i weso?o pogwizdywa?. Wreszcie rzek?:

- Zapewni?em pana Lewkonika, ?e jestem na tropie panny Rezedy. A ja nie mam zwyczaju m?wi? na wiatr. Ca?y czas wiedzia?em o niej wszystko, wiedzia?em r?wnie?, ?e zosta?a sprowadzona na statek i ukryta w kajucie. Nie s?d?cie, ?e jestem jasnowidzem. Nie u?ywa?bym energii kleksycznej do spraw tak ma?o maj?cych wsp?lnego z nauk?. Po prostu Tri-Tri wszystko mi wypapla?. Tresuj?c go, Rezeda nie przewidzia?a ptasiej gadatliwo?ci. Winszuj? ci Adasiu. Pochwalam tw?j wyb?r. I ciesz? si?, ?e ju? czwarta siostra znalaz?a kandydata do swojej r?ki.

Strzeli?y korki, w kielichach zamusowa?o wino. Weronik, jako najstarszy wiekiem, zaimprowizowa? rymowany toast na nasz? cze??:

Pan Niezg?dka pann? Lewkonik?wn? serdecznie kocha To prawdziwa rado?? dla Weronika Czy?ciocha. Dobrali si? jak dwa ziarnka mak

u z korca, A wi?c ?yczy im szcz??cia stary dozorca. Wychylili?my kielichy. W jednym z nich nawet Tri-Tri zanurzy? sw?j dziobek i zacz?? pi? tak ?apczywie, ?e nie mo?na go by?o odp?dzi?, a potem przez d?u?szy czas zatacza? si? w powietrzu.

Po tej ma?ej uroczysto?ci poszed?em z Rezed? na ruf?, ?eby swobodnie porozmawia?. Przez ostatnie dni Rezeda mieszka?a u rodzic?w Pulba i Bulpa, gdzie znalaz?a troskliw? opiek?. Byli to bardzo poczciwi i pracowici ludzie. Prowadzili wytw?rni? puchowych ja?k?w. Odwiedza?em tam Rezed? potajemnie, ale wpada?em tylko na kr?tko, kiedy udawa?o mi si? wymkn?? niepostrze?enie z domu. Teraz mieli?my sobie du?o do powiedzenia i musieli?my u?o?y? nasze plany na przysz?o??.

- Smutno mi b?dzie rozsta? si? z rodzin? - rzek?a Rezeda - ale kocham ci? i chc? by? przy tobie. Mamy przecie? tyle wsp?lnych zainteresowa?. Za???my hodowl? ptak?w, udoskonal? moj? tresur?, b?d? ci pomaga?a w pracy nad s?ownikami ptasich j?zyk?w...

Obj??em j? ramieniem i stali?my tak przez chwil? przytuleni do siebie, gdy nagle z wie?y stra?niczej rozleg?o si? wo?anie:

- Uwaga, uwaga! Cyklon w polu widzenia!

Spojrza?em w g?r? i dostrzeg?em znajom? posta? z lunet? przy oku. By? to Zyzik. Pan Kleks dotrzyma? obietnicy i poleci? Alojzemu, aby zatrudni? go na okr?cie. Wr?cili?my szybko do reszty towarzystwa. Pierwszy Admira? Floty bystrym spojrzeniem, bez pomocy lunety, wpatrywa? si? w oko cyklonu.

- Zawsze tak jest, kiedy na okr?cie wojennym przemyca si? baby - powiedzia? zgry?liwie, gdy? wszed? ju? ca?kiem w rol? marynarza, a marynarze, jak wiadomo, s? bardzo przes?dni.

Mrucza? co? jeszcze pod nosem, po czym oznajmi?:

- Tak... Oczywi?cie... Zbli?a si? ku nam cyklon "Rezeda". Z naszego okr?tu mog? zosta? wi?ry.

- S?uchaj, Alojzy, sam zajm? si? t? spraw?. Moja broda znaczy wi?cej ni? wszystkie wasze przyrz?dy nawigacyjne - o?wiadczy? pan Kleks.

M?wi?c to stan?? na jednej nodze i pozwoli? brodzie na swobodne manewrowanie. Na?adowana elektryczno?ci? z atmosfery broda u?o?y?a si? w szpic i odchyli?a w kierunku po?udniowo-zachodnim.

- Skr?t o dwie minuty k?towe w prawo. Maszyny zastopowa?. Wszystkie dzia?a na praw? burt? - zakomenderowa? pan Kleks.

- Skr?t o dwie minuty k?towe w prawo! Maszyny zastopowa?! Dzia?a na praw? burt? - zawo?a? Admira? do kapitana.

- Tak jest! - odkrzykn?? kapitan wypluwaj?c cygaro, po czym wyda? odpowiednie rozkazy za?odze.

- Cyklon "Rezeda" to najwi?kszy postrach Oceanu Niespokojnego - poinformowa? nas Alojzy. - Swego czasu g?o?na by?a historia zatoni?cia floty Porcelanii, kiedy to wszystkie statki, nie wy??czaj?c wodoodpornych sosjerek, posz?y na dno.

- Diabli mi nadali opuszcza? dom na stare lata - mrukn?? Weronik.

- G?owa do g?ry! Jestem z wami! - zawo?a? pan Kleks. - Cyklony to moja specjalno??.

"Kwaternoster Pierwszy" ustawi? si? praw? burt? do kierunku, sk?d nadci?ga? cyklon, po czym zatrzyma? si? w miejscu, wstrz?sany zgrzytem hamulc?w.

- Celowniczowie, do dzia?! Obs?uga wyrzutni, na stanowiska! - zakomenderowa? kapitan Tykwot.

- Ognia! - rozkaza? pan Kleks.

Gruchn??a salwa. Samosteruj?ce pociski rakietowe z b?yskiem i ?wistem uderzy?y w oko cyklonu.

- Jeszcze raz - ognia!

- Dobrze, wystarczy - rzek? pan Kleks, podni?s? koniec brody do ust i serdecznie j? uca?owa?. - Dobra broda! Kochana broda!

- Klawo! - krzykn?? z g?ry Zyzik, gdy rozwia? si? dym.- Cyklon rozbity w drobny mak!

Po?yczy?em od kapitana lunet?, ?eby obejrze? skutki bombardowania. Szcz?tki cyklonu rozsypa?y si? po powierzchni oceanu jak od?amki rozbitego lustra. Oko cyklonu, podziurawione pociskami, przypomina?o teraz sitko do herbaty, przez kt?re s?czy?y si? czerwone promienie s?o?ca.

- A wi?c jeste?my uratowani - powiedzia? pan Kleks do Alojzego. - Pomimo ?e na okr?cie wojennym znalaz?a si? "baba".

Z tymi s?owy szarmancko sk?oni? si? przed Rezed? i poca?owa? j? w r?k?, co sprawi?o mi ogromn? satysfakcj?. Rezeda naprz?d grzecznie dygn??a, a nast?pnie rzuci?a si? panu Kleksowi na szyj?, dzi?kuj?c mu w ten spos?b za wzi?cie jej w obron? przed Alojzym.

Pierwszy Admira? Floty pokiwa? tylko ironicznie g?ow?, po czym rzek? patrz?c na barometr:

- Tak, uwolnili?my si? od cyklonu, ale jak poradzimy sobie z burz?, kt?ra w?a?nie nadci?ga? Trzeba bowiem pami?ta?, ?e wkraczamy w sfer? podzwrotnikowych ni??w.

Spodziewa?em si? tego ju? rankiem, gdy spostrzeg?em na niebie niewielkie chmurki zwiastuj?ce burz?.

Teraz w?a?nie, gdy "Kwaternoster Pierwszy" zn?w p?yn?? na pe?nych obrotach, z nieba wystrzeli?y ogniste zygzaki b?yskawic, hukn??y grzmoty, pioruny z sykiem posypa?y si? w morze, tworz?c g?ste ob?oki pary. Woda zawrza?a. Na powierzchni? zacz??y wyp?ywa? ?awice ugotowanych ryb, kt?re marynarze szybko wy?awiali siatkami na motyle. Po chwili lun?? deszcz i rozszala?a si? letnia nawa?nica. Nast?pi?o to tak szybko, ?e zanim zd??yli?my opu?ci? pok?ad, byli?my przemoczeni do nitki.

Pan Kleks mia? na sobie str?j wykonany z hermetycznych, nieprzemakalnych tworzyw, tote? wystarczy?o mu otrz?sn?? krople deszczu, ?eby zachowa? sw?j zwyk?y wygl?d. R?wnie? broda, nat?uszczona meteokleksyczn? pomad?, nie ucierpia?a od nawa?nicy. Weronik w ?azience wy??? swoje ubranie, przywdzia? je znowu i powiedzia? z dziarsk? brawur?:

- Twarde ?ycie dozorcy uodporni?o mnie na wiele rzeczy. Ja kataru nie miewam. Jestem zahartowany jak gw??d?!

M?wi?c to napr??y? bicepsy, stan?? na r?kach, wykona? kilka ?wicze? gimnastycznych i doda? z dum?:

- Niech si? nie nazywam Weronik Czy?cioch, je?li ze?ga?em. Mam siedemdziesi?t lat, ale potrafi? jeszcze zakasowa? niejednego m?odzieniaszka.

By?o to pite g??wnie do mnie, gdy? ja i Rezeda skorzystali?my z uprzejmo?ci pierwszego oficera, kt?ry zaproponowa? nam przebranie si? w marynarskie mundury, dop?ki nasze ubrania nie wyschn?. Trzeba przyzna?, ?e Rezeda jako marynarz wygl?da?a prze?licznie.

Tymczasem doko?a nas szala?a burza. Wystraszone lataj?ce ryby raz po raz uderza?y o szyby okr?towych okienek. "Kwaternoster Pierwszy" przewala? si? z boku na bok, stawa? d?ba i pod uderzeniami ba?wan?w wydawa? z siebie g?uche odg?osy. Admira? sta? na stanowisku. W g?o?nikach grzmia? zachrypni?ty g?os kapitana Tykwota. Po pewnym czasie w admiralskim salonie, gdzie popijali?my gor?cy sok laktusowy, zjawi? si? Zyzik. S?ania? si? na nogach z przem?czenia, ci??ko sapa?, ale rozpiera?a go duma.

- Panie profesorze... - m?wi? chwytaj?c powietrze - nie sprawi?em panu zawodu, prawda?... Niech pan poprosi Admira?a, ?eby mnie przyj?? do marynarki... Profesoruniu kochany, niech pan zrobi to dla mnie.

- Siadaj tu i odpocznij - rzek? Kleks. - Jeste? dzielnym ch?opcem! Widz?, ?e potrafisz wypi? morze jednym ?ykiem. Za pi?? lat b?dziesz s?awnym kapitanem. Przyrzekam ci. Masz to u mnie jak w banku. A ja nigdy nie m?wi? na wiatr.

Gdy tylko pan Kleks wypowiedzia? to s?owo, si?a wiatru wzmog?a si? o pi?? stopni w skali Brzechworta i okr?t zacz?? podskakiwa? po oceanie jak pingpongowa pi?ka.

Stewardzi przywi?zali nas pasami do foteli, ?eby?my nie porozbijali sobie g??w o sufit salonu.

Zapad?a noc. O podaniu posi?ku nie mog?o by? nawet mowy. Dzban z sokiem laktusowym i szklanki dawno ju? pot?uk?y si? na drobny py?. Gry?li?my w milczeniu suchary, spogl?daj?c wyczekuj?co na pana Kleksa.

Wielki uczony zag??biony by? w samoczynnej mapie, po kt?rej wodzi? palcem, pod?piewuj?c beztrosko swoje "pa-ram-pam-pam".

Gdy zegar wybi? p??noc, pan Kleks kaza? stewardowi poprosi? do salonu Admira?a.

Alojzy zjawi? si? spokojny jak zwykle. Nie zna? by?o na nim ?adnego zm?czenia. Na tym polega?a jego mechaniczna wy?szo?? nad zwyk?ymi admira?ami.

- Zbli?amy si? do celu - rzek? pan Kleks. - Od Wyspy Sobowt?r?w dzieli nas nie wi?cej ni? pi?tna?cie mil w linii prostej. Kierunek wska?e moja broda. Wracamy na pok?ad.

- Zaraz wydam odpowiednie rozkazy - odrzek? salutuj?c Alojzy i wbieg? po schodach na g?r?.

Ruszyli?my za nim ubezpieczeni lin?, jak na wspinaczce wysokog?rskiej, ?eby wicher nie zwia? nas do wody. Szed?em na samym ko?cu, a poniewa? by?em w mundurze marynarskim, co chwila jaki? bosman sztorcowa? mnie przygaduj?c:

- Nie obijaj si? tutaj, kulfonie! Rusz si?, amebo! Do roboty, nicponiu!

Rezeda wsp??czuj?co ?ciska?a moj? r?k?, ale milcza?a, gdy? i ona by?a w mundurze marynarza.

Na pok?adzie wicher szala?, zapiera? dech, ale deszcz jakby usta?. Kapitan Tykwot, krztusz?c si? cygarowym dymem i spluwaj?c z obrzydzeniem, niestrudzenie wydawa? rozkazy. Przeszli?my na dzi?b okr?tu. Pan Kleks wysun?? brod? do przodu, opar? lunet? na ramieniu Alojzego i bacznie patrza? w dal. Naprz?d mrucza? co? w spos?b niezrozumia?y, a po chwili zacz?? wyrzuca? z siebie kr?tkie, urwane zdania:

- Ciekawe... Nic nie rozumiem... Nie ma Wyspy Sobowt?r?w. Po prostu nie ma jej. A przecie? moja mapa jest nieomylna. Musia?o sta? si? co? niezwyk?ego. Zaraz, zaraz... Nie do wiary! Tam p?ywa wierzcho?ek wyspy. Sam wierzcho?ek! Widocznie cyklon roz?upa? wysp? w linii poziomej. Wierzcho?ek wraz z domem ocala? i p?ywa po powierzchni jak spodek. Alojzy, ka? wzmocni? reflektory... O! Widz?! Widz?! Dom z ogrodem! Trzeba wypu?ci? rakiety! Pr?dzej, pr?dzej!

Alojzy wys?a? Zyzika z rozkazem do kapitana i po chwili wzbi?y si? do nieba trzy o?lepiaj?ce rakiety w narodowych barwach Alamakoty: ???ta, czerwona i zielona.

Pan Kleks przetar? szk?o lunety i jeszcze baczniej wpatrywa? si? w dal.

- Jest! Jest! - zawo?a? rado?nie. - Przed domem stoi kobieta. To Multiflora! A obok niej dwa czarne psy. S?owo daj?! To s? pudle!

Alojzy nie s?ucha? dalszych relacji pana Kleksa, tylko pobieg? d?ugimi susami do kapitana.

Przybli?yli?my si? do p?ywaj?cego wierzcho?ka wyspy tak, ?e na skrzy?owaniu ?wiate? i reflektor?w mo?na by?o go?ym okiem dojrze? czworograniasty zarys domu.

Okr?t obr?ci? si? lew? burt?, zatrz?s? si?, zadygota? i stan?? w miejscu, walcz?c dzielnie z wichur? i nawa?? rozw?cieczonych ba?wan?w.

W przeci?gu paru minut spuszczono ??d?, w kt?rej dwunastu marynarzy wraz z Zyzikem wyprawi?o si? po Multiflor?. Ale pomimo nadludzkich wysi?k?w walka z ?ywio?em okaza?a si? bezowocna. Z hucz?cej kipieli wystrzela?y w g?r? olbrzymie wodospady, zwala?y si? na ??d? istnym potopem i usi?owa?y unicestwi? j? razem z dzieln? za?og?.

Kapitan wyda? rozkaz powrotu i wtedy w?a?nie nag?y poryw wichru pot??nym uderzeniem roztrzaska? ??d? o kad?ub okr?tu.

Rozleg? si? alarmowy sygna? "cz?owiek za burt?". Posypa?y si? do morza ko?a ratunkowe. Marynarze uwijali si? jak osy, nios?c pomoc ton?cym towarzyszom. Ale oto zwabione ?atwym ?erem nadp?yn??y rekiny. Sytuacja stawa?a si? z ka?d? chwil? gro?niejsza. Za?oga zdwoi?a wysi?ki. Wreszcie zdo?ano wy?owi? wszystkich marynarzy. Tylko jednego Zyzika fala odrzuci?a daleko od okr?tu.

- On zginie! - wo?a?a rozpaczliwie Rezeda. - Ratujcie go! Przecie? te rekiny po?r? biedaka!

Nawet pan Kleks sta? bezradny, z przera?eniem w oczach.

?aden z marynarzy nie odwa?y? si? po?pieszy? Zyzikowi na ratunek. I w?a?nie wtedy Pierwszy Admira? Floty, tak jak sta?, w swoim bia?ym mundurze przepasanym wielk? wst?g? Koguta z gwiazd?, jednym susem przesadzi? por?cz burty i skoczy? w spienione odm?ty. Jego mechaniczne cz?onki dzia?a?y z b?yskawiczn? szybko?ci? i nieomyln? precyzj?. Po kilku zamachach ramion Alojzy dosi?gn?? Zyzika, kilkoma uderzeniami pi??ci jak ?elazn? maczug? og?uszy? napastuj?ce go rekiny i zanim zd??yli?my och?on?? z wra?enia, wni?s? nieprzytomnego ch?opca po sznurowej drabince na pok?ad.

Urz?dzili?my Admira?owi huczn? owacj?, a pan Kleks u?ciska? go ze ?zami w oczach, m?wi?c:

- Kochany Alojzy! Jeste? prawdziwym dzie?em moich r?k. Panie, panowie, nie ?yje ministron Alojzytron, Pierwszy Admira? Floty!

- Niech ?yje!- krzykn??a wraz z nami ca?a za?oga okr?tu, a Weronik najg?o?niej ze wszystkich.

Zyzik szybko odzyska? przytomno??.

- Panie Admirale - zwr?ci? si? do Alojzego - zawdzi?czam panu ?ycie, tote? mo?e pan nim rozporz?dza? wsz?dzie i zawsze.

Alojzy spojrza? na niego z aprobat?, po czym przypi?? mu na piersi jeden z w?asnych order?w.

Zas?u?y?e? na wyr??nienie, ch?opcze - powiedzia?. - Wysoko zajdziesz. Mianuj? ci? bosman-matem w marynarce Jego Kr?lewskiej Mo?ci.

Zyzik zaczerwieni? si? po uszy i nie m?g? wykrztusi? s?owa. Powinszowa?em mu nominacji, a pan Kleks mrugn?? do niego porozumiewawczo i szepn?? ponad moj? g?ow?:

- A nie m?wi?em? Pa-ram-pam-pam!

Opisa?em t? scen? nieco rozwlekle, w istocie jednak trwa?a ona minut? albo mniej. Przez ca?y ten czas Rezeda nie odst?powa?a pana Kleksa, wo?aj?c rozpaczliwie:

- Panie profesorze, b?agam pana! R?bcie co?! Ratujcie mam?! Ka?da chwila jest droga! Bo?e, m?j Bo?e, co za ludzie! Czy pan nie rozumie? Tam jest moja mama!

Wichura usta?a, niebezpiecze?stwo min??o - rzek? pan Kleks. - Musimy zachowa? spok?j. Prosz? pozwoli? mi si? zastanowi?.

Po tych s?owach stan?? na jednej nodze, wypu?ci? brod? na wiatr i przy pomocy swego wszechwidz?cego oka raz jeszcze zbada? sytuacj?.

- Admirale! - rzek? po chwili, bowiem w obecno?ci za?ogi zawsze tytu?owa? Alojzego wedle jego rangi. - Admirale, przewidywania moje by?y s?uszne. Nie mo?emy zbli?y? si? do wyspy, gdy? Multiflora musia?aby zej?? na jej kraw?dzi, co wywo?a?oby zachwianie r?wnowagi, a wystarczy najmniejszy przechy?, ?eby ten p?ywaj?cy pag?rek wywr?ci? si? do g?ry dnem. To jedno. Po wt?re nie zapominajmy, ?e dom, kt?ry tam widzimy, stanowi ca?y dobytek pana Lewkonika. Ot?? mam my?l. Musimy ocala?y cypel wyspy wraz ze wszystkim, co si? na nim znajduje, wzi?? na hol i w ten spos?b przetransportowa? go do Alamakoty.

Alojzy, kt?ry ju? przedtem znalaz? odpowiedni moment, ?eby przebra? si? w ?wie?y mundur, zasalutowa? i po kr?tkim namy?le o?wiadczy?:

- Panie profesorze, m?j m?zg rozwa?y? zadany mu program. Zaraz go zrealizujemy. Kapitanie, zarz?dzam przeniesienie wszystkich lin okr?towych na lew? burt?. Za?oga po??czy je podw?jnymi sup?ami w jedn? ca?o??. Podczas manewru brania na hol ogniomistrze wystrzel? kolejno pi?tna?cie rakiet. Wykona?!

- Tak jest, panie Admirale! - krzykn?? kapitan Tykwot, po czym przekaza? rozkaz pierwszemu oficerowi.

- Lin? trzeba b?dzie wystrzeli? z wyrzutni, inaczej nie doleci - zauwa?y? rezolutnie Zyzik.

Przenie?li?my si? wszyscy na dzi?b okr?tu, ?eby nie przeszkadza? marynarzom w pracy. Stos lin powi?ksza? si? z ka?d? chwil?, mechanicy wi?zali ich ko?ce w sup?y i zabezpieczali na stykach stalowymi uchwytami. D?ugo?? lin wynosi?a ??cznie ponad tysi?c metr?w.

Poniewa? si?a wiatru os?ab?a i fala sta?a si? mniej gro?na, kapitan przybli?y? okr?t do p?ywaj?cej wyspy na odleg?o?? odpowiadaj?c? d?ugo?ci liny.

Gdy praca by?a ju? sko?czona, Alojzy w?asnor?cznie zrobi? na ko?cu liny olbrzymi? p?tl?. Marynarze, kt?rzy mu pomagali - a by?o ich kilkunastu - ledwo uporali si? z ci??arem tego konopnego w??a.

I tu Alojzy da? ol?niewaj?cy popis kleksycznej si?y swych mi??ni. Wystrzeli?y w g?r? rakiety, a on chwyci? p?tl? w ?uk prawego ramienia, zamachn?? si? ruchem dyskobola i wyrzuci? lin? jak lasso w kierunku widniej?cego w oddali ciemnego wierzcho?ka wyspy.

Wyrwa?em z r?k pierwszego oficera pryzmatyczn? lunet?, spojrza?em w ?lad za lec?c? p?tl? i wyda?em okrzyk zdumienia. Zwoje lin na pok?adzie rozwija?y si? z szalon? szybko?ci?, puszczone w ruch gigantyczn?, nadludzk? si?? rzutu, a tam w oddali dojrza?em p?tl?, kt?ra z niewiarygodn? precyzj? opasa?a czworobok domu.

Pan Kleks z rozrzewnieniem spogl?da? na Pierwszego Admira?a Floty, na wiekopomne dzie?o swego umys?u. To, czego dokona? Alojzy, przekroczy?o naj?mielsze przewidywania jego tw?rcy.

Za?oga os?upia?a z podziwu. W oczach marynarzy mo?na by?o wyczyta? uwielbienie dla Admira?a.

Weronik, kt?ry nieraz przecie? sam popisywa? si? swoj? niezwyk?? si?? fizyczn?, teraz by? ca?kowicie ol?niony wyczynem Alojzego. Nie trac?c jednak poczucia rzeczywisto?ci, splun?? w d?onie, potar? je, chwyci? Admira?a i trzykrotnie podrzuci? go w g?r?. Za?oga przy??czy?a si? do owacji i niewiele brakowa?o, ?eby z admiralskiego munduru pozosta?y strz?py. W ka?dym razie trzeba by?o potem przez d?u?szy czas zbiera? pozrywane i rozsypane po ca?ym pok?adzie ordery Alojzego.

Rezeda z niepokojem spogl?da?a w kierunku wyspy, pos?a?a bowiem Tri-Tri z listem do Multiflory.

Kapitan poda? sternikowi kierunek. Okr?t wolno pop?yn?? w drog? powrotn?. Ze wzgl?du na holowany wierzcho?ek Wyspy Sobowt?r?w nakazana by?a szczeg?lna ostro?no??.

Wyp?yn?li?my ze strefy burz i deszcz?w. Wiatr usta?, niebo si? wypogodzi?o, zaja?nia?a pe?nia Ksi??yca.

Cz??? za?ogi, kt?ra nie mia?a s?u?by, opu?ci?a pok?ad. Kapitan Tykwot z obrzydzeniem wyplu? cygaro do morza i r?wnie? uda? si? na spoczynek. Alojzy osobi?cie stan?? przy sterze. Zreszt? zawsze trwa? w pozycji stoj?cej, gdy? jego sztuczna konstrukcja doskonale obywa?a si? bez snu i odpoczynku. W?a?ciwo?? ta godna by?a pozazdroszczenia, bo nasza czw?rka musia?a nieustannie za?ywa? wzmacniaj?ce pigu?ki pana Kleksa, ?eby nie ulec zm?czeniu.

Weronik przyst?pi? z zapa?em do polerowania przyrz?d?w nawigacyjnych, usi?uj?c po deszczu wydoby? z nich dawny po?ysk. Ubawi?o to bosmana, kt?ry rzek? po alambajsku:

- Pan Werurnik ma takie zami?urwanie dur czystur?ci, ?e purwinien nazywa? si? Czy?ciurch.

- Panie bosmanie - odpar? Weronik z godno?ci? - ten ?art jest nie na miejscu. Prosz? nie zapomina?, ?e kiedy pa?skich przodk?w zjada?y pijawki, m?j pradziad walczy? pod Bia?? Muszk? o wyzwolenie zielonosk?rych Cytrus?w. Dbam o czysto??, to prawda, ale nie zajmuj? si? skubaniem kurzego pierza.

Bosman nie zrozumia? tej aluzji, mrukn?? wi?c tylko pod nosem:

- Szczur l?dowy - szkoda mowy!

Pan Kleks wszed? na mostek kapita?ski. Domy?li?em si? od razu, ?e pos?a? w kosmos swoje wszechwiedz?ce oko, sta? bowiem ze spuszczon? g?ow?, w postawie wyczekuj?cej, nie zwracaj?c uwagi na pierwszego oficera, kt?ry zast?pi? kapitana Tykwota.

Widzialno?? by?a teraz doskona?a, tote? Rezeda mog?a bez trudu obserwowa? sw?j dom rodzinny.

- Nie widz? tam ?adnego ruchu - powiedzia?a zatroskana. - Tri-Tri nie wraca... ?wiat?a w oknach pogas?y. Biedna mama...

Stara?em si? pocieszy? Rezed? i rozproszy? jej smutne my?li. Z pomoc? przyszed? mi pan Kleks, kt?ry w?a?nie w tej chwili zwinnie zbieg? na pok?ad.

- Obejrza?em z bliska powierzchni? Ksi??yca. Moje wszechwiedz?ce oko wr?ci?o w?a?nie z wyprawy. Kosmiczna stacja prze?adunkowa dzia?a bezb??dnie. Ale o?wiadczam uroczy?cie: ja w tym udzia?u bra? nie b?d?. Nie b?d? na razie penetrowa? przestrzeni mi?dzyplanetarnych, gdy? za du?o jest jeszcze spraw do za?atwienia na Ziemi. Dop?ki tu panuj? choroby, nieszcz??cia i niedostatek, moim obowi?zkiem jest my?le? o ludziach. Tak, moi drodzy! Ludzie na Ziemi to dla mnie rzecz najwa?niejsza.

Po tych s?owach spojrza? na Rezed?, odgad? jej niepok?j i doda? g?osem pe?nym ciep?a, jak to on tylko potrafi?:

- Nie trzeba si? martwi?, panno Rezedo. Wszystko jest w zupe?nym porz?dku, broda czuwa. Mo?e mi pani zaufa?.

Ledwie to wyrzek?, nadlecia? Tri-Tri nios?c w dziobku List od Multiflory. Rezeda odczyta?a go na g?os, a my s?uchali?my w najwi?kszym skupieniu.

"Dziecko moje drogie - pisa?a matka Rezedy - ratunek przyszed? w sam? por?. Teraz, kiedy usta?a burza, cypel, na kt?rym ocala? nasz dom, p?ynie za okr?tem spokojnie jak tratwa. Katastrofa wydarzy?a si? w nocy przed dwoma dniami. S?ysza?am podziemne huki, grunt pod nogami p?ka? w?r?d gro?nych wstrz?s?w. Rano pozna?am rozmiary kl?ski. Ca?a wyspa, pr?cz skrawka ziemi z naszym domem, zapad?a si? w otch?a?. Potem krowa obsun??a si? do morza i uton??a. Koz? porwa? kondor. Zosta?y mi si? dwa nasze pudle. ?ywimy si? owocami i wod? deszczow?. Przed tygodniem odwiedzi? mnie profesor Kleks..."

- Co? - zawo?a? uczony unosz?c brwi ze zdumienia. - Ja odwiedzi?em Multiflor?? To nies?ychane! Znowu jaka? sztuczka nicponia! Admirale! Admirale, prosz? tu do mnie!

Alojzy zbli?y? si? spr??ystym krokiem i uprzejmie zasalutowa?.

- S?uchaj, Alojzy - rzek? surowo pan Kleks - znowu wysz?y na jaw twoje bezece?stwa. Nic mi nie m?wi?e?, ?e by?e? na Wyspie Sobowt?r?w, a w dodatku bezczelnie wyst?pi?e? w mojej postaci! Jak mam rozumie? to zuchwalstwo, co?

- Panie profesorze - odpar? potulnie Alojzy - istotnie pods?ucha?em rozmow? o Multiflorze i postanowi?em j? odwiedzi?...

- Jak mog?e? pods?ucha? b?d?c gdzie indziej? - zawo?a?em zdziwiony.

- Wykazujesz, Adasiu, zupe?ny brak pami?ci - odpar? Alojzy z politowaniem. - Pan Kleks w moim prawym uchu zainstalowa? dalekosi??ny b?benek pods?uchowy. Sam pomaga?e? mu przykr?ca? platynowe blaszki. Dzi?ki temu urz?dzeniu potrafi? chwyta? z odleg?o?ci pi?ciuset metr?w najcichszy nawet szept. Nic si? przede mn? nie ukryje. Ot?? kiedy dowiedzia?em si? wszystkiego o pani Multiflorze, wsiad?em na statek, kt?ry szed? kursem na Archipelag Rabarbarski omijaj?c o p?? stopnia Wysp? Sobowt?r?w. Reszt? drogi odby?em wp?aw, gdy? jak panu wiadomo, panie profesorze, jestem nieprzemakalny, w wodzie nie ton? i nie odczuwam zm?czenia mi??ni. Ale prosz? wzi?? pod uwag?, ?e wszystko to sta?o si?, zanim odzyska?em spr??yn? prawid?owego my?lenia. Teraz, odk?d jestem doskonale wyko?czony, nie uczyni?bym oczywi?cie nic podobnego.

Wyznanie Alojzego rozbroi?o pana Kleksa. Poklepa? go po ramieniu i pokiwa? wyrozumiale g?ow?.

- Powiedz mi jednak - zapyta? - co tam nawyprawia?e? na m?j rachunek?

- O, nic wielkiego - odrzek? Alojzy. - Powiedzia?em pani Multiflorze, ?e pan Lewkonik z t?sknoty wysech? jak tyczka, i... obieca?em jej, ?e b?dzie kr?low? Alamakoty.

- Ach, ty kawalarzu! - zawo?a? pan Kleks. - Niewiele jednak odbieg?e? od prawdy. Multiflora nie zostanie z twojej ?aski kr?low?, b?dzie jednak matk? kr?lowej. Te? nie?le. Co za? do pana Lewkonika, to ca?e szcz??cie, ?e nie schud?, bo straci?by sw?j najwi?kszy wdzi?k. Przecie? on jest rozkoszny z tym swoim brzuszkiem.

- To jeszcze nie wszystko - ci?gn?? Alojzy. - Powiedzia?em te? pani Multiflorze, ?e wynalaz?em kleksyczny pobudzacz wzrostu ro?lin i ?e dzi?ki niemu pan Lewkonik wyhodowa? w Alamakocie krzaki r?? wielko?ci palmy. I to w?a?nie zainteresowa?o j? najbardziej. Teraz b?dzie klops.

Pan Kleks roze?mia? si? i rzek? ironicznie:

- Mog?e? r?wnie? dobrze powiedzie?, aby mnie do reszty skompromitowa?, ?e pan Lewkonik ur?s? jak baobab i zrobi? si? roz?o?ysty jak drzewo figowe albo ?e panny Lewkonik?wny zamieni?y si? w ?yrafy. Ale twoja fanfaronada ju? si? sko?czy?a, m?j Alojzytronie. Dawne czasy nie wr?c?.

- Do us?ug, panie profesorze - powiedzia? z u?miechem Alojzy. - Mo?e pan na mnie polega? jak na w?asnej brodzie!

- A teraz idziemy spa? - o?wiadczy? pan Kleks i dziarsko pomaszerowa? wzd?u? pok?adu. Rezeda, spokojna ju? o los matki, zgodzi?a si? r?wnie? zej?? do kajuty.

- Czeka nas pi?? godzin snu - zauwa?y? Weronik. - Dozorca, kt?ry musi w nocy otwiera? bram?, nigdy nie sypia wi?cej.

Na posterunku zosta? tylko niezmordowany Pierwszy Admira? Floty.

Tak, dzie?o pana Kleksa by?o naprawd? najwi?kszym osi?gni?ciem ludzkiego umys?u.

?WI?TO KR?LEWSKIEGO KOGUTA

Alamakota prowadzi?a polityk? pokojow?, nie utrzymywa?a armii l?dowej ani floty powietrznej, posiada?a jednak pot??n? marynark?, na kt?r? sk?ada?y si?: okr?t flagowy "Kwaternoster Pierwszy", dwana?cie alambaj?w o nap?dzie alamakotowym, dwadzie?cia cztery szybkoguty dalekiego zasi?gu, sze?? kuromiotaczy i trzydzie?ci pancernych bajkajak?w. Jednostki te, z wyj?tkiem okr?tu flagowego, p?ywa?y pod zmy?lonymi banderami, co mia?o zmyli? pa?stwa ??dne podboj?w i uchroni? Alamakot? przed zaborcami.

Flota nie podlega?a ministronowi Pokoju, gdy? m?g?by on w przyst?pnie z?ego humoru wda? si? w niepo??dany zatarg mi?dzynarodowy. Do zada? floty oceanicznej nale?a?o wy??cznie konwojowanie flotylli poduszkowc?w i jajostatk?w s?u??cych wymianie handlowej.

Alamakota?skie poduszkowce nazywa?y si? tak dlatego, ?e by?y wypchane kurzym pierzem jak poduszki. W czasie trwania transportu w ich cieple wyl?ga?y si? z jajek kurcz?ta. Poduszkowiec m?g? zabra? w swoich ?adowniach sto tysi?cy jaj, a do portu przeznaczenia przywozi? sto tysi?cy ???tych piszcz?cych kurcz?tek. Jaki? to musia? by? zachwycaj?cy widok!

Kiedy "Kwaternoster Pierwszy" wczesnym rankiem zbli?a? si? do macierzystego wybrze?a wszystkie jednostki floty wci?gn??y flagi na maszt, a kuromiotacze odda?y salw? honorow?. Na wybrze?u zgromadzi?y si? t?umy wiwatuj?ce na cze?? Admira?a, pana Kleksa, a zw?aszcza Multiflory, matki przysz?ej kr?lowej. Okaza?o si? bowiem, ?e wie?? o ma??e?skich zamiarach kr?la rozesz?a si? lotem kolibra po ca?ym kraju.

Na redzie dostrzeg?em "P?etw? Rekina", kt?ra przyby?a w?a?nie do Alamakoty z ?adunkiem oksydowanych zegark?w. Zd??y?em szepn?? Zyzikowi, aby skoczy? do znajomego kapitana statku i poprosi? go o zarezerwowanie czterech kajut na rejs powrotny.

W porcie czeka? na nas ministron Dworu Tr?batron, nasz przyjaciel Limpotron, pan Lewkonik z czterema c?rkami, Bulpo, Pulbo oraz wy?si urz?dnicy Admiralicji.

By? pi?kny bezchmurny dzie? lipcowy.

Po kr?tkim powitaniu Alojzy wyda? zarz?dzenia dotycz?ce p?ywaj?cej wysepki, kt?ra w oddali ko?ysa?a si? na spokojnych falach.

Marynarze zarzucili koniec liny na obrotowy b?ben i mozolnie j?li j? nawija? przyci?gaj?c wysepk? do nabrze?a.

Gdy ten male?ki skrawek Wyspy Sobowt?r?w przycumowa? wreszcie do wyznaczonego miejsca, mechanicy zabezpieczyli kraw?dzie wysepki ?elazn? listw?, wmontowali kotwic? i rzucili j? na dno wed?ug wszelkich zasad sztuki marynarskiej.

Dopiero teraz mogli?my po trapie wst?pi? na t? ziemi?, kt?r? nazwano "Anemonow? Pi?tk?", gdy? przypomina?a kszta?tem pi?tk? uci?t? z okr?g?ego bochenka chleba.

Dom pa?stwa Lewkonik?w zachowa? si? znakomicie. Nie bez zdziwienia stwierdzi?em, ?e podczas katastrofy nie zarysowa?y si? mury ani nawet z okien nie wypad?y szyby. Drzewa w sadzie ugina?y si? pod ci??arem dojrza?ych owoc?w, a w powietrzu unosi? si? odurzaj?cy aromat r??.

Jak widzicie, rozmy?lnie zwlekam z opisem czu?ego powitania rodziny Lewkonik?w z Multiflor?, gdy? nie posiadam poetyckiego daru Piwonii i brak mi po prostu s??w na odtworzenie tej wzruszaj?cej sceny. Wystarczy je?li powiem, ?e Weronik szlocha? jak b?br, wspominaj?c zapewne nieboszczk? Weronik?, a pan Kleks si?ka? nosem i z trudem powstrzymywa? ?zy.

Hodowca r?? rzeczywi?cie nie przesadzi?, gdy m?wi? o niezwyk?ej urodzie Multiflory. Przy swoich c?rkach wygl?da?a jak ich starsza siostra. Pomimo roz??ki z rodzin? i wielu ci??kich przej?? z ostatnich dni pe?na by?a promiennej pogody i ujmuj?cego wdzi?ku, jak gdyby ta chwila szcz??cia star?a z jej twarzy wszelkie ?lady trosk i zm?czenia.

"Anemonowa Pi?tka" by?a umeblowana z du?ym smakiem i posiada?a wszelkie nowoczesne urz?dzenia, maj?ce s?u?y? wygodzie jej mieszka?c?w.

Tak wi?c pan Lewkonik wraz z c?rkami m?g? od razu przenie?? si? do w?asnego domu. Weronik zgodzi? si? zamieszka? tam na czas kr?tki celem zaprowadzenia porz?dku i za?atwienia r??nych formalno?ci administracyjnych, jak za?o?enie ksi?gi meldunkowej, umocowanie tabliczki z nazw? ulicy, przy??czenie do sieci o?wietleniowej i kanalizacyjnej, uzyskanie zezwolenia na przerzucenie trwa?ego mostku, wyrobienie prawa do w?asnej kotwicy, zarejestrowanie prywatnej hodowli kwiat?w, uporz?dkowanie numeracji domu, przydzia? pa?stwowych jajek itd.

Stary dozorca ochoczo zabra? si? natychmiast do pracy, by? to bowiem jego ?ywio?.

Skoro ca?a rodzina Lewkonik?w, a wraz z ni? Weronik, opu?ci?a go?cinne apartamenty Limpotrona, zosta?em tam sam z panem Kleksem. I chocia? uczony dzi?ki swej niezwyk?ej przenikliwo?ci by? ju? mniej wi?cej zorientowany w moich k?opotach rodzinnych, skorzysta?em ze sposobno?ci, ?eby opowiedzie? mu dok?adnie przebieg znanych wam wydarze?.

Pan Kleks wys?ucha? mnie uwa?nie, pomy?la? chwil?, po czym rzek? z wyrzutem:

- Drogi Adasiu, tyle pracy w?o?y?em w twoj? edukacj?, wla?em beczk? oleju do twojej g?owy, nauczy?em ci? prawid?owego my?lenia, z niema?ym trudem o?wieci?em zakamarki twojego umys?u, a ty opowiadasz mi takie niestworzone brednie. Jak ty, cz?owiek wykszta?cony, mog?e? uwierzy? w przemian? twego ojca w ptaka? Czy co? podobnego zdarza si? kiedykolwiek na ?wiecie? Weronik wszystko to wyssa? z palca, a ty da?e? si? nabra? na tak? piramidaln? bujd?. Jak ci nie wstyd?! A co do Alojzego, to wiadomo, ?e przez ca?y czas poprzedzaj?cy tw?j przyjazd by? tu w Alamakocie, udawa? ciebie i grywa? ze mn? w "trzy wiewi?rki". Nie m?g? wi?c wyst?powa? w roli listonosza. Ceni? fantazj?, owszem, ale nawet fantazja musi by? sensowna.

S?owa pana Kleksa spad?y na mnie jak nag?e ol?nienie. Zrozumia?em ca?? niedorzeczno?? bajki o przemianie mego ojca w ptaka. ?e te? mog?em ulec podobnemu zamroczeniu umys?u! Sta?em przed ukochanym profesorem czerwony jak rak i mia?em ochot? zapa?? si? ze wstydu pod ziemi?. Ale r?wnocze?nie ogarn??a mnie rado?? na my?l, ?e rodzicom nie przytrafi?o si? nic z?ego i ?e nie grozi im niebezpiecze?stwo.

Z zak?opotania wybawi? mnie Zyzik, kt?ry wpad? zdyszany, wo?aj?c od progu:

- Prosz? pana... Prosz? pana... Wszystko za?atwi?em... "P?etwa Rekina" odp?ywa pojutrze o ?smej rano. Kapitan bardzo si? ucieszy?. A cztery kajuty b?d? przygotowane!

- Nie ma to jak dzielny bosman-mat - rzek? pan Kleks uj?wszy si? pod boki. - Nie cofam tego, co w nocy powiedzia?em. Za pi?? lat b?dziesz s?awnym kapitanem.

Do odjazdu mieli?my wi?c jeszcze dwa dni, z czego by?em nawet zadowolony, gdy? ?wi?to Kr?lewskiego Koguta po??czone z zar?czynami kr?la zapowiada?o si? niezwykle interesuj?co. Zreszt? i moje zar?czyny z Rezed? wymaga?y om?wienia z jej rodzicami. Opu?ci?em wi?c pana Kleksa i uda?em si? na "Anemonow? Pi?tk?".

Zastanawia was pewno, dlaczego w kraju tak cywilizowanym jak Alamakota nie by?o telefon?w i ka?d? spraw? musia?o si? za?atwia? osobi?cie. Ot?? przed laty istnia?y tam odpowiednie instalacje i urz?dzenia, ale telefony nieustannie si? psu?y i ludzie tracili po?ow? czasu na daremne zabiegi w celu uzyskania po??czenia. Dosz?o do tego, ?e praca w biurach i urz?dach niemal ca?kiem usta?a. Wszyscy bowiem bez przerwy zaj?ci byli bezskutecznym nakr?caniem numer?w. Tote? w ko?cu ministron Pogody i Czterech Wiatr?w, kt?remu sprawy te podlega?y, postanowi? dla dobra pa?stwa zlikwidowa? raz na zawsze telefony, a zamiast nich wprowadzi? hulajnogi, aby obywatele mogli si? ze sob? szybko porozumiewa?.

Tak wi?c bez telefonicznej zapowiedzi zjawi?em si? na "Anemonowej Pi?tce". Przed domem t?umnie zgromadzi?a si? m?odzie?, zaciekawiona nie tyle osobliw? posiad?o?ci? rodziny Lewkonik?w, co dwoma ich psami, jako ?e w Alamakocie zwierz?ta te pojawi?y si? po raz pierwszy. "Anemonowa Pi?tka" odegra?a w danym wypadku rol? Arki Noego, na kt?rej uratowa?a si? jedna para psiego gatunku. Jak ju? wspomnia?em, by?y to dwa czarne pudle, matka i syn, o d?wi?cznych imionach Negri i Negrifon. Oba pieski sta?y na parapecie otwartego okna, weso?o merda?y ogonkami i od czasu do czasu kr?tko poszczekiwa?y z w?a?ciw? pudlom ?yczliwo?ci?.

Rezeda ju? zd??y?a zawiadomi? rodzic?w o swojej decyzji. Pan Lewkonik, kt?ry w ci?gu tych dni dostatecznie mnie pozna? i ceni? jako ulubionego ucznia s?ynnego profesora Kleksa, zgodzi? si? odda? mi za ?on? swoj? c?rk? pod warunkiem, ?e wszystkie wakacje b?dziemy sp?dzali w Alamakocie. Natomiast Multiflora by?a wyra?nie zawiedziona, ?e nie jestem ogrodnikiem.

- Zawsze pragn??am, aby moje c?rki po?wi?ci?y si? hodowli kwiat?w, ale tylko Dalia i Hortensja spe?ni? pok?adane w nich nadzieje. Pan specjalizuje si? w ptasich gwarach i narzeczach. Czy to odpowiednie zaj?cie dla uczonego? Dla zi?cia hodowcy r??? Ale skoro Rezeda pana kocha, to i w moim sercu znajdzie si? dla pana ciep?y k?cik.

M?wi?c to uca?owa?a mnie w oba policzki, a pan Lewkonik zawo?a? z rado?ci?:

- Musimy uczci? te zar?czyny! Piwonio, wymy?l na cze?? m?odej pary jaki? wierszyk.

Piwonia stan??a pomi?dzy mn? a Rezed? i zadeklamowa?a d?wi?cznym g?osikiem:

Lewkoc?rek sznurek pi?? Do Rezedy kiedy p?d? Adam radam ojciec ch?? Mama sama ?wir-?wir zi??

Pan Lewkonik a? podskoczy? z zachwytu i natychmiast wyt?umaczy? nam sens tego wierszyka. Chodzi?o mianowicie o to, ?e spo?r?d pi?ciu c?rek pa?stwa Lewkonik?w o Rezed? stara si? Adam, czyli ja. Ojciec bardzo jest temu rad i nawet mama zgadza si? mie? za zi?cia specjalist? od ptasich ?wiergot?w.

Wszyscy byli wzruszeni subtelno?ci? tego utworu, szkoda tylko, ?e Dalia seri? kochni?? zag?uszy?a zako?czenie wiersza. Nagrodzili?my autork? hucznymi oklaskami, a Rezeda serdecznie u?ciska?a Piwoni?, kt?ra zaczerwieni?a si? i rzek?a:

- Czuj?, ?e jestem stworzona do poezji. Dlatego te? nie chc? wychodzi? za m??. Ani za ogrodnika, ani za kr?la! Prawdziwy poeta musi by? wolny, aby m?c ca?kowicie po?wi?ci? si? tw?rczo?ci.

Pan Lewkonik popatrzy? na ni? z dum?, a Multiflora ze smutkiem. Bli?sze jej by?y r??e ni? poezja.

W tym momencie zjawili si? Bulpo i Pulbo. Wprawdzie serce matki na pewno bardziej radowa? widok dw?ch ogrodnik?w jako przysz?ych zi?ci?w, jednak pani Lewkonikowa nie okazywa?a im wi?kszych wzgl?d?w ni? mnie, chocia? by?em tylko skromnym kleksykologiem, badaczem ptasich j?zyk?w. Zapewniam was, ?e potrafi?em oceni? t? jej delikatno?? i takt.

Zar?czyny dw?ch nast?pnych par odby?y si? w r?wnie uroczysty spos?b, to znaczy, ?e Piwonia zaimprowizowa?a na ich cze?? zawi?y, ale pi?knie brzmi?cy poemacik. Tym razem Dalia powstrzyma?a si? od kichania, a Hortensja poruszaj?c wargami prowadzi?a sama z sob? bezg?o?ny dialog, co jednak wygl?da?o tak, jakby powtarza?a po cichu wiersz Piwonii.

Pan Lewkonik zaprosi? ca?e towarzystwo do sadu i pocz?stowa? nas rzadkimi gatunkami owoc?w, wyhodowanymi przez Multiflor?.

Skorzysta?em z dogodnego momentu, ?eby si? urwa? i p?j?? na rozmow? do Weronika. Zasta?em go na drabinie, w chwili gdy przytwierdza? do muru tabliczk? z napisem "Anemonowa Pi?tka". Zszed? do mnie i mru??c jedno oko, przygl?da? si? jeszcze przez chwil? swemu dzie?u. Wreszcie rzek?:

- Wyje?d?amy, panie Niezg?dka. Czas wraca? do domu! Ciekaw jestem, co tam zasz?o nowego.

- Panie Weroniku - powiedzia?em oschle - przychodz? do pana po pewne wyja?nienia. Co panu strzeli?o do g?owy, ?eby wm?wi? we mnie, jakoby m?j ojciec przemieni? si? w ptaka? A w dodatku twierdzi?, ?e widzia? pan to na w?asne oczy? Dlaczego mnie pan otumani?? I na co by?a ta komedia z listonoszem. Czy tak post?puje szanuj?cy si? dozorca? Czy w tej sytuacji lokatorzy mog? mie? do pana zaufanie? Do takiego ?wiszczypa?y? W?a?nie teraz, kiedy zbli?a si? pa?ski jubileusz, przekre?li? pan swoim post?powaniem dorobek pi??dziesi?ciu lat ?ycia! Wstyd, ha?ba, panie Czy?cioch!

Nigdy dot?d nie wyg?asza?em tak d?ugich przem?wie?, tote? pot sp?ywa? mi z twarzy grubymi kroplami.

Weronik do tego stopnia przej?? si? stawianymi mu zarzutami, a zw?aszcza moim wzburzonym tonem, ?e dosta? d?ugotrwa?ego ataku czkawki. Uderzy?em go kilkakrotnie w plecy. Zabieg ten w ko?cu poskutkowa?.

- To straszne - powiedzia? blady jak p??tno stary dozorca. - To okropne! Pan Chryzantemski wystrychn?? mnie na dudka. To jego robota! Przysi?gam panu na pami?? nieboszczki Weroniki, ?e to jego robota! Nigdy bym czego? podobnego sam nie wymy?li?. Uwierzy?em temu oczajduszy! Wi?c to wszystko by?a nieprawda? Wszystko? Wi?c m?j honor dozorcy le?y w b?ocie?

- Tak, panie Weroniku - odrzek?em ze z?o?ci? - ?adnie mnie pan urz?dzi?. Niech si? pan nie zas?ania jakim? panem Chryzantemskim. Widzia?em go raz w ?yciu. Nie wiem nawet, co to za jeden?

- Jak to? - zawo?a? zdumiony Weronik. - Pan nie wie? Pan nie s?ysza? o Mode?cie Chryzantemskim? O s?awnym Mode?cie Chryzantemskim? To przecie? pierwszy m?? Pepy Pergamut, kt?ra znana by?a pod pseudonimem Pepda-Papda. Razem wyst?powali we wszystkich cyrkach ?wiata. Ona popisywa?a si? tresur? zwierz?t, a on zas?yn?? jako niezr?wnany iluzjonista i sztukmistrz. Niekt?rzy uwa?ali go nawet za magika. Prze?cign?? go za przeproszeniem tylko jeden cz?owiek: Ambro?y Kleks. Teraz pan Chryzantemski jest stary, dawno ju? przeszed? na emerytur?, ale czasami jeszcze, dla wprawy, pokazuje r??ne sztuki. Potrafi na przyk?ad z pustego kapelusza wyci?gn?? pi?tna?cie ?ywych kr?lik?w albo wypu?ci? z ucha makol?gw?, skowronka lub szpaka. Tak? w?a?nie sztuczk? pokaza? mi, kiedy?my byli w mieszkaniu pana Niezg?dki. A ja da?em si? nabra?! Zg?upia?em na stare lata. Da? si? tak zaczarowa?! Teraz nie b?d? m?g? lokatorom spojrze? w oczy. Zw?aszcza pa?skim rodzicom, panie Adasiu. Nie pozostaje mi nic innego, jak ust?pi? ze stanowiska i p?j?? na zamiatacza ulic.

?al mi si? zrobi?o starego dozorcy. Zreszt?, czy wolno mi by?o mie? do niego pretensj? o to, ?e uleg? wzrokowemu z?udzeniu, skoro ja, cz?owiek o rozleg?ej wiedzy, okaza?em si? mniej ?atwowierny? Musia?em go d?ugo pociesza?, a nawet zapewnia?, ?e w?a?ciwie dobrze si? sta?o, jak si? sta?o, gdy? dzi?ki ca?ej tej historii zwiedzi?em Alamakot?, a co najwa?niejsze - pozna?em moj? ukochan? Rezed?.

Ten argument trafi? mu do przekonania. Uspokoi? si? nieco, westchn?? raz i drugi, po czym wr?ci? do przerwanej pracy, kt?r? chcia? przed odjazdem doprowadzi? do ko?ca.

Reszt? dnia sp?dzi?em z Rezed?. Spacerowali?my po ulicach i przygl?dali?my si?, jak robotnicy rozwieszaj? transparenty, flagi i lampiony. Ca?a ludno?? Alamakoty przygotowywa?a si? do ?wi?ta Kr?lewskiego Koguta.

Wieczorem, gdy wr?ci?em do domu, pan Kleks ju? spa? po?wistuj?c i pochrapuj?c. ?ni?y mu si? widocznie jakie? bardzo powa?ne sprawy. Ten wielki uczony umia? nawet we ?nie dokonywa? wiekopomnych wynalazk?w.

Na stole znalaz?em zaproszenie tre?ci nast?puj?cej:

"Ministron Dworu Tr?batron ma zaszczyt zaprosi? pana doktora Adama Niezg?dk? do orszaku kr?lewskiego, kt?ry wyruszy na uroczysto?? kr?lewskich zar?czyn w dniu ?wi?ta Kr?lewskiego Koguta o godzinie osiemnastej. Zbi?rka na placu przed pa?acem. Uprasza si? o ?cis?e przestrzeganie ceremonia?u. Obowi?zuje str?j galowy."

Nazajutrz rano obudzi? mnie Tri-Tri. Przyni?s? li?cik od Rezedy. Pan Kleks ju? nie spa?. Siedzia? na pod?odze i w grubym zeszycie szkicowa? plany przysz?ej b?blobudowy. Dawniej robi? to zawsze unosz?c si? w powietrzu, ale ostatnio poniecha? tego zwyczaju, gdy? twierdzi?, ?e nadwer??y? sobie p?cherzyk powietrzny.

- Zreszt? - o?wiadczy? pewnego dnia - mam teraz inne sposoby. Dawniej umia?em przybiera? tylko posta? przedmiot?w martwych, jak guzik od czapki bogdychan?w albo flaszka atramentu. Odk?d jednak odkry?em energi? kleksyczn? i udoskonali?em moje przebieralniki, posiadam o wiele wi?ksze mo?liwo?ci. Ale to m?j sekret, kt?rego nie zamierzam ujawnia?, gdy? ludzie swoim zwyczajem obr?ciliby zaraz m?j wynalazek na w?asn? szkod?.

Rezeda w imieniu swoim i pa?stwa Lewkonik?w prosi?a w li?cie, abym wraz z panem Kleksem przyszed? do nich na obiad.

Korzystaj?c z wolnego przedpo?udnia, uda?em si? do miasta. Chcia?em obejrze? alamakota?skie osobliwo?ci i zwiedzi? muzea, kt?rych dot?d nie uda?o mi si? jeszcze pozna?. Szczeg?lnie zainteresowa?o mnie Muzeum Historyczne. Wystawiona tam by?a kolekcja pijawek z epoki bagiennej, wypchane Kr?lewskie Koguty z poprzednich lat, pierwszy zepsuty zegarek, staro?ytne kieliszki do jajek, tratwa, na kt?rej Bajdoci przybyli do Alamakoty, modele hulajn?g u?ywanych na przestrzeni wiek?w, gipsowy odlew trzeciej nogi nieznanego sportowca, portrety dawnych kr?l?w od Bambosza Ko?lawego a? do Kwaternostra I oraz wiele innych nader ciekawych eksponat?w.

Zwiedzi?em r?wnie? Pracowni? Akustyczn? Graj?cych Muszli, Fabryk? Galowego Proszku, Nadymalni? Rybich P?cherzy, Wytw?rni? Transparent?w Pa?stwowych, Zak?ad Przecierania Kr?lewskich Okular?w, Alamakotek?, gdzie by?y wystawione obrazy z ?ycia drobiu malowane przez wybitnych ptaszyst?w, a nadto kilka zak?ad?w naukowych, w tej liczbie Szko?? Peda??w Fortepianowych na trzy nogi oraz Instytut Znak?w Przestankowych.

Pe?en niezapomnianych wra?e? wr?ci?em do pana Kleksa i razem udali?my si? do pa?stwa Lewkonik?w. Ulica, do kt?rej przylega?a "Anemonowa Pi?tka", dzi?ki zabiegom Weronika otrzyma?a swoj? nazw?. Z jednego ko?ca nazywa?a si? Staroprojektowana, z drugiego Nowoprojektowana, a po?rodku - ?rodkowoprojektowana.

W mieszkaniu zastali?my ca?? rodzin? opr?cz R??y, kt?r? wezwano do sekretariatu ministrona Dworu celem z?o?enia ?yciorysu, wype?nienia ankiety i formularza ma??e?skiego oraz zapoznania si? z obowi?zkami przysz?ej kr?lowej. Na razie wiedzieli?my tylko tyle, ?e b?dzie musia?a przybra? historyczne imi? Kwakwanostry.

Ca?e mieszkanie ozdobione by?o bukietami r??, gdy? pan Lewkonik od razu zabra? si? do pracy w ogrodzie i przy pomocy p?ynu od?ywczego szybko udoskonali? hodowl? Multiflory.

- Gdy ma si? w domu poetk? - powiedzia? nam zaraz na wst?pie - trzeba dba? o r??e. Pobudzaj? one natchnienie. Czy s?usznie m?wi?, Piwonio?

Piwonia spojrza?a rozmarzonym wzrokiem i jakby na potwierdzenie s??w ojca rzek?a melancholijnie:

- R??a, burza, kurza, nurza, du?a, str??a...

- Przepraszam - wtr?ci? si? Weronik - czy nie mo?na by zamiast "str??" powiedzie? "dozorca"?

- Nie b?dzie rymu - odpar?a Piwonia patrz?c na ojca, bowiem on jeden zna? si? na poezji.

Rezeda tak?e nie zmarnowa?a czasu sp?dzonego w domu. Po?wi?ci?a go tresurze ps?w i oto podczas obiadu oba pudle, ubrane w r??owe fartuszki, podawa?y do sto?u, chodz?c na tylnych ?apkach.

Pan Kleks mia? wyborny apetyt, nabiera? sobie na talerz ogromne porcje i przy ka?dym daniu weso?o wykrzykiwa?:

- Jak d?ugo ?yj?, nie jad?em jeszcze tak pysznego obiadu! Te pulpety s? wprost niezr?wnane!

- To jest ryba faszerowana - zauwa?y?a nie?mia?o Multiflora.

- Oczywi?cie, ?e ryba! Ryba pulpetowa! Tak w?a?nie chcia?em powiedzie?. Musz? opracowa? now? ksi??k? kucharsk?, opart? na zasadach gastronomii kleksycznej. ?e te? o tym dot?d nie pomy?la?em. Pani Multifloro, daj? s?owo, napisz? tak? ksi??k? i zadedykuj? j? pani.

Pili?my w?a?nie kaw?, gdy Negrifon trzykrotnym szczekni?ciem zaanonsowa? przybycie nowych go?ci. W tej samej chwili istotnie zjawi? si? Alojzy w admiralskim mundurze, przy orderach, kt?re tylko w znikomej cz??ci przypi?te by?y do piersi. Pozosta?e ni?s? osobno na at?asowej poduszce adiutant Admira?a. Trzecim go?ciem by? kapitan Tykwot, pragn?? bowiem zobaczy?, jak wygl?da "Anemonowa Pi?tka", kt?r? przyholowa? z tak daleka.

Multiflora serdecznie podzi?kowa?a dzielnym marynarzom za ich trudy, a pan Lewkonik nie m?g? si? powstrzyma? i szepn?? Piwonii przez st??:

- Powiedz wierszyk... Obowi?zkowo...

Piwonia wsta?a, opar?a r?ce o por?cz krzes?a i zadeklamowa?a sw?j nowy utw?r:

Admira?a ca?a do?? Kawa trawa s?awa go?? Kwaternostra siostra cze?? Anemona ?ona te??.

Tym razem wiersz Piwonii nie wymaga wyja?nie?, gdy? jest dla wszystkich ca?kowicie zrozumia?y.

Alojzy nie pozosta? d?u?ny poetce. Bez namys?u odpowiedzia? do rymu, u?ywaj?c niemal tych samych s??w:

Gdy? mej s?awie brawa da?a, Przyjmij wdzi?czno?? Admira?a, Bo? ty siostry godna siostra, Przysz?ej ?ony Kwaternostra.

- Jeste? niezr?wnany! - zawo?a? pan Kleks. - B?dziesz chlub? Alamakoty! Admirale, moje gratulacje!

Kapitan Tykwot nie zna? si? na wierszach, nie rozumia?, o co chodzi, popija? wi?c w milczeniu kaw? i jak zwykle z obrzydzeniem pali? tradycyjne cygaro.

Rozmowa przy stole toczy?a si? g??wnie na temat przysz?ych los?w panien Lewkonik?wien.

- Przykro mi, ?e nie b?d? na ?lubie Rezedy - powiedzia?a Multiflora - ale rozumiem, ?e pan Ada? musi j? uprzednio przedstawi? swoim rodzicom. By?oby nietaktownie, gdyby?my post?pili inaczej.

Weronik, aby wynagrodzi? wyrz?dzon? mi krzywd?, zacz?? przesadnie wychwala? moj? rodzin?:

- Co to za ludzie, prosz? pa?stwa! Znam ich od czasu, jak wprowadzili si? do naszej kamienicy. Nigdy nie zalegaj? z komornym, nie ?miec? na schodach, nie brudz?, nie ha?asuj?. Tacy lokatorzy to skarb! Starszy pan Niezg?dka sam sobie pisze ksi??ki. Zajmuje si? tak?e wypychaniem ptak?w. Ale ?eby kiedykolwiek osobi?cie zamieni? si? w ptaka - prosz? nie wierzy?! Pani Niezg?dkowa nigdy by do tego nie dopu?ci?a! Tacy to s? ludzie!

- A czy lubi? kwiaty? - spyta?a znienacka Multiflora.

- Jeszcze jak! Pani Niezg?dkowa co dzie? przypina sobie do kapelusza inny bukiecik. Cho? to i sztuczne, ale zawsze kwiaty. Raz b?awatki, raz fio?ki, a w niedziel? i ?wi?ta wy??cznie r??e. S?owo daj?! ?adniejsze ni? prawdziwe!

S?ysz?c to Dalia rozkicha?a si? na dobre. Kapitan Tykwot powiedzia? "na zdrowie", Weronik przerwa? swoje wynurzenia, natomiast Alojzy us?u?nie oznajmi?:

- Opuszczaj?c krain? Obojga Farmacji, wzi??em z sob? pr?bki niezawodnych lek?w. Mam tutaj tubk? "Antykichaliny". Po jej za?yciu najuporczywszy katar ustaje natychmiast.

Dalia ju? wyci?gn??a r?k? po lek, lecz nagle powstrzyma?a si? i rzek?a cicho:

- Nie... Nie... Co by powiedzia? m?j narzeczony, gdybym przesta?a kicha?? Jemu przecie? to si? we mnie najbardziej podoba?o. Nie, Admirale, przepraszam, ale nie skorzystam.

Po sko?czonym obiedzie pan Kleks i ja podzi?kowali?my gospodarzom, pog?askali?my pieski i ruszyli?my ku domowi. Towarzyszy? nam Weronik, kt?ry zako?czy? ju? swoje prace na "Anemonowej Pi?tce", posprz?ta?, a tak?e pomy? szyby, jak przysta?o na wzorowego dozorc?.

W pracowni meteorologicznej zastali?my Limpotrona. Ustala? w?a?nie si?? wiatru i regulowa? pogod? na czas kr?lewskich uroczysto?ci zar?czynowych. Zatrzyma? nas, gdy?my szli do naszych apartament?w.

- Mam tu co? dla pan?w - powiedzia?. - Oto odznaczenia, kt?re kr?l raczy? panom dzisiaj przyzna?. Dla pana profesora Krzy? Komandorski Z?otego Koguta z gwiazd?, dla pana Niezg?dki order Kurzego Pi?ra, dla pana Czy?ciocha Medal Eksportowego Jajka. Zechc? panowie dzisiaj wyst?pi? w tych odznaczeniach. Przynios?em tak?e trzy puszki galowego proszku. Trzeba si? nim posypa? zgodnie z ceremonia?em. A tu s? trzy z?ote chronometry, wprawdzie popsute, ale za to najwy?szej marki. Pochodz? one z kr?lewskich zbior?w i posiadaj? szczeg?ln? pami?tkow? warto??, popsu? je w?asnor?cznie kr?l Kwaternoster I.

Podzi?kowali?my ministrowi za tak zaszczytne wyr??nienie i udali?my si? do siebie.

- Czasu nam zosta?o niewiele - rzek? pan Kleks. - Trzeba si? wystroi? na dzisiejsz? uroczysto??.

- Czy musimy wyst?pi? tak jak Alamakota?czycy, nadzy do pasa i posypani srebrnym proszkiem? - zapyta? z niepokojem Weronik.

- Za?atwimy do kompromisowo - odrzek? pan Kleks. - Koegzystencja trwa. Posypiemy si? srebrnym proszkiem, a na wierzch w?o?ymy ubrania. W ten spos?b wilk b?dzie syty i owca zadowolona.

Z rado?ci? i pe?ni podziwu dla pomys?owo?ci pana Kleksa przyj?li?my to rozwi?zanie. Przebrali?my si? szybko w od?wi?tne stroje oraz przypi?li?my do nich ordery. Profesor w?a?nie przyg?adza? przed lustrem brod?, w?osy i brwi, gdy nagle ujrza? w nim odbicie Weronika i zawo?a?:

- Panie Weroniku! Co to znaczy? Czy pan ma zamiar pokaza? si? w tym roboczym kombinezonie?

- Nie mam innego ubrania, panie profesorze - odpar? Weronik. - Ale na dzisiejsz? uroczysto?? zasznurowa?em sobie buty galowym czerwonym kablem. Prosz? spojrze?.

Z tymi s?owy zadar? nog? i zademonstrowa? but panu Kleksowi.

- Fiu-fiu - mrukn?? profesor - Sk?d pan wytrzasn?? taki nowiutki kabel? Co? zab?jczego! Alamakotanki oszalej? z zachwytu na widok pa?skich but?w. Trudno. Ka?dy Weronik ma sw?j konik.

- Chcia? pan powiedzie? "swego konika" - wyrwa?em si?.

- Czy nie rozumiesz, Adasiu, ?e dla rymu po?wi?ca si? cz?sto sk?adni?? - skarci? mnie Kleks. - Je?li robi tak poetka tej miary co Piwonia, to wolno i mnie. Chod?my, panowie. Prosz? za mn?!

Na placu sta?a ju? kr?lewska fregata w ca?ej swej okaza?o?ci. Kordon stra?y powstrzymywa? napieraj?cy t?um. Punktualnie o godzinie sz?stej dostojnicy Alamakoty wkroczyli na pok?ad fregaty. Premier Trondosentron zaj?? miejsce na dziobie. Za nim ustawili si? w szeregu ministrowie Tr?batron, Limpotron, Tubatron, Paramontron i Fajatron. Przy sterze stan?? ministron Alojzytron, Pierwszy Admira? Floty, w galowym mundurze szamerowanym z?otem. W odr??nieniu od innych ministron?w Alojzy nie by? obna?ony do pasa, tylko epolety mia? grubo posypane galowym srebrnym proszkiem. Przy prawej burcie zasiad?a rodzina pa?stwa Lewkonik?w, przy lewej - ?ony ministron?w.

Na ko?cu zjawi? si? witany owacyjnie kr?l Kwaternoster I prowadz?c pod r?k? zarumienion? R???. Majestatycznie wst?pi? na mostek kapita?ski, a R??a zaj??a z?ocony fotel u jego st?p.

- Nie wypolerowali oparcia, pata?achy - mrukn?? Weronik.

Kr?l mia? na g?owie ma?? koron? podr??n?, w d?oni trzyma? ber?o sporz?dzone ze z?otych zegark?w, z ramion a? do ziemi sp?ywa? mu p?aszcz obrze?ony kolorowymi jajkami, prawdopodobnie ugotowanymi na twardo, ?eby si? nie pot?uk?y. Ry?a br?dka kr?la z?oci?a si? w s?o?cu, wydatny nos w?szy? nastroje ludu, a dobrotliwe spojrzenie si?ga?o ponad g?owami poddanych w dalek? przysz?o??. Mo?na ?mia?o powiedzie?, ?e by? to m??czyzna bardzo przystojny, krzepki i postawny. Pomimo swoich lat czterdziestu wygl?da? nadzwyczaj m?odo.

Ale oczy wszystkich skierowane by?y na przysz?? kr?low?. Omawiano jej urod?, powtarzano sobie szeptem ciekawostki o rodzinie Lewkonik?w, plotkowano na zab?j, jak to zwykle przy tego rodzaju okazjach.

R??a u?miechem i ruchem d?oni pozdrawia?a wiwatuj?ce t?umy. Twarzyczka jej promienia?a szcz??ciem i ?yczliwo?ci?. O takiej w?a?nie kr?lowej marzyli Alamakota?czycy, nic wi?c dziwnego, ?e od pierwszego dnia sta?a si? ich ulubienic?.

Ubrana by?a w pi?kn? z?ocist? sukni?, a na ramionach, podobnie jak pozosta?e damy, mia?a pelerynk? z kogucich pi?r.

Kr?lewska fregata na ogumionych k??kach gotowa by?a do odjazdu.

Na dany przez Admira?a znak Zyzik, ukryty dot?d pod pok?adem, uderzy? w dzwon pok?adowy i kawalkada z wolna ruszy?a z miejsca. Fregat? ci?gn??o stu kr?lewskich hulajno?nik?w. Poniewa? dzie? by? bezwietrzny, na rufie ustawiono mechaniczne wiatraczki, kt?re dmucha?y w ?agle i wydyma?y je nie gorzej ni? morska wieja. Zaproszeni go?cie pod??ali za fregat? na pa?stwowych hulajnogach pomalowanych w pr??ki w barwach narodowych.

Orszak posuwa? si? ulicami miasta wzd?u? szpaleru wiwatuj?cych Alamakota?czyk?w. By? to widok naprawd? wspania?y. Na maszcie fregaty powiewa?a bandera kr?lewska, na linach furkota?y chor?giewki, ulice ton??y w tr?jkolorowych flagach. Z balkon?w i z okien zwisa?y girlandy kwiat?w. Niezliczone transparenty przerzucone nad ulicami zawiera?y rymowane patriotyczne has?a. Oto kilka z nich, kt?re mi utkwi?y w pami?ci:

Niech dono?nie brzmi nasz ch?r: Wi?cej kur i wi?cej pi?r.
Ka?dy aktywista sportu Dba o kury dla eksportu.
Czy to stycze?, czy to maj, Niech si? zwi?ksza eksport jaj.
B?dziesz zdrowy ca?y rok Laktusowy pij?c sok.
Nic bez z pracy si? nie wsk?ra: Jakie jajko, taka kura.

Ministron Tr?batron co jaki? czas wznosi? okrzyki, kt?re ludno?? ochoczo podchwytywa?a:

- Niech ?yje trzecia nurga!

- Niech ?yje!

- Niech ?yje jajecznica!

- Niech ?yje!

- Niech ?yje tabliczka mnur?enia!

- Niech ?yje!

Do pochodu przy??cza?y si? wci?? nowe t?umy, gdy? trzyno?ni Alamakota?czycy nawet bez hulajn?g mogli z ?atwo?ci? nad??y? z fregat?.

Na jasnym jeszcze niebie zab?ys?y pierwsze fajerwerki, a m?odzie? nieustannie strzela?a na wiwat z nadymanych rybich p?cherzy, co le?a?o w odwiecznej tradycji tego kraju.

Po dwugodzinnej je?dzie przez miasto orszak przekroczy? bramy Kr?lewskich Ogrodnik?w. Na rozleg?ym terenie zgromadzi?y si? tysi?czne rzesze Alamakota?czyk?w, kt?rzy przybyli tu ca?ymi rodzinami, z dzie?mi w wieku szkolnym, a nawet z niemowl?tami w w?zkach i powijakach.

Wszystkich zwabi?a uroczysto?? kr?lewskich zar?czyn, turniej kogut?w, zabawa ludowa i obfity pocz?stunek.

Na trawnikach widnia?y barwne karuzele, zje?d?alnie, placyki gier, kiermasze jajek, tor kurzych wy?cig?w oraz wiele innych urz?dze? s?u??cych do u?wietnienia festynu.

Pod drzewami ci?gn??y si? d?ugie zastawione dzbanami laktusowego wina, tacami owoc?w, ?akoci i jajek na twardo.

Kr?lewskie towarzystwo opu?ci?o fregat?, udaj?c si? w kierunku drzewa figowego. Sta?y tam dwa z?ocone fotele dla kr?la i przysz?ej kr?lowej, z ty?u za? wygodne ?awy, posrebrzone galowym proszkiem, dla zaproszonych go?ci.

Kwaternoster I zmieni? koron? podr??n? na ?wi?teczn?. Pokrywa?y j? misternie cyzelowane sceny z bohaterskiej przesz?o?ci Alamakoty. Nast?pnie kr?l od?o?y? swoje zegarkowe ber?o, natomiast z r?k Tr?batrona wzi?? okaza?e liczyd?a, do kt?rych zamiast zwyk?ych drewnianych kr??k?w wprawione by?y kurze jajka pokryte z?otem i srebrem.

Ale wszystko to by?o niczym w por?wnaniu z widokiem drzewa figowego. Uchodzi?o ono za najstarsze drzewo na ?wiecie. Liczy?o 5789 lat i pami?ta?o zamierzch?e dzieje, kt?re uczeni archeolodzy usi?uj? zbada? grzebi?c mozolnie w wykopaliskach i wyszukuj?c nik?e ?lady po nie istniej?cych ju? od dawna miastach oraz ludach.

- Mam pewien pomys? - odezwa? si? do mnie p??g?osem pan Kleks. - ?e te? wcze?niej nie przysz?o mi to do g?owy! Odtworz? histori? ?wiata na przestrzeni pi??dziesi?ciu wiek?w. Zmusz? drzewo do m?wienia. Rozumiesz? Prze?wietl? je promieniami kleksycznymi i uzyskam t? drog? drewniany alfabet. Opracuj? kleksykon wyraz?w figowych i wszystko b?d? mia? jak na d?oni. Drzewo opowie mi dzieje ludzko?ci. Zapocz?tkuj? now? dziedzin? wiedzy - archeologi? kleksyczn?. Za rok nauka wzbogaci si? o nowe wiekopomne dzie?o. Tak! Zmusz? to drzewo do m?wienia! Zmusz? nieodwo?alnie!

Tymczasem w niebo wystrzeli?y sztuczne ognie, zagrzmia?y ukryte w krzakach graj?ce muszle, rozleg?y si? d?wi?ki hymnu narodowego. Nast?pnie kr?l da? r?k? znak i ministron Tr?batron oznajmi? gwizdkiem rozpocz?cie koguciego turnieju.

Na dwunastu tysi?cach konar?w figowego drzewa siedzia?o dwana?cie tysi?cy kogut?w uwi?zanych na ?a?cuszkach, bez tego bowiem natychmiast wszcz??yby mi?dzy sob? bijatyk?.

Koguty by?y przez ca?y rok odpowiednio tresowane, a ostatnio, na pro?b? Bulpa i Pulba, bra?a w tym udzia? tak?e Rezeda, kt?ra dzi?ki pani Pepie Pergamut posiada?a trudn? sztuk? tresury zbiorowej.

Nad przebiegiem turnieju czuwa? Paramontron, kt?ry by? nie tylko ministronem Hodowli Kur, ale nadto ?wiatowej s?awy kogutologiem.

Wiele kogut?w zrezygnowa?o z udzia?u w zawodach z powodu chrypki albo innych niedyspozycji gard?a. Znaczna cz??? odpad?a ju? na wst?pie wskutek braku wymaganych kwalifikacji, niedotrzymania warunk?w konkursu czy te? z?ego stanu pi?ropuszy. Te za?, kt?re by?y w nale?ytej kondycji, przyst?pi?y do turnieju, zachowuj?c wylosowan? przez ich w?a?cicieli kolejno??. Kr?l, wspomagany przez ministrona Tubatrona, w?asnor?cznie rejestrowa? wyniki na liczyd?ach.

Zawody, jak domy?licie si?, trwa?y bardzo d?ugo. Nie b?d? opisywa? ich szczeg??owo. Wystarczy, je?li powiem, ?e koguty wydziera?y si? wniebog?osy, a od ich przera?liwego piania g?owa mi o ma?o nie p?k?a.

Pan Lewkonik ci??ko sapa?, Hortensja mrucza?a pod nosem swoje monologi, Dalia kicha?a, Weronik przeciera? szmatk? por?cze ?awek i tylko pan Kleks, kt?ry w miar? potrzeby umia? si? wy??czy?, beztrosko drzema? pogwizduj?c nosem Marsz Atramentowych Kleks?w.

Wyniki turnieju w tym roku by?y imponuj?ce. Koguty wykaza?y doskona?e przygotowanie, wi?kszo?? by?a w ?wietnej formie i mia?a znakomicie postawione g?osy. Stu siedemdziesi?ciu zawodnik?w pobi?o rekordy mistrzostw z lat ubieg?ych, dwudziestu czterech zapia?o z przepisowymi pi?ciosekundowymi przerwami ponad trzydzie?ci razy z rz?du. Ale zwyci?zc? turnieju zosta? w rezultacie ten sam kogut, kt?rego poznali?my na przyj?ciu u Kwaternostra I. Zapia? czterdzie?ci jeden razy, zap?dzi? w kozi r?g wszystkich swoich rywali i utrzyma? dotychczasowy zaszczytny tytu?.

Wielotysi?czny t?um kibic?w przez d?ugi czas oklaskiwa? zwyci?zc? i wiwatowa? na jego cze??, a kr?l zgodnie z tradycj? zdj?? z g?owy koron? i przepchn?? tryumfatora przez jej obr?cz, nadaj?c mu w ten spos?b godno?? Kr?lewskiego Koguta.

Na ciemniej?cym ju? niebie rozb?ys?y pi?ropusze fajerwerk?w, kt?re o?lepi?y kogucich zawodnik?w, a gdy zgas?y, si?? kontrastu powi?kszy?y wra?enie ciemno?ci. Koguty uleg?y temu wra?eniu, ucich?y i posn??y. Tylko kr?lewski pomazaniec zaj?? miejsce na por?czy kr?lewskiego fotela i dumnie potrz?sn?? grzebieniem.

Spoza drzew ukaza? si? ro?ek wczesnego ksi??yca. By? to sygna? do rozpocz?cia uroczysto?ci zar?czynowych.

Ministron Tr?batron wdrapa? si? po drabinie na konar figowego drzewa. Jego tubalny g?os, pomno?ony przez setki g?o?nik?w, obwie?ci? t?umom, ?e kr?l Alamakoty Kwaternoster I postanowi? wst?pi? w zwi?zek ma??e?ski, na potwierdzenie czego odb?d? si? wobec zgromadzonego ludu kr?lewskie zar?czyny z obecn? tu pann? R??? Lewkonik, c?rk? Anemona i Multiflory. W odpowiedzi na obwieszczenie z dziesi?tek tysi?cy p?uc wydoby? si? og?uszaj?cy okrzyk rado?ci, kt?ry, powt?rzony przez echo, wstrz?sn?? jak wicher wierzcho?kami drzew.

- Brawomakota! Brawomakota - wrzeszcza?y na ca?y g?os dzieci szkolne i oseski w w?zkach.

Koguty przebudzone t? pot??n?. wrzaw? zapia?y dono?nym ch?rem, po czym znowu zapad?y w sen. Niespodziewanie rozleg?o si? jeszcze dodatkowe "kukuryku", wykonane przez mistrzowski duet z?o?ony z Alojzego i pana Kleksa. A gdy nast?pi?o og?lne uspokojenie, rozpocz??a si? w?a?ciwa ceremonia zar?czyn.

Do pary dostojnych oblubie?c?w zbli?y? si? ministron Tubatron podaj?c na srebrnym p??misku zar?czynowe jajko. Znios?a je specjalnie pasiona z?otym prosem kura z rasy bramaputra, uszlachetnionej przez ras? bojowc?w alambajskich.

Nast?pnie premier Trondodentron przedhistorycznym mieczem legendarnego kr?la Bambosza Ko?lawego przeci?? jajko na dwoje. Zamiast ???tka wypad?y ze? z?ote pier?cienie, kt?re ministron Tr?batron w?o?y? na palce kr?la i R??y, wyg?aszaj?c po alambajsku zar?czynow? formu??:

Urba lursy w jeden wi??, Durbra ?urna, durbry m??.

I znowu wystrzeli?y fajerwerki rysuj?c na tle nieba wizerunki oblubie?c?w, znowu przebudzone koguty zapia?y ch?rem, a zesp?? zestrojonych muszli odegra? hymn narodowy.

Po zako?czeniu cz??ci oficjalnej w ?wietle lampion?w i ogni sztucznych rozpocz??a si? zabawa ludowa. Natomiast kr?l z narzeczon? oraz dostojnicy i zaproszeni go?cie ruszyli w drog? powrotn?. Fregata potoczy?a si? szybko po opustosza?ych ulicach, my za? gazowali?my na naszych hulajnogach.

- Mo?emy jutro spokojnie odp?yn??! - zawo?a? wyprzedzaj?c mnie pan Kleks. - Pchn?li?my Alamakot? na nowe tory! Otworzyli?my przed ni? ol?niewaj?ce perspektywy. Jeszcze dzisiejszej nocy napisz? na ten temat dwutomowe dzie?o pod tytu?em "Kleksomakota".

Jak wida?, w genialnej g?owie uczonego nieustannie k??bi?y si? wielkie, tw?rcze my?li.

PO?EGNANIE Z PRZYGOD?

"P?etwa Rekina" wyp?yn??a poza red?. W oddali powiewa?y ledwie dostrzegalne chusteczki, kt?rymi ?egnali nas dostojnicy Alamakoty, rodzina Lewkonik?w i nasi przyjaciele. Tylko Alojzy sta? nieruchomo na pok?adzie bajkajaku, z r?k? przy?o?on? do admiralskiego kapelusza. Odprowadza? nas do granicy w?d terytorialnych. Ale i on wkr?tce znikn?? nam z oczu.

Chocia? Rezeda obieca?a rodzicom, ?e najbli?sze wakacje sp?dzimy wsp?lnie w Alamakocie, teraz markotnie spogl?da?a w dal, przej?ta pierwszym rozstaniem z rodzin?. Szybko jednak odzyska?a zwyk?? pogod? ducha. Usiad?a obok kapitana statku i wraz z nim przyst?pi?a do rozwi?zywania krzy??wek.

"P?etwa Rekina" by?a to staromodna motorowa ?ajba, kt?ra mog?a rozwija? niewielk? szybko??, a byle burza grozi?a jej zatopieniem. Na szcz??cie kapitan mia? wyj?tkowego nosa i potrafi? tak lawirowa?, ?e przemyka? si? zr?cznie pomi?dzy nieprzychylnymi wiatrami. Wola? raczej nad?o?y? drogi, ni? wadzi? si? z nawa?nic?. Czeka?a nas wi?c d?uga podr?? i nikt nic m?g? przewidzie?, kiedy dotrzemy do celu.

Z usposobienia kapitana wynika?o te? i to, ?e za?oga by?a niemrawa i niedba?a. Opanowany nami?tno?ci? rozwi?zywania krzy??wek, kapitan ma?o czym si? przejmowa?, a ju? najmniej troszczy? si? o porz?dek na statku. Nic wi?c dziwnego, ?e Weronik natychmiast podwin?? nogawki, przyni?s? kub?y, szczotki, myd?o i zabra? si? energicznie do szorowania pok?adu. Pan Kleks beztrosko pogwizdywa?, a gdy Weronik zlewa? deski wod?, ?lizga? si? po nich jak sztubak, twierdz?c, ?e pomaga mu to w skupianiu my?li. Zreszt? trzeba przyjmowa?, ?e wielki uczony robi? to z ogromn? zr?czno?ci? i wpraw? godn? mistrza jazdy na lodzie.

Pogoda, tak jak poprzednio, sprzyja?a nam przez ca?y czas. Niebo by?o bezchmurne, a fala ?agodnie omywa?a kad?ub statku.

Tri-Tri wiernie nam towarzyszy?. Pragn?c przed nieuniknion? roz??k? da? dow?d swej ?yczliwo?ci, raz po raz podsuwa? mi do ust r??ne t?uste muszki. Nie chcia?em mu sprawia? przykro?ci, dopiero wi?c gdy odlatywa? na dalsze ?owy, ukradkiem wyrzuca?em te ptasie przysmaki do morza.

Pan Kleks obserwuj?c nas nie omieszka? mi doci??:

- Patrz? na twoj? za?y?o?? z kolibrem i zachodz? w g?ow?, jak cz?owiek twojego pokroju m?g? uwierzy? w podobn? bredni?. Ojciec przemieniony w ptaka! ?led? nie wymy?li?by nic g?upszego. Nikomu o tym przynajmniej nie opowiadaj. Wy?mieje ci? ka?dy, nawet dziecko! A mo?e uwa?asz, ?e Tri-Tri to tak?e jako? osobisto?? przemieniona w ptaka?

Tu pan Kleks wybuchn?? niepowstrzymanym ?miechem. Trz?s?a mu si? g?owa, broda i brzuch. Z nosa spad?y okulary. Parska? i prycha?, zach?ystywa? si? w?asnym chichotem, kt?rego nie m?g? w ?aden spos?b opanowa?, po prostu i dos?ownie pok?ada? si? ze ?miechu.

Za?oga, zwabiona dziwnymi odg?osami, otoczy?a uczonego, kapitan oderwa? si? od krzy??wki, Weronik przerwa? swoj? prac?, a pan Kleks ?mia? si? do rozpuku, trzyma? si? za brzuch i wo?a? wycieraj?c ?zy:

- Nie wytrzymam! P?kn? ze ?miechu! Czuj? si?, jakby mnie kto? ?askota?... Nigdym si? tak jeszcze nie u?mia?... Adasiu, zejd? mi z oczu, nie roz?mieszaj mnie, bo mi si? wszystkie guziki poobrywaj?...

?miech pana Kleksa by? tak zara?liwy, ?e ca?e towarzystwo zacz??o mu wt?rowa?. Sternik rycza? tubalnym g?osem, Weronik piszcza? falsetem, Rezeda chichota?a cienko jak komar. Tri-Tri w przekonaniu, ?e?my zwariowali, ofiarowa? mi na po?egnanie ostatni? muszk?, pog?aska? mnie dziobkiem po uchu i ruszy? w drog? powrotn? do Alamakoty. Widzia?em go wtedy po raz ostatni.

Czu?em si? doszcz?tnie o?mieszony. Tak, strzeli?em nieprawdopodobne g?upstwo. Ale poznanie Rezedy i pozyskanie jej serca wynagrodzi?o mi w pe?ni moj? kompromitacj?.

Wzi??em j? za r?k? i zaprowadzi?em na praw? burt?, gdzie kwit?y krzaki r??, zasadzone tam przez pana Lewkonika.

- Twoja matka ma racj? - rzek?em. - Lepiej obcowa? z kwiatami ni? z lud?mi.

Powiedzia?em to bez wi?kszego przekonania, ale by?em ogromnie roz?alony na pana Kleksa.

Nie pami?tam ju? dok?adnie,jak d?ugo trwa?a nasza podr??, ale chyba ze dwa tygodnie. Przez ten czas niestrudzony pan Kleks zd??y? przeprowadzi? wiele obserwacji i bada?, z kt?rych powsta?o jego nowe dzie?o o doskonaleniu umys?u ludzkiego za pomoc? przeszczepiania m?zgu delfin?w.

A ja i Rezeda przys?uchiwali?my si? pilnie narzeczu mew i zdo?ali?my doprowadzi? mewi s?ownik do litery jot.

Tylko Weronik stawa? si? coraz bardziej zatroskany i mrucza? pod nosem: "Oj, panie Chryzantemski, panie Chyryzantemski!" Albo: "Nie, panie Mode?cie... O, nie!"

Pi?tego dnia naszej ?eglugi wy?owili?my z morza ??d? z trzema bajdockimi rozbitkami. Cyklon porwa? ich statek i podrzuci? w g?r? tak wysoko, ?e z ca?ej za?ogi tylko oni trzej zdo?ali si? uratowa? skacz?c wraz z ?odzi? na spadochronach. Po spo?yciu obfitego posi?ku Bajdoci przyst?pili swoim zwyczajem do opowiadania bajek. Opowiedzieli nam o dw?ch braciach - bogatym i biednym, nast?pnie o dw?ch siostrach - dobrej i z?ej, wreszcie o sierotce Dorotce i niegodziwej macosze. Ale po przygodach w Alamakocie bajki te wyda?y nam si? ckliwe i md?e, wobec czego woleli?my wr?ci? do naszych zaj??. Poszli?my z Rezed? na ruf?, sk?d rzucali?my mewom kawa?ki chleba, ?eby sk?oni? je do wi?kszej gadatliwo?ci. Pracowali?my w skupieniu nad ptasim s?ownikiem i tylko od czasu do czasu dobiega?y nas westchnienia starego dozorcy: "Nie, panie Mode?cie... O, nie!"

Wreszcie pewnego s?onecznego dnia jeden z majtk?w obwie?ci?: "Ziemia!", a po godzinie ukaza?y si? naszym oczom wie?e rodzinnego miasta. Serce zabi?o mi mocniej.

"P?etwa Rekina", kt?ra wyp?yn??a z Alamakoty pod bander? zmy?lonego pa?stwa Landrynkonii, wywiesi?a teraz w?a?ciw? flag?.

Wysiedli?my na l?d z uczuciem ulgi i rado?ci, jak ka?dy podr??nik, kt?ry po d?ugiej nieobecno?ci wraca do ojczyzny.

Pan Kleks pojecha? wprost do Akademii, umawiaj?c si? ze mn? na dzie? nast?pny, my za?, to znaczy Rezeda, Weronik i ja, ruszyli?my ku domowi. By?em pe?en wzruszenia, rado?ci, ale i niepokoju zarazem. Zreszt?, wszyscy troje prze?ywali?my te same mieszane uczucia.

Nie macie poj?cia, co si? ze mn? dzia?o, gdy z daleka ujrza?em rodzic?w stoj?cych na balkonie. Pewnie stali tak od wielu dni w oczekiwaniu mojego powrotu.

Gna?em ulic? jak szalony, ci?gn?c za sob? Rezed?, i po chwili by?em ju? w domu. Na pewno ka?demu z was zdarzy?o si? wraca? po d?ugiej roz??ce do swoich najbli?szych, nie potrzebuj? wi?c opisywa?, jak wygl?da wtedy powitanie.

Matka, p?acz?c z rado?ci, ?ciska?a mnie tak zapami?tale, ?e a? kapelusz, kt?ry zawsze wk?ada?a wychodz?c na balkon, spad? jej z g?owy.

- Pan Chryzantemski powiedzia? nam, ?e wyjecha?e? w podr??, ale nie wiedzia?, dok?d - rzek? ojciec g?osem przypominaj?cym ?wierkanie ptaka. - A kto jest ta mi?a panienka? - zapyta? patrz?c na Rezed?.

- To moja narzeczona, panna Rezeda Lewkonik?wna... Argonauci je?dzili po z?ote runo, konkwistadorzy po bogactwa, a ja wyruszy?em po najwi?kszy skarb, po moj? najdro?sz? Rezed?. Pragn?, aby?cie pokochali j? tak samo jak mnie.

- Pi?kne imi?: Rezeda! - zawo?a?a matka. - W?a?nie mam nowy kapelusz, przybrany bukiecikiem rezedy. Witam ci?, moje dziecko, w naszym domu. Zawsze marzy?am o takiej uroczej ?onie dla mego Adasia. Wszystko to przeczu?am i ju? nawet przygotowa?am dla ciebie nakrycie. Chod?my do sto?u, bo zupa stygnie. Co dzie? tak styg?a, odk?d wyjecha?e?.

Na obiad by?a zupa pomidorowa z ry?em, potem moje ulubione kurcz?ta z mizeri?, a na deser lody o trzech smakach. Cytrynowe, malinowe i pistacjowe. Od razu przypomnia?y mi si? barwy narodowe Alamakoty.

Na przemian z Rezed? opowiadali?my rodzicom o tym dziwnym i ciekawym kraju. Ojca najbardziej zainteresowa?y szczeg??y dotycz?ce konstrukcji Alojzego, zw?aszcza ?e w swojej bibliotece posiada? ksi??k? pana Kleksa o energii kleksycznej. By? to w?a?ciwie tylko grzbiet, ale nie ulega?o w?tpliwo?ci, ?e ojciec zaraz po obiedzie napisze now? wersj? tego dzie?a i ponownie je przeczyta.

Rodzice podziwiali osobliwo?ci, kt?re przywioz?em z Alamakoty. Matka natychmiast wypr?bowa?a na sobie sok owocu gungo, ojciec za?, chocia? bardzo nie lubi? smaku mleka, napi? si? soku laktusowego, po czym z ogromn? ciekawo?ci? ogl?da? zdj?cia Rezerwatu Zepsutych Zegark?w, kr?lewskiej fregaty, "Anemonowej Pi?tki", zw?aszcza za? Kwaternostra I, Alojzego oraz trzynogich i trzyr?kich Alamakota?czyk?w.

Przez ten czas matka zaj??a si? Rezed?. Widzia?em, ?e moi rodzice bardzo przypadli jej do serca, weso?o wi?c szczebiota?a opowiadaj?c o panu Lewkoniku, o Multiflorze, o przysz?ej kr?lowej Alamakoty.

W mieszkaniu pi?knie posprz?tanym przygotowany by? dla mnie gabinet, a pracowni? do wypychania ptak?w ojciec przeznaczy? dla Rezedy. Zreszt? ptaki jak zwykle wietrzy?y si? na balkonie, matka wi?c przy mojej pomocy szybko pok?j przemeblowa?a i nada?a mu wygl?d niezwykle przytulny.

Gdy Rezeda posz?a rozpakowywa? swoje rzeczy, a ja zosta?em sam z rodzicami, rzuci?em od niechcenia pytanie:

- Jak to si? sta?o, ?e po powrocie z Akademii nie zasta?em nikogo w domu i musia?em wyruszy? w podr?? bez po?egnania? Bardzo mi by?o przykro...

To przez twoj? matk? - rzek? ojciec. - Wynaj?li?my w Laskach Waniliowych nad rzek? Wkrbrd? letnisko, ?eby? m?g? po sko?czeniu Akademii wypocz??. Matka postanowi?a zrobi? tam wielkie porz?dki. Zabra?a elektroluks i pojechali?my wczesnym rankiem. A potem sp??nili?my si? na poci?g i wr?cili?my dopiero wieczorem.

- Nie zwalaj wszystkiego na mnie - zaprotestowa?a matka. - Przecie? pan Chryzantemski mia? Adasia uprzedzi?. Prosi?am go o to. Nie pami?tasz? Weronik tego dnia musia? pojecha? po ptaki do wypychania, a pan Chryzantemski wygrzewa? si? w?a?nie na ?aweczce przed domem. Nic ci, Adasiu, nie powiedzia?? Mo?e zapomnia??... Dawno ju? zauwa?y?am, ?e na staro?? traci pami??.

Nie zd??y?em odpowiedzie?, gdy rozleg? si? dzwonek przy drzwiach. Poszed?em otworzy? i zobaczy?em Weronika. Mia? na sobie znowu sw?j s?u?bowy serdak i buty zasznurowane kablem od ?elazka elektrycznego. Zza plec?w starego dozorcy wygl?da? nie?mia?o pan Chryzantemski.

- Panie Weroniku - szepn??em - tylko ani s?owa o ?adnym guziku, o przemianie w ptaka, o listonoszu... Koniec, gr?b, mogi?a. Ani mru-mru!

Stary dozorca kiwn?? g?ow? i poszed? przywita? si? z rodzicami. Za nim drepta? niepewnie pan Chryzantemski.

- Panie Mode?cie - rzek?a matka z wyrzutem - zapomnia? pan wtedy powt?rzy? synowi to, o co prosi?am.

- Ju? nawet nie pami?tam, co zapomnia?em - odpar? wzdychaj?c pan Chryzantemski. Mia? widocznie ci??k? przepraw? z Weronikiem i porz?dnie musia? od niego oberwa?.

- Nie, panie Mode?cie... O, nie! - mrukn?? gniewnie stary dozorca.

- Faktycznie, prosz? szanownej pani - ci?gn?? emerytowany sztukmistrz - pami?? mi ostatnio nie dopisuje. A w dodatku dziwne rzeczy dziej? si? z moj? g?ow?. O, prosz? popatrze?...

M?wi?c to, strzepn?? palcami nad uchem i w tej samej chwili z tego? ucha wylecia?o mu kilka ?wiergocz?cych jask??ek. Wyfrun??y przez okno, przysiad?y na por?czy balkonu, po czym zerwa?y si? z trzepotem i poszybowa?y w dal.

Zwabiony ptasim ?wiergotem, wylaz? spod kanapy zaspany kot Hieronim, miaukn??, przeci?gn?? si? i leniwym krokiem pomaszerowa? do pokoju Rezedy.

- A mo?e ten kot tak?e wyszed? z pa?skiego ucha? - zapyta? zjadliwie Weronik.

- Kot? - powt?rzy? ze zdziwieniem sztukmistrz. - Nie widzia?em ?adnego kota. Ale jak pan chce, prosz? bardzo...

To m?wi?c, z nogawki szerokich spodni wyci?gn?? za ogon wrzeszcz?cego przera?liwie Hieronima.

By?em ol?niony popisem pana Chryzantemskiego.

- Rezedo! - zawo?a?em. - Chod? tu pr?dko. Zobaczysz co? ciekawego.

Rezeda przybieg?a ze swego pokoju, a Weronik wzi?? si? pod boki i powiedzia? z przek?sem:

- No, panie Mode?cie, mo?e pan teraz przemieni pana Niezg?dk? w ptaka!

- O, nie! - zawo?a?em. - Tylko nie to! Prosz? bez takich ?art?w!

Pan Chryzantemski stan?? na wprost Weronika i rzek? przymru?aj?c jedno oko:

- Panie Czy?cioch, zdaje si?, ?e pan ma dzisiaj muchy w nosie. Warto by je wypu?ci?.

Z tymi s?owy poci?gn?? Weronika za nos i w tej samej chwili z nosa Weronika zacz??y wyfruwa? roje much. W pokoju zrobi?o si? od nich czarno. Ojciec uciek? na balkon, a matka, kt?ra prowadzi?a nieustann? walk? z muchami, podnios?a nieopisany lament:

- Co pan wyprawia! Niech pan natychmiast zabierze te muchy! Czy mam wezwa? stra? po?arn??

Pan Chryzantemski b?yskawicznie wyci?gn?? z kieszeni chustk? do nosa, strzepn?? j? i podrzuci? w powietrze. Wtedy wszystkie muchy zbi?y si? w du?? czarn? kul?, a on zr?cznie zawin?? j? w chusteczk? i wyrzuci? przez okno.

Zanim zdo?ali?my och?on?? z wra?enia po tym niezwyk?ym popisie starego sztukmistrza, pan Chryzantemski uk?oni? si?, powiedzia? "do widzenia" i szybko opu?ci? mieszkanie.

Po jego wyj?ciu Weronik rzek? z ci??kim westchnieniem:

- Sami pa?stwo widzieli... Prosi?em go, ?eby mnie zast?pi?. Ale kto m?g? przewidzie?... Wie pan, panie Adasiu, co on narobi?? W nocy wyprowadzi? wszystkich lokator?w w czasie snu, bez ubrania, na ulic? i tak ich zaczarowa?, ?e p?ywali w fontannie jak z?ote rybki. I co teraz b?dzie? Jak ja si? wyt?umacz? przed lud?mi? M?j honor dozorcy le?y w b?ocie.

- Niech pan si? uspokoi - pocieszy?em Weronika. - Wszystko bior? na siebie. Mo?e pan spa? spokojnie. Za?atwi? to tak, ?e nikt nie b?dzie mia? do pana pretensji. A potem wyprawimy panu jubileusz. Ja i panna Rezeda zajmiemy si? tym osobi?cie.

Stary dozorca mia? ?zy w oczach. W milczeniu wytar? mimochodem z kredensu czarne kropki, kt?re pozostawi?y tam muchy pana Chryzantemskiego, po czym po?egna? si? i wyszed?. Odprowadzi?em go do drzwi.

- Mo?e pan na mnie polega? - powiedzia?em mu na odchodnym. - Nic tak ludzi nie zbli?a jak wsp?lna podr??. A my, panie Weroniku, byli?my przecie? razem w Alamakocie.

Gdy wr?ci?em do pokoju, zauwa?y?em, ?e kot Hieronim le?y u Rezedy na kolanach.

- Widz?, ?e zamierzasz go wytresowa? - rzek?em z u?miechem.

- Tak. Postaram si? zmieni? jego charakter. Naucz? go psiej wierno?ci. Zamiast siedzie? pod kanap?, b?dzie odt?d wybiega? na twoje spotkanie. A ja razem z nim. Dobrze?

- S?uchaj, Adasiu - odezwa?a si? matka - o jubileuszu Weronika pami?tasz, a zapominasz o w?asnych sprawach. To bardzo ?adna cecha, ale musimy przecie? pomy?le? o waszym ?lubie. A potem wyjedziemy razem w podr?? po?lubn?.

- Tylko nie razem - wtr?ci? si? ojciec - starzy nie powinni wlec si? za m?odymi. ?lub m?g?by si? odby?, powiedzmy, za miesi?c. ?smego sierpnia. Bardzo lubi? okr?g?e daty.

M?j ojciec by? troch? dziwakiem i za okr?g?e liczby uwa?a? tr?jk?, si?demk?, ?semk? i trzynastk?.

- A teraz idziemy spa? - o?wiadczy?a matka. - Na pewno jeste?cie zm?czeni po podr??y. Dobranoc.

Wczesnym rankiem obudzi? mnie kot Hieronim ?asz?c si? do mnie jak pies. Odgad?em w tym r?k? Rezedy.

Ubra?em si? szybko i nie czekaj?c na ?niadanie, pod??y?em na ulic? Czekoladow? do Akademii pana Kleksa.

Hieronim wypr??ony, z zadartym ogonem, kroczy? wiernie przy mojej nodze.

Zasta?em pana Kleksa w gabinecie. Na drzwiach wisia?a wprawdzie tabliczka z napisem "Ludziom wst?p wzbroniony", ale zakaz ten dotyczy? tylko uczni?w Akademii, domokr??c?w, handlarzy i fryzjera Filipa, kt?ry by? bardzo w?cibski.

Gabinet profesora przypomina? bardziej laboratorium czarnoksi??nika z bajki ni? pracowni? wielkiego uczonego. Po?rodku sta?a s?ynna platforma elepelemele telektryczna, na ?cianach wisia?y lampy, reflektory, radary oraz lasery; w rogach pokoju umieszczone by?y reaktory i m?zgi elektronowe, a na sto?ach pod ?cianami le?a?y aparaty wynalezione i skonstruowane przez pana Kleksa. Zauwa?y?em w?r?d nich kombajn do leczenia chorych sprz?t?w, zapasowe b?benki pods?uchowe, senne lusterka, czyli podpatrywacze sn?w, zgadywacz my?li, kondensator energii kleksycznej, baterie przebieralnik?w, skarbonki pami?ci, retorty i wir?wki do wytwarzania migda??w, orzech?w oraz innych gruczo??w, walcowni? syntetycznej sk?ry ludzkiej i wiele innych.

Pan Kleks u?ciska? mnie na przywitanie, po czym stan?? na jednej nodze i rzek? uroczy?cie:

- Doktorze Adamie Niezg?dka! Dzisiaj wracam do Alamakoty, gdzie podejm? prace maj?ce na celu uszcz??liwienie ludzko?ci. Tobie przekazuj? moj? Akademi?! Mianuj? ci? jej dyrektorem. B?dziesz moim nast?pc?, czyli drugim Ambro?ym Kleksem! Oddaj? ci t? skarbnic? wiedzy i m?dro?ci, a ty nie zawied? mego zaufania! Tu w szufladzie s? wszystkie klucze. A wi?c z?oty klucz do s?siednich bajek, klucz do moich sekret?w oraz klucz do biblioteki, gdzie znajdziesz wszystkie moje dzie?a oraz dok?adn? dokumentacj? moich wynalazk?w. Chod?, zapoznaj si? z zawarto?ci? tej szafy.

Z tymi s?owy pan Kleks otworzy? pancerne drzwi biblioteki. Sta?y w niej rz?dem grube tomy oprawne w sk?r?. Na grzbietach odczyta?em tytu?y dzie?. By?o to: "Kleksotomia", "Kleksopedia", "Kleksografia", "Kleksonautyka", "Kleksometria", "Kleksologia", "Kleksozofia", "Kleksomatyka", "Kleksoznawstwo", "Kleksochemia", "Zasady energii kleksycznej", "Kleksyczna budowa materii", "Kleksotronika", "Kleksykologia", "Kleksofonia i kleksowizja" oraz inne.

- A oto moje najnowsze dzie?a - rzek? z dum? pan Kleks. - Popatrz, tu jest "Alamakotanika", tu za? maszynopis "Kleksomakoty". Oddasz t? prac? do druku. Znajdziesz w niej opis naszej podr??y oraz kilka pochlebnych wzmianek o sobie. Na. pewno przeczytasz je z zadowoleniem. Aha, prawda! Musz? ci r?wnie? przekaza? m?j ostatni wynalazek.

Z tymi s?owy pan Kleks wyj?? z podr?cznej szafki ma?y aparacik wielko?ci puszki od konserw.

- No co? Domy?lasz si?, do czego to s?u?y?

Ogl?da?em aparacik ze wszystkich stron, opukiwa?em go, przy?o?y?em do ucha, ale nie umia?em okre?li? jego przeznaczenia.

- A wi?c powiem ci - ci?gn?? dalej profesor. - Jest to Kleksyczny Ws?czalnik Dom?zgowy. Sp?jrz. Bierzemy jakikolwiek podr?cznik i w??czamy do niego t? oto rubinow? soczewk?. Przewody z drugiego ko?ca pod??czamy do miedzianego pier?cienia, kt?ry wk?adamy w nocy na g?ow? ucznia. Naciskamy guziczek, po czym wi?zki promieni przenosz? zawarto?? podr?cznika wprost do m?zgu u?pionej osoby. Jest to niezawodna metoda nauczania w czasie snu. Dzi?ki temu ws?czalnikowi w ci?gu dwudziestu nocy opanowa?em dwadzie?cia nowych j?zyk?w. Strze? tajemnicy tego wynalazku i stosuj go wy??cznie do nauczania w Akademii. Osi?gniesz znakomite wyniki.

Kleksyczny Ws?czalnik Dom?zgowy by? zadziwiaj?co prostej konstrukcji i nadzwyczaj ?atwy w u?yciu. Postanowi?em wi?c wypr?bowa? go zaraz na sobie.

U?y?em do tego celu podr?cznika j?zyka chi?skiego. I rzeczywi?cie, ju? po pi?tnastu minutach mog?em porozumie? si? z panem Kleksem po chi?sku, ale tylko w po?owie, gdy? w tak kr?tkim czasie zd??y?em opanowa? zaledwie po?ow? tego j?zyka.

- To chyba by?oby wszystko - powiedzia? pan Kleks. - Mo?emy teraz przej?? na taras. Przyrz?dz? wyborn? kaw?. Kawa to moja specjalno??.

Wielki uczony popija? kaw? ma?ymi ?yczkami, g?aska? brod?, od czasu do czasu przyk?ada? jej koniec do ucha, jak gdyby nas?uchiwa?.

By? widocznie roztargniony, m?wi? o kilku sprawach naraz, nad czym? duma?, wreszcie otrz?sn?? si? z zamy?lenia.

- Powiedz mi, Adasiu, jak znalaz?e? rodzic?w? Wszystko w porz?dku?

- Jak najbardziej - odrzek?em. - Dzi?kuj? za pami??.

- No widzisz - ci?gn?? pan Kleks - a tak ?atwo da?e? si? nabra?. Cz?owiek nie mo?e przemieni? si? w ptaka. By?oby to przeciwne ustalonym prawom natury, tradycyjnym prawom natury, je?li mo?na si? tak wyrazi?. Czy mnie rozumiesz?

- Oczywi?cie, panie profesorze.

- Ale... je?li chodzi o mnie, to jest to ca?kiem inna sprawa. Nie-po-r?w-ny-wal-na. Ja posiadam kleksyczny przebieralnik. Udoskonalony kleksyczny przebieralnik. Odkry?em pi?ty stan materii. Odkry?em kleksoplazm?. Dlatego ja mog? przemieni? si? w ptaka. I zaraz to uczyni?, gdy? musz? niezw?ocznie odlecie? do Alamakoty.

Po tych s?owach pan Kleks wyj?? z kieszeni kamizelki ma?? flaszeczk?, przy?o?y? do ust i wychyli? duszkiem ca?? jej zawarto??.

Wkr?tce nast?pi?o co? bardzo dziwnego. Pan Kleks powoli zacz?? si? zmniejsza?, kurczy?, zmienia? kszta?t. Nogi stawa?y si? coraz kr?tsze i cie?sze. Broda niepostrze?enie po??czy?a si? z nosem i uformowa?a w zgrabny ptasi dzi?b. Ramiona stopniowo przeobrazi?y si? w skrzyd?a, a po?y surduta w ptasi ogon. Przemiana odbywa?a si? tak szybko, ?e zanim zd??y?em si? spostrzec, pan Kleks ju? przybra? posta? szpaka, zwinnie podskakiwa? na ptasich n??kach i weso?o ?widrowa? mnie oczami.

- Panie profesorze! -- zawo?a?em wstrz??ni?ty tym widokiem. - Panie profesorze, co to ma znaczy??

- Ala-ma-kota, Ala-ma-kota - wyszczebiota? pan Kleks i potar? dziobek o p?yt? tarasu.

Kot Hieronim wypr??y? grzbiet, obliza? si? smakowicie i ju?, ju? gotowa? si? do skoku, gdy pan Kleks zatrzepota? skrzyd?ami i w sam? por?, tu? przed nosem Hieronima, uni?s? si? w powietrze.

Po chwili zatoczy? nad Akademi? ko?o i poszybowa? w kierunku po?udniowo-wschodnim.

Odlatuj?c pozostawi? za sob? na niebie bia?? smug? jak odrzutowiec.

Przez chwil? wisia?a ona w przestworzach nieruchomo, potem jednak stopniowo porozsuwa?a si? na cz??ci, te za? przybra?y kszta?t liter i u?o?y?y si? w znajome sylaby.

- Pa-ram-pam-pam - przeczyta?em na g?os rozp?ywaj?ce si? w powietrzu litery.

T? ulubion? niewymy?ln? ?piewk? pan Kleks obwieszcza? ?wiatu tryumf swego wielkiego umys?u, swoje zwyci?stwo nad niewzruszalnymi dotychczas prawami natury.